Sęp (Nagiel, 1890)/Część piąta/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sęp |
Podtytuł | Romans kryminalny |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W chwilę po wyjściu Jastrzębskiego z kamienicy przy ulicy Kapitulnej, z sieni wysunęła się maleńka, ruchliwa figurka.
Był to nowy od kilku dni lokator pana Onufrego, szewc.
Postać rozejrzała się uważnie do koła, wreszcie skierowała szybko w stronę Miodowej. W kilkanaście minut przebiegła Miodową i Długą i znalazła się na Nalewkach przed domem, w którym mieszkał adwokat „Julek.“
Brama była jeszcze otwarta.
Postać skierowała się bez wahania na słabo oświetlone schody, na których pozostała przez parę minut na jednym z najciemniejszych ich zakrętów, coś poprawiając około siebie. Potem posunęła się dalej — i za chwilę do drzwi adwokata dzwonił... „Fryga.“
Otworzył mu sam „Julek.“
— A bywaj-że pan, bywaj!... — wołał adwokat.
— Wiem, wiem... pan mecenas pragnie mnie widzieć.
— Spotkałeś pan Tomasza?
— Nie.
— Posłałem go do pana z listem.
— A w liście pan mecenas zapewne pisze, że przyszła awizacja do sprawy w izbie?
— Tak. Zkąd pan wiesz?
— Wiem... i jeszcze więcej. Termin za 8 dni...
— Istotnie.
— Dla tego też przychodzę...
— Nareszcie!
— Ażeby pana mecenasa zawiadomić, że jutro wyjeżdżam...
Adwokat aż odstąpił o dwa kroki w tył.
— Jakto?... wyjeżdżasz pan?... w takiej chwili!..
Na ustach „Frygi“ błądził lekki uśmiech.
— O, niech pan mecenas będzie spokojny... wyjeżdżam najwyżej na 36 godzin. Jadę jutro rano o siódmej, wrócę pojutrze o trzeciej, a najdalej o dziesiątej wieczorem...
— I po co?
„Fryga“ uśmiechnął się tylko znacząco.
Adwokat „Julek“ rozłożył ręce niecierpliwie.
— Zlituj się, panie Józefie — rzekł, — po co te ciągłe tajemnice?
— Tak potrzeba, panie mecenasie — odpowiedział były ajent policyjny poważnie. — Zresztą muszę dać panu mecenasowi pewne objaśnienia...
— Czekam ich z niecierpliwością...
W tej chwili dopiero adwokat spostrzegł się, że trzyma „Frygę“ przy drzwiach.
— Przepraszam, panie Józefie — rzekł, biorąc go za rękę, — ale nie uwierzysz, jak jestem rozdrażniony... Proszę dalej, do mojego gabinetu.
Były ajent policyjny podążył za adwokatem.
— Otóż, panie mecenasie — zaczął, zająwszy miejsce na krześle, — jest prawdopodobnem, że przywiozę ze sobą rzeczy bardzo a bardzo ważne. Przytem rzecz nie cierpi zwłoki. Dla tego też będę prosił pana mecenasa o łaskawe oczekiwanie mnie pojutrze o dziesiątej wieczorem, może trochę później.
— A nie będziesz pan zmęczony... prosto z kolei?
— O mnie niech się pan mecenas nie obawia. Konferencję trzeba zrobić i będzie zrobiona...
— A więc zgoda.
— Jeszcze jedno... Niech pan mecenas z łaski swojej zbierze wszystkich, których obie sprawy interesują. Byłoby też dobrze, gdyby znajdował się ktoś ze znajomych pana Jastrzębskiego... może pan Stawinicz...
— Mówisz to, panie Józefie, na serjo?
— Najzupełniej serjo.
— A więc poproszę go... Napiszę także parę słów do panny Władysławy... Wreszcie, co za szkoda, że Lutek Solski chory! Przydałby się nam...
„Fryga“ uśmiechnął się.
— O, co do tego, nie trzeba tracić nadziei... Zdaje mi się, że pojutrze pan Solski będzie się miał znacznie lepiej.
Adwokat tylko pokręcił smutnie głową, „Fryga“ ciągnął dalej:
— W takim razie moglibyśmy odbyć naradę przy jego łóżku... Na ten wypadek niech pan mecenas zostawi mi parę słów u Tomasza, a przybiegnę do pana Solskiego.
— Zgoda — rzekł adwokat.
A po chwili dorzucił:
— Słuchaj-że, panie Józefie, powiesz mi ostatecznie, co za ważne rzeczy przywozisz pojutrze?
„Fryga“ uśmiechnął się smutno.
— Powiem panu mecenasowi, choć jeszcze nie wiem, jak mi się wyprawa powiedzie...
„Julek“ rzucił mu pełne ufności spojrzenie.
— Panu miałaby się nie udać?
„Fryga“ uśmiechnął się.
— Bywa różnie... Otóż powinienbym przywieźć ze sobą, krótko mówiąc, rozwiązanie tych wszystkich zagadek, które nas oplątują tak groźną siecią.
— Tylko!
— A przedewszystkiem nazwisko prawdziwego zabójcy księdza Suskiego i dowody jego winy. Wreszcie mam nadzieję przy jednej okoliczności odnaleźć zabójcę szewca z Nowej Pragi...
„Julek“ nie mógł się powstrzymać, ażeby nie uścisnąć serdecznie „Frygi.“
— Wybacz pan — rzekł po prostu, — a ja pana oskarżałem o obojętność...
— To na pojutrze — ciągnął „Fryga;“ — oprócz tego mam jeszcze coś ciekawego na dziś...
— Cóż takiego?
— Drobnostkę... wiadomość o pannie Jadwidze.
„Julek“ skoczył na równe nogi.
— Człowieku! I mówisz to tak spokojnie?...
— O, niema nic złego, i zresztą w tej chwili nie potrzebujemy się śpieszyć...
— Jak? co? gdzie? żyje? zdrowa? — pytał „Julek.“
— Najpierw żyje i to rzecz najważniejsza...
— Chwałaż Bogu!
— Po drugie, jest wprawdzie chora i nieprzytomna, ale, o ile się zdaje, nie grozi jej żadne poważniejsze niebezpieczeństwo. Po trzecie, znajduje się w Sobolówce, folwarku pana Aleksandra Jastrzębskiego...
— Czy podobna?
— Tak jest, panie mecenasie.
— Ależ to dowodziłoby, że Jastrzębski stanowi jednę rękę z prześladowcami dwojga sierot. To obala wszelkie pańskie rozumowania...
— Bynajmniej, panie mecenasie. Zapewniam pana, że panna Jadwiga znajduje się w Sobolówce przypadkiem. Jastrzębski znalazł ją, wracając po nocy do domu... Leżała przy plancie kolei zemdlona i wyczerpana. Podniósł ją i zawiózł do siebie. Był to z jego strony po prostu czyn chrześciański.
— I nikomu nie dał o tem znać?
— Nie wiedział nazwiska biedaczki, która, wyczerpana strasznemi wrażeniami fatalnej nocy, wpadła w gorączkę... Przy sobie miała tylko woreczek ręczny z paru drobiazgami kobiecemi i książką do nabożeństwa. O nazwisku i sytuacyi swego przypadkowego gościa, pan Jastrzębski dowiedział się dopiero dziś... przed godziną...
— I zkąd pan to wszystko wiesz?
„Fryga“ uśmiechnął się.
— Za długo byłoby opowiadać... Dość, że wiem. Wracam do panny Jadwigi. Przywieźć ją do Warszawy, lub też otoczyć opieką na miejscu, nie będzie teraz trudnem. Pan Jastrzębski zgodzi się na wszystko, szczególniej jeśli pojedzie doń ktoś bliżej mu znajomy, naprzykład pan Stawinicz. Oto i robota dla pana mecenasa na jutro...
— Robota przyjemna! — zawołał „Julek.“ — Teraz rozumiem pańskie przypuszczenie, że Lutek Solski będzie pojutrze zdrowszy...
— A widzi pan mecenas...
— Istotny czarodziej z pana, panie Józefie!
„Fryga uśmiechnął się złośliwie.
— To też w tym charakterze ośmielę się wyprorokować panu mecenasowi jednę rzecz...
— Jaką?
— Pannę Jadwigę państwo na pewno odbierzecie, ale woreczka z książką do nabożeństwa... nie.
— A, mniejsza o to.
— Niezupełnie, panie mecenasie — mruknął „Fryga“ pod nosem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nazajutrz, o w pół do siódmej rano, koleją Bydgoską wyjeżdżał do Torunia pan Onufry.
Wiemy już, z kim się tam ma spotkać.
W jednym z ostatnich wagonów lokował się w trzeciej klasie nizki, ruchliwy człowieczek, w którym były komornik nie poznałby nigdy swego lokatora, szewca, adwokat „Julek“ „Frygi.“ Razem z nim jechał ajent policyjny Wicherek.
Na kwadrans przed odejściem pociągu przed dworzec zajechała bryczka, z której wysiadł pan Aleksander Jastrzębski. Pobiegł on szybko na peron, i odnalazłszy pana Onufrego, doręczył mu jakiś niewielki woreczek skórzany...
— Do pojutrza! — rzekł Jastrzębski do byłego komornika, oddalając się...