Sępie gniazdo/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sępie gniazdo |
Podtytuł | Opowiadanie z puszczy amerykańskiej według obcego wzoru |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1922 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pogrom bandytów.
Zaledwie don Fernando uszedł kilka kroków w gęstwinie, gdy dłoń jakaś chwyciła go za ramię, a głos cichy wyszepta:
— Senor, śmiało za mną. Przyjaciele nas czekają.
Był to Chodzik, który ze swem doświadczeniem dziecięcia puszczy był już jak u siebie w tym obcym lesie.
Posuwał się też szybko, a w arjergardzie, oglądając się uważnie, szedł Piotruś.
Ostrożność nie była daremną, gdyż trudno było przypuścić, aby zuchwała ucieczka mogła się była długo utaić. Juarez byłby wprost szalony, gdyby bezwzględnie ufał nieznanemu sobie młodzieńcowi.
Jakoż niebawem z obozowiska bandytów dały się słyszeć okrzyki, a w leśnej gęstwinie rozległ się chrzęst pogoni.
— Prędzej! prędzej! — naglił Piotruś.
Chodzik, o ile na to pozwalały splątane gałęzie, przyspieszył kroku i zdala już począł rozpoznawać małą polankę, gdzie mieli oczekiwać ich przyjaciele.
Jeszcze chwila i Chodzik wysunął się z gąszczu.
Nagle, stanął, jak oniemiały.
Na polanie, nie było nikogo.
Tymczasem z głębi lasu coraz bliżej odzywiały się głosy bandytów, a nad nimi górowała komenda Juareza:
— Chwytać na lasso żywcem!
Nasi zbiegowie stanęli bezradni i zrezygnowani na środku polanki, nie usiłując nawet ratować się dalszą ucieczką.
Wydawało im się to bezowocnem.
Musimy objaśnić nagłe zniknięcie doktora Mańskiego i jego towarzyszów.
Gdy tylko Piotruś wraz z Chodzikiem udali się na swą niebezpieczną wyprawę, pozostali rozważali dalej możliwe jej wyniki.
— W poświęcenie Piotrusia wierzę tyle — mówił dr. Mański — ile w zręczność i spryt Chodzika. Przypuszczam nawet, że uda im się wyswobodzić don Fernanda. Cóż jednak dalej? Bandyci spostrzegą się rychło, tem więcej, że zbliża się pora wymiany młodego Hiszpana. Za nimi pójdzie pogoń i nam wypadnie wystąpić na scenę. Powinniśmy się tedy postarać, aby widoki nasze były jak najlepsze.
— Pan doktór ma zupełną rację — przyświadczył Mateusz. — Powinniśmy więc zrobić tutaj zasadzkę. Będzie to stanowczo lepiej, niż obława na siedlisko bandytów, niewątpliwie dobrze strzeżone.
— I ja tak sądzę — wmieszał się młody Vasquez. — Bandyci, zajęci pogonią i sami napadający.[1] nie spostrzegą, gdy ich zaatakujemy. Co jednak będzie, jeśli Pedro i José nie powrócą?
— Wtedy — oświadczył dr. Mański — będziemy mogli powrócić do pierwotnego planu, a zasadzka nic nam nie pokrzyżuje. Czy tu zaczekamy, czy w krzakach — toć wszystko jedno.
Po tem postanowieniu zarządzono, aby peoni i vaquerosi poukrywali swoje konie i sami przypadli w gęstwinie, trzej zaś ich przewódcy uczynili to samo.
Wróćmy jednak do naszych zbiegów.
Nie zdążyli jeszcze oprzytomnieć z bolesnego zawodu, gdy z gąszczy wysypali się bandyci i w powietrzu zaświstały lassa.
Nie spadły jednak na trzech młodzieńców, przytulonych do siebie, gdyż z przeciwnej strony wynurzyły się równie potężne ramiona vaquerosów, i bandyci, jak spętane byki, poczęli walić się na ziemię.
— Brać wszystkich! — komenderował Mateusz — wiązać hultajów! — wrzeszczał coraz głośniej, uwijając się wśród leżących.
Chodzik pierwszy przyszedł do siebie.
— A macie łotry za nasz strach! — wołał piskliwie, starając się przekrzyczeć Mateusza. — Wiązać ich, byle mocno, bo wszystko to są urwipołcie, jak mówi pani Bartosiowa i z pewnością urwali się nieraz już z pod gotowej szubienicy, która ich jednak nie minie.
Piotruś i don Fernando wciąż jeszcze stali milczący, patrząc osłupiałym wzrokiem na pogrom bandytów. Nadzieje ich, nie opuszczające nawet desperatów, nie sięgały tak daleko. Młody Hiszpan pierwszy podszedł do don Fernanda...
— Witam cię, senor — przemówił. — Narobiłeś ojcu niepokoju. Bogu dzięki, że się to skończyło tak szczęśliwie.
— Bogu dzięki i wam, a zwłaszcza temu szlachetnemu chłopcu, któremu nigdy nie zapomnę oddanej usługi.
— Pożałujesz jej jeszcze! — odezwał się głos zduszony — pożałujesz serdecznie... To mówi ci Juarez, który więcej wie o twoim czcigodnym papie, niż przypuszczasz...
Don Fernando zbladł i rzucił się naprzód:
— Milcz! — zawołał,[2] — Zakazuję ci wspominać nawet imienia mojego ojca!
— Zwolna, zwolna, panie naturalisto, czy bankierze, bo niewiadomo jeszcze, do czego cię skłonność przeciągnie. Milczeć teraz będę, bo mówić nie pora, ale nic nie stracisz, gdy się później dowiesz. A dowiesz się rzeczy ciekawych i nie wiem, czy tak gorąco będziesz dziękował swemu zbawcy... Ha! ha! ha! zabawna historja z tem ocaleniem przez wychowańca Aymarów...
Don Fernando zaciskał zęby, obecni zaś słuchali zdziwieni niezrozumiałych słów bandyty.
— I was, senory, zapraszam także — mówił dalej bandyta, spostrzegłszy powszechne zdziwienie — możecie być także świadkami mojego spotkania z don Carlosem.
— Przedewszystkiem spotkasz się z alguazilem — przerwał dr. Mański — i jemu zdasz sprawę ze swoich czynów.
— Tem lepiej, alguazil będzie miał do czynienia nietylko ze mną — uśmiechnął się szyderczo Juarez.
— Senory, przez litość, nie pozwalajcie mu ubliżać memu ojcu! — błagał don Fernando. — Nie wiem, co ten bandyta, który mnie więził dla okupu, chce powiedzieć, ale czuję, że kłamie...
— Dobrze, dobrze! — mruknął jeszcze Juarez. — To się jeszcze okaże. Porwałem cię i uprowadziłem, to prawda, ale dowiesz się i ty także ciekawych rzeczy o uprowadzeniu. Teraz będę już milczał do czasu. A wy senory pełnijcie swoją powinność alguazilów,
Piotruś tymczasem przysłuchiwał się tej scenie w milczeniu. Z poprzednich i teraźniejszych słów bandyty, z niepokoju don Carlosa na jego widok zaczął się domyślać, że jakieś nieznane a tajemnicze nici wiązały jego zagadkową przeszłość z przeszłością bankiera. Kto mu jednak rozwiąże tę zagadkę? Czy ten bandyta, któremu ufać nie było można? Czy don Carlos zechce mówić?... Wyświadczył mu wielką usługę: ocalił jego syna i nie żałował tego, a don Carlos powiedział nawet, że „odda mu wszystko“... Niechby mu oddał tylko tę marzoną przeszłość, z której dolatywały tylko do chłopca ciche, jakby szeptane słowa:
— Ojcze!... Matko!...
Zadumał się więc chłopiec i stał tak milczący i nieruchomy.
Obudził go dopiero ruch ożywiony na polanie.
Szykowano się do odjazdu i poczęto wiązać do koni skrępowanych bandytów.
— Oddamy ich w ręce władzy — rzekł dr. Mański — która będzie wiedziała, jak z nimi postąpić. Zapewne senor Tejada i Maxtla są już pod kluczem, a w ten sposób cała niemal szajka ujęta.
— Udała wam się wyprawa, jak nie można lepiej — odezwał się don Alonzo — i mieszkańcy Bogoty winni są wam niemałą wdzięczność. Jeżeli bowiem przypuścić nawet, że część szajki rozbiegła się po lesie, nie jest już ona niebezpieczna bez Juareza i Tejady. Oni byli głównymi kierownikami całej bandy i postrachem okolicy.
— Oj, to prawda! — przyświadczyli vaquerosi — człowiek tu nie był pewny ani swego mienia, ani nawet życia.
Z powodu zajęcia koni pod bandytów, wypadło wszystkim iść pieszo. Ruszono tedy wolno pochodem. Młodzieńcy wysunęli się naprzód, a dr. Mański z Mateuszem szli za nimi. Don Fernando trzymał za rękę Piotrusia i mówił:
— Czem ci się odwdzięczę?...
A chłopiec myślał sobie, zadumany:
— Niech mi twój ojciec zwróci przeszłość!...