Sępie gniazdo/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sępie gniazdo |
Podtytuł | Opowiadanie z puszczy amerykańskiej według obcego wzoru |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1922 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Piotruś staje się bandytą.
Około południa w głębi llanosów ciągnęła kawalkada jeźdźców, wśród których z łatwością odróżnilibyśmy dra Mańskiego, Mateusza, don Basilia i kilku vaquerosów.
Na przedzie jechało dwóch chłopców, w których znów poznajemy Piotrusia i Chodzika.
Upał był straszny. Konie znużone zwolniły biegu; zresztą zbliżano się do celu podróży i należało obmyśleć dalszy plan postępowania.
W Bogocie nie było na to czasu. Termin wypłaty okupu powinien był nastąpić, jak wiadomo, przed wieczorem i wysłańcy don Carlosa mieli odebrać na wymianę don Fernanda w miejscu bliżej nieokreślonem llanosów. Należało to wszystko uprzedzić.
Ułożono się więc, że don Carlos wyśle swego mayordoma z okupem, lecz jednocześnie zawiadomi alguazilów czyli urzędników sądowych. Bankier, wobec postanowienia, jakie sobie w duchu uczynił, zgodził się na wszystko, oddając cały kierunek sprawy Piotrusiowi, a właściwie drowi Mańskiemu.
Natychmiast więc zorganizowano wyprawę i ruszono w stepy.
Piotruś i Chodzik nie mieli nawet możności wygadania się dowoli i teraz wynagradzali to sobie, gawędząc bezustanku. Ktoby zaś uważnie przysłuchał się ich rozmowie, usłyszałby ze zdziwieniem coraz częstsze dźwięki mowy polskiej, mieszające się do wyrazów hiszpańskich.
— Niema co gadać — twierdził stanowczo Chodzik — ty musisz pochodzić z tego samego narodu, co nasz pan doktór i Mateusz. Chwytasz „naszą“ mowę (Chodzik już ją uważał za swoją), jakbyś ją dawno umiał i tylko zapomniał. Ale nie bój się! Jeżeli ci jej nie przypomni pan Mateusz, to cię z pewnością nauczy pani Bartosiowa. Zobaczysz! Najprzód nazwie cię „Pokraką“, „Morusem“, „Czarnym Djabłem“, a potem „Sokolikiem“, „Skarbem“ i „Klejnocikiem“. Dostaniesz parę razy porządnie warząchwią, parę razy Bartosiowa pogładzi cię po głowie i już będziesz „nasz“. To się wie!...
Piotruś uśmiechnął się na tę gawędę i jakby w rozmarzeniu powtarzał słowa „Sokolik“, „Klejnocik“, a potem głęboko westchnął: „Matka“...
Na horyzoncie zarysował się już las, i Piotruś, zbudziwszy się z marzeń, zawrócił nagle.
— To już stąd niedaleko — zaraportował. — Trzeba się teraz naradzić, co dalej czynić nam wypada.
W milczeniu cała kawalkada skierowała się w gęstwinę i, pozsiadawszy z koni, utworzyła radę wojenną.
Dr. Mański zaproponował pierwszy głos Piotrusiowi, jako najlepiej świadomemu rzeczy, gdy jednak chłopiec ociągał się skromnie, zagaił sam naradę.
— Zdaje mi się, — rzekł — iż należy nam poprostu otoczyć bandytów i wydobyć don Fernanda siłą.
— I moje takie zdanie — potwierdził Mateusz. — Co mamy robić z nimi ceremonie. Jest nas dwudziestu zdecydowanych ludzi, więc damy sobie radę.
Don Basilio nie podzielał tego zapatrywania.
— Nie znacie panowie miejscowych bandidos — objaśnił — są to ludzie więcej niż zdecydowani. Wiedzą co ich czeka i bronić się będą zapamiętale. Zresztą mają tę wyższość nad nami, że znają nawylot las cały i wszystkie jego kryjówki. Sądzę też, że Piotruś mógłby nam dać istotnie pożyteczne wskazówki.
Teraz dopiero zabrał głos Piotruś.
— I ja mniemam — rzekł — iż na nic będzie jawne atakowanie. O ile miałem sposobność poznania i dowiedzenia się w posadzie „pod[1] torreadorem“, banda jest wybornie zorganizowana, a Juarez oddawna jest postrachem okolicy. Mnie się zdaje, że będzie prostszy sposób oswobodzenia don Fernanda. Ja pójdę do niego otwarcie...
— Oszalałeś! — zawołał dr. Mański. — Znów się chcesz poświęcić i bez celu.
— Poświęcenia tu niema żadnego — zaprotestował skromnie Piotruś. — Jako napół Indjanin nie zwrócę niczyjej uwagi... Zaciągnę się do bandy — dodał z uśmiechem — i postaram się objąć straż nad Fernandem. Gdyby mi zresztą co złego groziło, dam wam sygnał gwizdnięciem albo wystrzałem, a wtedy postąpicie, jak uznacie za słuszne. Wtedy będzie czas jeszcze atakować, a czemu nie spróbować inaczej szczęścia.
— Szlachetny chłopcze — rzekł wzruszony dr. Mański. — Kto cię nauczył tej zadziwiającej, bezinteresownej miłości bliźniego? Niepodobna, aby cię Bóg i nadal nie strzegł w niebezpieczeństwie i nie zgotował zasłużonej nagrody. Idź więc, a my tu czekać będziemy na sygnał i bądź pewny, że cię nie opuścimy.
— A ja przedewszystkiem — odezwał się Chodzik — pójdę z tobą i zasiądę najbliżej na straży. Oko mam dobre i nie chybię nawet samego Juareza, gdyby na ciebie rękę podniósł...
Piotruś w milczeniu uścisnął dłoń Chodzika, i żegnany serdecznie przez wszystkich, zagłębił się w gęstwinę.
Juarez, w oczekiwaniu na Maxtlę lub jakiego innego wysłańca senora Tejady, siedział właśnie przed leśną chatą, gdy przyprowadzono mu chłopca Indjanina, który pragnął się z nim widzieć.
Tym razem nie robiono nawet trudności, albowiem banda wiedziała, że od strony Bogoty ma przybyć wysłaniec od Tejady albo Maxtli.
— Tyś z Bogoty? Gadaj! — odezwał się krótko Juarez.
— Nie, z llanosów. — Odparł młody Indjanin.
— Czego więc chcesz? My peonów nie potrzebujemy! Idź precz, pókiś cały.
— Ja też nie chcę być peonem, tylko towarzyszem.
— Ho! ho! — mruknął zdziwiony Juarez. — A skąd ty jesteś?
— Mówiłem: z llanosów, a właściwie z gór. Jestem montanero, Aymar.
— Możeś ty szpieg?
— Szpiegiem nie jestem, chociaż zdaje mi się i Aymarem nie jestem. Byłem porwany w dzieciństwie.
Juarez się zerwał.
— Byłeś porwany, powiadasz? Wychowywałeś się u Kuaruny?
— Tak się zwał jeden z naszych wodzów.
Juarez zamyślił się głęboko, poczem odezwał się nagle:
— Wiesz chłopcze? Gdybym wierzył w Opatrzność, mógłbym sądzić, że ona cię tu przysłała w tej chwili dla spełnienia kary Bożej. Czy ty wiesz, że syn tego, który cię porwał, znajduje się w moich rękach? Ja znam twoją historję, Pedro, i kiedyś ci ją opowiem. Tak ty nie jesteś Aymarem, jak don Carlos i jego Fernando Hiszpanami. Zgoda, zostań naszym towarzyszem, boś zaznał, co to nienawiść.
Piotruś stał ze spuszczonemu oczyma, nic nie odpowiadając, twarz mu się tylko mieniła nieco, po raz pierwszy bowiem usłyszał, że don Carlos nietylko wie o jego pochodzeniu, lecz i przyłożył rękę do jego porwania.
W duszy też jego budził się jakiś bunt, który chłopiec całą siłą woli stłumić usiłował.
Spostrzegł to Juarez, gdyż odezwał się zaraz:
— Aha, budzi się w tobie nienawiść! Tem lepiej. Czekaj, dam ci dla niej ujście. Będziesz stróżował don Fernanda, a pamiętaj, że to syn twego gnębiciela i złodzieja twojej rodziny. Strzeż go, jak oka w głowie.
Potem, klasnął w dłonie, i zawołał do stojących zdala towarzyszów:
— Oto nowy nasz kompan, Pedrito. — Jak się załatwimy z don Fernandem, odbędziemy z nim formalności przyłączenia do towarzystwa. Teraz dajcie mu jeść, jeśli głodny, i przystawcie go do strzeżenia tego hiszpańskiego uczonego. A gdzie Fernando?!
— Za chatą na polanie — odrzekł jeden barczysty bandyta. — Czy tylko ten Pedrito Nuevo (nowy) pewny?
— Bądź spokojny. Tejada ci powie, ile on może mieć interesu w strzeżeniu Fernanda, jak oka w głowie.
Na polance za leśną chatą leżał na trawie don Fernando, tym razem zupełnie nieskrępowany, gdyż bandyci uznali, że i tak zbiec im nie może. Jakoż istotnie dość bezradny młody chłopiec zginąłby w llanosach bez końca, a nawet nie wybrnąłby z gąszczu.
W pewnej od niego odległości siedział Indjanin z nasuniętym na oczy sombrero i czuwał.
Po pewnym czasie obejrzał się on ostrożnie i rzekł w stronę don Fernanda tylko jeden wyraz:
— Amigo!
Don Fernando zerwał się na równe nogi, a Indjanin, zdejmując sombrero, zbliżył się do niego.
— Ktoś ty? — spytał don Fernando.
— Ten sam, który cię tu już raz uspokajał. Przynoszę ci ratunek... Nie czas jednak na objaśnienia. Czyś senor gotów do drogi?
— Tak jest — wyjąkał zdumiony młodzieniec.
— A więc skieruj się ostrożnie w ten gąszcz i idź prosto. Tam napotkasz przewodnika, który cię dalej poprowadzi. O mnie bądź spokojny.
Don Fernando z radosnem uczuciem, nie pytając o więcej, zagłębił się w las, a Piotruś (on to był bowiem owym Indjaninem) dwukrotnie zagwizdał jak makolągwa leśna, i również po chwili zagłębił się w gęstwinie.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Pod.