<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Bogdanowicz
Tytuł Sępie gniazdo
Podtytuł Opowiadanie z puszczy amerykańskiej według obcego wzoru
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXII.

Spowiedź bankiera.

Kiedy wyprawa dr. Mańskiego powróciła do Bogoty, najpierw oddano bandytów w ręce władzy, a następnie udano się do pałacu bankiera, odprowadzając ocalonego Fernanda. Tam dowiedziano się, że don Tejada i Maxtla są już pod kluczem i że „szlachetny senor“ równie jak Juarez, żądał przesłuchania go w obecności Carlosa.
Don Fernando na tę wieść sposępniał jeszcze bardziej. Jednocześnie Mateusz nie odrywał oczu od Piotrusia, gawędzącego bezustanku z Chodzikiem, i mruczał do siebie:
— Bartosiowa oszalała, ale i mnie coś się widzi klepki rozluzowały... Nakładła mi kobiecina tego Matusika, swego krewniaka w głowę i teraz ciągle mi się zdaje... Ot, głupstwo!...
I machnął ręką niecierpliwie, ale wciąż patrzał na Piotrusia.
Tymczasem wezwano ich do sypialni bankiera, gdyż don Carlos czuł się słabym i nie opuszczał łóżka. Na wiadomość tę pierwszy podążył don Fernando, a za nim dr. Mański, w poczuciu swego obowiązku.
Don Carlos leżał blady na łożu i tylko w milczeniu przycisnął głowę syna, trzymając ją długo, długo w objęciu.
— Co ci jest, ojcze? — pytał stroskany Fernando. — To ja zapewne przyczyniłem się do twojej choroby... Daruj mi ojcze!
— Nic ci darować nie potrzebuję — odezwał się słabym głosem don Carlos. — To ty raczej... Ale siadajcie panowie, jesteście mi potrzebni wszyscy.
— Może pozwolisz panie, że cię wpierw zbadam... Byłeś już przedtem rozdrażniony nerwowo, to zapewne atak przejściowy — zaczął dr. Mański, ale don Carlos przerwał mu zaraz:
— Nie, nie, doktorze! nic mi nie jest... Potrzebny mi jesteś nie jako doktór, lecz jako świadek.
A widząc, że reszta obecnych chce się usunąć, dodał:
— Zostańcie i wy, panowie. Obecność wasza przyda się także.
Kiedy zaś wszyscy zajęli miejsca w milczeniu, don Carlos, odetchnąwszy głęboko, tak zaczął:
— Będziecie świadkami mojej spowiedzi, ty synu i wy panowie... Dotknął mnie palec Boży przez tego oto chłopca (tu wskazał na Piotrusia) i przypomniał słowa Chrystusa: „Miłuj bliźniego jak siebie samego“... Jam niestety o tem nie pamiętał, a ten biedny chłopiec, wychowany przez dzikich, snać owe słowa wyssał z piersi matki, bo zachował je niepokalane. Ocalił mi syna, a ja...
Tu bankier zakrył sobie twarz rękoma i dopiero, po chwili ciągnął dalej:
— Pochodzę z Poznańskiego i jestem Niemcem. Nazwisko moje Karl Schultze. Z pomocą komisji kolonizacyjnej osiedliłem się w Poznańskiem, ale nie wiodło mi się wśród ludności tamtejszej, którą nienawidziłem i która nawzajem ode mnie stroniła. Mniej więcej przed 20 laty podczas gorączki emigracyjnej wyruszyłem za ocean do Brazylji, gdzie nabyłem za resztę swych pieniędzy kolonję w stanie St. Catharina w Paranie. W sąsiedztwie osiedlili się Matusikowie z pod Kruszwicy, polscy włościanie poznańscy...
Mateusz zerwał się z krzesła:
— Józef Matusik i Kaśka Matusikowa, znaliście ich panie?
— Znałem, znałem — westchnął don Carlos. — Byli to włościanie zamożni, ale gospodarowali trochę po polsku, nie oglądając się na jutro... Ja... pomagałem im — dawałem pieniędzy… na procent... wysoki... Na lichwę — dodał ciszej.
— Ojcze! — jęknął Fernando, zasłaniając sobie rumieniec na twarzy.
— Zadłużyli się u mnie... Mieliśmy spór o część kolonji, którą mi niejako oddali tytułem zastawu. Wreszcie przyszła epidemja i oboje pomarli.
— Pomarli, powiadacie panie? — westchnął Mateusz. — Panie świeć nad ich duszą... Toż to będzie biadać Bartosiowa, bo to jej krewniacy. Ale przecież został się syn.
— Tak, został się kilkoletni Piotruś — ciągnął dalej opowiadanie swoje don Carlos. — Mnie jako najbliższemu sąsiadowi władze powierzyły opiekę prawną. Wtedy — tu bankier zaczął coraz ciężej oddychać — wtedy sprzedałem grunt i, wziąwszy sporo gotówki za swoją kolonję i Matusików, przeniosłem się do Bogoty. Żona mi dawno umarła, miałem jednego syna, ciebie, Fernando... Chciałem być bogaty, za jaką bądź cenę bogaty...
— Ojcze! — znów jęknął Fernando.
— Prowadziłem tu różne operacje i dorabiałem się grosza. Fortuna moja rosła, a wtedy zetknąłem się, na moje nieszczęście z Juarezem. Posługiwałem się nim w różnych sprawach i raz podsunął mi on myśl pozbycia się Matusika. Miał go, jak mówił, oddać na wychowanie... Za moją zgodą porwał go i uwiózł w góry. Mówił później, że go oddał Aymarom... Zapłaciłem go sowicie, ale był niezadowolony... Ssał mnie jak pijawka, aż gdy mu odmówiłem dalszych wypłat, poprzysiągł zemstę... Jak wiecie porwał mi syna, a ocalił go — Piotruś Matusik!...
— Więc to on! — pierwszy odezwał się Mateusz. — Bartosiowa oszaleje z radości!
— Domyślałem się tego — szepnął dr. Mański i w milczeniu przyciągnął do siebie chłopca, który, zrozumiawszy całą prawdę, łkał teraz cicho, i powtarzał:
— Ojcze!... Matko!... więc was już nie zobaczę!
Chodzik patrzał szeroko otwartemi oczyma i mruczał:
— To dopiero!... Widocznie pani Bartosiowa tylko na mnie warząchwi próbować będzie, bo na krewniaku przecież nie wypada.
Don Fernando, blady, podniósł się z krzesła i, podszedłszy do łoża don Carlosa, zapytał drżącym głosem:
— Co teraz zamierzasz uczynić, ojcze!?
— Sprawiedliwość! — odrzekł uroczyście don Carlos. — Kierowała mnie żądza złota i nienawiść do ich rasy, ale ten mnie nauczył miłości bliźniego. Oto są wszystkie papiery stwierdzające pochodzenie Matusika i tytuły jego własności.
Począł gorączkowo przerzucać leżące obok na stoliku papiery i wręczył je dr. Mańskiemu.
— Niech bierze, co mu się należy.
— Wszystko mu się należy — zawołał gorąco don Fernando — ja nic nie chcę z tych pieniędzy...
— Zwolna, zwolna młodzieńcze! — rzekł spokojnie dr. Mański. — Rozumiem twoją boleść i bunt szlachetny twego serca, ale my to wszystko dobrze rozpatrzymy i zwrócimy, co komu wypada. Zostaw to nam starszym, a chciej wierzyć, że skrucha szczera zmywa wielkie winy... Oto w twoim ojcu zbudził się żal i miłość bliźniego: poznał, ile krzywd wyrządził niewinnym i chce to wynagrodzić... Będzie mu to policzone. Odtąd ja staję się opiekunem tego chłopca, który znajdzie u mnie krewną i któremu sam osobiście jestem wiele dłużny...
— Pozwól, doktorze — odezwał się młody Vasquez — że i ja w imieniu swego stryja ofiaruję wam naszą pomoc i usługi. Rosita nigdyby nam tego nie darowała, żebyśmy nie przyczynili się w czemkolwiek do ustalenia losu jej zbawcy.
— Zobaczymy czy to będzie potrzebne — uśmiechnął się dr. Mański. — W każdym razie dziękujemy.
I zwracając się jeszcze do don Fernanda, mówił:
— Ja przejrzę te papiery i zrobię odpowiednie obliczenie, zadaniem pana będzie uregulowanie innych jeszcze krzywd, jeśli się one okażą. Teraz zostawiamy cię z ojcem, który potrzebuje raczej twojej pociechy niż wymówek. Niech Bóg będzie z wami.
I cicho wymknęli się z komnaty, w której z twarzą ukrytą w poduszkach leżał bankier, a syn jego stał na środku z załamanemi rękami.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Bogdanowicz.