<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Sępy Skalne
Pochodzenie cykl Wśród Sępów
Wydawca „EDITOR“ Sp. z ogr. odp.
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Bristol“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Droga opadała ku dolinie, wiła się między wzgórzami i wiodła do owej obszernej niziny, przez którą poprzednio jechali. Okazało się, że zakreślono znaczną krzywiznę. Sioux-Ogallalla zatem dobrze znali okolicę. W niektórych miejscach, zwłaszcza przy zakrętach, zostawili drogowskazy dla Wohkadeha.
Po południu oddział dotarł do doliny w kształcie wydłużonego koła o średnicy wielomilowej, ciągnącej się między stromemi skałami. Pośrodku doliny wznosiła się stożkowata góra; łyse boki błyszczały w słońcu. Na wierzchołku stał niski a szeroki głaz, przypominający żółwia.
Geolog z pierwszego wejrzenia poznałby, że ma przed sobą przedhistoryczne jezioro, którego brzegami były owe wznoszące się dookoła wzgórza. Wierzchołek zaś stożkowatej góry, o której wspominaliśmy, był niegdyś wyspą, wystającą z wody.
Dokładne badania wykazały, że w okresie trzeciorzędowym Północną Amerykę pokrywały wielkie zbiorowiska słodkich wód. Ale z biegiem tysiącleci z jezior pozostały doliny, jakgdyby cmentarzyska przedhistorycznych stworów. Paleontolog znajduje tam w wykopaliskach prawdziwie bezcenne skarby.
Znajduje kły i szczęki hipopotamów, szczątki ogromnych nosorożców i żółwi, kości dziwacznych świń, hien, przedpotopowych wielbłądów i koni, ogromnych tygrysów o kłach w formie szabel. Obecnie na całym świecie istnieje jakie dziesięć ras koni, wykopaliska zaś Północnej Ameryki wykazują przeszło trzydzieści odmian większych i małych aż do wielkości neufundlandczyka. W owych praczasach słonie pasły się nad brzegami jezior, a świnie — małe jak koty, lub wielkie jak hipopotamy, — tarzały się w ogromnych trzęsawiskach. Na bezdrzewnych obecnie równinach Wyoming’u rosły palmy o liściach czterometrowej długości; w cieniu kryły się, podobne do słoni, dziwaczne zwierzęta. Niektóre miały rogi z obu stron nosa, inne zaś za oczami, a jeszcze inne tylko jeden róg nad nosem.
Indjanin, natrafiając na takie szczątki, cofa się z pełną czci grozą. Nie umie sobie wytłumaczyć ich pochodzenia, a ponieważ wszystko, co tajemnicze, uważa za lek, więc i te szczątki stanowią dlań świętość, którą tylko czasem wplata w barwną kanwę legendy. — —
A zatem dolina, nad którą zatrzymali się nasi jeźdźcy, była ongi jeziorem. Znak, zostawiony przez Sioux-Ogallalla dla Wohkadeha, wskazywał, że przejechali dolinę wpoprzek. Aliści Old Shatterhand nie skorzystał z tej wskazówki, tylko skręcił na lewo wzdłuż góry.
— Oto drogowskaz — rzekł Davy, wskazując na drzewo ze sztuczną szczepionką innego gatunku. — Oto znak Ogallalla. Czemu pan nie jedzie w kierunku wskazanym?
— Ponieważ znam drogę o wiele lepszą — odparł zapytany. — Od tego miejsca orjentuję się wspaniale. Oto góra Pejaw-epoleh, Wzgórze Żółwia, — jest to indjańska góra Ararat. Czerwoni przechowują także w pamięci wspomnienia dawnego potopu. Indjanie-Wrony powiadają, że tylko jedna para ludzka ocalała z potopu. Uratował ich Wielki Duch, posławszy ogromnego żółwia. Para z całą swą własnością umieściła się na grzbiecie zbawczego zwierzęcia i mieszkała na niem, dopóki woda nie opadła. Ta góra, którą widzimy, jest wyższa od otaczających, dlatego pierwsza wynurzyła się z wody jako wyspa. Żółw stanął na niej, dzięki czemu para ludzka mogła wylądować. Wówczas dusza zwierzęcia, spełniwszy swą misję, wróciła do Wielkiego Ducha, wszelako cielsko zostało na wierzchołku góry i skamieniało, jako na pamiątkę owych czasów. Opowiedział mi to Szunka-szetsza, Wielki Pies, wojownik ze szczepu Wron, w którego towarzystwie przed wielu laty obozowałem na górze Żółwia.
— A więc nie chce pan jechać szlakiem Sioux-Ogallalla?
— Nie. Znam bliższą drogę, która o wiele prędzej doprowadzi nas do celu. Obszary Yellowstone mało są dostępne. Ogallalla, zdaje się, nie znają najbliższego przystępu. Sądząc z kierunku, zwrócą się ku Wielkiemu Kanjonowi, dalej ku Yellowstone, aby przez rzekę Mostów dostać się do Góry Kraterów, gdyż miejsce, gdzie mają stracić Baumanna i towarzyszów, nie leży nad Yellowstone-river, lecz nad rzeką Kraterów. Aby do niej dotrzeć, zakreślą ogromne półkole o średnicy sześćdziesięciokilometrowej w miejscowości mało dostępnej i nader utrudniającej jazdę. Droga zaś, którą ja obieram, biegnie prosto i prowadzi do rzeki Pelikan, a potem między tą rzeką a wzgórzem Siarki do ujścia rzeki Yellowstone i do jeziora tej samej nazwy. Stąd odszukamy rzekę Mostów, wpobliżu zaś znajdziemy trop Siouxow i pojedziemy do basenu Gejzerów nad rzeką Kraterów. Ta droga jest również uciążliwa, ale mniej, niż droga Siouxow, i dlatego prawdopodobnie przybędziemy do celu wcześniej od wrogów. — —
Mała, oddawna wyschnięta rzeczka przed wiekami z zachodu toczyła swoje wody do dawnego jeziora i zaryła się głęboko w brzegi. Koryto było nader wąskie, a ujście maskowane tak bujną dziką roślinnością, że tylko wprawne oko mogło je odkryć, Old Shatterhand skierował tam konia. Przedostawszy się przez żywopłot, jechali bez trudności korytem dawnego potoku, dopóki nie skończyło się wąskim rowem w miejscowości zwanej Undulating. Była to niewielka prerja, podzielona zalesionemi wzgórzami, dosyć wygodnemi dla naszych jeźdźców, gdyż biegnącemi w kierunku z zachodu na wschód.
Wieczorem dotarli do potoku, który zdawał się należeć do obszaru rzeki Bighorn. Wkrótce natrafiono na miejsce, świetnie nadające się do obozowania. Postanowiono zatrzymać się, mimo że mrok jeszcze nie zapadł. Potok rozszerzał się tutaj i stanowił mały płytki staw o brzegach, zarośniętych gęstą trawą. W jasnej, przejrzystej do gruntu wodzie widać było liczne pstrągi, budzące nadzieję smacznej wieczerzy. Z jednej strony brzeg wznosił się stromo, z drugiej był równy i gęsto zalesiony. Liczne leżące na ziemi gałązki świadczyły, że ubiegłej zimy spadło wiele śniegu. Stanowiły niejako zasiek dookoła miejsca, obranego na obozowisko, zasiek, zapewniający bezpieczeństwo i dostarczający paliwa.
— Pstrągi! — zawołał Gruby Jemmy, zeskakując ze swego rumaka. — Świetną dziś ucztę sobie wyprawimy!
— Nie tak szybko! — odezwał się Old Shatterhand. — Przedewszystkiem musimy się postarać, aby ryby nie mogły uciec. Przynieście drzewa. Musimy sklecić dwie kraty.
Po zaopatrzeniu koni zebrano cienkie gałązki i wbito przy ujściu potoku w miękkie dno stawu tak, że tworzyły gęstą kratę, — żadna ryba nie mogłaby się przez nią przedostać. Poczem taką samą kratę wbito z drugiej strony, nie na granicy stawu, lecz nieco dalej, o dwadzieścia niespełna kroków. Ryby znalazły się w matni.
Gruby Jemmy zaczął ściągać z nóg swoje wielkie buty z wyłogami. Zdjął już pas i położył wraz ze strzelbą na brzegu.
— Ty, mały, — rzekł Długi Davy — zdaje się nawet, że chcesz się zanurzyć.
— Naturalnie. To dopiero będzie uciecha.
— Zostaw to ludziom dłuższym od ciebie. Taki, co ledwo potrafi patrzeć przez stołek, łatwo natrafi na głębię.
— Nie szkodzi. Umiem pływać. Poza tem, staw nie jest głęboki. — Nachylił się nad wodą, aby dokładniej ocenić głębokość. — Najwyżej na metr.
— Można się omylić. Kiedy kto spogląda przez toń, dno wydaje się bliższe, niż w rzeczywistości.
Pah! Chodź i zajrzyj. Widać każde ziarenko piasku, a ponieważ — — do licha, brr, puh, puh!
Nachylił się zbytnio, stracił równowagę i wpadł do sadzawki. Trafił akurat na najgłębsze miejsce. Znikł na chwilę, ale wnet wypłynął na powierzchnię. Był świetnym pływakiem i nicby sobie nie robił z przypadkowej kąpieli, gdyby nie nosił futra. Szeroki jego kapelusz pływał niczem liść victoria regia.
Heigh-day! — roześmiał się Długi Davy. — Gentlemani, obejrzyjcie dobrze pstrąga, którego trzeba schwytać. Ta gruba ryba starczy na wiele porcyj!
Mały Sas stał wpobliżu. Na polu naukowem nieraz się sprzeczał z Grubym Jemmy’m, ale lubił go bardzo, gdyż byli rodakami.
— Wielki Boże! — krzyknął przerażony. — Co pan zrobił, panie Pfefferkorn? Czemu pan skoczył do wody? Czy aby nie zmókł pan?
— Do suchej nitki — odparł ze śmiechem Jemmy.
— Do suchej nitki! To może wywołać przeziębienie! I do tego w futrze. Wyłaź pan natychmiast! Już ja się zajmę kapeluszem. Wyłowię go gałęzią.
Mówiąc to, wyszukał długą gałąź i zaczął łowić kapelusz. Ale wędka była za krótka, wobec czego nachylił się całem tułowiem nad wodą.
— Miej się pan na baczności — ostrzegał Jemmy, wyłażąc z wody. — Mogę cylinder sam schwytać. I tak już jestem porządnie mokry.
— Nie pleć pan głupstw! — odparł Frank. — Jeśli pan myśli, że jestem takim niezgrabiaszem jak pan, mylisz się setnie. Ja nie wpadnę do wody. I jeśli przeklęty kapelinder popłynie dalej, to nachylę się jeszcze bardziej i — — — o Panie Wielki, naprawdę siedzę już w łapce!
Wpadł bowiem do wody. Widok był tak komiczny, że wszyscy biali roześmieli się na głos, czerwoni jednak zachowali zewnętrzną powagę, mimo że w duszy zapewne wtórowali im śmiechem.
— No, kto nie jest takim niezgrabiaszem, jak ja? — zapytał Jemmy, któremu ze śmiechu zakręciły się łzy w oczach.
Frank pluskał się w wodzie, strojąc gniewne miny.
— Czego się tu śmiać? — zawołał. — Pływam jako ofiara swej usłużności, samarytańskiej miłości bliźniego, i w podzięce za miłosierdzie zbieram śmiech i drwiny. Na drugi raz dobrze to sobie zapamiętam. Rozumiecie?
— Nie śmieję się, lecz płaczę, drogi Hobble-Franku. Czyż nie widzi pan?
— Milcz master z łaski swojej! Nie pozwolę z siebie kpić. Nic mnie ta kąpiel nie obchodzi, martwię się tylko, że frak przemoknie. A tam oto płynie moja Amazonka przy boku pańskiego kapelusza. Kastor i Phylaks, jak to mówią w mitologji i w astronomji. Jest to właśnie — — —
— Mówi się Kastor i Polluks — poprawił Jemmy.
— Stulże pan buzię! Polluks! Jako leśniczy tyle miałem do uczynku z psami myśliwskiemi, że wiem dokładnie, czy to Polluks, czy Phylaks. Wypraszam sobie ten rodzaj poprawek! Swoją drogą pragnę wyłowić szlachetne rodzeństwo. Właściwie nie powinienem pańskiego kapelusza ruszać. Nie zasłużył pan, abym się jeszcze bardziej zmoczył dla nakrycia pańskiej głowy.
Wydostał jednak obydwa kapelusze.
— Tak — dodał. — Uratowane! A teraz weźmiemy się do wyżęcia pańskiego futra i mego fraka. Obydwa będą się zalewać gorzkiemi łzami; już teraz z nich kapie.
Obaj mieli tyle kłopotu z suszeniem odzieży, że, ku swej wielkiej żałości, nie mogli się przyczynić do rozpoczętego połowu. Gromada Szoszonów stanęła w wodzie na jednym końcu sadzawki i, posuwając się naprzód, zapędziła ryby na drugi koniec. Tu zaś Indjanie położyli się na brzegu plackiem, z głowami nachylonemi nad wodą. Pstrągi zapędzone w cieśninę nie mogły się ani przedostać przez kratę, ani cofnąć. Indjanie chwytali je pełnemi garściami i rzucali na brzeg. Niebawem zebrano ilość, aż zbyt wystarczającą.
Tymczasem przyrządzono płaskie doły i wyłożono kamieniami. Złożono na nich ryby i przykryto drugą warstwą kamieni, na której wzniecono ogień. Po pewnym czasie ugotowały się pstrągi między obu rozżarzonemi warstwami na miękko tak, że były nader smaczne i łatwo zdejmowały się z ości.
Po wieczerzy spędzono na jedno miejsce konie i rozstawiono strażników, po jednym w każdym kierunku.
Rozpalono wiele ognisk, dookoła których zebrano się grupami. Oczywiście, wszyscy biali skupili się dokoła jednego ogniska. Old Shatterhand, Gruby Jemmy, Marcin Baumann i mały Frank byli Niemcami; Długi Davy nauczył się od swego przyjaciela tyle, że rozumiał po niemiecku, aczkolwiek nie mówił, więc można się było w tym języku porozumiewać. Nawet Bob rozumiał cośniecoś, wiadomo bowiem, że murzyni posiadają wybitną pamięć językową.
Takie gawędy nad ogniskiem w pradawnych lasach lub w prerji mają swój niezwykły urok. Opowiada się swoje własne przeżycia, lub czyny znakomitych myśliwych. Jakkolwiek Far-West jest rozległy, a drogi uciążliwe, wieść o wybitnym czynie, o znakomitej osobie, o niezwykłem zdarzeniu — biegnie, niczem strzała, od ogniska do ogniska. Jeśli Czarne Stopy z nad rzeki Marias wykopali tomahawk wojny, to mówią już o tem Komanczowie z nad Rio Conchas po czternastu dniach. A jeśli śród szczepu Wallawalah wyróżnia się wielki wojownik, to już wiedzą o tem Dakota z Coteau du Missouri. —
Jak się czytelnicy spodziewają, rozprawiano o dzisiejszym czynie Marcina Baumanna. Hobble-Frank powiedział:
— To prawda, dobrze się wywiązał z zadania, ale nie jest to jedyny człowiek, który mógłby się chlubić taką przygodą. Mój niedźwiedź też nie był tekturowy.
— Co? — zapytał Jemmy. — Pan także miał przygodę z niedźwiedziem?
— I jeszcze jaką! Ja z nim, a on ze mną.
— Musi pan opowiedzieć!
— Czemu nie? — I, odkaszlnąwszy, zaczął: — Nie byłem wówczas jeszcze od wieczności w Stanach Zjednoczonych, to znaczy, że nie znałem się jeszcze na tutejszych stosunkach. Nie chcę bynajmniej powiedzieć, abym nie był wykształcony. Naodwrót, przywiozłem wielki zapas cielesnych i duchowych zalet. Wszelako wszystkiego trzeba się uczyć. Czego się nie widziało, ani uprawiało, tego nie można znać. Bankier, naprzykład, jakkolwiek będzie mądry, nie potrafi tak grać na kobzie, jak ja i pan; uczony zaś profesor eksperymentalnej astronomji nie potrafi odrazu, i ot tak, bez wskazówek, zostać kucharzem. Przytaczam ten przykład dla własnego usprawiedliwienia i obrony. — Otóż, moja przygoda rozegrała się wpobliżu Arkanzasu w Colorado. Poprzednio włóczyłem się po rozmaitych miastach Stanów Zjednoczonych i uciułałem małą sumkę. Chciałem, obracając tym kapitałem, rozpocząć handel na Zachodzie, to mianowicie, co tu nazywają the pedlar. Ruszyłem w drogę z wcale pokaźnym zapasem różnych towarów. Szczęście mi sprzyjało i już w okolicy fortu Lyon nad Arkanzas pozbyłem się reszty towarów. Spławiłem nawet wózek z dobrym zarobkiem. Siedziałem na koniu, ze strzelbą w ręku, z nabitą kiesą u boku, i postanowiłem dla własnej przyjemności zagłębić się nieco dalej. Już wówczas miałem chęć zostać sławnym westmanem.
— Jakim pan istotnie jest — wtrącił Jemmy.
— No, jeszcze nie. Ale mniemam, że jeśli teraz uderzymy na Siouxów, nie zostanę za frontem, jak Hannibal pod Waterloo, i niezawodnie będę miał sposobność uzyskania sławnego imienia. Lecz opowiadajmy dalej. W owym czasie Colorado było jeszcze mało znane. Znaleziono olbrzymie pola złota, ze wschodu więc przybywali prospektorzy i diggers. Prawdziwych osiedleńców zjawiało się niewielu. Byłem przeto zdumiony, natrafiwszy w drodze na prawdziwą, rzeczywistą farmę. Składała się z małej strażnicy, rozległych pól i wielkich łąk. Settlement leżało na brzegu Purgatorio, w przepięknym klonowym lesie. Zdziwiłem się też wielce, widząc w każdym klonie rurę, przez którą sok drzewny wlewał się do naczyń, wkopanych w ziemię. Była wiosna, najlepszy czas do zbierania cukru klonowego. Wpobliżu strażnicy stały długie, obszerne, ale nader płytkie drewniane kadzie, pełne soku. Zaznaczam to ze względu na rolę, jaką błogosławiony sok odgrywa w mojem opowiadaniu.
— Ta osada na pewno nie była własnością Jankesa — rzekł Old Shatterhand. — Yankee udałby się na poszukiwanie złota, miast jako squatter siedzieć na gospodarstwie.
— Słusznie. Właściciel farmy pochodził z Norwegji. Przyjął mnie bardzo gościnnie. Mieszkał z rodziną, a więc z żoną, dwoma synami i córką. Proszono mnie, abym został jak najdłużej. Chętnie przystałem na to i starałem się pomagać w gospodarstwie. Rozmaite przysługi oraz moja przyrodzona duchowa przewaga zyskały mi zaufanie do tego stopnia, że zostawili mnie samego na farmie. Chodzi o to, że u jednego z sąsiadów miał się odbyć tak zwany house-raising-frolic, i cała rodzina chciała wziąć w niem udział. Moja obecność bardzo ich cieszyła, gdyż mogłem zostać w domu jako house-holder i dbać o statystyczne bezpieczeństwo farmy. A więc wszyscy pojechali, i ja zostałem sam jeden. Sąsiadem nazywają tam każdego, kto mieszka w odległości półdziennej jazdy konnej. Tak właśnie odległa była farma owego sąsiada, wobec czego nie należało się spodziewać powrotu moich gospodarzy przed upływem dwóch dni.
— Istotnie pozyskał pan sobie wielkie zaufanie — rzekł Jemmy.
— Czemu nie? Mniema pan, że mógłbym uciec wraz z farmą. Czy wyglądam na rabusia?
— O tem niema mowy. Myślałem co innego. Podówczas, więcej niż dziś, włóczyło się tam mnóstwo różnych obieżyświatów. Czy mógłby pan, sam jeden, podołać czeredzie? Trzej ludzie nie zważają na jedną kulę.
— Ja także. Muszę dodać, że zboku, koło domu, stało wysokie drzewo, ogołocone z kory aż do pierwszych gałęzi. Kora służyła do farbowania na żółto. Pień był nad wyraz gładki — trzeba było mieć zdolności akrobatyczne, aby się wspiąć na wierzchołek.
— Nikt chyba tego od pana nie żądał? — wtrącił Długi Davy.
— No, oczywiście, nikt tego nie żądał, ale mogą się zdarzyć rozmaite wypadki, które nawet najszlachetniejszego człowieka zapędzą na sam wierzchołek drzewa. Za parę chwil przekona się pan o słuszności tego prawa natury. A zatem, aby nie zejść z tematu, zostałem sam jeden w całej farmie i medytowałem nad sposobem przepędzenia długich godzin samotności. Prawda! W strażnicy gliniana tarcica była uszkodzona, wykruszyła się też zaprawa gliniana z pomiędzy desek ściany. Właśnie w celach remontu farmer wykopał był koło domu dół, długi na cztery łokcie, szeroki na trzy, i wypełniony po brzegi gliną. Natchniony chęcią pracy, pędzę ku dołowi i zatrzymuję się — — jak myślicie, wobec czego, lub wobec kogo?
— Wobec niedźwiedzia? — zapytał Jemmy.
— Tak, wobec niedźwiedzia, który opuścił swój górski azyl i wywędrował, aby obejrzeć świat i ludzi. Ale to bynajmniej nie przypadło mi do gustu. Łotr obejrzał mnie z taką miną, że jednym potężnym susem, którego już chyba nie potrafię powtórzyć, cofnąłem się wstecz. Drapieżnik z taką samą szybkością skoczył za mną. Z niespodzianą zręcznością pędziłem co sił. Jak zaindyjski królewski tygrys doskoczyłem do drzewa i jak rakieta wspiąłem się na górę. Trudno uwierzyć, do czego zdolny jest człowiek w podobnych niesympatycznych sytuacjach.
— Jednakże był pan przedtem już wygimnastykowany? — zapytał Jemmy.
— Niebardzo, wcale niebardzo. Ale kiedy za kimś stoi niedźwiedź, wówczas człowiek nie pyta się, czy włażenie jest pożyteczne dla zdrowia, czy szkodliwe, tylko włazi z prawdziwą namiętnością, tak, jak ja wówczas. Na nieszczęście, drzewo było, jak już zaznaczyłem, zbyt gładkie. Nie zdołałem dotrzeć do gałęzi, a trzymać się pnia było niezmiernie trudno.
— O, biada! Mogło się źle skończyć. Nie miał pan broni. Cóż więc uczynił niedźwiedź?
— Coś, czego mógłby zaniechać bez wyrzutów sumienia. Mianowicie wspinał się wślad za mną.
— Ach, w takim razie, na szczęście, nie był to grizzly.
— To mnie nie obchodziło. Wówczas niedźwiedź był dla mnie niedźwiedziem. Trzymałem się kurczowo pnia i spojrzałem nadół. Niedźwiedź podniósł się, objął pień i powoli zaczął się wspinać. Stanowiło to zapewne niezłą zabawę, gdyż wielce zadowolony mruczał coś pod nosem, jak kot, ale głośniej. Ja zaś mruczałem nietylko ustami, lecz całą osobą z ogromnego naprężenia, z jakiem się trzymałem. Niedźwiedź zbliżał się coraz bardziej. Nie mogłem już dłużej pozostać na swojem stanowisku. Musiałem wspiąć się wyżej. Ledwo jednak podniosłem rękę, aby położyć wyżej, — straciłem równowagę. Wprawdzie schwyciłem się odrazy za pień, ale siła przyciągania matki-ziemi nie wypuściła już ofiary ze swych szpon. Mogłem sobie tylko pozwolić na krótkie przerażone westchnienie, poczem zleciałem, niczem młot dwudziestocentnarowy, z taką siłą na niedźwiedzia, że poleciał ze mną. Runął na ziemię, a ja na niego.
Mały Sas opowiadał z taką werwą i tak dobitnie, że słuchano z napięciem, teraz zaś wybuchnięto wesołym, głośnym śmiechem.
— Tak, śmiejcie się, — mruknął. — Było mi wówczas nie do śmiechu. Miałem wrażenie, że wszystkie części ciała wpadły wzajemnie na siebie. Było mi niemo i głupio na duszy, tak że przez kilka sekund nie myślałem wcale o tem, iż trzeba się podnieść.
— A niedźwiedź? — zapytał Jemmy.
— Leżał równie cicho pode mną, jak ja na nim. Aliści po chwili wyrwał się, co mnie doprowadziło do świadomości moich obowiązków osobistych. Zerwałem się na równe nogi i czmychnąłem — a on za mną, czy ze strachu, jak ja, czy też pragnąc utrzymać nawiązane ze mną stosunki, — nie wiem. Właściwie chciałem dostać się do domu, ale miałem za mało czasu, gdyż bestja deptała poprostu po piętach. Strach przypiął mi skrzydła jaskółki, uwielokrotnił długość moich kulasów. Mknąłem jak kula karabinowa, skręciłem za róg domu, i — — wpadłem do dołu z gliną, aż po ramiona. Zapomniałem o wszystkiem, o niebie i ziemi, o Europie i Ameryce, o mojej doczesnej wiedzy i o całej glinie. Tkwiłem jak rodzynek w cieście, gdy przy mnie rozległ się głośny, jak powiadają Amerykanie, slap. Doznałem uderzenia jakgdyby szturgnął mnie wagon kolejowy, i nad głową moją rozprysła się glina. Pokryła mi twarz i tylko prawe oko ocalało. Odwróciłem się i oto spoglądałem na niedźwiedzia, który przez lekkomyślność zapomniał zważać na grunt i poleciał za mną. Widać było tylko jego łeb — straszliwie zeszpecony. Oglądaliśmy się ze trzy sekundy; poczem on zwrócił się na lewo, ja zaś na prawo. Każdy z nas pragnął dostać się do gościnniejszego miejsca. Oczywiście, niedźwiedź prędzej zdołał się wygrzebać, niż ja. Lękałem się, że zostanie na miejscu, aby mnie nie spuszczać z oka, ale, ledwo wygramolił się, przemknął w tym samym kierunku, skąd przybyliśmy, i znikł za krawędzią, nie racząc na mnie spojrzeć. Farewell, big-muddy beast!
Hobble-Frank podniósł się w toku opowiadania i ilustrował opowieść takiemi gestami, że słuchacze zrywali boki ze śmiechu, — śmiechu, jaki się chyba jeszcze nigdy tutaj nie rozlegał. Jeśli ktoś przestał się śmiać, to po chwili musiał rozpocząć odnowa, tyle było komizmu w tem opowiadaniu.
— Jest to nader wesoła przygoda, — rzekł wreszcie Old Shatterhand — a najlepsze to, że skończyła się dobrze dla pana i dla niedźwiedzia.
— Także dla niedźwiedzia? — odparł Hobble-Frank. — Oho! Nie skończyłem jeszcze. Skoro mój niedźwiedź znikł za krawędzią, usłyszałem huk jakgdyby przewróconego mebla. Nie zwracałem na to uwagi, starając się przedewszystkiem wydostać z rowu. Kosztowało to mnie wiele trudu, gdyż glina była nader lepka, i tylko dzięki temu się wybazgrałem, że zostawiłem buty. Przedewszystkiem musiałem obmyć twarz z gliny. Poszedłem do strumyka, płynącego za domem, i zmyłem z siebie wszystko, co było zbyteczne dla mego zewnętrznego człowieczeństwa. Poczem wróciłem do tropu niedźwiedzia. Atoli to bydlę wcale jeszcze nie uciekło. Siedziało pod drzewem i oblizywało się smacznie.
— Z gliny? Pah! — rzekł, potrząsając głową Jemmy. — O ile znam te zwierzęta, wiem, że szukałyby przedewszystkiem wody.
— Wcale mu to w głowie nie postało, gdyż był mądrzejszy od pana, master Jemmy. Niedźwiedź namiętnie lubi słodycze. Napomknąłem już o drewnianych kadziach, w których wyparowywał się sok cukrowy. Niedźwiedź był tak mało zbudowany przygodą, że pragnął tylko jak najprędzej uciec. Po drodze skoczył do jednej z owych kadzi i przewrócił ją. Zapach cukru wyparł z pamięci niedźwiedzia upadek z drzewa, dół z gliną i mnie. Zamiast stosować się do mego farewell, rozłożył się wygodnie pod drzewem i zaczął zlizywać słodycz z gliny. Był tak zajęty swoim, jak to mówią, sympozjonem, że nie zauważył, jakem się powoli wkradł do domu. Teraz byłem bezpieczny i uzbrojony we flintę. Ponieważ bestja siedziała na tylnych łapach, ja zaś mogłem tak długo celować, ile tylko chciałem, więc kula nie mogła chybić. Istotnie ugodziła niedźwiedzia w owe miejsce, gdzie według zapewnień poetów tkwią wszystkie szlachetne uczucia, mianowicie wprost w serce. Grizzly drgnął, podniósł się znowu, oznajmił ostatnią wolę drgawkami przednich łap i zwalił jak kłoda — martwy. Z powodu swej lekkomyślności i łakomstwa, przestał istnieć jako istota żyjąca.
Hm, hm, — rzekł Old Shatterhand. — Grizzly nie potrafi łazić po drzewach. Jakiej barwy był pański niedźwiedź?
— Miał czarną sierść.
— A ogon?
— Żółty.
— Był to więc szop, którego nie powinien pan był się lękać.
Oho! Znać było po nim, że lubi ludzkie mięso.
— Nie sądź tak! Szop chętniej karmi się owocami, niż mięsem. Podejmuję się uporać z takiem poczciwem zwierzęciem zgoła bez żadnej broni. Parę silnych ciosów — a zwierzę da drapaka.
— Tak, to pan. Jak pańskie imię głosi, uderzeniem pięści zabija master człowieka. Ja natomiast jestem o wiele delikatniej zbudowany i bez broni nie odważyłbym się — — — stój! Co tam ucieka?
Jak już zaznaczyliśmy, Frank w toku opowiadania podniósł się, teraz zaś stanął na jednym z leżących za nim głazów i wypłoszył jakieś zwierzątko, które pomknęło błyskawicznie do dziupli pobliskiego pnia. Z powodu szybkości niepodobna było określić gatunku zwierzęcia.
To drobne wydarzenie zelektryzowało murzyna Boba. Skoczył, pomknął do pnia i zawołał:
— Bydlę, bydlę tu biegać! Tu się schować w dziurze. Masser Bob wyjąć bydlę z drzewa!
— Ostrożnie, ostrożnie, — ostrzegł Old Shatterhand. — Nie wiesz, co to było za zwierzę.
— O, to być tylko małe bydlę!
— Małe zwierzątko może się stać niebezpieczniejsze w pewnych okolicznościach, niż duże.
— Opossum nie być niebezpieczny.
— Więc widziałeś, że to opossum?
— Tak, tak, masser Bob widzieć dokładnie opossum! Być tłusty, bardzo tłusty, i dać bardzo smaczną pieczeń, o, bardzo smaczną!
Mlasnął językiem i oblizywał się, jakgdyby już miał przed sobą pieczeń.
— A ja myślę, że się mylisz. Opossum nie jest tak chyży, jak to zwierzątko.
— Opossum bardzo, bardzo prędko pędzić. Dlaczego massa Shatterhand nie życzyć murzynowi Bob dobrą pieczeń? Masser Bob złapać opossum!
— No, jeśli jesteś tak pewny, to czyń, co ci się podoba. Ale nie zbliżaj się do nas z tą potrawą!
— Chętnie odsuwać się z potrawą. Masser Bob nikomu nie dać opossum. Jeść pieczeń sam, sam jeden. Teraz uważać! Wyciągnąć opossum z dziury!
Mówiąc to, sięgnął prawą ręką.
— Nie tak, nie tak! — rzekł Old Shatterhand. — Musisz schwytać zwierzę lewą ręką, a do prawej wziąć nóż. Skoro uchwycisz ofiarę, wyciągnij i uklęknij na niej. Wówczas zwierzę nie będzie mogło się bronić, ty zaś przerzniesz mu gardło.
— Pięknie! To być bardzo pięknie! Masser Bob tak zrobić, bo masser Bob być wielki westman i znany myśliwy.
Zakasał lewy rękaw, ujął nóż prawą ręką i lewą sięgnął do otworu, z początku powoli i ostrożnie. Ale naraz wypuścił nóż z ręki, wydał głośny okrzyk, strojąc przerażone grymasy i gestykulując prawą ręką.
Heigh-ho, heigh-ho! — lamentował na głos. — To bolić, bardzo boiić!
— Co takiego? Czy trzymasz zwierzątko?
— Czy masser Bob trzymać? Nie! Zwierzę trzymać masser Bob!
— O biada! Czy wpiło się w twoją rękę?
— O tak, całe wpić się, całe!
— Wyciągnij, wyciągnij tylko!
— Nie, bo to bardzo bolić!
— Ale nie możesz zostawić tam ręki. Kiedy takie zwierzątko się wpija, to już nie puszcza prędko. A więc ciągnij! A kiedy wyciągniesz, chwyć je prawą ręką, abym mógł zadać cios pięścią.
Wyciągnął długi nóż z za pasa i podszedł do Boba. Murzyn wyrywał rękę, bardzo powoli, ze zgrzytaniem i jękami. Zwierzę nie puszczało. Bob szybko pociągnął — i wyrwał z otworu małego drapieżnika. Uchwycił szybko za tylną część ciała zwierzaka, spodziewając się, że Old Shatterhand użyje noża. Aliści Shatterhand cofnął się szybko i zawołał:
— Skunks, skunks! Precz! Uciekajcie, panowie!
Skunks jest to rodzaj amerykańskich tchórzów. Długi na 40 centymetrów, ssak ten posiada prawie równej długości w dwóch warstwach owłosiony ogon i szeroki nos na śpiczastej mordzie. Sierść ma czarną z dwoma białemi jak śnieg pasmami, biegnącemi osobno po bokach i złączonemi na grzbiecie. Żywi się jajami małych zwierzątek i zającami; wychodzi na łowy w nocy, a resztę czasu spędza w lochach i pustych pniach.
Zwierzę to zasługuje na swą łacińską nazwą Mephitis. Pod ogonem posiada gruczoły, wydzielające ostrą żółtą ciecz, która straszliwie cuchnie. Spryskana tą cieczą odzież cuchnie przez długie miesiące. Ponieważ skunks trafia owym wytryskiem z dalekiej odległości, przeto każdy, kto zna własności tego zwierzęcia, ucieka od niego jak najdalej. Trafiony musi się na całe tygodnie pożegnać z ludzkiem towarzystwem. —
A zatem Bob zamiast wymarzonego opossum schwytał skunksa. Uczestnicy wyprawy zerwali się z miejsc i czem prędzej cofnęli.
— Odtrąć! Szybko, szybko! — krzyczał Gruby Jemmy.
— Masser Bob nie móc odtrącić — lamentował czarny. — Wgryźć się w rękę i — — oh, au — — au, oh! Faugh, o shamefulness, djable! Teraz opryskać masser Bob! O śmierć, o piekło, o djable! Jak cuchnie masser Bob! Żaden człowiek nie móc wytrzymać! Masser Bob się zadusić! Precz, precz ze zwierzęciem, z tą zarazą!
Usiłował strząsnąć skunksa z ręki, ale bestyjka tak się wpiła, że usiłowania jego były daremne.
— Poczekać! Masser Bob już ciebie zrzucić, ty swine-fell, ty stinking racker!
Prawą pięścią wymierzył cios w głowę zwierzęcia. Ogłuszyło to wprawdzie skunksa, ale zęby wpiły się głębiej w rękę murzyna. Rycząc nieomal z bólu, podniósł nóż i przerznął drapieżnikowi gardło.
— Tak — zawołał. — Teraz masser Bob zwyciężyć! Oh, masser Bob nie bać się żadnego niedźwiedzia, ani smelling beast. Wszyscy massers podejść i zobaczyć, jak masser Bob zabić drapieżnika!
Niestety, lękali się zbliżyć, cuchnął bowiem tak, że mimo oddalenia musieli trzymać się za nosy.
— No, czemu nie podejść? — zapytał. — Czemu nie uczcić zwycięstwa razem z masser Bob?
— Urwipołciu, oszalałeś chyba! — odparł Gruby Jemmy. — Kto mógłby się zbliżyć? Cuchniesz gorzej niż zaraza!
— Tak, masser Bob brzydko cuchnąć. Masser Bob już sam to czuć. O, o, kto móc wytrzymać ten zapach! — krzyknął, dziko skrzywiając twarz.
— Rzuć tchórza! — zawołał Old Shatterhand.
Bob próbował, ale daremnie.
— Zęby być za głęboko w ręce masser Boba. Masser Bob nie móc otworzyć paszczy bydlęcia!
Wzdychając i jęcząc, napróżno starał się oderwać martwego ssaka.
Thunder-storm! — zawołał wściekle. — Skunks nie móc zostać wiecznie na ręce masser Boba. Czy nie być tu dobrego, miłego człowieka, który chcieć pomóc masser Bob?
Hobble-Frank zlitował się nad murzynem. Serce nakazało mu pomóc Bobowi. Zbliżył się powoli i rzekł:
— Słuchaj, drogi Bobie, będę próbował. Wprawdzie bardzo mi cuchniesz, lecz moje człowieczeństwo zdoła to przetrzymać. Ale robię to pod warunkiem, że mnie nie dotkniesz.
— Masser Bob nie podejść do massa Franka! — żalił się Bob.
— No dobrze. Ale także nie dotykaj swojem odzieniem mojego, gdyż będziemy obaj cuchnąć, ja zaś wolałbym ten zaszczyt odstąpić tobie samemu.
— Niechaj tylko massa Frank podejść! Masser Bob mieć się na baczności.
Było to istotnie bohaterstwem, że mały Sas podszedł do murzyna. Gdyby się tylko otarł o miejsce spryskane, musiałby podzielić jego los i wyrzec się obcowania z ludźmi, lub co najmniej pożegnać z ubraniem.
Im bliżej się przysuwał, tem dotkliwszy był zapach, który mu zapierał niemal dech. Ale wytrzymał mężnie.
— No, wyciągnij rękę, stary! — rozkazał. — Za blisko nie mogę wszak podejść.
Bob wykonał rozkaz. Sas uchwycił jedną ręką górną, a drugą dolną szczękę zwierzęcia. Wytężywszy wszystkie siły, zdołał oderwać martwego skunksa, poczem cofnął się czem prędzej. Murzyn rozprzestrzeniał taki zapach, że Frank omal nie zemdlał.
Bob był uszczęśliwiony. Ręka wprawdzie krwawiła, ale nie zważał na to.
— Tak — krzyczał. — Teraz masser Bob pokazać, jaki on odważny! Czy wierzyć teraz wszyscy biali i czerwoni massers, że czarny murzyn się nie bać?
Mówiąc to, podchodził do towarzystwa. Atoli Old Shatterhand przyłożył strzelbę i skierował lufę w murzyna, wołając:
— Stój, bo cię zastrzelę!
— O, Boże Wielki! Dlaczego zastrzelić biedny, dobry murzyn?
— Ponieważ nas zarazisz, skoro dotkniesz. Umykaj do wody, jak najdalej stąd, i zrzuć z siebie odzież!
— Zrzucić odzież? Masser Bob mieć się pozbawić piękny szlafrok i spodnie i kamizelka?!
— Wszystko, wszystko zrzuć! Później wrócisz i usiądziesz po gardło w wodzie. A więc szybko! Im dłużej zwlekasz, tem dłużej będziesz cuchnął!
— Co za nieszczęście! Mój piękny strój! Masser Bob go wyprać, a potem nie cuchnąć.
— Nie, masser Bob usłucha, bo go zastrzelę! A więc — raz — dwa — i — trzzz — — —! — krzyknął Shatterhand, zbliżając się ze wzniesioną bronią do murzyna.
— Nie, nie! Nie strzelić! Masser Bob uciekać daleko, bardzo prędko — — prędko!
Znikł czem prędzej w mrokach nocy. Oczywiście, Old Shatterhand żartował, aby zmusić murzyna do wykonania rozkazu. Masser Bob niebawem wrócił i usiadł w wodzie, aby się nieustannie zmywać. Zamiast mydła dostał sporo sadła niedźwiedziego i sadzy, której nie brak przy ognisku.
— Szkoda takiego pięknego sadła — żalił się. — Masser Bob móc wcierać we włosy to piękne sadło i zrobić wiele loków. Masser Bob być wybornym ringlet-man, ale nie być urodzony murzyn, bo móc splatać loki, tak długie, tak bardzo długie.
— Myj się! — nalegał Jemmy. — Nie myśl teraz o swojej urodzie, tylko o naszych nosach!
Poczciwe murzynisko wydawał, mimo że siedział w wodzie, straszliwy fetor.
— Ale, — zapytał — jak długo musieć masser Bob siedzieć w wodzie i myć się?
— Tak długo, aż pozostaniemy tutaj, a więc do rana.
— Masser Bob nie móc tak długo wytrzymać!
— Zmusimy cię. Pytanie jednak, czy pozostałe w wodzie pstrągi wytrzymają. Nie wiem, czy ryby posiadają zmysł powonienia, ale jeśli tak, to nie będą ucieszone twoją wizytą.
— A kiedy masser Bob móc wziąć swój szlafrok i wymyć go?
— Nigdy.
— Ale co włożyć biedny masser Bob?!
— Tak, to przykra sprawa. Niema zapasu odzieży. Będziesz musiał wszyć się w skórę grizzly’ego, którego ubił Marcin. Być może, nieco dalej w górach znajdziemy resztki ocalałe jakiegoś pradawnego krawca, Ale tymczasem będziesz jechać na samym końcu oddziału, gdyż w przeciągu co najmniej ośmiu dni nie powinieneś się do nas zbliżać. A zatem myj się pilnie! Im bardziej będziesz się nacierał, tem prędzej stracisz zły zapach!
Bob nacierał co mocy. Tylko głowa sterczała z wody i stroiła takie grymasy, że na widok ich niepodobna, się było powstrzymać od śmiechu. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.