Sępy Skalne/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Sępy Skalne | |
Pochodzenie | cykl Wśród Sępów | |
Wydawca | „EDITOR“ Sp. z ogr. odp. | |
Data wyd. | 1931 | |
Druk | Zakłady Graficzne „Bristol“ | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
KAROL MAY
Sępy Skalne
Powieść z Dzikiego Zachodu POWIEŚCI KAROLA MAYA
WARSZAWA — KRAKÓW — LWÓW
1931
Tłocznia: Zakł. Graf. „BRISTOL“, Warszawa
Okładkę projektował IGO KRON
Photosy Tow. Fox-Film
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Wyd. POWIEŚCI KAROLA MAYA w W-ie. Wszelkie inne wyd. i tłumacz. będą prawnie ścigane.
Nakładca „EDITOR“ Sp. z ogr. odp. w Warszawie
|
Droga opadała ku dolinie, wiła się między wzgórzami i wiodła do owej obszernej niziny, przez którą poprzednio jechali. Okazało się, że zakreślono znaczną krzywiznę. Sioux-Ogallalla zatem dobrze znali okolicę. W niektórych miejscach, zwłaszcza przy zakrętach, zostawili drogowskazy dla Wohkadeha.
Po południu oddział dotarł do doliny w kształcie wydłużonego koła o średnicy wielomilowej, ciągnącej się między stromemi skałami. Pośrodku doliny wznosiła się stożkowata góra; łyse boki błyszczały w słońcu. Na wierzchołku stał niski a szeroki głaz, przypominający żółwia.
Geolog z pierwszego wejrzenia poznałby, że ma przed sobą przedhistoryczne jezioro, którego brzegami były owe wznoszące się dookoła wzgórza. Wierzchołek zaś stożkowatej góry, o której wspominaliśmy, był niegdyś wyspą, wystającą z wody.
Dokładne badania wykazały, że w okresie trzeciorzędowym Północną Amerykę pokrywały wielkie zbiorowiska słodkich wód. Ale z biegiem tysiącleci z jezior pozostały doliny, jakgdyby cmentarzyska przedhistorycznych stworów. Paleontolog znajduje tam w wykopaliskach prawdziwie bezcenne skarby.
Znajduje kły i szczęki hipopotamów, szczątki ogromnych nosorożców i żółwi, kości dziwacznych świń, hien, przedpotopowych wielbłądów i koni, ogromnych tygrysów o kłach w formie szabel. Obecnie na całym świecie istnieje jakie dziesięć ras koni, wykopaliska zaś Północnej Ameryki wykazują przeszło trzydzieści odmian większych i małych aż do wielkości neufundlandczyka. W owych praczasach słonie pasły się nad brzegami jezior, a świnie — małe jak koty, lub wielkie jak hipopotamy, — tarzały się w ogromnych trzęsawiskach. Na bezdrzewnych obecnie równinach Wyoming’u rosły palmy o liściach czterometrowej długości; w cieniu kryły się, podobne do słoni, dziwaczne zwierzęta. Niektóre miały rogi z obu stron nosa, inne zaś za oczami, a jeszcze inne tylko jeden róg nad nosem.
Indjanin, natrafiając na takie szczątki, cofa się z pełną czci grozą. Nie umie sobie wytłumaczyć ich pochodzenia, a ponieważ wszystko, co tajemnicze, uważa za lek, więc i te szczątki stanowią dlań świętość, którą tylko czasem wplata w barwną kanwę legendy. — —
A zatem dolina, nad którą zatrzymali się nasi jeźdźcy, była ongi jeziorem. Znak, zostawiony przez Sioux-Ogallalla dla Wohkadeha, wskazywał, że przejechali dolinę wpoprzek. Aliści Old Shatterhand nie skorzystał z tej wskazówki, tylko skręcił na lewo wzdłuż góry.
— Oto drogowskaz — rzekł Davy, wskazując na drzewo ze sztuczną szczepionką innego gatunku. — Oto znak Ogallalla. Czemu pan nie jedzie w kierunku wskazanym?
— Ponieważ znam drogę o wiele lepszą — odparł zapytany. — Od tego miejsca orjentuję się wspaniale. Oto góra Pejaw-epoleh, Wzgórze Żółwia, — jest to indjańska góra Ararat. Czerwoni przechowują także w pamięci wspomnienia dawnego potopu. Indjanie-Wrony powiadają, że tylko jedna para ludzka ocalała z potopu. Uratował ich Wielki Duch, posławszy ogromnego żółwia. Para z całą swą własnością umieściła się na grzbiecie zbawczego zwierzęcia i mieszkała na niem, dopóki woda nie opadła. Ta góra, którą widzimy, jest wyższa od otaczających, dlatego pierwsza wynurzyła się z wody jako wyspa. Żółw stanął na niej, dzięki czemu para ludzka mogła wylądować. Wówczas dusza zwierzęcia, spełniwszy swą misję, wróciła do Wielkiego Ducha, wszelako cielsko zostało na wierzchołku góry i skamieniało, jako na pamiątkę owych czasów. Opowiedział mi to Szunka-szetsza, Wielki Pies, wojownik ze szczepu Wron, w którego towarzystwie przed wielu laty obozowałem na górze Żółwia.
— A więc nie chce pan jechać szlakiem Sioux-Ogallalla?
— Nie. Znam bliższą drogę, która o wiele prędzej doprowadzi nas do celu. Obszary Yellowstone mało są dostępne. Ogallalla, zdaje się, nie znają najbliższego przystępu. Sądząc z kierunku, zwrócą się ku Wielkiemu Kanjonowi, dalej ku Yellowstone, aby przez rzekę Mostów dostać się do Góry Kraterów, gdyż miejsce, gdzie mają stracić Baumanna i towarzyszów, nie leży nad Yellowstone-river, lecz nad rzeką Kraterów. Aby do niej dotrzeć, zakreślą ogromne półkole o średnicy sześćdziesięciokilometrowej w miejscowości mało dostępnej i nader utrudniającej jazdę. Droga zaś, którą ja obieram, biegnie prosto i prowadzi do rzeki Pelikan, a potem między tą rzeką a wzgórzem Siarki do ujścia rzeki Yellowstone i do jeziora tej samej nazwy. Stąd odszukamy rzekę Mostów, wpobliżu zaś znajdziemy trop Siouxow i pojedziemy do basenu Gejzerów nad rzeką Kraterów. Ta droga jest również uciążliwa, ale mniej, niż droga Siouxow, i dlatego prawdopodobnie przybędziemy do celu wcześniej od wrogów. — —
Mała, oddawna wyschnięta rzeczka przed wiekami z zachodu toczyła swoje wody do dawnego jeziora i zaryła się głęboko w brzegi. Koryto było nader wąskie, a ujście maskowane tak bujną dziką roślinnością, że tylko wprawne oko mogło je odkryć, Old Shatterhand skierował tam konia. Przedostawszy się przez żywopłot, jechali bez trudności korytem dawnego potoku, dopóki nie skończyło się wąskim rowem w miejscowości zwanej Undulating. Była to niewielka prerja, podzielona zalesionemi wzgórzami, dosyć wygodnemi dla naszych jeźdźców, gdyż biegnącemi w kierunku z zachodu na wschód.
Wieczorem dotarli do potoku, który zdawał się należeć do obszaru rzeki Bighorn. Wkrótce natrafiono na miejsce, świetnie nadające się do obozowania. Postanowiono zatrzymać się, mimo że mrok jeszcze nie zapadł. Potok rozszerzał się tutaj i stanowił mały płytki staw o brzegach, zarośniętych gęstą trawą. W jasnej, przejrzystej do gruntu wodzie widać było liczne pstrągi, budzące nadzieję smacznej wieczerzy. Z jednej strony brzeg wznosił się stromo, z drugiej był równy i gęsto zalesiony. Liczne leżące na ziemi gałązki świadczyły, że ubiegłej zimy spadło wiele śniegu. Stanowiły niejako zasiek dookoła miejsca, obranego na obozowisko, zasiek, zapewniający bezpieczeństwo i dostarczający paliwa.
— Pstrągi! — zawołał Gruby Jemmy, zeskakując ze swego rumaka. — Świetną dziś ucztę sobie wyprawimy!
— Nie tak szybko! — odezwał się Old Shatterhand. — Przedewszystkiem musimy się postarać, aby ryby nie mogły uciec. Przynieście drzewa. Musimy sklecić dwie kraty.
Po zaopatrzeniu koni zebrano cienkie gałązki i wbito przy ujściu potoku w miękkie dno stawu tak, że tworzyły gęstą kratę, — żadna ryba nie mogłaby się przez nią przedostać. Poczem taką samą kratę wbito z drugiej strony, nie na granicy stawu, lecz nieco dalej, o dwadzieścia niespełna kroków. Ryby znalazły się w matni.
Gruby Jemmy zaczął ściągać z nóg swoje wielkie buty z wyłogami. Zdjął już pas i położył wraz ze strzelbą na brzegu.
— Ty, mały, — rzekł Długi Davy — zdaje się nawet, że chcesz się zanurzyć.
— Naturalnie. To dopiero będzie uciecha.
— Zostaw to ludziom dłuższym od ciebie. Taki, co ledwo potrafi patrzeć przez stołek, łatwo natrafi na głębię.
— Nie szkodzi. Umiem pływać. Poza tem, staw nie jest głęboki. — Nachylił się nad wodą, aby dokładniej ocenić głębokość. — Najwyżej na metr.
— Można się omylić. Kiedy kto spogląda przez toń, dno wydaje się bliższe, niż w rzeczywistości.
— Pah! Chodź i zajrzyj. Widać każde ziarenko piasku, a ponieważ — — do licha, brr, puh, puh!
Nachylił się zbytnio, stracił równowagę i wpadł do sadzawki. Trafił akurat na najgłębsze miejsce. Znikł na chwilę, ale wnet wypłynął na powierzchnię. Był świetnym pływakiem i nicby sobie nie robił z przypadkowej kąpieli, gdyby nie nosił futra. Szeroki jego kapelusz pływał niczem liść victoria regia.
— Heigh-day! — roześmiał się Długi Davy. — Gentlemani, obejrzyjcie dobrze pstrąga, którego trzeba schwytać. Ta gruba ryba starczy na wiele porcyj!
Mały Sas stał wpobliżu. Na polu naukowem nieraz się sprzeczał z Grubym Jemmy’m, ale lubił go bardzo, gdyż byli rodakami.
— Wielki Boże! — krzyknął przerażony. — Co pan zrobił, panie Pfefferkorn? Czemu pan skoczył do wody? Czy aby nie zmókł pan?
— Do suchej nitki — odparł ze śmiechem Jemmy.
— Do suchej nitki! To może wywołać przeziębienie! I do tego w futrze. Wyłaź pan natychmiast! Już ja się zajmę kapeluszem. Wyłowię go gałęzią.
Mówiąc to, wyszukał długą gałąź i zaczął łowić kapelusz. Ale wędka była za krótka, wobec czego nachylił się całem tułowiem nad wodą.
— Miej się pan na baczności — ostrzegał Jemmy, wyłażąc z wody. — Mogę cylinder sam schwytać. I tak już jestem porządnie mokry.
— Nie pleć pan głupstw! — odparł Frank. — Jeśli pan myśli, że jestem takim niezgrabiaszem jak pan, mylisz się setnie. Ja nie wpadnę do wody. I jeśli przeklęty kapelinder popłynie dalej, to nachylę się jeszcze bardziej i — — — o Panie Wielki, naprawdę siedzę już w łapce!
Wpadł bowiem do wody. Widok był tak komiczny, że wszyscy biali roześmieli się na głos, czerwoni jednak zachowali zewnętrzną powagę, mimo że w duszy zapewne wtórowali im śmiechem.
— No, kto nie jest takim niezgrabiaszem, jak ja? — zapytał Jemmy, któremu ze śmiechu zakręciły się łzy w oczach.
Frank pluskał się w wodzie, strojąc gniewne miny.
— Czego się tu śmiać? — zawołał. — Pływam jako ofiara swej usłużności, samarytańskiej miłości bliźniego, i w podzięce za miłosierdzie zbieram śmiech i drwiny. Na drugi raz dobrze to sobie zapamiętam. Rozumiecie?
— Nie śmieję się, lecz płaczę, drogi Hobble-Franku. Czyż nie widzi pan?
— Milcz master z łaski swojej! Nie pozwolę z siebie kpić. Nic mnie ta kąpiel nie obchodzi, martwię się tylko, że frak przemoknie. A tam oto płynie moja Amazonka przy boku pańskiego kapelusza. Kastor i Phylaks, jak to mówią w mitologji i w astronomji. Jest to właśnie — — —
— Mówi się Kastor i Polluks — poprawił Jemmy.
— Stulże pan buzię! Polluks! Jako leśniczy tyle miałem do uczynku z psami myśliwskiemi, że wiem dokładnie, czy to Polluks, czy Phylaks. Wypraszam sobie ten rodzaj poprawek! Swoją drogą pragnę wyłowić szlachetne rodzeństwo. Właściwie nie powinienem pańskiego kapelusza ruszać. Nie zasłużył pan, abym się jeszcze bardziej zmoczył dla nakrycia pańskiej głowy.
Wydostał jednak obydwa kapelusze.
— Tak — dodał. — Uratowane! A teraz weźmiemy się do wyżęcia pańskiego futra i mego fraka. Obydwa będą się zalewać gorzkiemi łzami; już teraz z nich kapie.
Obaj mieli tyle kłopotu z suszeniem odzieży, że, ku swej wielkiej żałości, nie mogli się przyczynić do rozpoczętego połowu. Gromada Szoszonów stanęła w wodzie na jednym końcu sadzawki i, posuwając się naprzód, zapędziła ryby na drugi koniec. Tu zaś Indjanie położyli się na brzegu plackiem, z głowami nachylonemi nad wodą. Pstrągi zapędzone w cieśninę nie mogły się ani przedostać przez kratę, ani cofnąć. Indjanie chwytali je pełnemi garściami i rzucali na brzeg. Niebawem zebrano ilość, aż zbyt wystarczającą.
Tymczasem przyrządzono płaskie doły i wyłożono kamieniami. Złożono na nich ryby i przykryto drugą warstwą kamieni, na której wzniecono ogień. Po pewnym czasie ugotowały się pstrągi między obu rozżarzonemi warstwami na miękko tak, że były nader smaczne i łatwo zdejmowały się z ości.
Po wieczerzy spędzono na jedno miejsce konie i rozstawiono strażników, po jednym w każdym kierunku.
Rozpalono wiele ognisk, dookoła których zebrano się grupami. Oczywiście, wszyscy biali skupili się dokoła jednego ogniska. Old Shatterhand, Gruby Jemmy, Marcin Baumann i mały Frank byli Niemcami; Długi Davy nauczył się od swego przyjaciela tyle, że rozumiał po niemiecku, aczkolwiek nie mówił, więc można się było w tym języku porozumiewać. Nawet Bob rozumiał cośniecoś, wiadomo bowiem, że murzyni posiadają wybitną pamięć językową.
Takie gawędy nad ogniskiem w pradawnych lasach lub w prerji mają swój niezwykły urok. Opowiada się swoje własne przeżycia, lub czyny znakomitych myśliwych. Jakkolwiek Far-West jest rozległy, a drogi uciążliwe, wieść o wybitnym czynie, o znakomitej osobie, o niezwykłem zdarzeniu — biegnie, niczem strzała, od ogniska do ogniska. Jeśli Czarne Stopy z nad rzeki Marias wykopali tomahawk wojny, to mówią już o tem Komanczowie z nad Rio Conchas po czternastu dniach. A jeśli śród szczepu Wallawalah wyróżnia się wielki wojownik, to już wiedzą o tem Dakota z Coteau du Missouri. —
Jak się czytelnicy spodziewają, rozprawiano o dzisiejszym czynie Marcina Baumanna. Hobble-Frank powiedział:
— To prawda, dobrze się wywiązał z zadania, ale nie jest to jedyny człowiek, który mógłby się chlubić taką przygodą. Mój niedźwiedź też nie był tekturowy.
— Co? — zapytał Jemmy. — Pan także miał przygodę z niedźwiedziem?
— I jeszcze jaką! Ja z nim, a on ze mną.
— Musi pan opowiedzieć!
— Czemu nie? — I, odkaszlnąwszy, zaczął: — Nie byłem wówczas jeszcze od wieczności w Stanach Zjednoczonych, to znaczy, że nie znałem się jeszcze na tutejszych stosunkach. Nie chcę bynajmniej powiedzieć, abym nie był wykształcony. Naodwrót, przywiozłem wielki zapas cielesnych i duchowych zalet. Wszelako wszystkiego trzeba się uczyć. Czego się nie widziało, ani uprawiało, tego nie można znać. Bankier, naprzykład, jakkolwiek będzie mądry, nie potrafi tak grać na kobzie, jak ja i pan; uczony zaś profesor eksperymentalnej astronomji nie potrafi odrazu, i ot tak, bez wskazówek, zostać kucharzem. Przytaczam ten przykład dla własnego usprawiedliwienia i obrony. — Otóż, moja przygoda rozegrała się wpobliżu Arkanzasu w Colorado. Poprzednio włóczyłem się po rozmaitych miastach Stanów Zjednoczonych i uciułałem małą sumkę. Chciałem, obracając tym kapitałem, rozpocząć handel na Zachodzie, to mianowicie, co tu nazywają the pedlar. Ruszyłem w drogę z wcale pokaźnym zapasem różnych towarów. Szczęście mi sprzyjało i już w okolicy fortu Lyon nad Arkanzas pozbyłem się reszty towarów. Spławiłem nawet wózek z dobrym zarobkiem. Siedziałem na koniu, ze strzelbą w ręku, z nabitą kiesą u boku, i postanowiłem dla własnej przyjemności zagłębić się nieco dalej. Już wówczas miałem chęć zostać sławnym westmanem.
— Jakim pan istotnie jest — wtrącił Jemmy.
— No, jeszcze nie. Ale mniemam, że jeśli teraz uderzymy na Siouxów, nie zostanę za frontem, jak Hannibal pod Waterloo, i niezawodnie będę miał sposobność uzyskania sławnego imienia. Lecz opowiadajmy dalej. W owym czasie Colorado było jeszcze mało znane. Znaleziono olbrzymie pola złota, ze wschodu więc przybywali prospektorzy i diggers. Prawdziwych osiedleńców zjawiało się niewielu. Byłem przeto zdumiony, natrafiwszy w drodze na prawdziwą, rzeczywistą farmę. Składała się z małej strażnicy, rozległych pól i wielkich łąk. Settlement leżało na brzegu Purgatorio, w przepięknym klonowym lesie. Zdziwiłem się też wielce, widząc w każdym klonie rurę, przez którą sok drzewny wlewał się do naczyń, wkopanych w ziemię. Była wiosna, najlepszy czas do zbierania cukru klonowego. Wpobliżu strażnicy stały długie, obszerne, ale nader płytkie drewniane kadzie, pełne soku. Zaznaczam to ze względu na rolę, jaką błogosławiony sok odgrywa w mojem opowiadaniu.
— Ta osada na pewno nie była własnością Jankesa — rzekł Old Shatterhand. — Yankee udałby się na poszukiwanie złota, miast jako squatter siedzieć na gospodarstwie.
— Słusznie. Właściciel farmy pochodził z Norwegji. Przyjął mnie bardzo gościnnie. Mieszkał z rodziną, a więc z żoną, dwoma synami i córką. Proszono mnie, abym został jak najdłużej. Chętnie przystałem na to i starałem się pomagać w gospodarstwie. Rozmaite przysługi oraz moja przyrodzona duchowa przewaga zyskały mi zaufanie do tego stopnia, że zostawili mnie samego na farmie. Chodzi o to, że u jednego z sąsiadów miał się odbyć tak zwany house-raising-frolic, i cała rodzina chciała wziąć w niem udział. Moja obecność bardzo ich cieszyła, gdyż mogłem zostać w domu jako house-holder i dbać o statystyczne bezpieczeństwo farmy. A więc wszyscy pojechali, i ja zostałem sam jeden. Sąsiadem nazywają tam każdego, kto mieszka w odległości półdziennej jazdy konnej. Tak właśnie odległa była farma owego sąsiada, wobec czego nie należało się spodziewać powrotu moich gospodarzy przed upływem dwóch dni.
— Istotnie pozyskał pan sobie wielkie zaufanie — rzekł Jemmy.
— Czemu nie? Mniema pan, że mógłbym uciec wraz z farmą. Czy wyglądam na rabusia?
— O tem niema mowy. Myślałem co innego. Podówczas, więcej niż dziś, włóczyło się tam mnóstwo różnych obieżyświatów. Czy mógłby pan, sam jeden, podołać czeredzie? Trzej ludzie nie zważają na jedną kulę.
— Ja także. Muszę dodać, że zboku, koło domu, stało wysokie drzewo, ogołocone z kory aż do pierwszych gałęzi. Kora służyła do farbowania na żółto. Pień był nad wyraz gładki — trzeba było mieć zdolności akrobatyczne, aby się wspiąć na wierzchołek.
— Nikt chyba tego od pana nie żądał? — wtrącił Długi Davy.
— No, oczywiście, nikt tego nie żądał, ale mogą się zdarzyć rozmaite wypadki, które nawet najszlachetniejszego człowieka zapędzą na sam wierzchołek drzewa. Za parę chwil przekona się pan o słuszności tego prawa natury. A zatem, aby nie zejść z tematu, zostałem sam jeden w całej farmie i medytowałem nad sposobem przepędzenia długich godzin samotności. Prawda! W strażnicy gliniana tarcica była uszkodzona, wykruszyła się też zaprawa gliniana z pomiędzy desek ściany. Właśnie w celach remontu farmer wykopał był koło domu dół, długi na cztery łokcie, szeroki na trzy, i wypełniony po brzegi gliną. Natchniony chęcią pracy, pędzę ku dołowi i zatrzymuję się — — jak myślicie, wobec czego, lub wobec kogo?
— Wobec niedźwiedzia? — zapytał Jemmy.
— Tak, wobec niedźwiedzia, który opuścił swój górski azyl i wywędrował, aby obejrzeć świat i ludzi. Ale to bynajmniej nie przypadło mi do gustu. Łotr obejrzał mnie z taką miną, że jednym potężnym susem, którego już chyba nie potrafię powtórzyć, cofnąłem się wstecz. Drapieżnik z taką samą szybkością skoczył za mną. Z niespodzianą zręcznością pędziłem co sił. Jak zaindyjski królewski tygrys doskoczyłem do drzewa i jak rakieta wspiąłem się na górę. Trudno uwierzyć, do czego zdolny jest człowiek w podobnych niesympatycznych sytuacjach.
— Jednakże był pan przedtem już wygimnastykowany? — zapytał Jemmy.
— Niebardzo, wcale niebardzo. Ale kiedy za kimś stoi niedźwiedź, wówczas człowiek nie pyta się, czy włażenie jest pożyteczne dla zdrowia, czy szkodliwe, tylko włazi z prawdziwą namiętnością, tak, jak ja wówczas. Na nieszczęście, drzewo było, jak już zaznaczyłem, zbyt gładkie. Nie zdołałem dotrzeć do gałęzi, a trzymać się pnia było niezmiernie trudno.
— O, biada! Mogło się źle skończyć. Nie miał pan broni. Cóż więc uczynił niedźwiedź?
— Coś, czego mógłby zaniechać bez wyrzutów sumienia. Mianowicie wspinał się wślad za mną.
— Ach, w takim razie, na szczęście, nie był to grizzly.
— To mnie nie obchodziło. Wówczas niedźwiedź był dla mnie niedźwiedziem. Trzymałem się kurczowo pnia i spojrzałem nadół. Niedźwiedź podniósł się, objął pień i powoli zaczął się wspinać. Stanowiło to zapewne niezłą zabawę, gdyż wielce zadowolony mruczał coś pod nosem, jak kot, ale głośniej. Ja zaś mruczałem nietylko ustami, lecz całą osobą z ogromnego naprężenia, z jakiem się trzymałem. Niedźwiedź zbliżał się coraz bardziej. Nie mogłem już dłużej pozostać na swojem stanowisku. Musiałem wspiąć się wyżej. Ledwo jednak podniosłem rękę, aby położyć wyżej, — straciłem równowagę. Wprawdzie schwyciłem się odrazy za pień, ale siła przyciągania matki-ziemi nie wypuściła już ofiary ze swych szpon. Mogłem sobie tylko pozwolić na krótkie przerażone westchnienie, poczem zleciałem, niczem młot dwudziestocentnarowy, z taką siłą na niedźwiedzia, że poleciał ze mną. Runął na ziemię, a ja na niego.
Mały Sas opowiadał z taką werwą i tak dobitnie, że słuchano z napięciem, teraz zaś wybuchnięto wesołym, głośnym śmiechem.
— Tak, śmiejcie się, — mruknął. — Było mi wówczas nie do śmiechu. Miałem wrażenie, że wszystkie części ciała wpadły wzajemnie na siebie. Było mi niemo i głupio na duszy, tak że przez kilka sekund nie myślałem wcale o tem, iż trzeba się podnieść.
— A niedźwiedź? — zapytał Jemmy.
— Leżał równie cicho pode mną, jak ja na nim. Aliści po chwili wyrwał się, co mnie doprowadziło do świadomości moich obowiązków osobistych. Zerwałem się na równe nogi i czmychnąłem — a on za mną, czy ze strachu, jak ja, czy też pragnąc utrzymać nawiązane ze mną stosunki, — nie wiem. Właściwie chciałem dostać się do domu, ale miałem za mało czasu, gdyż bestja deptała poprostu po piętach. Strach przypiął mi skrzydła jaskółki, uwielokrotnił długość moich kulasów. Mknąłem jak kula karabinowa, skręciłem za róg domu, i — — wpadłem do dołu z gliną, aż po ramiona. Zapomniałem o wszystkiem, o niebie i ziemi, o Europie i Ameryce, o mojej doczesnej wiedzy i o całej glinie. Tkwiłem jak rodzynek w cieście, gdy przy mnie rozległ się głośny, jak powiadają Amerykanie, slap. Doznałem uderzenia jakgdyby szturgnął mnie wagon kolejowy, i nad głową moją rozprysła się glina. Pokryła mi twarz i tylko prawe oko ocalało. Odwróciłem się i oto spoglądałem na niedźwiedzia, który przez lekkomyślność zapomniał zważać na grunt i poleciał za mną. Widać było tylko jego łeb — straszliwie zeszpecony. Oglądaliśmy się ze trzy sekundy; poczem on zwrócił się na lewo, ja zaś na prawo. Każdy z nas pragnął dostać się do gościnniejszego miejsca. Oczywiście, niedźwiedź prędzej zdołał się wygrzebać, niż ja. Lękałem się, że zostanie na miejscu, aby mnie nie spuszczać z oka, ale, ledwo wygramolił się, przemknął w tym samym kierunku, skąd przybyliśmy, i znikł za krawędzią, nie racząc na mnie spojrzeć. Farewell, big-muddy beast!
Hobble-Frank podniósł się w toku opowiadania i ilustrował opowieść takiemi gestami, że słuchacze zrywali boki ze śmiechu, — śmiechu, jaki się chyba jeszcze nigdy tutaj nie rozlegał. Jeśli ktoś przestał się śmiać, to po chwili musiał rozpocząć odnowa, tyle było komizmu w tem opowiadaniu.
— Jest to nader wesoła przygoda, — rzekł wreszcie Old Shatterhand — a najlepsze to, że skończyła się dobrze dla pana i dla niedźwiedzia.
— Także dla niedźwiedzia? — odparł Hobble-Frank. — Oho! Nie skończyłem jeszcze. Skoro mój niedźwiedź znikł za krawędzią, usłyszałem huk jakgdyby przewróconego mebla. Nie zwracałem na to uwagi, starając się przedewszystkiem wydostać z rowu. Kosztowało to mnie wiele trudu, gdyż glina była nader lepka, i tylko dzięki temu się wybazgrałem, że zostawiłem buty. Przedewszystkiem musiałem obmyć twarz z gliny. Poszedłem do strumyka, płynącego za domem, i zmyłem z siebie wszystko, co było zbyteczne dla mego zewnętrznego człowieczeństwa. Poczem wróciłem do tropu niedźwiedzia. Atoli to bydlę wcale jeszcze nie uciekło. Siedziało pod drzewem i oblizywało się smacznie.
— Z gliny? Pah! — rzekł, potrząsając głową Jemmy. — O ile znam te zwierzęta, wiem, że szukałyby przedewszystkiem wody.
— Wcale mu to w głowie nie postało, gdyż był mądrzejszy od pana, master Jemmy. Niedźwiedź namiętnie lubi słodycze. Napomknąłem już o drewnianych kadziach, w których wyparowywał się sok cukrowy. Niedźwiedź był tak mało zbudowany przygodą, że pragnął tylko jak najprędzej uciec. Po drodze skoczył do jednej z owych kadzi i przewrócił ją. Zapach cukru wyparł z pamięci niedźwiedzia upadek z drzewa, dół z gliną i mnie. Zamiast stosować się do mego farewell, rozłożył się wygodnie pod drzewem i zaczął zlizywać słodycz z gliny. Był tak zajęty swoim, jak to mówią, sympozjonem, że nie zauważył, jakem się powoli wkradł do domu. Teraz byłem bezpieczny i uzbrojony we flintę. Ponieważ bestja siedziała na tylnych łapach, ja zaś mogłem tak długo celować, ile tylko chciałem, więc kula nie mogła chybić. Istotnie ugodziła niedźwiedzia w owe miejsce, gdzie według zapewnień poetów tkwią wszystkie szlachetne uczucia, mianowicie wprost w serce. Grizzly drgnął, podniósł się znowu, oznajmił ostatnią wolę drgawkami przednich łap i zwalił jak kłoda — martwy. Z powodu swej lekkomyślności i łakomstwa, przestał istnieć jako istota żyjąca.
— Hm, hm, — rzekł Old Shatterhand. — Grizzly nie potrafi łazić po drzewach. Jakiej barwy był pański niedźwiedź?
— Miał czarną sierść.
— A ogon?
— Żółty.
— Był to więc szop, którego nie powinien pan był się lękać.
— Oho! Znać było po nim, że lubi ludzkie mięso.
— Nie sądź tak! Szop chętniej karmi się owocami, niż mięsem. Podejmuję się uporać z takiem poczciwem zwierzęciem zgoła bez żadnej broni. Parę silnych ciosów — a zwierzę da drapaka.
— Tak, to pan. Jak pańskie imię głosi, uderzeniem pięści zabija master człowieka. Ja natomiast jestem o wiele delikatniej zbudowany i bez broni nie odważyłbym się — — — stój! Co tam ucieka?
Jak już zaznaczyliśmy, Frank w toku opowiadania podniósł się, teraz zaś stanął na jednym z leżących za nim głazów i wypłoszył jakieś zwierzątko, które pomknęło błyskawicznie do dziupli pobliskiego pnia. Z powodu szybkości niepodobna było określić gatunku zwierzęcia.
To drobne wydarzenie zelektryzowało murzyna Boba. Skoczył, pomknął do pnia i zawołał:
— Bydlę, bydlę tu biegać! Tu się schować w dziurze. Masser Bob wyjąć bydlę z drzewa!
— Ostrożnie, ostrożnie, — ostrzegł Old Shatterhand. — Nie wiesz, co to było za zwierzę.
— O, to być tylko małe bydlę!
— Małe zwierzątko może się stać niebezpieczniejsze w pewnych okolicznościach, niż duże.
— Opossum nie być niebezpieczny.
— Więc widziałeś, że to opossum?
— Tak, tak, masser Bob widzieć dokładnie opossum! Być tłusty, bardzo tłusty, i dać bardzo smaczną pieczeń, o, bardzo smaczną!
Mlasnął językiem i oblizywał się, jakgdyby już miał przed sobą pieczeń.
— A ja myślę, że się mylisz. Opossum nie jest tak chyży, jak to zwierzątko.
— Opossum bardzo, bardzo prędko pędzić. Dlaczego massa Shatterhand nie życzyć murzynowi Bob dobrą pieczeń? Masser Bob złapać opossum!
— No, jeśli jesteś tak pewny, to czyń, co ci się podoba. Ale nie zbliżaj się do nas z tą potrawą!
— Chętnie odsuwać się z potrawą. Masser Bob nikomu nie dać opossum. Jeść pieczeń sam, sam jeden. Teraz uważać! Wyciągnąć opossum z dziury!
Mówiąc to, sięgnął prawą ręką.
— Nie tak, nie tak! — rzekł Old Shatterhand. — Musisz schwytać zwierzę lewą ręką, a do prawej wziąć nóż. Skoro uchwycisz ofiarę, wyciągnij i uklęknij na niej. Wówczas zwierzę nie będzie mogło się bronić, ty zaś przerzniesz mu gardło.
— Pięknie! To być bardzo pięknie! Masser Bob tak zrobić, bo masser Bob być wielki westman i znany myśliwy.
Zakasał lewy rękaw, ujął nóż prawą ręką i lewą sięgnął do otworu, z początku powoli i ostrożnie. Ale naraz wypuścił nóż z ręki, wydał głośny okrzyk, strojąc przerażone grymasy i gestykulując prawą ręką.
— Heigh-ho, heigh-ho! — lamentował na głos. — To bolić, bardzo boiić!
— Co takiego? Czy trzymasz zwierzątko?
— Czy masser Bob trzymać? Nie! Zwierzę trzymać masser Bob!
— O biada! Czy wpiło się w twoją rękę?
— O tak, całe wpić się, całe!
— Wyciągnij, wyciągnij tylko!
— Nie, bo to bardzo bolić!
— Ale nie możesz zostawić tam ręki. Kiedy takie zwierzątko się wpija, to już nie puszcza prędko. A więc ciągnij! A kiedy wyciągniesz, chwyć je prawą ręką, abym mógł zadać cios pięścią.
Wyciągnął długi nóż z za pasa i podszedł do Boba. Murzyn wyrywał rękę, bardzo powoli, ze zgrzytaniem i jękami. Zwierzę nie puszczało. Bob szybko pociągnął — i wyrwał z otworu małego drapieżnika. Uchwycił szybko za tylną część ciała zwierzaka, spodziewając się, że Old Shatterhand użyje noża. Aliści Shatterhand cofnął się szybko i zawołał:
— Skunks, skunks! Precz! Uciekajcie, panowie!
Skunks jest to rodzaj amerykańskich tchórzów. Długi na 40 centymetrów, ssak ten posiada prawie równej długości w dwóch warstwach owłosiony ogon i szeroki nos na śpiczastej mordzie. Sierść ma czarną z dwoma białemi jak śnieg pasmami, biegnącemi osobno po bokach i złączonemi na grzbiecie. Żywi się jajami małych zwierzątek i zającami; wychodzi na łowy w nocy, a resztę czasu spędza w lochach i pustych pniach.
Zwierzę to zasługuje na swą łacińską nazwą Mephitis. Pod ogonem posiada gruczoły, wydzielające ostrą żółtą ciecz, która straszliwie cuchnie. Spryskana tą cieczą odzież cuchnie przez długie miesiące. Ponieważ skunks trafia owym wytryskiem z dalekiej odległości, przeto każdy, kto zna własności tego zwierzęcia, ucieka od niego jak najdalej. Trafiony musi się na całe tygodnie pożegnać z ludzkiem towarzystwem. —
A zatem Bob zamiast wymarzonego opossum schwytał skunksa. Uczestnicy wyprawy zerwali się z miejsc i czem prędzej cofnęli.
— Odtrąć! Szybko, szybko! — krzyczał Gruby Jemmy.
— Masser Bob nie móc odtrącić — lamentował czarny. — Wgryźć się w rękę i — — oh, au — — au, oh! Faugh, o shamefulness, djable! Teraz opryskać masser Bob! O śmierć, o piekło, o djable! Jak cuchnie masser Bob! Żaden człowiek nie móc wytrzymać! Masser Bob się zadusić! Precz, precz ze zwierzęciem, z tą zarazą!
Usiłował strząsnąć skunksa z ręki, ale bestyjka tak się wpiła, że usiłowania jego były daremne.
— Poczekać! Masser Bob już ciebie zrzucić, ty swine-fell, ty stinking racker!
Prawą pięścią wymierzył cios w głowę zwierzęcia. Ogłuszyło to wprawdzie skunksa, ale zęby wpiły się głębiej w rękę murzyna. Rycząc nieomal z bólu, podniósł nóż i przerznął drapieżnikowi gardło.
— Tak — zawołał. — Teraz masser Bob zwyciężyć! Oh, masser Bob nie bać się żadnego niedźwiedzia, ani smelling beast. Wszyscy massers podejść i zobaczyć, jak masser Bob zabić drapieżnika!
Niestety, lękali się zbliżyć, cuchnął bowiem tak, że mimo oddalenia musieli trzymać się za nosy.
— No, czemu nie podejść? — zapytał. — Czemu nie uczcić zwycięstwa razem z masser Bob?
— Urwipołciu, oszalałeś chyba! — odparł Gruby Jemmy. — Kto mógłby się zbliżyć? Cuchniesz gorzej niż zaraza!
— Tak, masser Bob brzydko cuchnąć. Masser Bob już sam to czuć. O, o, kto móc wytrzymać ten zapach! — krzyknął, dziko skrzywiając twarz.
— Rzuć tchórza! — zawołał Old Shatterhand.
Bob próbował, ale daremnie.
— Zęby być za głęboko w ręce masser Boba. Masser Bob nie móc otworzyć paszczy bydlęcia!
Wzdychając i jęcząc, napróżno starał się oderwać martwego ssaka.
— Thunder-storm! — zawołał wściekle. — Skunks nie móc zostać wiecznie na ręce masser Boba. Czy nie być tu dobrego, miłego człowieka, który chcieć pomóc masser Bob?
Hobble-Frank zlitował się nad murzynem. Serce nakazało mu pomóc Bobowi. Zbliżył się powoli i rzekł:
— Słuchaj, drogi Bobie, będę próbował. Wprawdzie bardzo mi cuchniesz, lecz moje człowieczeństwo zdoła to przetrzymać. Ale robię to pod warunkiem, że mnie nie dotkniesz.
— Masser Bob nie podejść do massa Franka! — żalił się Bob.
— No dobrze. Ale także nie dotykaj swojem odzieniem mojego, gdyż będziemy obaj cuchnąć, ja zaś wolałbym ten zaszczyt odstąpić tobie samemu.
— Niechaj tylko massa Frank podejść! Masser Bob mieć się na baczności.
Było to istotnie bohaterstwem, że mały Sas podszedł do murzyna. Gdyby się tylko otarł o miejsce spryskane, musiałby podzielić jego los i wyrzec się obcowania z ludźmi, lub co najmniej pożegnać z ubraniem.
Im bliżej się przysuwał, tem dotkliwszy był zapach, który mu zapierał niemal dech. Ale wytrzymał mężnie.
— No, wyciągnij rękę, stary! — rozkazał. — Za blisko nie mogę wszak podejść.
Bob wykonał rozkaz. Sas uchwycił jedną ręką górną, a drugą dolną szczękę zwierzęcia. Wytężywszy wszystkie siły, zdołał oderwać martwego skunksa, poczem cofnął się czem prędzej. Murzyn rozprzestrzeniał taki zapach, że Frank omal nie zemdlał.
Bob był uszczęśliwiony. Ręka wprawdzie krwawiła, ale nie zważał na to.
— Tak — krzyczał. — Teraz masser Bob pokazać, jaki on odważny! Czy wierzyć teraz wszyscy biali i czerwoni massers, że czarny murzyn się nie bać?
Mówiąc to, podchodził do towarzystwa. Atoli Old Shatterhand przyłożył strzelbę i skierował lufę w murzyna, wołając:
— Stój, bo cię zastrzelę!
— O, Boże Wielki! Dlaczego zastrzelić biedny, dobry murzyn?
— Ponieważ nas zarazisz, skoro dotkniesz. Umykaj do wody, jak najdalej stąd, i zrzuć z siebie odzież!
— Zrzucić odzież? Masser Bob mieć się pozbawić piękny szlafrok i spodnie i kamizelka?!
— Wszystko, wszystko zrzuć! Później wrócisz i usiądziesz po gardło w wodzie. A więc szybko! Im dłużej zwlekasz, tem dłużej będziesz cuchnął!
— Co za nieszczęście! Mój piękny strój! Masser Bob go wyprać, a potem nie cuchnąć.
— Nie, masser Bob usłucha, bo go zastrzelę! A więc — raz — dwa — i — trzzz — — —! — krzyknął Shatterhand, zbliżając się ze wzniesioną bronią do murzyna.
— Nie, nie! Nie strzelić! Masser Bob uciekać daleko, bardzo prędko — — prędko!
Znikł czem prędzej w mrokach nocy. Oczywiście, Old Shatterhand żartował, aby zmusić murzyna do wykonania rozkazu. Masser Bob niebawem wrócił i usiadł w wodzie, aby się nieustannie zmywać. Zamiast mydła dostał sporo sadła niedźwiedziego i sadzy, której nie brak przy ognisku.
— Szkoda takiego pięknego sadła — żalił się. — Masser Bob móc wcierać we włosy to piękne sadło i zrobić wiele loków. Masser Bob być wybornym ringlet-man, ale nie być urodzony murzyn, bo móc splatać loki, tak długie, tak bardzo długie.
— Myj się! — nalegał Jemmy. — Nie myśl teraz o swojej urodzie, tylko o naszych nosach!
Poczciwe murzynisko wydawał, mimo że siedział w wodzie, straszliwy fetor.
— Ale, — zapytał — jak długo musieć masser Bob siedzieć w wodzie i myć się?
— Tak długo, aż pozostaniemy tutaj, a więc do rana.
— Masser Bob nie móc tak długo wytrzymać!
— Zmusimy cię. Pytanie jednak, czy pozostałe w wodzie pstrągi wytrzymają. Nie wiem, czy ryby posiadają zmysł powonienia, ale jeśli tak, to nie będą ucieszone twoją wizytą.
— A kiedy masser Bob móc wziąć swój szlafrok i wymyć go?
— Nigdy.
— Ale co włożyć biedny masser Bob?!
— Tak, to przykra sprawa. Niema zapasu odzieży. Będziesz musiał wszyć się w skórę grizzly’ego, którego ubił Marcin. Być może, nieco dalej w górach znajdziemy resztki ocalałe jakiegoś pradawnego krawca, Ale tymczasem będziesz jechać na samym końcu oddziału, gdyż w przeciągu co najmniej ośmiu dni nie powinieneś się do nas zbliżać. A zatem myj się pilnie! Im bardziej będziesz się nacierał, tem prędzej stracisz zły zapach!
Bob nacierał co mocy. Tylko głowa sterczała z wody i stroiła takie grymasy, że na widok ich niepodobna, się było powstrzymać od śmiechu. — —
Tymczasem towarzystwo wróciło do ogniska. Oczywiście, z początku rozmawiano o tragikomicznej przygodzie Boba. Potem proszono Długiego Davy’ego, aby opowiedział jakieś przeżycie. Opowiedział o pewnem spotkaniu z trapperem Juggle-Fredem[1], który słynął z celności strzałów. Opowiedziawszy parę jego sztuczek, dodał:
— Ale istnieją inni podobni strzelcy. Znam dwóch, których nikt nie zdołał prześcignąć. To Winnetou i Old Shatterhand. Proszę, sir, czy nie zechciałby pan opowiedzieć jakiej przygody?
Te słowa były skierowane do Old Shatterhanda, który nie odrazu się odezwał. Odetchnął głęboko, jakgdyby chciał wywąchać jakiś daleki zapach.
— Tak, ten drab w wodzie cuchnie jeszcze przyzwoicie, — zauważył Jemmy.
— O, nie o niego chodzi, — odparł Shatterhand, rzucając badawcze spojrzenie na swego konia, który przestał żuć i wciągał w nozdrza powietrze.
— A więc wywąchał pan coś innego? — zapytał Davy.
— Nie. — I zwracając się szeptem do Winnetou, dodał: — Teszi-ini!
To znaczy: — Uważaj! — Ponieważ nikt nie rozumiał narzecza Apaczów, obecni nie wiedzieli, co znaczą te słowa. Winnetou skinął głową i sięgnął po strzelbę.
Rumak Old Shatterhanda, parskając, zwrócił łeb ku ognisku. Ślepia mu płonęły.
— Iszhosz-ni! — zawołał Shatterhand, poczem szlachetne zwierzę natychmiast położyło się w trawie.
Ponieważ i Old Shatterhand wziął w ręce sztuciec, Jemmy zapytał:
— Co się stało, sir? Pański koń, zdaje się, coś wyczuł?
— Zwąchał zapach murzyna — uspokoił zapytany.
— Ale obaj schwytaliście za broń!
— Ponieważ chcę wam opowiedzieć o strzale biodrowym. Słyszeliście coś o tem?
— Naturalnie.
Old Shatterhand niepostrzeżenie dla innych, a tak samo i Winnetou, badał wzrokiem skraj lasu, rozciągającego się na przeciwległym brzegu stawu, oraz rozsiane tam głazy. Zesunął bowiem kapelusz tak nisko na oczy, że niepodobna było określić, w jakim kierunku i na co spogląda. Poczem rzekł:
— Mówię o wypadku, kiedy się przykłada strzelbę nie jak zwykle, tylko do bioder.
— W takim wypadku nie można celować.
— Można, ale jest to nader trudne. Niejednego znam wprawnego westmana, który, naogół nigdy nie pudłując, w takim strzale zawsze chybia.
— Pocóż więc stosuje się ten strzał biodrowy? Wszak lepiej strzelać zwyczajnie i być pewnym strzału?
— Bynajmniej. Bywają sytuacje, kiedy nie umiejąc strzelać we wspomniany sposób, westman jest zgóry skazanym na śmierć. Strzela się tak tylko wówczas, kiedy się leży, lub siedzi na ziemi, i kiedy wróg nie powinien wiedzieć, że się w niego mierzy. Pomyśl pan sobie, że wpobliżu znajdują się wrodzy Indjanie, którzy zamierzają na nas napaść. Wysłali wywiadowców, aby się dowiedzieć, ilu nas jest, czy miejsce nadaje się do napaści, czy zarządziliśmy środki ostrożności. Wywiadowcy pełzają na czworakach — —
— Wnet spostrzegają ich nasze straże! — wtrącił Frank.
— Rzecz nie tak oczywista, jak pan sądzi. Ja, naprzykład, skradałem się do namiotu Oihtka-petay, aczkolwiek zaciągnął straże i aczkolwiek terenem była gładka równina. Tu natomiast stoją dokoła drzewa, które umożliwiają szpiegowanie. — A więc wywiadowcy przekradli się przez łańcuch posterunków. Leżą na skraju lasu lub pomiędzy chróstem i gałęziami, zwalonemi przez wicher, i oglądają nas. Jeśli im się uda wrócić do swoich, jesteśmy zgubieni, — napadną na nas niepostrzeżenie i wytępią. Najlepiej jest unieszkodliwić wywiadowców.
— A więc zastrzelić?
— Tak. Jestem przeciwnikiem przelewu krwi, skoro go można uniknąć. Ale w takim razie ma się do wyboru albo nie oszczędzać wroga, albo popełnić istne samobójstwo. Trzeba więc posłać kule.
— Tkih akan! — Są blisko! — szepnął wódz Apaczów.
— Teszi-szi-tkih — Widzę ich — odparł Old Shatterhand.
— Naki! — Dwóch!
— Ha-oh. — Tak.
— Szi-ntsage, ni-akaya. Tayassi! — Bierz tego, a ja wezmę tamtego. W czoła!
Apacz, mówiąc to, przesunął rękę z lewej strony ku prawej.
— Powiedz nam, sir, co za tajemnica macie z Winnetou? — zapytał Davy.
— Nic szczególnego. Powiedziałem Winnetou po apaczowsku, aby mi pomógł zademonstrować strzał biodrowy.
— No, znam to już. Mnie się, niestety, nie udaje, aczkolwiek nieraz ćwiczyłem. Wracając do pańskiego przykładu, zaznaczę, że trzeba widzieć wywiadowców, zanim się w nich strzela.
— Naturalnie.
— W ciemnościach nocy, w gąszczu?
— Tak.
— Ale wszak nie wysuną się tak, aby ich dostrzeżono!
— Hm, może jednak ich widzę.
— Do piorunów! Słyszałem wprawdzie, że niektórzy westmani potrafią w ciemnościach dojrzeć oczy skradającego się wroga. Tak — — naprzykład nasz Gruby Jemmy twierdzi, że posiada ten dar, ale nie miał sposobności dowieść.
— Jeżeli tylko o to chodzi, to niebawem może się nadarzyć taka sposobność.
— Bardzo się cieszę. Uważałem to za rzecz niemożliwą.
Shatterhand znów obejrzał skraj lasu, skinął z zadowoleniem głową i odparł:
— Czy nie widział pan w nocy w morzu błyszczących ślepi tintorera, wilka morskiego?
— Nie.
— Te ślepia są widoczne dokładnie. Rozsiewają blask fosforyczny. Każde inne oko, także ludzkie, posiada taki blask, aczkolwiek nie w tym samym stopniu. Im bardziej jest wzrok natężony, tem bardziej widoczne jest oko. Gdyby, naprzykład, tu w zagajniku znajdował się wywiadowca, któryby nas podpatrywał, ja i Winnetou zauważylibyśmy jego oczy.
— To byłoby nadzwyczajne! — przyznał Davy. — Co powiesz o tem, mój stary Jemmy?
— Mniemam, że bynajmniej nie jestem ślepy, — odparł Grubas. — Na szczęście nie grozi nam taka wizyta. Żałosna to sytuacja, jeśli trzeba koniecznie użyć strzału biodrowego. Prawda, sir?
— Tak — potwierdził Old Shatterhand. — Spójrz tam, master Frank! A więc przyjmijmy, że tam znajduje się wrogi wywiadowca, którego oczy błyszczą wśród listowia. Muszę go zabić, inaczej sam zginę. Ale jeśli przyłożę broń do policzka, wróg zobaczy, że zamierzam strzelać, i natychmiast się wycofa. Być może, skierował do mnie lufę i wypali prędzej, niż ja. Muszę temu zapobiec, stosując strzał biodrowy. Siedzę przytem spokojnie i beztrosko, jak teraz. Chwytam za strzelbę i podnoszę nieco, jakgdybym chciał badać lub bawić się nią. Opuszczam — tak jak to teraz czynię — głowę, jakgdybym spoglądał nadół, ale wpijam oczy, pogrążone w cieniu kapelusza, w cel, tak jak to właśnie czynimy, ja i Winnetou. Prawą ręką przyciska się mocno kolbę do bioder, a lufę do kolan, sięga się lewą ręką na prawo i kładzie na zamku strzelby, która dzięki temu zyskuje pewne położenie. Potem przykłada się wskazujący palec prawej ręki do kurka, celuje tak, aby kula trafiła w czoło wywiadowcy, co nie jest rzeczą łatwą, i opuszcza się — — — tak!
Błysnął strzał i w tej samej chwili wypaliła strzelba Apacza. Obaj szybko zerwali się na nogi. Winnetou, odrzucając strzelbę i chwytając za nóż, skoczył jak pantera przez staw i zniknął w gąszczu.
— Uhwai k’unun! Uhwai pa-ave! Uhwai umpare! — Zgasić ogniska! Nie ruszać się! Nie rozmawiać! — zawołał Old Shatterhand do Szoszonów. Jednocześnie strącił butem płonące paliwa do rzeki, poczem pomknął za Apaczem.
Szoszoni, jak również biali, skoczyli na nogi. Przytomni czerwoni wojownicy natychmiast wykonali rozkaz Shatterhanda i zatopili ogniska. Ciemności egipskie zaległy obóz, aczkolwiek cztery czy pięć sekund minęło dopiero od chwili wystrzałów.
Przestrzegali również nakazu milczenia wszyscy, z wyjątkiem jednego człowieka, mianowicie murzyna, który siedział w wodzie. Nad jego głową pochodnie fruwały i, sycząc, gasły w rzece.
— Jezus, Jezus! — wołał. — Kto tu strzelać? Dlaczego rzucać ogień na biednego masser Boba? Czy masser Bob mieć spłonąć i utonąć?! Czy mieć być ugotowany, jak pstrągi?! Dlaczego być ciemno? O, masser Bob nikogo już nie widzieć!
— Milcz, głupcze! — zawołał Jemmy.
— Dlaczego masser Bob mieć milczeć? Dlaczego nie...
— Milcz, bo cię zastrzelę! Wrogowie wpobliżu!
Od tej chwili nie słychać było głosu masser Boba. Siedział nieruchomo w wodzie, aby nie zdradzić swej obecności wobec wrogów.
Dokoła panowała głucha cisza, zakłócana tylko od czasu do czasu uderzeniem kopyta, lub parskaniem konia. Niespodzianie zaskoczeni wojownicy skupili się gęsto. Indjanie nie szepnęli ani słówka, biali jednak porozumiewali się szeptem.
Naraz rozległ się donośny głos Shatterhanda:
— Zapalić ogniska! Ale trzymajcie się zdala, aby was nie zauważono.
Jemmy i Davy uklękli, aby wykonać rozkaz, poczem bezzwłocznie wycofali się w mroki nocy.
W blasku ogniska widać było Winnetou i Old Shatterhanda, którzy wrócili każdy ze strzelbą w ręku i z Indjaninem na plecach. Towarzysze chcieli otoczyć wracających, atoli Shatterhand zatrzymał ich:
— Niema czasu na opowiadania! Przywiążcie zabitych do koni, poczem wyruszymy. Wprawdzie tylko ci dwaj podkradli się do obozu, lecz niewiadomo, ilu jest za nimi. A więc szybko!
Obaj zabici mieli czoła przebite naskroś, zgodnie z zaleceniem Winnetou: „Tayassi! — W czoła!“
Całe towarzystwo składało się z wytrawnych westmanów, a jednak tak celne i pewne strzały wprawiły ich w zdumienie. Szoszoni zaś szeptali między sobą i rzucali przesądne spojrzenia na obu strzelców.
Przygotowywano się do wyruszenia. Zgaszono ognisko. Oddział z Winnetou i Old Shatterhandem na czele ruszył w drogę.
Nikt nie pytał dokąd, polegano bowiem na obu znakomitych przewodnikach. Dolina tak się wnet zwężyła, że musiano jechać gęsiego. Z tego powodu, a także ze względów bezpieczeństwa, nie rozmawiano wcale.
Oczywiście, murzyna nie zostawiono w wodzie. Siedział na swym ogierze bez ubrania i musiał jechać na końcu, gdyż zapach złośliwego zwierzątka nie wywietrzał jeszcze. Poczciwy Bob nosił starą, zatłuszczoną derę santillo Długiego Davy’ego, związaną dookoła bioder, jak okrycia wyspiarzy z mórz południowych. Był w kiepskim humorze i nieustannie mruczał coś pod nosem.
Jechano w ciszy z ogromną szybkością długie godziny, z początku przez wąską dolinę, następnie przez szeroką, łysą wyżynę, i znów nadół przez wąską prerję, aż wreszcie, skoro świt, wyprawa dotarła do stromego przesmyku pomiędzy wysokiemi, zalesionemi górami. U stóp stromej drogi zatrzymali się obaj przewodnicy i zeskoczyli z koni. Pozostali poszli za ich przykładem.
Zdjęto oba trupy i ułożono na ziemi. Szoszoni otoczyli miejsce rozległym kołem. Wiedzieli, że teraz rozpocznie się bardzo trudne badanie. Tu mogli przemawiać tylko wodzowie. Pozostali musieli czekać, czy ich zechcą zawezwać do rady.
Trupy ubrane były po indjańsku, napoły w wełnę, napoły w skórę. Mieli nie więcej, niż po lat dwadzieścia.
— Tak przypuszczałem — rzekł Old Shatterhand. — Tylko niedoświadczeni wojownicy, gdy podkradają się do obozu nieprzyjacielskiego, otwierają tak szeroko oczy, że widać ich blask. Chytry wywiadowca przymyka oczy. A wówczas nawet takim, jak my, trudno się spotkać z ich spojrzeniem. Do jakiego plemienia mogli ci obaj należeć?
Pytanie było skierowane do Grubego Jemmy’ego.
— Hm — mruknął Grubas. — Czy uwierzy pan, sir, że wprawia mnie pan w zakłopotanie?
— Wierzę, gdyż i ja sam nie umiem odpowiedzieć zmiejsca. Znajdują się na szlaku wojennym, to jest pewne, gdyż twarze mają pokryte barwami wojny, jakkolwiek zatartemi. Czarny i czerwony kolor. Barwy Ogallalla. Wszelako nie wyglądają mi na Siouxów. Ich odzież nie znamionuje pochodzenia. Przeszukajmy kieszenie!
Kieszenie jednak świeciły pustką. Mimo skrupulatnych poszukiwań, nic nie znaleziono. Przy każdem ciele leżała strzelba. Zbadano je. Były nabite, ale nic nie mówiły o przynależności plemiennej zabitych.
— Może wcale nie byli niebezpieczni — rzekł Długi Davy. — Przybyli przypadkowo w te strony i, zauważywszy nasze ognisko, chcieli wiedzieć, kogo mają przed sobą.
Old Shatterhand potrząsnął głową i odparł:
— Rozbiliśmy obóz w miejscu, dokąd się nie trafia przypadkowo. Wytropili nasze ślady.
— To nie dowód!
— Nie. Ale z przezorności wyzbyli się wszystkiego, co mogłoby świadczyć o ich pochodzeniu. To bardzo podejrzane. Byli uzbrojeni w strzelby, ale nie mieli ołowiu, ani prochu. Jest to jeszcze bardziej podejrzane, gdyż w ten sposób Indjanin nie oddala się od ogniska. Należą do wojska i są wywiadowcami.
— Hm. Może nawet nie mieli koni.
— Czyżby? Obejrzyj-no pan te rajtuzy! Czyż nie są od wewnątrz wytarte? Z czego powstały te ślady, jeśli nie z jazdy?
— Może datują się oddawna.
Old Shatterhand ukląkł i powąchał spodnie. Poczem, podnosząc się, rzekł:
— Powąchaj pan! Czuć odór koński; ponieważ taki zapach prędko na powietrzu wietrzeje, więc obaj czerwoni musieli jeszcze wczoraj dosiadać rumaków.
W tej chwili podszedł Wohkadeh i rzekł:
— Niechaj znakomici mężowie pozwolą Wohkadehowi powiedzieć słówko, mimo że jest młody i niedoświadczony.
— Mów, owszem, — rzekł życzliwie Old Shatterhand.
— Wohkadeh wprawdzie nie zna czerwonych wojowników, ale zna koszulę jednego z nich.
Odchylił brzeg koszuli myśliwskiej, pokazał cięcie na niej i wyjaśnił:
— Wohkadeh wykrajał swój totem, gdyż koszula miała doń należeć.
— Ach, to dziwny zbieg okoliczności! Być może, dowiemy się czegoś dokładniej.
— Wohkadeh nie wie nic dokładnie, ale przypuszcza, że ci obaj młodzi wojownicy należy do plemienia Upsaroca[2].
— Na jakiej podstawie? — zapytał Old Shatterhand.
— Wohkadeh był obecny przy kradzieży dokonanej przez kilku Siouxów-Ogallalla na Upsaroca. Przybywaliśmy z góry, zwanej przez białych Grzbietem Lisa, i przeprawialiśmy się przez północny dopływ rzeki Cheyenne, w miejscu, gdzie dopływ przemyka się między Potrójnemi Górami, a górami Inyancara. Jadąc między rzeką a górą, skręciliśmy za skraj lasu i zobaczyli dziesięciu czy ośmiu czerwonych, którzy się kąpali w wodzie. Ogallalla odbyli krótką naradę. Kąpiący się byli Upsaroca, a więc wrogami. Postanowiono zatem, aby ich jak najbardziej shańbić.
— Do licha! — krzyknął Old Shatterhand. — Nie zamierzano ich chyba ograbić z największej świętości, z leków?
— Mój biały brat odgadł! Sioux-Ogallalla pod osłoną lasu skradli się do miejsca, gdzie stały konie Upsaroca. Tam leżała również odzież, broń i leki. Ogallalla zeszli z koni i dokonali kradzieży.
— Czy nie było strażnika przy rzeczach?
— Nie. Upsaroca nie przypuszczali, że oddział wrogich Ogallalla dotrze do tego miejsca. Ogallalla zrabowali konie, leki, większą część odzieży i broni. Następnie dosiedli rumaków i odjechali galopem. Przy podziale łupu Wohkadeh otrzymał koszulę myśliwską. Wszelako nie chcąc zostać złodziejem, wykrajał swój totem i pozbył się jej w drodze pokryjomu.
— Kiedyż to było?
— Na dwa dni przed wysłaniem Wohkadeha na zwiady.
— A więc Upsaroca czem prędzej zaopatrzyli się w nową broń, konie i odzież, i pomknęli wślad za złodziejami. Tymczasem znaleźli porzuconą koszulę, którą następnie włożył prawowity właściciel. Niemasz większej hańby dla czerwonego wojownika nad utratę świętych leków. Nie może się wówczas ukazać swoim, dopóki leków nie odzyskał, lub dopóki nie zdobył innych leków, zabiwszy ich posiadacza. Indjanin, który wyrusza, aby odzyskać stracony lek, jest zuchwały do szaleństwa. Wszystko mu jedno, kogo zabija, przyjaciela, czy wroga. Sądzę zatem, że wczoraj wieczorem uniknęliśmy nader poważnego niebezpieczeństwa. Cóżby się stało, najdroższy panie Jemmy, gdybyśmy musieli polegać na pańskim wzroku?
— Hm — odparł Grubas, z zakłopotaniem drapiąc się w głowę. — W takim razie spoczywalibyśmy gdzieś w spokoju, atoli bez skalpów i życia. Potrafię również dostrzec oko w mrokach nocy, ale wczoraj byłem tak pewny, że niema dookoła wrogiej istoty, że wcale się tem nie zajmowałem. Mniema więc pan, że Upsaroca są za nami?
— Z pewnością ścigają nas teraz z całem prawem, gdyż zabiliśmy dwóch ich braci.
— A więc dziś wieczór musimy być przygotowani na napad.
— Musimy to wziąć w rachubę — odpowiedział Old Shatterhand. — Co myśli o tem mój czerwony brat? Czy Wrony są wrogami Szoszonów?
To zapytanie było skierowane do Oihtka-petay.
— Nie. Są wrogami Sioux-Ogallalla, którzy są także naszymi wrogami. Nie wykopaliśmy przeciwko nim toporu wojny, aliści wojownicy poszukujący leków są wrogami wszystkich ludzi. Trzeba się strzec takiego, jak dzikiej bestji. Moi biali bracia niechaj będą roztropni i poczynią odpowiednie zarządzenia.
Old Shatterhand spojrzał na Winnetou, który dotychczas milczał. Podziwu godne było wzajemne zrozumienie się obu przyjaciół. Old Shatterhand nie wyraził swego planu, a jednak Winnetou odgadł jego myśli, gdyż rzekł:
— Mój brat słusznie planuje.
— Zakreślić łuk wstecz?
— Tak. Winnetou podziela ten zamiar.
— To mnie cieszy, W takim razie od obrony przechodzimy do natarcia. Jeśli się nie mylę, to w odległości dwóch godzin drogi znajdziemy miejsce, doskonale nadające się do naszych zamierzeń.
— A więc nie traćmy nadaremnie czasu! — rzekł Davy. — Ale co poczniemy z temi trupami?
— Skalpy obu Upsaroca należą do Old Shatterhanda i Winnetou, którzy ich zabili, — rzekł Oihtka-petay.
— Jestem chrześcijaninem. Nie skalpuję nikogo — odparł Old Shatterhand.
Winnetou zaś dodał z odtrącającym gestem:
— Wódz nie potrzebuje skalpów tych chłopców, aby uświetnić swoje imię. Są dosyć nieszczęśliwi, bo bez leków odeszli do Wiecznych Ostępów. Nie należy zabijać ich dusz skalpowaniem. Niechaj spoczną pod kamieniami wraz z bronią, gdyż polegli jako wojownicy, którzy się odważyli podkraść do obozu wrogów, Howgh!
Przywódca Szoszonów tego się nie spodziewał. Zapytał ze zdumieniem:
— Moi bracia chcą pogrzebać tych, którzy nastawali na nasze życie?
— Tak — rzekł Old Shatterhand. — Włożymy im do ręki broń, posadzimy twarzami zwróconemi w kierunku świętych kamieniołomów, a następnie zakryjemy ich głazami. Tak czci się wojowników. Skoro przybędą ich bracia, aby nas ścigać, dowiedzą się, że nie jesteśmy wrogami Upsaroca, ale przyjaciółmi. Okaż się szlachetnym wojownikiem i każ swoim ludziom przynieść kamienie, z których wzniesiemy grobowiec.
Szoszonom nie mogło pomieścić się w głowie podobne postępowanie, ale że odczuwali wobec obu znakomitych przyjaciół niezwykły podziw, więc nie odważyli się przeciwstawić ich życzeniu.
Obu poległych umieszczono w postawie siedzącej, twarzami na północo-wschód, jednego na prawo, a drugiego na lewo od wylotu przesmyku. Włożono im broń do rąk, poczem pokryto ich głazami. Następnie podjęto dalszą jazdę. Przedtem jednak Winnetou rzekł do Old Shatterhanda:
— Wódz Apaczów zostanie tutaj, aby wyczekiwać nadejścia Wron. Niechaj mu dotrzyma towarzystwa młody syn niedźwiednika.
Było to nielada wyróżnienie i młodzieniec przyjął je z radosną dumą. — Obaj więc pozostali na miejscu, podczas gdy cały oddział pod wodzą Old Shatterhanda ruszył naprzód.
Za dnia mogli jechać szybciej, niż poprzedniej nocy. Przesmyk, prowadząc przeważnie pod górę, głęboko wcinał się we wzgórza. Po upływie dwóch godzin, a więc ściśle przez Old Shatterhanda oznaczonego czasu, dotarli do wąskiego, wysokiego, niemal pionowo wznoszącego się kanjonu. Wszerz przesmyku mieściło się tylko trzech jeźdźców. Niepodobna było nawet pieszo, a cóż dopiero konno, wdrapać się na ściany. Dookoła rosły krzewiny, wśród których można się było ukryć. Grunt był dosyć skalisty; ślady się na nim nie odciskały. Old Shatterhand osadził konia na miejscu i, wskazując na kanjon, rzekł:
— Skoro Upsaroca przybędą, pozwolimy im wejść do kanjonu. Połowa naszego oddziału pod dowództwem Oihtka-petay i Winnetou schroni się tutaj, lecz, skoro dam strzał, wjedzie za wrogiem do kanjonu. Druga połowa zatrzyma się ze mną przy wylocie wąwozu. W ten sposób zamkniemy Upsaroca, którzy będą mieli do wyboru albo polec, albo się poddać dobrowolnie.
— Upsaroca musieliby mieć sieczkę w głowie, gdyby weszli do wąwozu, — odezwał się Gruby Jemmy.
— Oczywiście, że nieodrazu wejdą, — rzekł Old Shatterhand. — Zatrzymają się tutaj i złożą radę. Rzecz najważniejsza, aby nie dostrzegli obecności naszych wojowników, którzy muszą się zatem skrzętnie ukryć. Mężny Bawół jest mądrym wojownikiem. Wyda słuszne rozkazy. A skoro przybędzie Winnetou, dowództwo obejmą dwaj ludzie, na których mogę w zupełności polegać.
Należało się spodziewać, że po tem pochlebstwie wódz Szoszonów dołoży wszelkich starań, aby nie zawieść pokładanego w nim zaufania. Pozostał z trzydziestu wojownikami. Old Shatterhand zaś z pozostałymi weszli do wąwozu, tak krótkiego, że, stojąc u jednego wylotu, widziało się drugi. W miejscu, gdzie wąwóz przechodził znów w szeroki przesmyk, olbrzymie drzewa wznosiły się ku niebu. Pomiędzy drzewami leżały rozsiane głazy.
Myliłby się, ktoby przypuszczał, że Old Shatterhand w tem właśnie miejscu się zatrzyma. Pojechał bowiem dalej i tak rozpląsał konia, że zostawił za sobą wyraźny, w oko wpadający ślad.
— Ależ, sir, — rzekł Gruby Jemmy — sądziłem, że zatrzymamy się u drugiego wylotu!
— Oczywiście! Ale przejedźmy się jeszcze i postarajmy zostawić wyraźny trop. Właściwie pańskie pytanie było zbyteczne, master Jemmy. To, co czynię, jest dosyć zrozumiałe.
Jechał przez jeszcze niespełna kwadrans. Poczem zatrzymał się, odwrócił do towarzyszów i zapytał:
— No, messurs, czy wiecie, dlaczegom tak daleko pojechał?
— Aby zwieść wywiadowców? — odezwał się Jemmy.
— Tak. Wrony nie wejdą do wąwozu, zanim się nie przekonają, że jest bezpieczny. Przypuszczam, że wywiadowcy, licząc się z zasadzką, będą nader przezorni. Nie zdradzimy swej obecności i, nie stawiając im żadnych przeszkód, będziemy oczekiwać na dalszy rozwój wypadków.
— A co teraz poczniemy?
— Teraz wrócimy do wylotu wąwozu, oczywiście, nie tą samą drogą. Zboczymy w las. Chodźcie za mną!
Ściany przesmyku nie wznosiły się w tem miejscu szczególnie stromo i nietrudno koniom było się wspinać. Old Shatterhand jechał na przodzie. Na dosyć znacznej wysokości westman zboczył w kierunku wąwozu. Kiedy się zatrzymał, oddział znajdował się na połowie wysokości skał, równolegle do wylotu wąwozu. Stąd w parę chwil można było dotrzeć do wylotu i obsadzić go.
Jeźdźcy zeskoczyli z siodeł i przywiązali konie do drzew. Sami zaś usiedli na miękkim mchu.
— Czy długo będziemy czekać? — zapytał Jemmy.
— Możemy obliczyć — odrzekł Shatterhand. — Upsaroca, skoro świt, zaczęli szukać obu wywiadowców. Zanim się dowiedzieli o wszystkiem, mogły upłynąć dwie godziny. Dotarłszy do obu grobowców, otworzą je i zbadają. Powiedzmy, zajmie to godzinę czasu, co razem czyni trzy godziny. Od obozu do tego miejsca jest pięć godzin drogi. A zatem, jeśli jadą z tą szybkością, co my, to powinni tu być w osiem godzin po świcie. Mamy więc pięć godzin wolnego czasu.
— O, to straszne! Co poczniemy z taką wiecznością?
— Nie powinien się pan pytać — odpowiedział Hobble-Frank. — Pomówimy nieco o sztuce i naukach. To kształci rozum, uszlachetnia serce, wyczula sumienie i daje naturalnemu charakterowi ową moc, która pozwala wytrwać burzę życia, a nie ulegać każdemu wietrzykowi. Nigdy nie zapomnę o sztuce i naukach. Stanowią mój chleb powszedni, mój początek i mój koniec, mój — — brrr! Co to za podły zapach?! Cuchnie bardziej, niż padlina! Albo — — hm!
Uczony Sas odwrócił się i zobaczył, że o drzewo, pod którem siedział, oparty stał murzyn.
— Uciekniesz, ty sakramencie! — krzyknął. — Jakże możesz się wspierać o moje drzewo! Czy śmiesz przypuszczać, że pożyczyłem nosa w wypożyczalni masek? Uciekaj, żuawie, i salwuj się do Afryki! Nasze organy są zbyt czułe dla ciebie. Goździki, rezeda, niezapominajki — owszem, to sobie chwalę. Ale skunksa nie zalecałbym nawet najszlachetniejszej damie w smelling-bottle.
— Masser Bob pachnąć dobrze, bardzo dobrze! — bronił się murzyn. — Masser Bob nie cuchnąć. Masser Bob myć się w wodzie sadzą i sadłem niedźwiedzia. Masser Bob być delikatnym, dobrze urodzonym, szlachetnym gentlemanem!
— Co, utrzymujesz, że jesteś dobrze i wonnie urodzony?! — Schwycił strzelbę i wycelował w murzyna, grożąc: — Jeżeli natychmiast nie znikniesz, to cię pięciokrotnie postrzelę obu kulami!
— Jezus, Jezus! Nie strzelać, nie strzelać! — krzyczał murzyn. — Masser Bob szybko odejść. Masser Bob usiąść daleko!
Uciekł czem prędzej i usiadł zdaleka, markotny i gniewnie zadąsany.
Mały Sas ponowił propozycję, atoli Shatterhand odpowiedział:
— Sądzę, że moglibyśmy pożyteczniej zużyć nasz czas. Nie spaliśmy poprzedniej nocy. Połóżcie się i spróbujcie uciąć sobie drzemkę. Ja będę czuwał.
— Pan? Dlaczego akurat pan? Wszak nie więcej od nas spoczywał master w objęciach mosje Orfeusza.
— Mówi się Morfeusza — poprawił Jemmy.
— Znowu zaczyna pan swoje! Dlaczego nikt inny nie poprawia, tylko zawsze pan! Czego się pan wysuwa ze swoim Morfeuszem! Wiem dokładnie, jak to się nazywa. Byłem członkiem bractwa śpiewaczego, zwanego Orfeuszem. Skoro bractwo zaczynało się drzeć, można było silnie się przespać. Takie bractwo śpiewaków jest cudownym środkiem na sen i dlatego nazywa się Orfeuszem.
— Dobrze, skończmy z tem! — rzekł ze śmiechem Grubas, wyciągając się na mchu. — Wolę spać, niż z panem gryźć takie uczone orzechy.
— Do tego brak panu włosów na zębach. Kto się nie uczył, ten o niczem nie może wiedzieć. A więc śpij pan sobie! Historja powszechna nic na tem nie straci.
Ponieważ nie znalazł nikogo, komuby mógł dowieść swej duchowej przewagi, przeto położył się i usiłował zasnąć. Z namowy Shatterhanda Szoszoni poszli za tym przykładem, a wnet potem położyły się również niektóre konie, niektóre zaś opuściły sennie łby.
Old Shatterhand zszedł nadół i zajrzał do kanjonu. Uśmiechnął się z zadowoleniem, gdyż śladu nie było po Mężnym Bawole i jego ludziach. Wódz Szoszonów starannie zastosował się do planu. — Old Shatterhand wrócił i usiadł u wylotu wąwozu na kamieniu. Siedział tak nieruchomo przez parę godzin z opuszczoną na piersiach głową. O czem myślał znakomity myśliwy? Być może, przemknęły przed jego oczyma dnie ruchliwego życia, jak ciekawa, dziwna panorama.
Wreszcie tętent konia zakłócił ciszę. Old Shatterhand zerwał się i podkradł do krawędzi skały. To nadjechał Marcin Baumann.
— Czy Winnetou również nadąża? — zapytał Shatterhand chłopca.
— Tak. Oihtka-petay zatrzymał go okrzykiem — Winnetou został tam zgodnie z pańskiem życzeniem. Ja także mam do nich wrócić.
— Doskonale. Apacz obdarza cię szczególnemi względami, mój młody przyjacielu. Widział pan Upsaroca? Ilu ich jest?
— Szesnastu, koni zaś o dwa więcej. Zapewne należą do zastrzelonych młodzieńców. Dwóch czerwonych wyprzedza oddział — są to wywiadowcy. Widać, że dążą naszym śladem.
— Dobrze. Wkrótce poznają tych, którzy owe ślady pozostawili.
— Ukryliśmy się za drzewami i pozwoliliśmy Wronom podjechać. Poczem pomknęliśmy w galopie, aby mieć ich na oku. Zauważyłem, że mają w swem gronie szczególnie kolosalnego wojownika. Jest to zapewne przywódca, gdyż jechał na czele.
— Czy przyjrzeliście się uzbrojeniu?
— Mają broń wszelkiego rodzaju.
— Dobrze! Teraz wyślę pana z poselstwem do Winnetou. W kanjonie mogą się wszak zmieścić tylko trzy wierzchowce, proszę zatem Apacza, aby nie posługiwał się końmi. Skoro wrogowie zamkną się w wąwozie, podążycie za nimi pieszo.
— Czyż w takim razie nie będą mieli nad nami przewagi? Mogą nas łatwo stratować.
— Nie. Podczas gdy Upsaroca mogą tylko trzech jeźdźców postawić w rzędzie, my możemy wystawić pięciu ludzi. Powitamy ich w sposób następujący: pięciu pieszych usiądzie, drugi rząd uklęknie za nimi. Za tym stanie trzeci rząd w pochylonej postawie i wreszcie czwarty w wyprostowanej. Dzięki temu dwudziestu ludzi może celować, nie przeszkadzając sobie wzajemnie. Jeśli Upsaroca nie zechcą się poddać, przebijemy ich zprzodu i ztyłu czterdziestoma kulami, oczywiście, nie naraz. Każdy rząd musi strzelać osobno, jeden po drugim, gdyż każda salwa może trafić tylko trzech wrogów. Należy także przygotować się do zastrzelenia rumaków bez jeźdźców, gdyż mogą nam złamać szyki. Powiedz to Apaczowi. Nadmień, że ja sam pragnę układać się z wrogami. Jak sądzi Winnetou, kiedy Wrony przybędą tutaj?
— Przypuszcza, że godzinę zabawią przy grobowcach.
— Słusznie.
— A od grobowców do wąwozu dwie godziny. Ponieważ tę drogę przebyliśmy w półtora godzin, należy sądzić, że za godzinę jeszcze ich nie będzie.
— Słusznie. Ale musimy być wpogotowiu. Wracaj pan do Winnetou!
Marcin zawrócił rumaka i pojechał. Old Shatterhand zaś powrócił do towarzyszów i zaczął ich budzić. Zakomunikował swój plan i do pierwszego rzędu wyznaczył Długiego Davy’ego, Grubego Jemmy’ego, Franka, Wohkadeha i jednego z Szoszonów. Wyznaczywszy również stanowiska pozostałym, zszedł nadół, aby przerobić z nimi odpowiednie ćwiczenie. Chodziło o to, żeby dokonać napadu błyskawicznie, zgranym zespołem. Sam Shatterhand zamierzał stanąć przed pierwszym szeregiem, aby układać się z wrogami. W tym celu też zerwał kilka długich zielonych gałązek, co na całym świecie, nawet u najdzikszych plemion, uchodzi za znak parlamentarjuszy.
Po kilku powtórzeniach towarzysze zgrali się wyśmienicie. Old Shatterhand, przekonany że oddział podoła zadaniu, schronił się z nim do kryjówki. Czas oczekiwania dłużył się bardziej, niż poprzednio. Atoli wkońcu usłyszeli tętent konia.
— Zdaje się, że pchnięto tylko jednego wywiadowcę na zbadanie wąwozu, — rzekł Jemmy.
— To byłoby nam na rękę — odparł Shatterhand. — Gdyby nadjechało dwóch, jedenby tylko powinien wrócić do swoich, drugi zaś pozostać na miejscu. Musielibyśmy go niepostrzeżenie unieszkodliwić.
Jemmy miał słuszność. Tylko jeden jeździec wyjechał z kanjonu i zatrzymał się, aby dokładnie zbadać okolicę. Nie dojrzał wroga, natomiast wyraźnie widział ślad, starannie wydeptany przez Old Shatterhanda i towarzyszów. Nie poprzestał na tem, lecz pojechał dalej, na znaczną dosyć odległość.
— Do pioruna! — zaklął Jemmy. — Nie dojedzie chyba do miejsca, gdzieśmy zawrócili. Wówczas wykryłby naszą obecność.
— W tym wypadku nie wróci do swoich — oznajmił Old Shatterhand.
— Jakże uniknie pan szmeru?
— Dzięki tej oto broni — odparł, wskazując na lasso.
— Pętla musiałaby trafić dokładnie na szyję i ściągnąć ją, aby nie mógł krzyknąć. Zadanie piekielnie trudne. Czy zdoła pan tego dokonać, sir?
— Nie kłopotaj się pan! Wyciągnij dziesięć palców i powiedz, który mam schwytać lassem, a przekonasz się, że schwytam. Stąd, z góry, nie widać, jak daleko zajedzie. Muszę zejść nadół. Zachowujcie się cicho, ale skoro usłyszycie lekkie gwizdnięcie, pośpieszcie za mną!
Zszedł nadół, trzymając lasso wpogotowiu. Na dole zobaczył ku swej radości, że Upsaroca zawrócił. Shatterhand ledwo zdążył ukryć się za wielkim głazem. Jeździec pomknął w galopie i znikł za krawędzią wąskiego kanjonu.
Old Shatterhand gwizdnął, i towarzysze zeszli ze skały. Przynieśli obie jego strzelby oraz zielone gałązki, które zostawił na górze. Podszedł do krawędzi i wyjrzał ostrożnie. Wywiadowca dotarł do końca wąwozu i znikł za nim. Po minucie cały oddział Upsaroca zwalił się do wąwozu. Old Shatterhand wkroczył również, wyciągnął rewolwer i dał umówiony strzał. Dźwięk odbił się od stromych skał pobliskich i z dziesięciokrotną siłą rozległ w uszach Apacza i jego towarzyszów. Wpadli do wąwozu za wojownikami Upsaroca, którzy ich nie zauważyli, atoli, usłyszawszy wystrzał, przykrócili cugli. Ujrzeli Old Shatterhanda i jego ludzi, ustawionych w szyku bojowym.
Przywódca Indjan był istotnie, jak zaznaczył Marcin Baumann, herkulesowej postaci. Siedział na koniu niby bóg wojny. Wzdłuż szwów skórzanych spodni wisiały gęste frendzle z włosów pokonanych wrogów. Skórzane sztylpy, sięgające od siodła niemal do strzemion, były ozdobione pasmami ludzkiej skóry. Na koszuli myśliwskiej z jeleniej skóry nosił rodzaj pancerza z nakładanych na siebie w kształcie łusek skrawków skalpu. Za pasem tkwił, poza innemi rzeczami, wielki nóż myśliwski oraz olbrzymi tomahawk, który mogła tylko utrzymać pięść tak atletycznie zbudowanego człowieka. Głowę okrywał skórą kuguara, z której zwisała sierść, skręcona w długie, grube powrozy. Twarz tego Indjanina była pomalowana na czarno, czerwono i żółto. W prawej ręce trzymał ciężką strzelbę, którą niejednego już wroga zgładził.
Indjanin poznał z pierwszego wejrzenia, że skierowane w niego lufy mają przewagę nad strzelbami jego wojowników.
— Cofnąć się! — zawołał głosem, który huknął w kanjonie jak granat.
Gwałtownie zawrócił rumaka. To samo uczynili jego wojownicy. Ale teraz ujrzeli przed sobą oddział Winnetou z najeżonemi lufami.
— Wakon szitsza! — Złe leki! — zawołał przerażony. — Zawróćcie! Tam stoi człowiek, który trzyma w ręce znak mówcy. Nasze uszy niech usłyszą, co pragnie powiedzieć.
Zawrócił ponownie konia i zwrócił się powoli do Old Shatterhanda, a za nim jego oddział. Przezorny Apacz skorzystał z tego, pośpieszył za Wronami i zamknął ich w jeszcze ciaśniejszej przestrzeni.
Old Shatterhand stał nieruchomo. Upsaroca obrzucił go nieustraszonem spojrzeniem i zapytał:
— Czego chce tu biała twarz? Dlaczego staje mi na drodze?
Old Shatterhand wytrzymał spojrzenie Indjanina i odparł:
— Czego chce tutaj czerwonoskóry? Czemu ściga mnie i moich wojowników?
— Ponieważ zabiliście dwóch moich braci.
— Przyszli do nas jako wrogowie, a wrogów się zazwyczaj unieszkodliwia.
— Skąd wiesz, żeśmy wrogami?
— Zgubiliście bowiem swoje leki.
Indjanin spuścił oczy.
— Kto ci powiedział? — zapytał.
— Wiem, ponieważ obaj wojownicy, których zastrzeliliśmy, nie mieli przy sobie leków.
— Słusznie odgadłeś! Nie jestem już tym, kim byłem. Wraz z lekiem straciłem swoje imię. Teraz nazywam się Oiht-e-keh-fa-wakon[3]. Przepuśćcie nas, bo was zabijemy!
— Poddajcie się, bo zginiecie! Spójrz przed siebie i za siebie. Na moje skinienie, więcej niż pięć razy po dziesięć kul ugodzi w twój oddział.
— Wielu cuchnących kujotów zabija najsilniejszego bawołu. Cóż stanowiłyby twoje psy wobec moich wojowników, gdybyście nas nie otoczyli? Ja sam rozgromiłbym połowę waszego wojska.
Mówiąc to, wyciągnął swój ciężki tomahawk i rozkołysał groźnie.
— A ja sam wysłałbym cały twój oddział do Wiecznych Ostępów — rzekł spokojnie Old Shatterhand.
— Czy twoje imię nie jest Ithanka, Samochwał?
— Nie walczę imieniem, lecz ręką.
Oko Upsaroca rozbłysło.
— Czy chciałbyś to na mnie stwierdzić?
— Nie lękam się ciebie. Kpię z twoich pustych przechwałek.
— A więc poczekaj, aż się naradzę z moimi wojownikami! Wówczas dowiesz się, czy Oiht-e-keh-fa-wakon mówi tylko, czy też działa!
Naradzał się z paroma wojownikami. Poczem zwrócił się ponownie do Old Shatterhanda i zapytał:
— Czy wiesz, co to muh-mohwa?
— Wiem.
— Dobrze! Potrzebujemy skalpów i leków. Czterech mężów będzie walczyć w muh-mohwa, ty ze mną, a jeden z twoich czerwonych z jednym z moich wojowników. Jeśli my zwyciężymy, zabijemy i oskalpujemy was wszystkich, jeśli zaś wy zwyciężycie, zabierzecie nasze skalpy i życie. Czy masz dosyć odwagi?
W pytaniu tem kryło się szyderstwo. Old Shatterhand odpowiedział z uśmiechem:
— Jestem gotów! Na dowód zgody połóż swoją rękę na mojej.
Wyciągnął rękę. Olbrzym, zaskoczony jego pochopnością, ociągał się przez chwilę.
Muh-mohwa znaczy w narzeczu Utahów „ręka u drzewa“. Niektóre plemiona używają tej walki jako rodzaju sądu Bożego. Mocnemi rzemieniami przywiązuje się obu zapaśników jedną ręką do drzewa, a w wolne ręce daje umówioną broń — tomahawk, lub nóż. Rzemienie są tak przymocowane, że pozwalają walczącym obracać się wokoło pnia. Ponieważ stawia się ich twarzą w twarz, jednemu wiąże się lewą, a drugiemu prawą rękę. A zatem ten, który wolną ma prawą rękę, uzyskuje nad przeciwnikiem znaczną przewagę. W zasadzie ta istotnie straszliwa walka kończy się jedynie ze śmiercią jednego z przeciwników.
Bezimienny opanował się i podał białemu rękę, mówiąc:
— Godzę się! Przyrzekamy sobie nawzajem: strona zwyciężona powinna — nie wahając — poddać się śmierci. Jeśli zaś z każdej strony zwycięży jeden, wówczas rozstrzygnie walka zwycięzców.
Old Shatterhand przejrzał jego zamiary: sądząc z wielkości, wódz zwyciężyłby nietylko swego bezpośredniego przeciwnika, ale także i następnego. Mimo to rzekł:
— Zgoda! Abyś nie miał wątpliwości, wypalimy fajkę przysięgi.
Mówiąc to, wskazał na fajkę pokoju, która wisiała na jego szyi.
— Tak, wypalimy ją! — potwierdził olbrzym, uśmiechając się z szyderstwem. — Atoli ta fajka przysięgi nie będzie fajką pokoju, albowiem będziemy walczyć, po walce zaś skalpy wasze przyozdobią nasze oszczepy, a wasze ciała podziobią sępy.
— Przedtem przekonamy się, czy twoje pięści są równie silne i odważne, jak twoje słowa, — wtrącił Old Shatterhand.
— Oiht-e-keh-fa-wakon nigdy jeszcze nie został pokonany! — odparł dumnie Upsaroca.
— A jednak pozwolił sobie zabrać leki. Jeśli jego oczy nie będą dzisiaj bystrzejsze, niż podówczas, to mój skalp z pewnością pozostanie nadal na mojej głowie.
Było to ostre zgromienie. Czerwonoskóry chwycił za broń, lecz Old Shatterhand potrząsnął ramionami i ostrzegł go:
— Zostaw broń w spokoju! Wkrótce będziesz mógł okazać swoją odwagę. Teraz opuścimy to miejsce, aby wyszukać innego, bardziej odpowiedniego do muh-mohwa. Moi bracia przyprowadzą swoje konie. Upsaroca zaś jako jeńcy pojadą pośrodku między nimi.
Skinął na Winnetou, który wnet udał się ze swoim oddziałem po konie. Po ich powrocie sprowadził konie drugi oddział. W ten sposób Upsaroca byli stale pod nadzorem i nie mieli sposobności do ucieczki. Niebawem wyruszono.
Old Shatterhand zakazał swoim wymieniać imienia jego, lub Winnetou. Upsaroca nie powinni byli zawczasu się dowiedzieć, z kim mają walczyć. Dopóki byli pewni zwycięstwa, nie zamierzali dopuścić się wykroczeń.
Gruby Jemmy jechał obok Old Shatterhanda. Bynajmniej nie godził się z jego postępowaniem.
— Nie bierz mi za złe, sir, że mam pewne zastrzeżenia, — rzekł wreszcie. — Postąpił pan wobec tych drabów jako przyzwoity człowiek, ale taka przyzwoitość nie jest tutaj na właściwem miejscu.
— Dlaczego? Czy aby sądzi pan, że Indjanin nie poznaje się na szlachetnem postępowaniu? Znałem wielu czerwonoskórych, którzy mogliby świecić wzorem dla białych.
— Być może. Ale nie należy ufać zbytnio tym Upsaroca. Pragną za wszelką cenę zdobyć nowe leki — nie cofną się przed niczem. Mieliśmy ich już tak doskonale w rękach. Nie mogli się ani cofnąć, ani iść naprzód. Łatwo było ich zgasić, jak się gasi kilka nędznych szczap. Teraz natomiast jest pan zmuszony do piekielnej muh-mohwa, a kto pana zapewni, że ten olbrzym nie powali cię i nie zakłuje?!
— Pah! Dotychczas nigdy nie łaknął pan krwi. Hańbą byłoby zastrzelić ich, skoro mieliśmy nad nimi taką przewagę i skoro zwabiliśmy ich w pułapkę, w której ani bronić, ani ruszać się nie mogli. Nie wspominam już o tem, że jesteśmy chrześcijanami, a nie poganami.
— Hm, co tu wiele mówić, ma pan słuszność, jako chrześcijanin i jako człowiek wogóle. Ale, czyż musielibyśmy ich odrazu zabić? Byli zmuszeni się poddać, mogliśmy przeto uniknąć rozlewu krwi.
— Nie poddaliby się właśnie dlatego, że szukają nowych leków. Nie uniknęlibyśmy walki. Ponieważ zaś ani mi się śniło zabijać ludzi, mających takie samo prawo do życia, co ja, więc wolałem zgodzić się na propozycję olbrzyma, którego zresztą znam.
— Jakto? Zna pan tego kolosa?
— Tak. Może przypomina pan sobie moje słowa, kiedyśmy wymijali Górę Żółwia? Powiedziałem, że przed laty obozowałem tam wraz z wojownikiem Upsaroca, Szunka-szetsza. Naopowiadał mi wówczas wiele o swojem plemieniu. Z wielką dumą wspomniał swego znakomitego brata Kanteh-pehta, Ogniste serce.
— Czy miał na myśli wielkiego, znakomitego męża leków Upsaroca?
— Tego właśnie. Opowiedział mi czyny brata i opisał jego wygląd. Odmalował go jako istnego olbrzyma, pozbawionego lewego ucha. W pierwszej rozprawie orężnej z Sioux-Ogallalla cios tomahawku zerwał mu lewe ucho i ugodził ramię. Obejrzyj-no pan dokładnie tego gigantycznego Upsaroca. Brak mu lewego ucha, a pozycja, w jakiej trzyma lewe ramię, wskazuje, że zostało kiedyś ugodzone.
— Do licha! To byłoby osobliwe spotkanie. Ale w takim razie lękam się o pana, sir! Jesteś wprawdzie najdzielniejszym mężczyzną, jakiego tylko można sobie wyobrazić, atoli Kanteh-pehta był dotychczas niezwyciężony. Siły cielesnej na pewno ma więcej niż pan, aczkolwiek przypuszczam, że bijesz go zręcznością. Wszelako, kiedy się jest przywiązanym jedną ręką do drzewa, nie zręczność decyduje, tylko siła.
— No — uśmiechnął się Old Shatterhand. — Jeśli pan tak się o mnie lęka, istnieje środek niezawodny, aby mnie ocalić od zagłady.
— Jakiż to środek?
— Pan podejmiesz, zamiast mnie, walkę z Upsaroca.
— Heigh-ho! Ani myślę! Nie mam zbyt przeczulonych nerwów, ale nie lubię rzucać się w objęcia Kostusia. Poza tem pan nawarzył tego piwa, więc niechże pan sam wypije! Życzę masterowi z całego serca zdrowego napoju.
Zwolnił biegu konia, aby uniknąć ponownej tego rodzaju propozycji. Na jego miejsce zbliżył się do Old Shatterhanda Winnetou.
— Mój biały brat poznał Kanteh-pehta, męża leków Upsaroca? — zapytał Apacz.
— Tak — odparł zapytany. — Oczy mego czerwonego brata były równie bystre, jak moje.
— Wrona ma tylko jedno ucho. Winnetou nie widział jeszcze jego twarzy, lecz Odważny poszukiwacz leku nie oszuka Winnetou. Słyszałem, co mój brat mówił z nim, i jestem gotów do walki.
— Liczyłem bezwzględnie na pomoc wodza Apaczów, gdyż nikomu innemu nie zaufałbym w takiej rozprawie. — —
W odległości angielskiej mili od kanjonu, dolina znacznie się rozszerzała. Jeźdźcy dotarli do małej, zamkniętej górami, prerji, jakich wiele jest w tamtych stronach. Rosły tu odosobnione krzewy i chuda trawka. Widać było tylko jedno drzewo, dosyć wysoką lipę z owego gatunku lip o wielkich, owłosionych białemi włosami liściach, które Indjanie w narzeczu sonoryjskiem nazywają muh-manga-tusahga t. zn. drzewo o białych, liściach.
— Mawa! — Tam! — rzekł przywódca Wron, wskazując na drzewo.
— Howgh! — skinął Winnetou, skierowując rumaka ku lipie.
Podążono do miejsca, gdzie miała się odbyć rozprawa. Zeskoczywszy z siodeł, puszczono konie na swobodę. Jeźdźcy rozłożyli się kołem. Obcy widz nie uwierzyłby, że tu siedzą wrogowie wobec wrogów, Upsaroca bowiem pozostawiono broń. Old Shatterhand ze zwykłą rycerskością wzdragał się jej zażądać.
Westman dobył nieco tytoniu z torebki, zdjął fajkę z szyi i napełnił. Poczem stanął w środku koła i rzekł:
— Wojownik nie mówi wiele, lecz wypowiada się czynami. Nie zabiliśmy wojowników Upsaroca, aczkolwiek byli w naszych rękach. Zażądali od nas muh-mohwa — zgodziliśmy się na to. Spodziewamy się, że nie użyjecie podstępu i zdrady, jak myśmy jej nie użyli. Przyrzekniecie nam to, wypalając z nami fajkę przysięgi. Powiedziałem!
Usiadł. Odważny poszukiwacz leku podniósł się i rzekł:
— Biały mąż wypowiedział nasze myśli. Nie zamyślamy podstępu, ponieważ i tak zwyciężymy. Aliści zapomniał ustalić warunki walki. — — Każdy zapaśnik — dodał po krótkiej pauzie — zostanie jedną ręką przywiązany do drzewa, do drugiej zaś ręki da mu się nóż. Kto runie, ten jest zwyciężony, — żywy czy martwy. Kto tylko upadnie na kolana, ten może się podnieść. Będą walczyć czterej mężowie z obnażonemi piersiami, ja z tym białym, a jeden z moich wojowników z jednym z waszych czerwonych. Jeśli zwyciężą mężowie z różnych obozów, wówczas obaj będą walczyć ze sobą. Własność i życie zwyciężonego obozu należy do zwycięskiego. Nikomu nie wolno się bronić. Wojownicy Upsaroca gotowi są wypalić fajkę przysięgi na tych jedynie warunkach. Powiedziałem!
Usiadł. Old Shatterhand ponownie wyszedł na środek koła i oświadczył:
— Przystajemy na wszystkie warunki Upsaroca. Zapalę teraz fajkę pokoju. Będzie dzisiaj duszą fajki przysięgi, i na jej dymie wzniosą się dusze zwyciężonych ku Wiecznym Ostępom, aby później służyć jako niewolnicy zwycięzcom.
— Hau, hau! — rozległo się w kole.
Old Shatterhand wyciągnął swój punks i zapalił fajkę. Następnie puścił dym ku niebu, ku ziemi i w cztery strony świata, poczem oddał fajkę przywódcy Upsaroca, który pociągnął sześć razy i oświadczył, że układ jest zaprzysiężony i przypieczętowany. Następnie fajka zaczęła przechodzić od jednego do drugiego, i wreszcie wsadzono ją ustnikiem w ziemię, a dookoła złożono broń. Na straży pozostawiono jednego Szoszona i jednego Upsaroca.
Teraz Bezimienny, pewny zwycięstwa, podszedł do drzewa, zrzucił z siebie odzież i rzekł:
— Możemy zacząć! Zanim słońce się posunie o szerokość noża, skalp tego białego psa zawiśnie na moim pasie.
Dopiero teraz można było poznać, jak atletycznie zbudowany jest ten Indjanin. Miał istne niedźwiedzie mięśnie.
Skinął na jednego ze swoich wojowników, który wnet wystąpił, obnażył klatkę piersiową i rzekł:
— Tu oto stoi Makin-oh-punkreh — Stokrotny Grzmot. Sporządził swoją tarczę ze skór wrogów i posiadł przeszło czterdzieści skalpów. Kto się ośmieli podejść pod jego nóż?
— Ja, Wohkadeh, nakażę milczeć Stokrotnemu Grzmotowi. Nie mogę się jeszcze poszczycić żadnym skalpem, ale zabiłem białego bawołu i ozdobię dziś swój pas pierwszym włosem skalpowym. Kto się lęka Grzmotu? Jest to tchórzliwy służka błyskawicy i podnosi głos wówczas, gdy już minęło niebezpieczeństwo.
— Uff, uff! — zawołano dokoła, kiedy wystąpił młodzieniec i palnął tę mówkę.
— Wróć! — szydził Stokrotny Grzmot. — Nie walczę z dziećmi. Tchnienie moich ust cię zabije. Połóż się w trawie i marz o swej matce, która cię jeszcze powinna karmić kammasem.
Powszechnie pogardzani Indjanie Grobowi na pustkowiach, gdzie wiodą politowania godny żywot, szukają napoły zgniłych cebulkowatych korzeni i przyrządzają z nich wstrętne ciasto, zwane kammas, którem gardzą nawet psy indjańskie.
Zanim Wohkadeh zdążył odpowiedzieć na szyderstwo, wystąpił Winnetou. Skinieniem kazał młodemu Indjaninowi się cofnąć, co też Wohkadeh natychmiast uczynił, i rzekł:
— Na zgiełk Makin-oh-punkreh zgłosił się młodzieniec, któryby łatwo poskromił gębacza; ale jeszcze poprzednio postanowiono, abym ja stłumił burczenie Grzmotu.
Stokrotny Grzmot warknął gniewnie:
— Kim jesteś, że mówisz takie słowa? Czy posiadasz imię? Na twojej szacie nie widzę ani jednego włoska. Jeśli uczono cię grać na dżotunka[4], idź sobie precz i zagraj, ale nie tobie trzymać nóż w ręce! Sam się poranisz!
— Imię swoje wymienię twojej duszy, kiedy uleci z ciała. Wówczas będzie lamentować z przerażenia i nie odważy się wejść do Wiecznych Ostępów. Zamieszka w przepaściach, aby z trwogi wyć z wiatrami i żalić się z wichrem.
— Psie! — huknął Grzmot — Śmiesz urągać duszy odważnego wojownika?! Natychmiast poniesiesz karę. Będziemy walczyć w pierwszą parę i skalp twój zawiśnie przy moich trofeach. Rzucę go szczurom na pożarcie, a imię twoje, którego nie chcesz wymienić, nie dotrze do uszu wojownika!
— Tak, my pierwsi staniemy do walki. Można zaczynać! — odparł chłodno Winnetou.
Obaj rozebrali się i każdy wziął nóż. Utworzono rozległe koło pod lipą. Oczy wszystkich badały z uwagą ciała zapaśników. Stokrotny Grzmot nie był wyższy od Winnetou, ale o wiele szerzej i mocniej zbudowany. Upsaroca stwierdzili to z zadowoleniem. Nie podejrzewali przecież, że mają przed sobą słynnego wodza Apaczów.
Teraz podszedł Gruby Jemmy. Trzymał kilka rzemieni w ręce i rzekł do Winnetou:
— A zatem pan ma pierwszy występ, mój drogi sir. Będzie to dobrym znakiem, jeśli przyjaciel przywiąże pana do drzewa. Nasamprzód niech się jednak wszyscy przekonają, że oba rzemienie są jednakowej trwałości.
Rzemienie szły z rąk do rąk. Zbadano je dokładnie. Trzeba było teraz postanowić, który będzie przywiązany prawą ręką, a który lewą. Losy stanowiły dwa rozmaitej długości źdźbła trawy. Winnetou wyciągnął krótszą trawkę, był przeto w gorszem położeniu, niż przeciwnik, gdyż wolną miał dłoń lewą, a więc mniej wyćwiczoną. Upsaroca powitali tę sprzyjającą im okoliczność wesołemi: — Uh-ah! — Bardzo dobrze, bardzo dobrze!
Pętle z rzemieni zaciągnięto na ręce walczących i przywiązano ich do drzewa dosyć luźno, aby się mogli obracać dookoła pnia. Zdarza się nieraz w muh-mohwa, że zapaśnicy ścigają się dookoła drzewa przez całe kwadranse, zanim następuje pierwszy cios. Ale skoro raz przelewa się krew, nacierają na siebie z taką gorączkową wściekłością, że walka prędko dobiega końca.
Stali teraz gotowi do walki, jeden z tej, drugi z przeciwnej strony drzewa.
Kulawy Frank przystanął jako widz obok Grubego Jemmy’ego.
— Posłuchaj pan, panie Pfefferkorn, — rzekł — taka ci to rozprawa, że ciarki przechodzą po ciele! Gdyż nietylko oni obaj podrwiwają głowami, ale także chodzi i o naszę skórę. W tej chwili mam pod swoim skalpem uczucie, jakgdyby mi ciągnięto włosy wgórę. Właściwie bardzo pięknie dziękuję za przyrzeczenie, że cierpliwie pójdziemy pod nóż, skoro nasi obaj mistrze będą pokonani.
— Pah! — odparł Jemmy. — Mnie także nie jest wesoło na duszy, ale sądzę, że możemy polegać na Shatterhandzie i Winnetou.
— Zdaje się, gdyż Apacz ma tak spokojną twarz, jakgdyby trzymał w ręce grinsolo z dziesięciu matadorami. Cicho! Stokrotny Grzmot zaczyna mówić.
Upsaroca dostał właśnie nóż do ręki.
— Szihszeh! — Chodź tu! — zawołał do Winnetou. — Albo też mam cię ścigać dookoła drzewa, aż padniesz trupem ze strachu, nietknięty nawet moim nożem?
Winnetou nie odpowiedział. Zwrócił się do Old Shatterhanda i rzekł w języku Apaczów, którego przeciwnicy nie rozumieli:
— Szi din lda sesteh! — Sparaliżuję mu rękę!
Old Shatterhand oznajmił głośno, wskazując na Winnetou:
— Ten nasz brat zamknął swoje serce przed myślą o zabójstwie. Pokona swego wroga, nie pozbawiając go ani kropli krwi.
— Uff, uff, uff! — krzyknęli Upsaroca.
Wszelako Stokrotny Grzmot jął urągać:
— Ten wasz brat oszalał z trwogi. Skróćmy mu cierpienia!
Wysunął się o krok, tak, że drzewo przestało ich dzielić. Trzymając mocno nóż w ręce, okiem drapieżnem zmierzył swego przeciwnika. Lecz twarz Apacza pozostała nieruchoma, a postawa jakgdyby skamieniała.
Upsaroca złapał się na wędkę. Znienacka skoczył ku Apaczowi i podniósł rękę do śmiertelnego ciosu. Ale zamiast się cofać, Apacz dopadł go błyskawicznie. Gwałtownym ciosem podbił do góry pięść wroga, uzbrojoną w nóż. Ten odważny, silny i udany chwyt miał taki skutek, że Upsaroca cofnął się i wypuścił nóż z ręki. Jeszcze jeden chwyt Apacza, który odrzucił swój własny nóż, krzyk czerwonego — i Winnetou, zwichnąwszy mu rękę, wymierzył uderzenie w dołek. Upsaroca zwalił się na grzbiet, jedną ręką wisząc u drzewa.
Leżał przez chwilę nieruchomo, a to wystarczyło Winnetou. Podnieść swój nóż, oderwać się od drzewa i uklęknąć na wrogu — — dla niego było dziełem jednej sekundy.
— Czy jesteś pokonany? — zapytał.
Zapaśnik nie odpowiedział. Dyszał ciężko, sapał zarówno pod wpływem ciosu, jak wściekłości i strachu.
Scena rozegrała się z tak błyskawiczną szybkością, że poprostu niepodobna było dostrzec kolejności ruchów Apacza. Cisza panowała głęboka. Kiedy mały Sas zamierzał ją przerwać radosnem — hura! — Old Shatterhand nakazał milczenie tak władczem skinieniem, że poczciwiec urwał na pierwszej sylabie.
— Dobij! — zgrzytnął Upsaroca i, obrzuciwszy twarz Apacza nienawistnem spojrzeniem, przymknął powieki.
Lecz Winnetou podniósł się, przeciął rzemienie zwyciężonego i rzekł:
— Podnieś się! Przyrzekłem nie zabijać ciebie, i dotrzymam słowa.
— Wolę nie żyć. Jestem pokonany...
Oiht-e-keh-fa-wakon podszedł doń i rozkazał gniewnie:
— Podnieś się! Darują ci życie, ponieważ skalp twój nie ma żadnej wartości dla zwycięzcy. Zachowywałeś się jak chłopak. Ale jeszcze ja tu stoję, aby za nas walczyć. Zwyciężę po dwakroć, i podczas gdy my będziemy dzielili się skalpami wrogów, ty odejdziesz do wilków prerji, aby żyć pomiędzy nimi. Zabraniam ci powrotu do wigwamu!
Stokrotny Grzmot podniósł się i schwycił za nóż.
— Wielki Duch nie życzył sobie mego zwycięstwa — rzekł. — Do wilków nie pójdę. Tu oto trzymam swój nóż, aby skończyć z życiem, którego nie chcę przyjąć w darze. Atoli przedtem pragnę się przekonać, czy lepiej ode mnie potrafisz zwyciężać. Skończyłem.
Oddalił się i usiadł na trawie. Widać było, że istotnie nie chciał przeżyć swej hańby.
Nie padło nań ani jedno spojrzenie jego braci. Z tem większą nadzieją spoglądali na swego przywódcę, którego potężna postać wsparła się o drzewo. Zawołał do Old Shatterhanda:
— Podejdź tu! Będziemy losować.
— Nie losuję — odparł Old Shatterhand. — Niechaj mnie przywiążą prawą ręką.
— O, chcesz rychlej skonać!
— Bynajmniej. Wiem, że twoja lewa ręka jest słabsza, niż prawa. Nie chcę nad tobą mieć przewagi. Zraniono cię niegdyś.
Mówiąc to, wskazał na szeroką bliznę na lewem ramieniu przeciwnika. Czerwony nie mógł pojąć tej wspaniałomyślności. Zmierzył westmana wzrokiem pełnym zdumienia i odparł:
— Chcesz mnie obrazić?! Czyż twoi, skoro cię zabiję, mają powiedzieć, że zawdzięczam zwycięstwo twej łasce? Żądam losowania!
— Dobrze. Jestem gotów.
Los wypadł na korzyść czerwonego, którego przywiązano do drzewa lewą ręką. Po kilku chwilach stali obaj naprzeciw siebie. Spoglądając na mięśnie olbrzyma, które się wzdymały potężnie, można było się lękać o los Shatterhanda. Znakomity westman jednakże okazywał tę samą obojętność, co poprzednio Winnetou.
— Możesz rozpocząć! — rzekł Upsaroca. — Udzielam ci pierwszego ciosu. Trzy uderzenia będę jedynie odbijał, ale po następnym runiesz bez życia.
Old Shatterhand roześmiał się tylko. Wbił nóż w pień lipy i odpowiedział:
— A ja zrzekam się broni. Mimo to padniesz przy pierwszem natarciu. Nie mamy czasu na dłuższą zabawę. Uważaj więc, bo zaczynam!
Podniósł rękę do uderzenia i skoczył ku przeciwnikowi. Ten dał się zwieść i natarł na Shatterhanda. Ale biały błyskawicznie się cofnął, tak, że cios przeciwnika chybił. Jeszcze jeden ruch błyskawiczny Shatterhanda — a pięść ugodziła w skroń czerwonego. Olbrzym zachwiał się i zwalił na ziemię.
— Oto leży, jak długi! Kto zwyciężył? — zawołał Old Shatterhand.
O ile poprzednio, skoro Stokrotny Grzmot runął, Upsaroca zachowywali się spokojnie, o tyle teraz wybuchnęli rykiem, który brzmiał jak wycie zwierzęce. Przeciwnicy natomiast wydali radosne okrzyki.
Old Shatterhand wyciągnął nóż z pnia i przeciął rzemienie. Biali myśliwi otoczyli go kołem i winszowali nietylko jemu, ale i sobie. Również Szoszoni chwalili wielce obu zwycięzców, ale przedewszystkiem co rychlej podążyli do broni, aby uniemożliwić Upsaroca opór, czy ucieczkę. Wrogowie przerwali wycie, podeszli do miejsca, gdzie spoczywał Grzmot, i usiedli przy nim. Nawet strażnik, który stał na warcie przy broni, przyłączył się do nich, aczkolwiek nietrudno mu było skoczyć na konia i uciec.
Shatterhand znowu podszedł do Odważnego poszukiwacza leku, który dopiero co wracał do przytomności. Otworzył oczy i widział, jak zwycięzca przecina mu pęta. Dopiero po kilku chwilach zdał sobie sprawę z sytuacji, zerwał się na równe nogi i wraził w Old Shatterhanda zgoła nieopisane spojrzenie. Zdawało się, że oczy wystąpią mu z orbit. Jąkając się, zapytał:
— Ja — leżałem — na ziemi?! — Czyś — ty mnie — pokonał?
— Tak. Czyż nie sam postawiłeś warunek, że ten, który legnie na ziemi, będzie uchodził za pokonanego?
Czerwony obejrzał się dokładnie. Mimo rosłej postaci miał wygląd wręcz opłakany.
— Nie jestem ranny! — zawołał. — A więc powaliłeś mnie gołą pięścią?
— Tak — uśmiechnął się Old Shatterhand. — Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe.
Upsaroca bezradnie spojrzał na swoich. Twarz jego przybrała wyraz tępej rezygnacji.
— Raczejbyś mnie zabił! — żalił się. — Wielki Duch opuścił nas, ponieważ skradziono nam leki. Nigdy już nie wejdziemy do Wiecznych Ostępów. Czemu squaw naszych ojców nie pomarły, zanim nas wydały na świat.
Niedawno jeszcze dumny i pewny zwycięstwa wojownik, teraz złamany powlókł się do swoich. Odwrócił się raz jeszcze i zapytał:
— Czy pozwolicie nam odśpiewać pieśń śmiertelną, zanim nas zabijecie?
— Zanim ci odpowiem, pragnę zadać pytanie. Chodź!
Old Shatterhand zaprowadził Bezimiennego do Upsaroca, wskazał na Stokrotnego Grzmota i zapytał:
— Czy jesteś jeszcze zły na swego wojownika?
— Nie. Nie mógł inaczej. Tak chciał Wielki Duch. Straciliśmy leki.
— Odzyskacie je, albo dostaniecie jeszcze lepsze.
Wszyscy spojrzeli nań ze zdumieniem.
— Gdzież je odzyskamy? — zapytał przywódca. — Tu, gdzie mamy umrzeć? Lub może we Wiecznych Ostępach? Nie dotrzemy tam, gdyż stracimy nasze skalpy.
— Zachowacie skalpy i życie. Zabilibyście nas, gdybyście pokonali, ale myśmy się zgodzili na wasze warunki tylko napozór. Jesteśmy chrześcijanami i nie zabijamy naszych bliźnich. Podnieście się! Podejdźcie, weźcie swoją broń i swoje konie. Jesteście wolni i możecie jechać, dokąd chcecie.
Nikt się jednak nie poruszył.
— Mówisz tak, aby rozpocząć tortury, którym chcesz nas poddać, — rzekł Bezimienny. — Ścierpimy mężnie, nie wydając ani jednego tonu skargi.
— Mylisz się! Mówię poważnie. Między Szoszonami a Upsaroca topór wojenny jest zakopany. Kanteh-pehta, znakomity mąż leków Upsaroca, jest naszym przyjacielem. Może wraz ze swoimi wrócić cało do swoich wigwamów.
— Uff! Znasz mię?
— Brak ci ucha, a poza tem widzę na tobie bliznę. Poznałem cię po tych znamionach.
— Skąd o nich wiedziałeś?
— Opowiadał mi o tobie twój brat Szunka-szetsza, Wielki Pies.
— A więc znasz go?!
— Tak. Spotkałem się z nim niegdyś.
— Kiedy? Gdzie?
— Przed wielu laty. Rozstaliśmy się przy Górze Żółwia.
Upsaroca, który był usiadł, zerwał się natychmiast. Rysy jego wlot się przeobraziły. Oczy straciły nieruchomy, oschły wyraz, a zajaśniały w błyskach.
— Czy myli się moje ucho, czy twoje słowa? — zawołał. — Jeśli mówisz prawdę, jesteś Non-pay-klama, którego biali nazywają Old Shatterhandem!
— Jestem nim w istocie.
Skoro Bezimienny wymienił to imię, wszyscy Upsaroca się podnieśli.
— Jeśli jesteś owym znakomitym myśliwym, — ciągnął dalej Bezimienny — w takim razie Wielki Duch nie opuścił nas jeszcze. Tak, musisz nim być, gdyż powaliłeś mnie samą pięścią! Ulec tobie — nie jest to hańba. Mogę żyć, nie wytykany palcami przez squaw. Uff!
— Również Stokrotny Grzmot, dzielny wojownik, nie powinien się wstydzić, gdyż ten, z którym walczył, jest Winnetou, wódz Apaczów.
Oczy Upsaroca wpiły się w Winnetou, który wystąpił, podał Stokrotnemu Grzmotowi rękę i rzekł:
— Mój czerwony brat wypalił ze mną fajkę przysięgi. Wypali z nami teraz kalumet pokoju, gdyż wojownicy Upsaroca są naszymi przyjaciółmi. Howgh!
Grzmot uchwycił jego rękę i odparł:
— Odeszło od nas przekleństwo Złego Ducha. Old Shatterhand i Winnetou są przyjaciółmi czerwonych mężów. Nie zażądają naszych skalpów.
— Nie. Jesteście wolni! — powtórzył Old Shatterhand. — Znamy ludzi, którzy pozbawili was leków. Jeśli chcecie iść z nami, zaprowadzimy was do nich.
— Uff! Kim są złodzieje?
— Zgrają Sioux-Ogallalla, którzy dążą do gór Yellowstone-river.
Wiadomość ta wzburzyła Upsaroca. Przywódca zawołał ze wściekłością:
— To były więc psy Ogallalla! Hong-peh-tekeh, Ciężki Mokasyn, ich wódz, zranił mnie i pozbawił ucha, a ja nie mogłem się mścić. Prosiłem Wielkiego Ducha, aby mnie naprowadził na jego trop, ale życzenie moje nie zostało dotychczas wysłuchane.
W tej chwili podszedł Wohkadeh, który stał opodal i słyszał wszystko:
— Jesteś na jego tropie, gdyż Hong-peh-tekeh jest przywódcą tych Ogallalla, których ścigamy.
— A zatem Wielki Duch oddał go wreszcie w moje ręce! Ale kim jest ten młody czerwony wojownik, który chciał walczyć ze Stokrotnym Grzmotem, i tyle wie o Sioux-Ogallalla?
— Jest to Wohkadeh, odważny syn Dumang-kake, — odparł Old Shatterhand. — Ogallalla zmusili go, aby jechał z nimi. Widział, jak rabowano wasze leki. Uciekł następnie od nich i oddał nam już ważne przysługi.
— A czego szukają Ogallalla w górach Yellowstone-river?
— Opowiemy wam, skoro wzniecimy ognisko. Wówczas namyślicie się, czy jechać z nami.
— Skoro ścigacie Ogallalla, pojedziemy z wami. Niechaj moi bracia rozpalą ognisko!
Wnet zapłonęło ognisko narady. — — —
Tak brzmi prawo ogłoszone na kongresie Stanów Zjednoczonych Północnej Ameryki 1 marca 1872. Mocą tego prawa obywatele Stanów Zjednoczonych i mieszkańcy innych krajów otrzymali podarunek, którego wielkości podówczas nie znano.
W Stanach Zjednoczonych opowiadano sobie najdziksze i najdziwaczniejsze rzeczy o tych terenach, zwanych obecnie Parkiem Narodowym Stanów Zjednoczonych. Ta miejscowość, znana tylko najdzikszym Indjanom i tylko w części zbadana przez odważnych samotnych trapperów, była otoczona mgłą tajemniczości. Opowieści takich trapperów szły w świat z ust do ust, ozdabiane wszelkiemi fantastycznemi wymysłami. Płonące prerje i góry, gotujące się źródła, wulkany, wybuchające roztopionym metalem, jeziora i rzeki oliwy, skamieniałe lasy ze skamieniałymi Indjanami i zwierzętami, — oto treść rozmaitych gadek.
Pierwsze ścisłe wiadomości przywiózł dopiero profesor Hayden, który pierwszy przedsięwziął naukową wyprawę w te cudowne strony. Wszelako i on opowiadał rzeczy niezwykłe. Dzięki to niemu właśnie uchwalono powyżej przytoczone prawo.
Park Narodowy zawiera 9500 kilometrów kwadratowych. Stamtąd wypływają rzeki Yellowstone, Madison, Gallatin i rzeka Wężowa. Wznoszą się potężne łańcuchy gór. Czyste i krzepiące powietrze, setki zimnych i gorących źródeł różnorodnego składu chemicznego posiadają niezwykłe właściwości lecznicze. Gejzery, z któremi ledwo porównać można gejzery islandzkie, tryskają na wieleset stóp wgórę. Góry, składające się z naturalnego szkła we wszystkich kolorach, lśnią w promieniach słonecznych. Przepaście, najokropniejsze w świecie, są jakgdyby wydrążone specjalnie w celu zajrzenia do wnętrza ziemi. Grunt stanowią jakgdyby pęcherze, które się wznoszą i opuszczają. Czasem wydają się zaledwie na cal grube, tak, że jeździec z trudem napędza przerażonego rumaka. Otwierają się olbrzymie dziury, wypełnione wrzącym szlamem, który się wznosi i opuszcza. Niepodobna jechać przez kwadrans, aby nie natknąć się na to, czy owo dziwo natury. Wszak samych gejzerów i gorących źródeł jest tam ponad dwa tysiące. Podczas gdy w jednem miejscu bije potok wrzącej wody, nieco opodal perli się jasne zimne źródło. Wydaje się, że pod ziemią walczą dobre duchy ze złemi, aniołowie z djabłami. Podziwia się widoki wzniosłe, a już o kilka kroków dalej cofa się przed straszliwemi. Podziwia się kolosalny zdrój, wyniesiony u ścian kanjonu ponad sto metrów, a dalej kroczy się przez pola krwawnika, agatu, chalcedonu, opalu i innych drogich kamieni.
A tam między górami drzemią cudowne jeziora. Między niemi największe i najpiękniejsze jest jezioro Yellowstone, po Titikaka najwyżej położone wielkie jezioro na ziemi, osiem tysięcy stóp ponad poziomem morza.
Woda jeziora jest przesycona siarką. Roi się w niem od pstrągów, których mięso posiada nader osobliwy, ale też aromatyczny smak. Otaczające lasy obfitują w łosie i niedźwiedzie. Brzegi usiane są niezliczonem mnóstwem gorących źródeł, w których para świszczy jakgdyby z lokomotywy.
Przybysz o lękliwem usposobieniu pragnie odrazu się wycofać. Niespokojne siły podziemne występują najaw. Na tym gruncie nie można się czuć pewnym. Wydaje się, że cały obszar albo za parę chwil zapadnie się w przepaść, albo, jako gigantyczny, ziejący ogniem krater, wyleci ponad wierzchołki Roky Mountains. — —
Taki jest opis Parku Narodowego. — — —
Tam, gdzie z jeziora wypływa Yellowstone-river i gdzie wybrzeże tej rzeki ciągnie się na południo-zachód do Bridge-creek, płonęło kilka ognisk. Rozpalono je, ponieważ było ciemno, nie zaś poto, aby ugotować wieczerzę. O to postarała się już sama przyroda.
Pstrągi łokciowej długości, schwytane w zimnej wodzie, można było ugotować w wodzie gorącej, która pieniła się w odległości kilku kroków. Sas ogromnie się chełpił tem, że po obiedzie zastrzelił dziką owcę. A więc wieczerza składała się z ugotowanego mięsa owczego i z pstrągów. Gorące źródło było tak małej objętości, że doskonale nadawało się do swej roli garnka, woda zaś miała potem świetny smak rosołu, którym się delektowano.
Towarzystwo przeprawiło się przez rzekę Pelikana i Yellowstone i nazajutrz rano zamierzało udać się poprzez Bridge-creek ku rzece Kraterów. Tam tryskał gejzer, zwany przez Indian K’untui-temba — Paszcza Piekła, a wpobliżu stał grobowiec wodza.
Jazda odbyła się z nieoczekiwaną szybkością. Docierano do celu, do pełni zaś księżyca było jeszcze trzy dni. Old Shatterhand mniemał, że Sioux-Ogallalla nie mogli już być na miejscu. Napomknął w toku rozmowy:
— Co najwyżej mogli dotrzeć do Bottelers range, a zatem jesteśmy tutaj bezpieczni. Niechaj ognisko płonie, dopóki księżyc nie wyłoni się z za gór. Nie możemy się spodziewać innych ludzi poza Siouxami. Niema się czego obawiać.
— A jaka jest droga z Bottelers range, sir? — zapytał Marcin Baumann. — Słyszałem, że nader niebezpieczna.
— Nie mogę tego twierdzić. Oczywiście, należy omijać gejzery, gdzie grunt jest nader cienki i gotów się pod nogą załamać. Jedzie się z Bottelers range do doliny rzecznej i wymija wulkany. Po czterech czy pięciu godzinach dociera się do kanjonu, długiego na pół mili i na trzysta metrów głęboko wydrążonego w granicie. Po następnych pięciu godzinach przybywa się do góry, z której wierzchołka dwie równoległe ściany skalne biegną nadół na niespełna dziewięćset metrów. Górę nazywają Czarcią Ślizgawką. Po jeszcze trzech godzinach, dotarłszy do Gardiner-river, jedzie się jej brzegami, gdyż wzdłuż Yellowstone-river nie można się posuwać dalej. Następnie jedzie się wzdłuż gór Washburne i Cascade-creek, która to zatoka prowadzi do Yellowstone między górnym, a dolnym wodospadem. W ten sposób przybywa się na brzeg Wielkiego Kanjonu, który stanowi bodaj czy nie największe dziwo obszarów Yellowstone.
— Czy zna pan to dziwo? — zapytał Gruby Jemmy.
— Tak. Kanjon jest długi ponad siedem mil i głęboki na tysiąc metrów. Ściany wznoszą się prawie pionowo. Tylko człowiek o silnych nerwach może się ważyć stanąć nad brzegiem i zajrzeć do przepaści, na której dnie szeroka na sześćdziesiąt metrów rzeka wydaje się cieniutką nitką. A właśnie ta niteczka przed wielu tysiącami lat wydrążyła kanjon w skale. Na dole fale rozbijają się z ogromną siłą o skalne ściany, na górze jednak nie słychać ani dźwięku. Żaden śmiałek nie może zejść nadół, a jeśli nawet zejdzie, to niedługo wytrzyma. Zabraknie mu powietrza. Woda jest gorąca, wygląda jak oliwa, posiada wstrętny smak siarki i ałunu, a zapach nie do zniesienia. — Idąc naprzód, dochodzi się do dolnego wodospadu, który spada z wysokości przeszło stumetrowej. Po kwadransie znów wodospad zlewa się z wysokości trzydziestometrowej. Na przebycie drogi od tego górnego wodospadu do nas dobry jeździec musi zużyć dziewięć godzin. Razem więc od Bottelers range trzeba dwóch dni drogi, o które wyprzedziliśmy Sioux-Ogallalla. Oczywiście, nie są to dokładne obliczenia, ale wszak nie chodzi o kilka godzin mniej lub więcej. Wystarczy stwierdzić, że nasi wrogowie nie mogą być jeszcze tutaj.
— A gdzie będą jutro o tej porze? — zapytał Marcin Baumann.
— Nad górnym wylotem kanjonu. Z jakiego powodu pan pyta?
— Bez szczególnego powodu. Rozumie sir, że w duchu towarzyszę ojcu. Kto wie, czy żyw jeszcze.
— Jestem tego pewny.
— Siouxowie mogli go zabić.
— Nie zaprzątaj pan sobie głowy podobnemi myślami! Ogallalla chcą sprowadzić jeńców do grobowca wodza. Ufaj pan, że nie odmienią zamiaru. Im później się zabija jeńców, tem dłużej trwają katusze. Ogallalla ani myślą skracać ich mąk rychłą śmiercią.
Odszedł na stronę, gdzie już leżał pogrążony we śnie Winnetou, zawinął się w kołdrę i położył obok swego czerwonego przyjaciela. Pozostali, szepcąc, siedzieli przy ognisku.
— Bardzo, nader piekielnie mi przykro, że oszukamy tego dzielnego człowieka, — rzekł pocichu Jemmy — lecz ten mały niedźwiednik umie tak pięknie prosić, że mnie, staremu grubemu szopowi serce uciekło wraz z rozumem. No, ufam, że sprawa skończy się dobrze.
— Ostrzegałem od samego początku — mruknął Davy — i ostrzegam jeszcze teraz.
— Ale pomyśl, mój drogi Davy, — odparł Marcin — że nie możemy czekać jeszcze całe trzy dni! Umieram z troski i niepokoju.
— Old Shatterhand wszak wyjaśnił panu, że jeńcy żyją.
— Mógł się omylić. Czy zapomina master, że pan i Jemmy pierwsi byliście gotowi pośpieszyć z pomocą? A teraz nie mogę na was polegać...
— Zounds! Takiego wyrzutu nie ścierpię! Z przychylności do pana dałem przyrzeczenie, nie powinieneś mi więc zarzucać, żem go nie dotrzymał. A zatem jadę z wami, ale tylko pod jednym warunkiem!
— Proszę, niech pan powie! Spełnię, o ile to będzie w mej mocy.
— Podkradniemy się do Sioux-Ogallalla tylko poto, aby stwierdzić, czy pański ojciec jeszcze żyje, ale nie spróbujemy własną pięścią go uwolnić.
— Dobrze, zgoda.
— Pięknie! Wyobrażam sobie łatwo, co się dzieje z pańskiem sercem. To wzrusza moje stare dobre sumienie i dlatego towarzyszę panu. Atoli, skoro ujrzymy, że ojciec pański żyje, wrócimy do swoich.
— Jutro rano będzie dużo trwogi o nas, ale przypuszczam, że murzyn zdoła ich uspokoić, — rzekł Jemmy. — Teraz milczmy, aby nie budzić nieufności. Oto i księżyc. Zgasimy ognisko i położymy się pod drzewami w cieniu, aby nie spostrzeżono naszego odejścia.
— Dobrze, że księżyc świeci, — rezonował Hobble-Frank — przynajmniej znajdziemy drogę.
— Mamy dokładne wskazówki — wciąż wzdłuż rzeki. Coprawda niemiło mi, że zmuszony jestem oszukać towarzyszów, ale nie może to im przecież zaszkodzić. Poprzednio my także mieliśmy prawo decyzji; teraz zaś przywodzą Old Shatterhand i Winnetou. Długiego i Grubego tylko między innymi pyta się o zdanie. Czas dowiedzie, że my także jesteśmy westmanami, że potrafimy wymyślić i wykonać własny plan.
Zgaszono ognisko. Nie płonęły już także ogniska, przy których siedzieli Indjanie. Cisza zaległa obóz, cisza przerywana w regularnych odstępach czasu przeraźliwem gwizdaniem wybuchającej z ziemi pary.
Minęła przeszło godzina; poruszyło się pod drzewami, gdzie leżeli Frank, Jemmy, Marcin Wohkadeh.
— Moi bracia niechaj za mną pójdą! — rzekł młody Indjanin. — Już czas.
Zabrali broń oraz inne potrzebne rzeczy i zaczęli się skradać ku koniom. Bystre oko Wohkadeha szybko odróżniło pięć rumaków od pozostałych. Nie obeszło się bez lekkiego szmeru. Dlatego zatrzymali się na chwilę, podsłuchując, czy ktoś się nie obudził. Wreszcie sprowadzili powoli konie, których tętent tłumiła trawa.
Nie uszli zgoła niepostrzeżenie. Aczkolwiek nie spodziewano się wroga, wystawiono kilku strażników, którzy mieli się od czasu do czasu luzować. Było to potrzebne chociażby przez wzgląd na dzikie zwierzęta. Spiskowcy musieli wyminąć jednego z owych strażników.
Był to Szoszon. Poznał przyjaciół i dlatego nie podniósł alarmu. Światło księżyca, przenikające poprzez poszczególne gałęzie, pozwoliło uciekinierów rozpoznać.
— Czego tu szukają moi bracia? — zapytał Indjanin.
— Mów szeptem, aby nikogo nie budzić! — odparł Jemmy. — Old Shatterhand wysyła nas. Wie, dokąd jedziemy. Czy to ci wystarcza?
— Moi biali bracia są moimi przyjaciółmi. Nie mogę przeszkodzić, skoro pragną wykonać rozkaz wielkiego wojownika.
Skoro uszli na dosyć znaczną odległość, dosiedli rumaków, wyszukali przerzedzoną okolicę wybrzeża i pomknęli wzdłuż jeziora, aby dotrzeć do ujścia Yellowstone-river, a następnie pojechać na północ. — —
Szoszon uważał ten wypadek za tak prosty i zrozumiały, że nie zadawał sobie trudu, aby oznajmić o tem luzującemu go towarzyszowi. Do samego więc rana nie rozeszła się wieść o zniknięciu odważnych, a raczej lekkomyślnych wycieczkowiczów.
Miano się podnieść ze świtem. Skoro zatem rozbrzmiały pierwsze głosy ptaszęce w krzakach, wszyscy zerwali się na nogi. Spostrzeżono wnet z przerażeniem nieobecność pięciu przyjaciół. Przekonano się następnie, że wyjechali z obozu na własnych koniach. Teraz dopiero Szoszon, który stał w nocy na warcie, zameldował o wypadku i powtórzył Old Shatterhandowi słowa Grubego Jemmy’ego.
Winnetou nie mógł, mimo swej przenikliwości, pojąć postępowania zbiegłych.
— Na pewno wyjechali na spotkanie Sioux-Ogallalla — wyjaśnił Old Shatterhand.
— Chyba potracili głowy! — gniewał się Apacz. — Nietylko nie unikną niebezpieczeństwa, lecz nadomiar zdradzą naszą obecność. Ale czemu to uczynili?
— Aby się dowiedzieć, czy niedźwiednik jeszcze żyje.
— Skoro umarł, nie zdołają go wskrzesić, a jeśli jeszcze żyje, narażają go tylko na większe niebezpieczeństwo. Winnetou może wybaczyć ten wielki błąd dwom młodym odważnym chłopcom, ale obaj starzy biali myśliwi powinni być wystawieni u pala na pośmiewisko squaw i dzieci.
W tej chwili zbliżył się murzyn Bob. Cuchnął wciąż jeszcze, wskutek czego odpędzano go od siebie. Nosił derę końską, której użyczył mu Długi Davy. Przed chłodem nocy osłaniał się skórą niedźwiedzia, zabitego przez „massa“ Marcina.
— Massa Shatterhand szukać massa Marcin? — zapytał.
— Tak. Czy możesz mi udzielić jakichś wiadomości?
— O, masser Bob być bardzo mądry masser Bob! Wiedzieć, gdzie być massa Marcin.
— Gdzie?
— Być daleko, do Sioux-Ogallalla, aby zobaczyć schwytanego massa Baumanna. Massa Marcin powiedzieć wszystko masser Bob, aby masser Bob opowiedzieć massa Shatterhandowi.
— A więc tak, jak sądziłem, — rzekł Old Shatterhand. — Kiedyż wrócą?
— Kiedy zobaczyć massa Baumann, wtedy przyjść do Firehole-river. Więcej masser Bob nie wiedzieć.
— Twój dobry massa Marcin popełnił głupstwo. Myślę, że może je przypłacić gardłem.
— Co? Massa Marcin przypłacić gardłem? W takim razie masser Bob natychmiast dosiadać konia i pędzić uratować massa Marcin!
— Tak, jak naprzykład zabiłeś niedźwiedzia, włażąc z trwogi na brzozę.
— Ogallalla nie być niedźwiedź. Masser Bob nie bać się Ogallalla!
Wyciągnął groźnie swe wielkie pięści z taką miną, jakgdyby chciał połknąć dziesięciu naraz Ogallalla.
— No dobrze, spróbujemy, skoro tak kochasz swego młodego pana. Bądź gotów za parę minut wyruszyć w drogę!
Bob odszedł.
Zwracając się do Winnetou, który stał wraz z przywódcą Upsaroca, wodzem Szoszonów i jego synem, Shatterhand dodał:
— Mój brat pojedzie dalej i poczeka na mnie przy K’un-tui-temba, przy Paszczy Piekła. Ze mną zaś pojedzie piętnastu jeźdźców Upsaroca ze swoim przywódcą, Moh-aw oraz piętnastu wojowników Szoszonów. Musimy natychmiast wyruszyć za pięciu szaleńcami, aby ich wydobyć z niebezpieczeństwa. Nie mogę zawczasu określić, z której strony przybędziemy do Paszczy Piekła. Może się zdarzyć, że Sioux-Ogallalla wcześniej dotrą do grobowca wodza, niż ja ze swoim oddziałem.
Po kilku minutach Old Shatterhand z czerwonymi wojownikami cwałował wślad za pięcioma nieprzezornymi spiskowcami. — — —
Rzecz zrozumiała, że zbiedzy wyprzedzili go o szmat drogi. Coprawda noc i nieznajomość terenu utrudniała jazdę, ale bądź co bądź odbiegli rano o dużą odległość od jeziora Yellowstone, następnie zaś puścili konie w cwał.
Widok rzeki i brzegów był dziwny i wspaniały. Dolina rzeki, z początku dosyć szeroka, przedstawiała po obu stronach bogatą rozmaitość. Miejscami skały wznosiły się stopniowo wgórę, miejscami opadały bardzo stromo. A wszędzie działały podziemne moce.
Przed Bóg wie jak wielu pokoleniami miejscowość ta była morzem o powierzchni wielu tysięcy mil kwadratowych. Następnie zaczęły działać pod wodami siły wulkaniczne. Grunt się podniósł, pękał miejscami. Ze szczelin tryskała rozżarzona lawa, ścinając chłodne wody w bazalt. Utworzyły się ogromne kratery, wyrzucające z łona ziemi różne gorące głazy, które wraz z najróżniejszemi minerałami ukształtowały grunt, pełen niezliczonych gorących źródeł mineralnych. Potem ogromne skupienie podziemnych gazów podniosło wgórę całe dno jeziora tak, że woda musiała odpłynąć i poprzebijała sobie głębokie koryta. Zwykła ziemia i miękkie kamienie zostały zmyte. Zimno i upał, burze i ulewy dokonały dzieła zniszczenia wszystkiego, co nie umiało stawić skutecznego oporu. Wytrzymały jedynie twarde, skrzepłe kolumny lawy.
W ten sposób woda wydrążyła sobie głębokie na tysiąc stóp łożyska, wyżarła wszystko, co było słabe, coraz głębiej podmywała skały i utworzyła wspaniałe kanjony i wodospady, które podziwia się w Parku Narodowym.
Wznoszą się tutaj brzegi wulkaniczne, poszarpane i wydrążone, zmyte deszczami i ukształtowane tak, jak nie zdoła wymarzyć żadna wyobraźnia. Czasem, zdaje się, widać ruiny starego kasztelu. Widać puste wgłębienia okiennic, wieże wartownicze i mosty zwodzone. Nieco opodal wznoszą się wysmukłe minarety — zdaje się, że za chwilę stanie na górze muezzin i zwoła wiernych do modlitwy. Naprzeciw minaretów widnieje rzymski amfiteatr, w jakim ongi niewolnicy chrześcijańscy walczyli z dzikiemi bestjami. Obok zaś stoi chińska pagoda, a dalej nad rzeką piętrzy się wysoka na sto stóp postać zwierzęca, tak potężna, tak niezniszczalna, jakgdyby była wzniesiona, jako bóstwo przedpotopowych ludów.
To wszystko jest tylko złudzeniem. Wulkaniczne wybuchy dostarczały materjału, który później ukształtowała woda. Kiedy człowiek patrzy na te utwory elementarnych sił przyrody, czuje się drobnym robaczkiem z prochu powstałym i rozstaje z dumą, która go dotychczas rozpierała.
Tam, gdzie rzeka zakreśla szeroki łuk na zachód, licznie występują gorące źródła i rozlewają wody w dosyć znaczną rzeczkę, wpadającą do Yellowstone-river. Zdawało się, że nie można już stąd pojechać wprost do brzegów tej rzeki, przeto pięciu białych skierowało się na lewo, aby podążyć wzdłuż gorącej strugi.
Nie było ani drzew, ani trawy. Wszystkie rośliny wyginęły. Ukrop miał brudny wygląd i cuchnął jak zgniłe jajka. Ledwie można było znieść ten odór. A polepszyło się dopiero po godzinie, kiedy dotarli do wyżyn. Była tu także jasna, świeża woda i wkrótce ukazały się krzewy, a nawet drzewa.
Nie było, oczywista, mowy o prawdziwej drodze. Konie musiały się często przebijać przez zwały skaliste, które tak wyglądały, jakgdyby ongiś spadła tutaj z nieba góra i rozbiła się na głazy. Ruiny miały miejscami dziwny kształt. Od czasu do czasu pięciu naszych jeźdźców przystawało, aby podzielić się wrażeniami. Tak upływał czas i w południe przebyli dopiero połowę drogi.
Naraz ujrzeli zdala duży budynek. Była to jakgdyby w stylu włoskim zbudowana willa z ogrodem, otoczona wysokim murem. Jeźdźcy zdumieni osadzili konie.
— Dom tutaj, w Yellowstone! Niewiarygodne! — rzekł Jemmy.
— Dlaczego? — spytał Frank. — Ale przyjrzyj się dokładniej domowi! Czyż nie stoi w bramie człowiek?
— Stanowczo! W każdym razie tak wygląda. Ale teraz już znikł. Mógł to być tylko cień.
— Tak? Gdzie jest cień ludzki, tam musi też być człowiek. A kiedy cień znikł, to albo słońce się skryło, albo ten, który rzucał cień. Słońce świeci jeszcze, a zatem odszedł człowiek. Zaraz zobaczymy, dokąd.
Zbliżyli się do budynku i przekonali, że nie jest dziełem rąk ludzkich, lecz przypadkowym tworem natury. Domniemane mury składały się z oślepiająco białej masy. Otwory mogły zdaleka uchodzić za okna i bramę. Widać było naprzestrzał obszerny dziedziniec, podzielony skałami na kilka części. Pośrodku biło z ziemi źródło i toczyło jasną, zimną wodę ku bramie.
— Zadziwiające! — przyznał Jemmy. — To miejsce świetnie się nadaje do odpoczynku. Czy wjedziemy?
— Czemu nie? — odpowiedział Frank. — Ale nie wiemy, czy drab, który tam mieszka, nie jest nicponiem.
— Pshaw! Omyliliśmy się; niema chyba mowy o człowieku. W każdym razie zbadam okolicę.
Wjechał ze strzelbą gotową do strzału przez bramę i zajrzał do podwórza. Poczem odwrócił się i zawołał:
— Chodźcie, niema żywej duszy!
— Spodziewam się — oświadczył Frank. — Niechętnie obcuję z duszami zmarłych, kiedy wiodą duchowe życie na ziemi.
Davy, Marcin i Frank poszli za przykładem Grubasa. Tylko Wohkadeh przezornie się zatrzymał.
— Czemu mój czerwony brat nie jedzie? — zapytał syn niedźwiednika.
Indjanin wciągnął powietrze podejrzliwie w nozdrza i odparł:
— Czy moi bracia nie czują zapachu koni?
— Naturalnie. Wszak siedzimy na koniach.
— Ten zapach szedł z bramy, zanim jeszcze wjechaliśmy.
— Nie widać wszak ani człowieka, ani zwierzęcia, ani ich śladu.
— Ponieważ grunt jest skalisty. Moi bracia niechaj się mają na baczności!
— Niema podstawy do lęku — oświadczył Jemmy, wjeżdżając głębiej. — Chodźcie! Obejrzymy dokładniej.
Zamiast czekać, aż wróci, wszyscy pojechali za nim.
Naraz rozległo się wycie, aż ziemia zadrżała. Z głębi skoczyła znaczna ilość Indjan i w sekundę potem czterej nierozsądni biali byli okrążeni. Długi, szczupły, a wysuszony drab, w którym z ozdób głowy można było poznać wodza, zawołał do białych skaleczoną angielszczyzną:
— Poddajcie się, bo wam zabierzemy skalpy!
Zaskoczeni biali pojęli, że opór nanicby się nie zdał.
— Do licha! — krzyknął Jemmy po niemiecku. Wjechaliśmy im wprost do rąk. To są Sioux-Ogallalla, ci na pewno, których chcieliśmy szpiegować. — I, zwracając się do wodza, dodał po angielsku: — Poddać się? Nic wam nie wyrządziliśmy. Jesteśmy przyjaciółmi czerwonych mężów.
— Sioux-Ogallalla zwrócili topór wojenny przeciwko białym — odparł czerwony. — Zejdźcie z koni i odłóżcie broń! Nie będziemy czekać.
Pięćdziesiąt par oczu wpiło się ponuro w białych i pięćdziesiąt czerwono-bronzowych pięści ściskało rękojeście noży. Pierwszy zlazł z wierzchowca Długi Davy.
— Ustąpcie! — rzekł do towarzyszów. — Musimy zyskać na czasie. Nasi na pewno przybędą z odsieczą.
Towarzysze zeskoczyli z koni i wręczyli wrogom broń. Wohkadeh nie wjechał za nimi, jak już zaznaczyliśmy. Z zewnątrz ujrzał całą scenę i natychmiast uskoczył nabok, aby go nie spostrzeżono. Poczem zlazł z konia, położył się na ziemi i wysunął głowę o tyle, że mógł zajrzeć do podwórza.
To, co ujrzał, przepełniło go zgrozą. Poznał wodza. Był to Hong-peh-te-keh, Ciężki Mokasyn, przywódca Sioux-Ogallalla, do których on sam należał i od których uciekł.
Cóż miał uczynić? Wrócić czem prędzej do jeziora, aby sprowadzić Old Shatterhanda i towarzyszów? Bynajmniej. Niezwykle śmiała myśl strzeliła mu do głowy. Dosiadł konia i wjechał na podwórzec z najzwyklejszą miną na twarzy.
Właśnie miano pętać czterech białych. Wohkadeh w kilku krokach znalazł się przy nich.
— Uff! — zawołał. — Od jak dawna Sioux-Ogallalla pętają swoich najlepszych przyjaciół? Ci biali są braćmi Wohkadeha!
Jego nagłe zjawienie się zdziwiło Indjan. Ciężki Mokasyn ściągnął groźnie brwi, ostrem spojrzeniem zmierzył młodzieńca od stóp do głów i odpowiedział:
— Od jak dawna są te białe psy braćmi Ogallalla?
— Od czasu, jak uratowali życie Wohkadehowi.
Wódz wświdrował wzrok w oczy Wohkadeha. Zapytał:
— Gdzie był dotychczas Wohkadeh? Czemu nie wrócił na czas, skoro go wysłano, aby szpiegował wrogów?
— Ponieważ schwytały go psy Szoszonów. Ci zaś czterej biali walczyli zań i uratowali Wohkadeha. Wskazali mu drogę, która szybko i łatwo prowadzi do Yellowstone i pojechali z nim, aby wypalić fajkę pokoju z Ciężkim Mokasynem.
Szyderczy uśmiech zadrżał na wargach naczelnika.
— Złaź z konia i podejdź do swoich białych braci! — rozkazał. — Jesteś naszym jeńcem, tak samo jak oni.
— Wohkadeh jeńcem własnego plemienia? Kto dał Ciężkiemu Mokasynowi prawo zniewalania wojowników swojego narodu?
— Sam sobie nadał prawo! Jest dowódcą wyprawy wojennej i może czynić, co mu się podoba.
Wohkadeh spiął konia ostrogami i obrócił na tylnych nogach wokoło. Ponieważ rumak bił przedniemi kopytami w powietrzu, przeto otaczający go Sioux-Ogallalla musieli się cofnąć. Wohkadeh miał więc przed sobą swobodne miejsce. Złożył cugle na szyi wierzchowca i, uwolniwszy dzięki temu również lewą rękę, zmierzył się ze strzelby.
— Od jak dawna mogą naczelnicy Sioux-Ogallalla czynić, co im się podoba? Nacóż więc istnieje zgromadzenie starych ojców? Wohkadeh jest młody, ale zabił białego niedźwiedzia i nosi na głowie pióra orle. Nie pozwoli się schwytać w niewolę, a kto go obraża, będzie musiał z nim walczyć!
Te dumne słowa nie przebrzmiały bez echa. Naczelnicy Indjan nie posiadają władzy dziedzicznej, ani innych atrybutów europejskich panujących. Nie mogą ani ustanawiać praw, ani poczyniać zarządzeń. Wybiera się ich z rzędu wojowników, dzięki okazanej odwadze lub mądrości. Wpływ i władza polega głównie na autorytecie osobistym, na wrażeniu, jakie wywiera osobistość naczelnika. Wodza można złożyć z urzędu, skoro traci uznanie.
Ciężki Mokasyn słynął z surowości i samowoli. Wprawdzie przysłużył się bardzo własnemu plemieniu, lecz jego buta i upór szkodziły mu wielce. Był srogi, okrutny i chciwy krwi. Plemię przeto rozpadało się na dwa stronnictwa: zwolenników i przeciwników Ciężkiego Mokasyna, bądź jawnych, bądź ukrytych.
To rozdwojenie wyszło teraz najaw, kiedy Wohkadeh przemówił. Wielu Siouxów wydało okrzyki uznania i zachęty. Naczelnik obrzucił ich wściekłem spojrzeniem, skinął na kilku najwierniejszych popleczników, którzy natychmiast obsadzili wyjście, i odpowiedział:
— Każdy Sioux-Ogallalla jest wolnym człowiekiem. Ale skoro wojownik staje się zdrajcą swoich braci, traci prawa wolnego człowieka!
— Dowiedź, żem zdrajcą!
— Dowiodę tego wobec zgromadzenia wojowników.
— A ja stanę wobec tego zgromadzenia jako wolny mężczyzna, z orężem w ręku, i będę się bronił. A jeśli dowiodę, że Ciężki Mokasyn obraził mnie bez powodu, będzie musiał ze mną walczyć!
— Zdrajca nie występuje na zgromadzeniu z orężem w ręku. Wohkadeh złoży swoją broń. Skoro okaże się niewinny, otrzyma broń zpowrotem.
— Uff! Kto się ośmieli ją odebrać?
Młodzieniec wyzywająco powiódł oczami dokoła. Widział, że wiele twarzy spogląda nań z uznaniem. Atoli od większości bił chłód.
— Nikt ci nie odbierze — odparł wódz. — Sam złożysz. A jeśli nie, spotka cię kula.
— Ja mam dwie kule w strzelbie.
Mówiąc to, uderzył dłonią po kolbie.
— Wohkadeh, kiedy odszedł od nas, nie posiadał strzelby. Skąd wziął tę flintę? Podarowali mu biali, ci zaś darują tylko wówczas, kiedy mają z tego pożytek. Wohkadeh im świadczył przysługi, a nie oni jemu. Wohkadeh jest Mandana. Nie zrodziła go squaw Siouxów. Kto z pomiędzy odważnych wojowników pragnie wziąć Wohkadeha w obronę, zanim on sam odpowie?
Nikt się nie zgłosił. Ciężki Mokasyn spojrzał na Wohkadeha zwycięsko i rozkazał:
— A więc zsiadaj z konia i oddaj broń! Będziesz się bronił, poczem zapadnie wyrok. Twój opór dowodzi tylko, żeś nie jest bez winy.
Wohkadeh pojął, że musi ustąpić. Wzbraniał się dotychczas, aby wywrzeć wrażenie na przeciwnikach wodza.
— Skoro tak mniemasz, zastosuję się do nakazu, — rzekł. — Moja sprawa jest słuszna. Mogę spokojnie oczekiwać waszego wyroku i do tego czasu oddaję się w wasze ręce.
Zszedł z konia i złożył broń u stóp wodza, który szepnął coś na ucho najbliższym wojownikom. Ci natychmiast wyciągnęli rzemienie, aby spętać Wohkadeha.
— Uff! — zawołał młodzieniec gniewnie. — Czyż mówiłem, że pozwalam wam na to?
— Biorę sobie to pozwolenie! — odezwał się wódz. — Zwiążcie go i połóżcie samego w kącie, aby nie mógł się porozumieć z białymi jeńcami.
Cóżby pomógł opór? Wohkadeh musiał się poddać losowi. Związano mu ręce i nogi i złożono w kącie. Dwóch Siouxów usiadło na straży.
Stary wojownik podszedł do wodza i rzekł:
— O wiele więcej zim przeszło nad moją głową, niż nad twoją, dlatego nie gniewaj się, że zapytam, czy masz istotnie powody do uznania Wohkadeha za zdrajcę?
— Odpowiem ci, bo jesteś najstarszym z moich wojowników. Nie mam innego powodu, prócz tego, że najmłodszy z białych jeńców podobny jest do niedźwiednika, który leży przy koniach.
— Czy to dostateczny powód?
— Tak. Wnet się przekonasz.
Podszedł do jeńców, którzy bezradnie musieli się przypatrywać i przysłuchiwać śmiałemu wystąpieniu Wohkadeha. Niestety, ani Jemmy, ani Davy nie władali językiem Siouxów o tyle, aby zrozumieć wszystko, co mówiono.
Chytry wódz przybrał minę mniej surową i rzekł:
— Wohkadeh, zanim od nas odszedł, popełnił czyn, nad którym musimy się naradzić. Dlatego chwilowo skrępowaliśmy go. Jeśli się okaże, że biali podówczas jeszcze go nie znali, to odzyskają wolność. Jak się nazywają biali mężowie?
— Czy powiemy? — zapytał Davy przyjaciela.
— Tak — odparł Jemmy. — Być może, nabierze dla nas większego szacunku. — I, zwracając się do wodza, dodał: — Nazywam się Jemmy-petahtszeh, a ten długi wojownik zowie się Davy-honskeh. Chyba znasz te imiona?
— Uff! — rozległo się w gromadzie Siouxów.
Wódz skarcił ich wzrokiem. Chociaż sam był zdumiony, że ma w swej mocy tak słynnych myśliwych, nie zdradził się jednak najmniejszem poruszeniem.
— Ciężki Mokasyn nie zna waszych imion — odparł. — A kim są ci obaj mężowie?
Pytanie dotyczyło Franka i Marcina. Davy szepnął Grubasowi:
— Na miłość Boską, nie wymieniaj nazwisk!
— Co mówi ten biały?! — zapytał surowo naczelnik. — Niechaj odpowiada ten, którego pytam!
Jemmy musiał się zdecydować na kłamstwo. Wymienił pierwsze lepsze nazwisko, jakie mu wpadło do głowy, i podał Franka i młodego Baumanna za ojca i syna.
Wódz badawczo przyjrzał się jednemu i drugiemu, i uśmiechnął ironiczne. Wszelako rzekł przyjaznym głosem:
— Niechaj biali idą za mną! — Skierował się w głąb podwórza.
Domniemany dom był niegdyś wielką skałą, składającą się ze skalenia i bardziej miękkich minerałów. Te zostały zmyte ulewami, wskutek czego utworzył się stwór, przypominający długi, otoczony wysokiemi murami, dziedziniec, podzielony bocznemi ścianami na kilka części.
Najgłębsza była zarazem najobszerniejsza. Zmieścił się w niej cały tabun koni Ogallalla. W kącie leżało sześciu białych ze spętanemi rękami i nogami. Znajdowali się w najopłakańszym stanie. Odzież zwisała w strzępach. Stawy mieli obolałe i poranione od pęt. Twarze oblepione brudem, włosy na głowie i brodzie zmienione. Policzki zapadłe, a oczy zsunięte w głąb oczodołów, — straszliwe świadectwo przebytego głodu, pragnienia i innych cierpień.
Do nich przyprowadzono nowych jeńców. Podczas marszu szepnął Marcin do Grubego Jemmy’ego:
— Dokąd nas wódz prowadzi? Może do ojca?
— Być może. Ale na miłość Boską, nie zdradź się, że go znasz, inaczej wszyscyśmy zgubieni!
— Tu oto leżą schwytani biali — rzekł wódz. — Ciężki Mokasyn nie zna dobrze ich języka, nie wie zatem, kim są. Biali mężowie mogą do nich podejść i zagadnąć, a potem powiedzą mi, co usłyszeli.
Zaprowadził jeńców do kąta. Jemmy wystąpił co rychlej naprzód i rzekł po niemiecku:
— Sądzę, że znajduje się tu niedźwiednik Baumann. Na Boga, niech pan nie da po sobie poznać, że znasz swego syna, który stoi tu za mną. Przyszliśmy, aby was uratować, lecz sami wpadliśmy w ręce czerwonych. Mimo to mamy pewność, że niebawem wszyscy razem będziemy wolni. Czy wymieniliście nazwiska czerwonemu łotrowi?
Baumann nie odrazu odpowiedział. Oniemiał wprost na widok syna. Dopiero po chwili z wysiłkiem wykrztusił:
— O mój Boże, jaka radość, ale też jaki żal! Siouxowie znają mnie, a także imiona moich towarzyszów.
— Pięknie. Spodziewam się, że nas tutaj zostawią. Wówczas dowie się pan o wszystkiem.
Aczkolwiek wódz nie rozumiał ani słowa, jednakże wytężył słuch. Usiłował z tonu poznać treść rozmowy. Badawczem spojrzeniem obrzucał naprzemian Baumanna i jego syna. Nadaremnie. Marcin tak nad sobą panował, że nie stracił obojętnego wyrazu twarzy, choć tłumił łzy żalu i rozpaczy, które cisnęły mu się na widok ojca.
— No, — zapytał gniewnie rozczarowany wódz — czy jeńcy wymienili swoje nazwiska?
— Tak — odparł Jemmy. — Ale znałeś je wszak.
— Sądziłem, że mnie okłamali. Zostaniecie tutaj!
Cień udanej przychylności znikł z jego twarzy. Skinął na towarzyszących mu wojowników, którzy wypróżnili kieszenie jeńców, poczem spętali ich ponownie.
— Wspaniale! — mruknął Davy, widząc, że w kieszeni zostało mu jedynie płótno. — Winniśmy wdzięczność tym sępom skalnym, że nie pozbawiają nas odzieży.
— Panie Jemmy, — szepnął Hobble Frank — ta historja wcale mi nie przypada do gustu! To jest ów szubrawiec, który mi przestrzelił ongi nogę.
Ułożono nowych jeńców przy dawnych. Wódz oddalił się, pozostawiając na straży kilku wojowników.
Nieszczęśni biali nie odważyli się głośno rozmawiać. Szeptali tylko pocichu. Marcin leżał przy ojcu, co też pozwalało im na wymianę przeróżnych czułości i pieszczot. Po pewnym czasie przyszedł jakiś Sioux, zwolnił nogi jednego z dawnych jeńców i kazał mu iść ze sobą. Jeniec nie mógł chodzić normalnie. Chwiał się i z trudem kusztykał za czerwonym.
— Czego od niego chcą? — zapytał Baumann.
— Ma nas wsypać — odezwał się Davy. — Na szczęście moi towarzysze nic jeszcze nie zdążyli powiedzieć o pomocy, której się spodziewamy.
— Ale napomknęli o niej.
— Nic niebezpiecznego. Strzeżmy się tego człowieka, skoro do nas wróci. Musimy się przekonać, czy można mu ufać.
Davy miał słuszność. Zaprowadzono jeńca do wodza, który zmierzył go posępnym wzrokiem. Nieszczęsny nie mógł się utrzymać na nogach. Musiał usiąść na ziemi.
— Czy wiesz, jaki los cię czeka? — zapytał wódz.
— Tak — odparł zapytany znużonym głosem. — Mówiliście nieraz.
— Śmierci nie unikniecie, najbardziej męczącej śmierci. Doświadczycie najokropniejszych tortur na cześć grobowca, nad którym zginiecie. Cobyś dał, aby uniknąć tortur i uratować życie?
— Czy można je uratować? Co musiałbym zrobić?! — zapytał jeniec. Duszę miał storturowaną, ciało napół martwe.
— Powiedz prawdę, a wówczas daruję ci życie. Czy niedźwiednik ma syna?
— Tak.
— Czy jest nim ten młody człowiek, którego schwytaliśmy?
— Tak.
— Kim jest kulawy?
— Towarzyszem niedźwiednika, Hobble-Frankiem.
— Staraj się dowiedzieć, w jaki sposób zetknęli się z Wohkadehem, i czy jest tu więcej jeszcze białych i ku czemu zmierzają. Jeśli się dowiesz, odzyskasz wolność. Ale nie zdradzaj się z tem!
Odprowadzono go zpowrotem do jeńców, ułożono na miejscu i spętano nogi.
Jeńcy milczeli. Nieszczęsny biały także nie wyszeptał słówka. Nie było mu wesoło na duszy. Był to dość odważny mężczyzna. Rozmyślając nad zdarzeniem, pojął, że wódz na pewno nie dotrzyma słowa. Zrozumiał, że został oszukany. Nie powinien był nic powiedzieć. Im dłużej się zastanawiał, tem bardziej dochodził do przekonania, że nie należy ufać Ciężkiemu Mokasynowi, i że powinien stanowczo opowiedzieć Baumannowi, o czem rozmawiał z wodzem.
Niedźwiednik przyszedł mu z pomocą. Po upływie dłuższej chwili zapytał:
— No, master, zachowuje się pan tak cicho? Do kogo zaprowadzono pana?
— Do wodza.
— Tak sobie pomyślałem. Czegóż od pana żądał?
— Wyznam szczerze. Chciał wiedzieć, kim są Frank i Marcin. Powiedziałem prawdę, ponieważ przyrzekł mi wolność.
— O biada! To było najkapitalniejsze głupstwo, jakie mogłeś palnąć. Ale jakże rzecz się ma z wolnością?
— Odzyskam ją, jeśli dowiem się, jak ci panowie spotkali niejakiego Wohkadeha, i czy jeszcze inni biali są w tych stronach.
— Tak. I sądzi pan, że opryszek wywiąże się z przyrzeczenia?
— Bynajmniej. Po namyśle doszedłem do wniosku, że chce mnie oszukać.
— Rozumnie pan wnioskuje. A ponieważ jest master szczery, więc wybaczymy panu, to głupstwo. Zresztą, niech pan nie sądzi że mógłbyś nas podsłuchać. Zrozumieliśmy zamiar wodza i na pewno zachowalibyśmy wobec pana milczenie.
— Ale co mu odpowiem, kiedy mnie zawezwie?
— Powiem panu! — odpowiedział Jemmy. — Powiesz, że uratowaliśmy Wohkadeha, kiedy go schwytali Szoszoni, i towarzyszyliśmy mu, aby go zaprowadzić bezpiecznie do swoich. Innych białych niema tutaj nigdzie. Kiedy spróbuje pana zjednać obietnicami, nie daj się na wędkę schwytać. Raczej od nas spodziewaj się ratunku, niż od niego.
Tak załatwiono przykry incydent.
Jeńcy nie mogli swobodnie poruszać członkami. Jedyny ruch dostępny polegał na tem, że mogli się toczyć z jednego boku na drugi. Dzięki temu zresztą Jemmy zbliżył się do Baumanna, który, leżąc teraz między Marcinem a grubym westmanem, wysłuchał relacji, wypowiedzianej szeptem, i pokrzepił się nadzieją rychłego oswobodzenia.
Tymczasem wódz, zwoławszy co najwybitniejszych wojowników, kazał przyprowadzić Wohkadeha. Wojownicy utworzyli półkole; pośrodku usiadł wódz. Jeniec stanął naprzeciw nich, między dwoma strażnikami, którzy trzymali noże w rękach. Był to niewesoły prognostyk dla Wohkadeha. Świadczył, że sprawa przybrała niepożądany obrót.
Oczy wojowników wraziły się ponuro w jeńca. Wódz zagaił:
— Wohkadeh niech opowie, co przeżył od chwili, kiedy odłączył się od nas.
Wohkadeh spełnił żądanie. Wymyślił bajeczkę, że Szoszoni zauważyli go i schwytali; wszelako odbili go biali. Mówił tonem pewnym, przekonywającym, niestety, widział, że nie budzi wiary w słuchaczach.
Skoro skończył, nikt z wojowników nie odezwał się ani słowem. Wódz zapytał:
— Kim są ci czterej biali?
Wohkadeh wymienił naprzód Grubego Jemmy’ego i Długiego Davy’ego, i dodał, że wielki to zaszczyt dla Szoszonów, iż zawitali do nich tak słynni myśliwi.
— A obaj pozostali?
Wohkadeh nie odczuł zakłopotania. Odpowiedź przygotował zawczasu. Wymienił jakieś nazwisko dla Franka i oświadczył, że Marcin jest jego synem.
Wódz ani drgnął, zapytał tylko:
— Czy Wohkadeh nie wie, że niedźwiednik ma syna imieniem Marcin?
— Nie.
— I że mieszka z nim człowiek, zwany Hobble-Frank?
— Nie.
Wohkadeh zachował spokój zewnętrzny, aczkolwiek pojął, że sprawa przegrana. Teraz huknął wódz:
— Wohkadeh jest psem, zdrajcą, cuchnącym wilkiem! Czy sądzi, że nie wiemy, iż schwytaliśmy Franka oraz syna niedźwiednika? Wohkadeh sprowadził białych, aby odbili jeńców. Podzieli zatem ich los! Zgromadzenie wojowników postanowi dzisiaj przy ognisku, jaką śmiercią Wohkadeh ma zginąć.
Odprowadzono Wohkadeha i przytroczono do konia, gdyż miano niebawem wyruszyć w drogę. To samo spotkało innych jeńców. Wohkadeha jednak trzymano w oddaleniu i postawiono przy nim dwóch strażników.
Żal było patrzeć, jak nieszczęśnie siedzieli na koniach Baumann i jego pięciu towarzyszów. Gdyby ich nie przywiązano nogami do wierzchowców, zwaliliby się z wyczerpania.
Davy szepnął do przyjaciela:
— Cierpliwości, stary! Musiałbym się wielce mylić, gdyby Old Shatterhand nie był wpobliżu. To, co dopiero przejrzeliśmy, mianowicie, że jesteśmy głupcami, on już wiedział dziś rano. W każdym razie przybędzie z oddziałem czerwonych. Postarałem się przeto, aby wpadli na nasz ślad.
— Jakim sposobem?
— Spójrz-no!... Wydarłem sobie kawał sierści z futra i zębami rozerwałem na drobne kawałki. Tam, gdzieśmy leżeli, zostawiłem taki kłak i podczas jazdy opuszczałem od czasu do czasu po kawałeczku. Zostaną na miejscu, gdyż niema wiatru. Skoro Old Shatterhand przybędzie do owego piekielnego budynku, znajdzie kawałek futra, i zrozumie, że podczas takiego upału tylko Jemmy mógł go zostawić. Zacznie szukać, znajdzie pozostałe kłaczki i dowie się, w jakim kierunku pojechaliśmy. — —
Siouxowie nie jechali ku rzece. Dla nich byłaby to droga okrężna. Podążyli do wyżyn, noszących nazwę Grzbietu Słonia, a następnie skierowali się nawprost ku łańcuchowi gór, dzielących ocean Atlantycki od Spokojnego. — — —
Gruby Jemmy nie mylił się, sądząc, że Old Shatterhand czuwa wpobliżu. Ledwo trzy kwadranse minęły od zniknięcia Siouxów za wyżynami, gdy Old Shatterhand na czele swych Upsaroca i Szoszonów przybył z północy drogą, którą utorowały konie pięciu śmiałków.
Jechał na czele wraz z synem wodza Szoszonów oraz mężem leków Upsaroca. Oczy wbił w ziemię. Nie uszedł mu żaden ślad. Zdumiał go wprawdzie widok szczególnej budowli, ale na pytanie męża leków, odparł natychmiast:
— Przypominam sobie. Nie jest to dom, lecz skała. Byłem już tam i byłbym wielce zdumiony, gdyby nasi uciekinierzy nie zajrzeli do wnętrza tego pałacu. Jest to — — do licha!
Zeskoczył z konia i zaczął badać twardy grunt bazaltowy. Natknął się bowiem na trop Siouxów.
— Jechało tędy wielu ludzi i to przed niespełna godziną — rzekł. — Lękam się, że to byli Sioux-Ogallalla. Któż mógł tędy ciągnąć w takiej sile, jeśli nie oni? Ten dom wygląda podejrzanie. Rozdzielimy się, aby go otoczyć.
Pomknęli galopem naprzód. Otoczyli skałę i Old Shatterhand sam udał się do wnętrza. Zarządził, aby, skoro da kilka wystrzałów, wojownicy pośpieszyli za nim.
Trwało dosyć długo, zanim powrócił. Wyraz jego twarzy był poważny i zatroskany.
— Nie możemy tracić ani chwili czasu, — oświadczył — gdyż Sioux-Ogallalla schwytali białych oraz Wohkadeha, i uprowadzili przed jaką godziną.
— Czy aby mój biały brat wie o tem dokładnie? — zapytał Ogniste Serce.
— Tak. Widziałem ślady i zbadałem dokładnie. Gruby Jemmy zostawił mi znak i ufam, że znajdziemy jeszcze sporo takich znaków.
Pokazał strzępek futra, znaleziony na podwórzu. Było na nim tylko pięć czy sześć włosków, najlepszy dowód, że kłak należał da Grubego Jemmy’ego.
— Co zamierza Old Shatterhand? — zapytał czerwonoskóry. — Czy chce jechać wślad za Ogallalla?
— Tak, i to natychmiast.
— A jeśli wrócimy do Winnetou, czy nie znajdziemy ich równie pewnie nad rzeką Kraterów?
— Tak, spotkalibyśmy ich tam. Ale lepiej będzie wziąć Siouxów we dwa ognie. Musimy zatem jechać wślad za nimi. Albo może innego zdania są moi czerwoni bracia?
— Nie! — odpowiedział gniewnie olbrzym. — Cieszymy się, że wpadliśmy na trop Ogallalla. Przywódcą jest Ciężki Mokasyn, ja zaś z całej duszy pragnę go mieć w swojej garści. Jedźmy! — — —
Trudno było odczytać ślad i dlatego wypadało jechać powoli. Grunt stanowiła wulkaniczna masa. O właściwych śladach kopyt nie mogło być mowy. Jedynie drobne zmiażdżone kamuszki świadczyły o jeźdźcach. Należało zatem wytężać uwagę. Kawałeczki futra Grubego Jemmy’ego, znajdowane od czasu do czasu, wielce ułatwiały jazdę.
Po pewnym czasie droga zwracała się na prawo, a więc na południo-zachód. Przybyto do wyżyny, która dzieliła dwa oceany. Z góry widać było na prawo potoki, co poprzez Yellowstone i Missouri wpadały do Missisipi, a więc do zatoki meksykańskiej, podczas gdy na lewo, w dolinie, wody mknęły ku Snake-river, a następnie wpadały do Oceanu Spokojnego.
Grunt nie był tak bezpłodny, jak poprzednio, ziemia bardziej miękka, strumyki zaś, nieprzepojone siarką, zawierały wodę zdrową i świeżą, sprzyjającą rozwojowi roślinności. Pełno więc było tutaj trawników, krzewin i drzew. Ślad ściganych odciskał się znacznie wyraźniej. Niestety, zbliżał się mrok wieczorny. Przeto trzeba było rozpędzić rumaki, aby jak najbardziej wykorzystać tę okoliczność, że ślady były wyraźne.
Wjechano na wspomnianą wyżynę. Jazda była ciężka, a nawet niebezpieczna, pomiędzy odłamkami skał i gęstemi krzewami.
Zapadł wieczór. Ponieważ należało się trzymać śladu, a w mroku ślad nie był widoczny, przeto jeźdźcy musieli urządzić postój.
Milczenie dotychczasowe zostało i nadal zachowane. Wszyscy mieli uczucie, jakgdyby znajdowali się w przededniu rozstrzygających wydarzeń.
Nie zapalono ogniska. Wszak Old Shatterhand poznał z tropów, że wrogowie byli oddaleni o niecałe dwie mile angielskie. Gdyby więc i oni obozowali, z łatwością mogliby spostrzec ognisko i odkryć pogoń.
Wszyscy zawinęli się w dery i ułożyli do snu. Uprzednio rozciągnięto straże. Ledwo zajaśniał brzask, ledwo można było odróżniać poszczególne przedmioty, podjęto dalszą jazdę.
Ślady Ogallalla były jeszcze wyraźne. Po godzinie Old Shatterhand oświadczył, że Sioux-Ogallalla wcale wczoraj nie obozowali. Nie chcieli odpoczywać, dopóki nie dotrą do rzeki Kraterów. Nie był to dobry znak. Niestety, ścigający nie mogli wykorzystać rączości swych rumaków, gdyż roślinność ponownie znikła i, zamiast miękkiej ziemi, rozciągał się wulkaniczny twardy grunt.
Niepodobna było znaleźć tropu. Old Shatterhand przypuścił, że Sioux-Ogallalla nie zboczyli z dotychczasowego kierunku, jechał więc wciąż przed siebie. Przekonał się wnet, że postąpił słusznie. Wyłoniły się przed nimi wyżyny kraterów, za któremi bez przerwy wrzały słynne gejzery. Flora znów odżywała, a nawet wznosił się las, przeważnie ciemne sosny.
Dotarli do wąskiego potoku, który wił się poprzez miękką trawę, wydeptaną przez wiele kopyt. Ślad ciągnął się wzdłuż potoku i łatwo było poznać, że Sioux-Ogallalla zaprowadzili rumaki do wodopoju. A zatem szczęśliwie odnaleziono ślady, które odtąd do samej wyżyny były tak dokładne, że wykluczały pomyłkę.
Wgórę jechało się pomiędzy drzewami, tak rzadko rozstawionemi, że nie nastręczały żadnych trudności. Jazda w lesie jest najbardziej niebezpieczna dla westmana. Za każdym drzewem mógł przykucnąć wróg, choćby go się nie spodziewać.
Jakże w danym wypadku mogli Ogallalla łatwo wpaść na domysł, że są ścigani! Zresztą, niewiadomo było, jakie zeznania zdołali wydusić z nieszczęsnych jeńców, przemocą czy podstępem. Zatem Old Shatterhand wysłał naprzód kilku Szoszonów, którzy mieli zbadać okolicę i donieść o każdem podejrzanem spostrzeżeniu.
Na szczęście, owa przezorność okazała się zbyteczna, a to dzięki układowi między Grubym Jemmy’m, a badanym przez wodza jeńcem.
Ponieważ jeńcy, z wyjątkiem Wohkadeha, w myśl podstępnych zamiarów wodza, jechali razem, więc mogli się ze sobą porozumiewać. Działo się to za cichą zgodą Ciężkiego Mokasyna, który sądził, że jego wrzekomy szpieg zasięgnie tą drogą wyczerpujących wiadomości. Wieczorem zaś wódz w sposób nader nieznaczny kazał go przyprowadzić do siebie i jął wypytywać. Tym razem został gruntownie oszukany, dzięki czemu nie zarządził żadnych środków ostrożności. — —
A zatem Old Shatterhand wjechał na wyżynę, nie napotkawszy po drodze żadnej przeszkody. Wznosił się tu gęsty, wysoki las, który zasłaniał widok na przeciwległą dolinę, mimo że ściana skalna zdawała się opadać nader stromo.
Wjechawszy pomiędzy drzewa, jeźdźcy usłyszeli szczególny stłumiony szmer, przerywany przeraźliwym gwizdem, po którym nastąpił straszny syk, jakgdyby syk pary, wypuszczanej z lokomotywy.
— Cóżto takiego? — zapytał zdumiony Mohaw, syn wodza Szoszonów.
— W każdym razie war-p’eh-pejah[5] — odpowiedział Old Shatterhand.
Teraz teren opadał z początku powoli, a potem coraz raptowniej, tak, że niełatwo było się utrzymać w siodle. Przeto jeźdźcy zeskoczyli z koni i ruszyli pieszo, prowadząc za sobą rumaki.
Ślady Ogallalla były jeszcze widoczne, aczkolwiek pochodziły z poprzedniego dnia. Kilkaset stóp niżej kończył się las wyraźną krechą. Ale zboku sięgał do samej doliny. Była teraz widoczna, a był to widok pod każdym względem zdumiewający.
Górna dolina Madisonu, znanego tu pod wymowną nazwą rzeki Kraterów, stanowi najbardziej podziwu godną miejscowość Parku Narodowego. Na wiele mil długa i miejscami na dwie, trzy mile szeroka, zawiera setki gejzerów i gorących źródeł, z których wytryski pędzą nieraz na setki metrów wgórę. Zapach siarki bucha z licznych szczelin, a powietrze jest zawsze pełne gorącej pary.
Śnieżno-biała zendra, stanowiąca powłokę, a raczej pokrywę tych podziemnych garnków, błyszczy jaskrawo w promieniach słonecznych. Gdzie indziej znów grunt stanowi gęsty, cuchnący szlam o różnorodnej temperaturze. Tu i owdzie ziemia raptownie podnosi się, powoli wzdyma niby pęcherz, i pęka, zostawiając obszerną, bezdenną dziurę, z której wybuchają wytryski pary tak wysoko, że ćmi się w oczach. Takie pęcherze powstają i pękają jużto w tem miejscu, jużto w innem. Wędrują. Biada śmiałkowi, który stanie na takiej ziemi! Dopiero co miał pod nogami twardy grunt, który naraz zaczyna się rozgrzewać i podnosić. Tylko ryzykowny rozpaczliwy skok, tylko momentalna najrychlejsza ucieczka może go jeszcze ocalić.
Ale, uniknąwszy jednego pęcherza, widzi przed sobą i dookoła siebie drugi, trzeci. Stoi bowiem na nader cienkiej skorupie, która, niczem wątła pajęczyna, zakrywa przeraźliwe głębie ziemi.
Biada także nieszczęsnemu, który wspomniany szlam zdala przyjmuje za twardy ląd! Wygląda przecież jak bagnisty grunt, po którym można chodzić. W rzeczy samej utrzymuje go jedynie ciśnienie wulkanicznej pary.
Wszędzie grunt zagłębia się pod nogami, ślady zaś wypełniają natychmiast zielonkawo-żółtą, cuchnącą, a piekielną cieczą.
Wszędzie gotuje się, kotłuje, wrze, gwiżdże, syczy, jęczy i szumi. W powietrzu pędzą olbrzymie strumienie wody i szlamu. Jeśli rzucisz kamień do takiego nagle powstałego i szybko znikającego otworu, to masz wrażenie, że obraziłeś duchy podziemne. Woda i szlam wpadają w straszliwe, naprawdę piekielne podniecenie. Wznoszą się, przelewają po brzegi, jakgdyby chciały porwać przestępcę w najokropniejszą paszczę zagłady.
Woda w tym kotle piekielnym jest rozmaicie zabarwiona, biała jak mleko, czerwona, niebieska, żółta, czasem przejrzysta jak szkło. Na powierzchni widać białe, wielkie, jedwabiste włókna, lub gruby ołowiany szlam, który obleka każdy przedmiot trwałą przez parę minut, grubą na parę cali powłoką.
Zdarza się, że woda w takich dziurach błyszczy wspaniałą zielenią. Naraz z boku pojawią się małe wentyle, i oto w zielonej wodzie strzelają promienie wszystkich kolorów tęczy. Jest pięknie, niezrównanie, niebiańsko, a jednak znów wstrząsająco, przeraźliwie, piekielnie...
Do takiej miejscowości przybył Old Shatterhand ze swymi towarzyszami, i z ukrycia krzewiny oglądał straszliwe widowisko.
Dolina była szeroka na pół mili angielskiej. Powyżej miejsca, gdzie zatrzymał się Old Shatterhand, brzegi tak się blisko zeszły, że rzeka ledwo mogła toczyć swoje brudne, złośliwie błyskające fale. Poniżej było tak samo. Odległość od jednej cieśniny do drugiej wynosiła nie więcej, niż milę angielską.
Ponieważ do rzeki wpadały gorące strumienie, posiadała temperaturę wysoką, a zabójczą dla fauny. Szumiała przy ścianie doliny. Jak napomknęliśmy, zalesiona ta ściana jest dosyć stroma, aczkolwiek dostępna. Natomiast przeciwległa ściana rzeki wznosi się pionowo wgórę. Jest to czarna, najeżona naturalnemi wieżami skała, zakreślająca łuk od jednej cieśniny do drugiej. Mimo tej krzywizny dolina nie jest bynajmniej szersza, gdyż z ciemnej skały zwisa stwór kamienny, którego szeroka podstawa sięga niemal do samego brzegu rzeki.
Ten stwór — trudno jest znaleźć inne wyrażenie — jest tak zdumiewający, tak niepojęty z pierwszego wejrzenia, że wydaje się zakątkiem zaczarowanego królestwa, gdzie wieszczki, elfy i inne fantastyczne istoty wiodą tajemne życie.
Jest to stwór, ukształtowany w formie tarasów, tak delikatnie rozczłonkowany i tak finezyjnie ozdobiony, jakgdyby składał się z najwyszukańszych krysztalików śniegu.
Dolny najobszerniejszy taras jest jakgdyby rżnięty z najszlachetniejszej kości słoniowej. Brzeg posiada ozdoby, arcydzieła godne mistrza najbogatszej wyobraźni. Półkulisty, napełniony wodą, stanowi miednicę, nad którą unosi się drugi taras, błyszcząc jak alabaster o ziarenkach złotych. Ten ma mniejszą średnicę. Jeszcze mniejszą ma trzeci, jakgdyby wzniesiony z białej, delikatnie potarganej waty, zgrabny i wysmukły.
Materjał, z którego się składa ten taras, jest tak powiewny i eteryczny, że — zda się — nie zdoła utrzymać najmniejszego ciężaru. A jednak nad nim wznosi się jeszcze sześć podobnych tarasów, z których każdy stanowi jakgdyby miednicę, do której woda wlewa się z bezpośrednio wyższego tarasu i zlewa do bezpośrednio niższego — cienkiemi, strojnemi strumykami, rozemgloną, tęczową kurzawą wodną, lub szerokiemi tryskami, tworzącemi cudowne faliste welony.
Ten stwór podziwu godny przylegał tak zgrabnie, tak błyskotliwie i błyszcząco do ciemnego głazu, jakgdyby był tkaną ze śniegu suknią jakiejś istoty z zaświatów. Wszelako tę suknię bajeczną utkały ręce te same, które najeżyły groźnie czarne wieżyce bazaltowe i wydźwignęły z łona ziemi wulkany roztopionego szlamu.
Trzeba było tylko spojrzeć na wierzchołek zadziwiającej piramidy, aby zdać sobie sprawę z dziejów jej powstania. Tryskał tam wysoki promień wodny, który wgórze rozlatywał się tęczowo i spadał barwną ulewą. Słychać było przytem ów poszum, którego Moh-aw poprzednio nie mógł zrozumieć. Za poszumem szły gwiżdżące, syczące, jęczące pary, i zdawało się, że ziemia pęknie od ich naporu.
To wody gejzeru zbudowały sobie wspaniałą piramidę. Delikatne, lekkie okruchy, które woda unosiła wgórę, spadając, osiadały i wciąż jeszcze zasilały dzieło zdobienia. Gorące strumienie spadały z jednego tarasu na drugi i, chłodząc się powoli, tworzyły baseny o coraz to niższej temperaturze. Na dole wreszcie krystaliczny płyn przelewał się przez brzegi basenu i wpadał następnie do rzeki Kraterów.
Jak djabeł przy aniele, stał przy tej pięknej piramidzie ciemny, obszerny, prawie okrągły stwór o niechlujnym wyglądzie. Stanowił niejako wał z mocnej masy, wał, na którym wznosiły się najrozmaitsze kształty szczątków wulkanicznych. Wyglądało to, jakgdyby jakieś dziecko z rodu olbrzymów bawiło się głazami bazaltu i wyłamywało je w najdziwaczniejsze formy, aby przymocować do okrągłego wału.
Wał ten miał średnicę dwudziestometrową i stanowił naturalne obramowanie otworu, którego ziejąca ciemna paszcza nie obiecywała nic dobrego.
To był krater wulkanu. Zwężając wewnątrz, naraz na pewnej głębi się rozszerzał. Oglądany z góry, miał kształt dwóch lejków, połączonych ostremi końcami.
Skoro zaczynał szumieć i szemrać bajeczny gejzer, podnosił się również szlam w pobliskim ciemnym kraterze. A kiedy na górze strumień wody rozsypywał się i spadał, zaczynała także opadać roztopiona lawa, unaoczniając podziemny związek między gejzerem a wulkanem. Tak to duchy podziemne rozdzielały gorące masy, wypełniając krystaliczną wodą gejzer, a odcedzone resztki wyrzucając przez krater.
— To P’a-wakon-tonka — Djabla Woda — rzekł Old Shatterhand, wskazując na krater.
Wpobliżu brzegu krateru obozowali Ogallalla. Widać ich było wyraźnie. Można nawet było odróżnić poszczególne twarze. — Konie biegły dookoła, lub spoczywały na ziemi, pozbawionej trawy. Opodal leżały centnarowe głazy. Na nich siedzieli jeńcy, każdy na osobnym. Spętano im ręce na grzbietach, a nogi przywiązano lassami do głazów, co wystawiało ich na dotkliwe cierpienia.
W chwili, gdy Old Shatterhand skierował uwagę na Ogallalla, ci zaczęli się poruszać. Powstali i zasiedli wokoło, pośrodku zaś usadowił się wódz.
Old Shatterhand widział Grubego Jemmy’ego, Długiego Davy’ego, Marcina i Hobble-Franka oraz sześciu pozostałych. Wohkadeh był przywiązany do bardziej odległego kamienia, w położeniu szczególnie męczącem. Do niego właśnie podszedł jakiś Sioux, odwiązał go i przyprowadził przed zgromadzenie wojowników.
— Chcą go przesłuchać — rzekł Old Shatterhand. — Być może, zamierzają zmiejsca ukarać. Ach, jakżebym chciał podchwycić ich rozmowę!
Wyjął lunetę z torby i skierował na Siouxów. Teraz rozwiązano także Marcina Baumanna i postawiono obok Wohkadeha. Old Shatterhand widział dokładnie oblicza, a nawet drżenie warg.
Wódz przemawiał do Marcina, ręką wskazując na krater. Old Shatterhand zauważył, jak Marcin zbladł śmiertelnie. W tym samym czasie rozległ się przeraźliwy krzyk, jaki wydobywa się z gardła ludzkiego tylko w chwilach najwyższego przerażenia. To krzyknął jeden z jeńców, stary Baumann. Old Shatterhand widział, jak stary ze wszystkich sił targa pętami. Słowa wodza musiały być piekielnie okrutne. — — —
Sioux-Ogallalla przybyli dopiero poprzedniego dnia na wyżyny rzeki Gejzeru. Wojownicy sądzili, że ciężki Mokasyn urządzi postój pod drzewami lasu, ale stało się inaczej. Mimo ciemności i mimo uciążliwej drogi, wódz postanowił przeprawić się przez rzekę.
Znał teren. Był tu już wielokrotnie i w mózgu jego wylęgła się myśl mroczniejsza i posępniejsza od samego krateru, co w mroku nocy wznosił i opuszczał swój wstrętny roztopiony szlam.
Idąc na czele i prowadząc konia za cugle, pokazywał swoim drogę. Jeńcy także musieli zjechać nadół, co nastręczało wielkie trudności, ponieważ nie chciano ich odwiązać od zwierząt. Wreszcie oddział dotarł do brzegu. W tem miejscu rzeka nie była gorąca, tylko ciepła. Można było się przeprawić bez szkody. Dwóch Siouxów otaczało konia każdego jeńca.
Zatrzymano się przy kraterze. Przywiązano jeńców do głazów i rozstawiono strażników. Poczem wojownicy ułożyli się do snu, nie wiedząc, czemu wódz wybrał miejscowość cuchnącą, pozbawioną trawy i wody dla rumaków.
Skoro świt, zaprowadzono konie do wodopoju, znanego wodzowi. Po powrocie posilono się mięsem bawolem. Ciężki Mokasyn półgłosem wyjaśnił swoim ludziom, co postanowił w sprawie Wohkadeha i młodego Baumanna. Powszechnie już uważano Wohkadeha za zdrajcę.
Nie przyznał się wprawdzie, ale sprawa jego była stracona. Nie wzruszyło Siouxów to, że niewinny Marcin miał ulec temu samemu losowi, co Wohkadeh. Wszyscy jeńcy byli skazani na śmierć, a więc im większa będzie jej rozmaitość — tem większa uciecha dla oka.
Z początku trzeba napawać się torturą, którą sprawiało oznajmienie wyroku. W tym celu utworzono koło i nasamprzód przyprowadzono Wohkadeha. Mówiono głośno, aby słyszeli także inni jeńcy, rozumiejący po indjańsku.
— Czy Wohkadeh się rozmyślił? Czy nadal będzie się wypierał, czy też wyzna wszystko? — zapytał wódz.
— Wohkadeh nie zrobił nic złego i dlatego nie może nic wyznać — odparł zapytany.
— Wohkadeh kłamie! Gdyby wyznał prawdę, los jego byłby łagodniejszy.
— Mój los będzie jednakowy, czym winny, czy niewinny. Muszę umrzeć.
— Wohkadeh jest młody. Młodość miewa krótkie myśli. Nie wie, co czyni. Młodość twoją gotowiśmy uwzględnić. Ale kto zbłądził, musi być szczery!
— Nie mam nic do powiedzenia!
Wódz uśmiechnął się ironicznie i rzekł:
— Wohkadeh jest tchórzem. Lęka się. Ma dosyć odwagi, aby źle czynić, ale niedość, aby się przyznać. Wohkadeh, mimo młodości, jest starą babą, która wyje w niebogłosy, kiedy ukąsi ją mucha!
Dla Indjanina miano tchórza jest największą zniewagą, którą niezwłocznie trzeba odeprzeć dowodami męstwa. Przywykły od wczesnej młodości do wysiłków, niedostatków i wszelkich cierpień, nie zważa Indjanin na niebezpieczeństwo śmierci. Jest bowiem przekonany, że zaraz po zgonie dostanie się do Wiecznych Ostępów. Ledwo więc wódz wyrzucił obelgę, Wohkadeh odezwał się:
— Zabiłem białego bawołu! O tem wiedzą wszyscy Sioux-Ogallalla!
— Lecz nikt nie był przy tem! Przyniosłeś skórę, to jedyne, co wiemy. Poprostu biały bawół zdechł w prerji! Wohkadeh znalazł go, zdjął skórę i przyniósł, opowiadając, że własnoręcznie zabił bawołu.
— Oszczerstwo! Zdechły bawół nie leży w prerji. Pożerają go sępy i kujoty!
— A kujotem ty właśnie jesteś!
— Uff! — ryknął Wohkadeh, szarpiąc więzy. — Gdybym nie był spętany, pokazałbym, kto jest kujotem, — ja, czy ty!
— Już pokazałeś. Jesteś tchórzem, gdyż lękasz się wyznać prawdę.
— Nie wypierałem się ze strachu, lecz przez wzgląd na towarzyszów.
— Uff! A więc przyznajesz się do winy? Opowiedzże, coś uczynił!
— Mogę opowiedzieć w krótkich słowach. Udałem się do wigwamu niedźwiednika, aby zawiadomić przyjaciół o nieszczęściu. Następnie wyruszyliśmy, aby niedźwiednika uwolnić.
— Kto?
— My w pięciu. Syn niedźwiednika, Jemmy, Davy, Frank i Wohkadeh.
— A Wohkadeh bardzo polubił białych?
— Tak. Każdy z tych białych jest więcej wart, niż stu Ogallalla.
Wódz potoczył okiem po wojownikach, stwierdzając z radością wrażenie, jakie wywarły na nich ostatnie słowa Wohkadeha. Poczem zapytał:
— Czy wiesz, co cię spotka za te słowa?
— Tak. Zabijecie mnie!
— Tysiącem tortur!
— Nie lękam się niczego.
— Zaczną się odrazu. Przyprowadźcie syna niedźwiednika!
Przyprowadzono, jak to widział Old Shatterhand, Marcina i postawiono obok Wohkadeha.
— Czy słyszałeś i zrozumiałeś, co powiedział Wohkadeh, — zapytał wódz.
— Tak.
— Sprowadził was, abyście uwolnili jeńców. Pięć myszy wyruszyło, aby pożreć pięćdziesięciu niedźwiedzi. Szaleństwo wam rozum zjadło!
— Uważacie się za niedźwiedzi? — zawołał Marcin. — Jesteście tchórzliwemi sępami, które chowają się pośród skał!
— Pożałujesz tych słów! Obaj umrzecie, i to natychmiast!
Oglądał ich badawczo, aby wyczytać z twarzy wrażenie. Wohkadeh zachowywał się tak, jakgdyby tych słów nie słyszał. Marcin zaś pobladł, aczkolwiek zewszechsił usiłował zataić trwogę.
— Ciężki Mokasyn widzi, że jesteście serdecznymi przyjaciółmi, — rzekł szyderczo wódz. — Pozwoli wam więc umrzeć razem. Wspólnie zakosztujecie słodyczy powolnej śmierci. Ponieważ przyjaźń wasza jest nader wyjątkowa, przeto w sposób równie wyjątkowy wejdziecie do Wiecznych Ostępów.
Podniósł się, wyszedł z koła, stanął przy kraterze.
— Oto wasz grób! — rzekł. — Niebawem was przyjmie!
Wskazał na otchłań, skąd dobywały się cuchnące wyziewy.
Co za straszliwy wyrok! Ojciec Marcina krzyknął tak przeraźliwie, że Old Shatterhand i jego towarzysze usłyszeli krzyk rozpaczy. Targał więzy. Od pierwszej chwili niewoli nie zdradził ani słowem, ani odruchem twarzy, jak nieszczęśliwy się czuje. Duma wiązała mu usta. Teraz wszakże, słysząc, co grozi synowi, stracił panowanie nad sobą.
— Nie to, nie to! — krzyknął. — Rzućcie mnie do krateru, mnie, mnie, a nie jego, nie jego!
— Milcz! — huknął wódz. — Wyłbyś z przerażenia, gdybyś dostąpił tej śmierci!
— Nie, nie, ani dźwięku nie usłyszałbyś, ani jednego!
— Będziesz już wył, skoro ci tę śmierć opiszę. Czy sądzisz, że twego syna i tego zdrajcę strącimy poprostu w otchłań krateru? Mylisz się bardzo! Szlam wznosi się i opada w równych odstępach czasu, które są nam wiadome. Zwiążemy zdrajcę i syna twego lassami i spuścimy do krateru tak głęboko, aby szlam dochodził im tylko do nóg. Podczas przypływu szlam dosięgnie kolan. Będą się pogrążać coraz głębiej i ciała ich będą od dołu do góry gotować się w roztopionej lawie. Czy jeszcze teraz pragnąłbyś ponieść śmierć, przeznaczoną dla syna?
— Tak, tak! — odpowiedział Baumann. — Wtrąćcie mnie, zamiast niego!
— Nie! Ty skończysz z innymi nad grobem wodza na palu męczeńskim. A tymczasem przyjrzysz się torturom syna!
— Marcinie, Marcinie, synu mój! — krzyknął zrozpaczony niedźwiednik.
— Ojcze, ojcze! — odezwał się Marcin z trwogą.
— Milcz! — rzekł Wohkadeh. — Umrzemy, nie ciesząc tych psów wyrazem bólu na naszych twarzach.
Baumann targnął więzami, z tym jedynie skutkiem, że głębiej werznęły się w ciało.
— Czy słyszysz, jak wyje i lamentuje! — krzyknął wódz. — Milcz, i raczej ciesz się, gdyż zobaczysz wszystko dokładniej, niż my. Odwiążcie jeńców od głazów i przywiążcie do koni, aby siedzieli wysoko i mogli lepiej spoglądać! Obu chłopców zaś skrępujcie dobrze i zanieście ku otchłani zagłady!
Natychmiast wykonano rozkaz. Wielu Ogallalla otoczyło Wohkadeha i Marcina, aby ich zanieść do krateru. Pozostałych jeńców wsadzono na konie.
Baumann ścisnął zęby, aby nie wyć z rozpaczy.
— To straszne! — jęknął Davy, zwracając się do przyjaciela. — Na pewno nadejdzie pomoc, ale za późno dla obu odważnych chłopców. My obaj ponosimy winę za ich śmierć. Nie powinniśmy się byli zgodzić na wyprawę!
— Masz słuszność i — — posłuchaj!
Rozległ się krzyk sępa. Ogallalla nie zwrócili nań uwagi.
— To znak Old Shatterhanda! — szepnął Jemmy. — Mówił o tem i pokazał, jak naśladuje krzyk sępa.
— Boże Wielki! Oby tak było w istocie!
— Oby Bóg dał, abym miał słuszność. Jeśli trafnie przypuszczam, Old Shatterhand pojechał wślad za nami. — — Spójrz na skraj lasu! Czy nic nie widzisz?
— Tak, tak! — potwierdził Davy. — Jedno drzewo się porusza. Widzę, jak się trzęsie korona! Niema wiatru, a więc tam są ludzie!
— Teraz także widzę. Ale nie przyglądaj się, aby Ogallalla nie powzięli podejrzenia!
I głośno zawołał po niemiecku w kierunku krateru:
— Master Marcin, nie upadaj na duchu! Pomoc jest blisko. Dopiero co przyjaciele dali znak!
Nie wymienił imienia, aby Ogallalla nie zrozumieli.
— Czego wyje ten pies! — gniewał się wódz. — Czy pragnie również ugotować się w lawie?
Na szczęście jednak skończyło się na pogróżce.
Jeńcy byli tak do siebie zbliżeni, że mogli się porozumiewać szeptem. Skrępowano im ręce na grzbietach. Nogi związano rzemieniami, przeciągniętemi pod brzuchami rumaków.
— Ty, Davy! — szepnął Jemmy. — Nasze konie nie są trzymane za cugle, jesteśmy zatem nawpół wolni. Czy mógłbyś, mimo pęt, zmusić do posłuszeństwa swego starego muła?
— Nie lękaj się! Ścisnę go nogami z całej mocy.
— Mój stary kłusak będzie też posłuszny. Stój!... Boże dopomóż!... Pomoc przybywa zbyt późno — — zbyt późno!
W tej chwili bowiem grunt pod nogami zaczął drżeć, z początku powoli, a później coraz gwałtowniej, i z głębi ziemi rozległy się dalekie grzmoty. Gejzer rozpoczynał swą działalność.
Wprawdzie już poprzedniego wieczora konie przywykły do owego drżenia ziemi, ale, że miały na sobie jeźdźców, przeto zaniepokoiły się bardzo.
Wódz poprzednio nachylił się nad brzegiem otchłani i spuścił lasso, żeby zmierzyć, jak głęboko należy umieścić obu skazańców. Potem przymocowano oba lassa do krawędzi krateru, a drugiemi końcami związano Marcina i Wohkadeha w ten sposób, aby dokładnie dosięgnęli wyznaczonej głębi.
Poczuwszy drżenie ziemi, Indjanie czem prędzej się cofnęli. Tylko dwaj pozostali przy kraterze, aby spuścić obu jeńców, skoro tylko szlam zacznie się podnosić. Były to chwile straszliwego oczekiwania. — —
A Old Shatterhand? Czemu nie przybywał?
Z największą uwagą skupił spojrzenie na ruchach Ogallalla. Kiedy zobaczył, jak zaprowadzono Wohkadeha i Marcina ku otchłani, zrozumiał odrazu wszystko.
— Zamierzają ich powoli wpuścić do krateru! — rzekł do Indjan. — Musimy natychmiast pośpieszyć z pomocą. Szybko! Śpieszcie pod ukryciem drzew do miejsca, gdzie rzeka przepływa przez las. Sadźcie tam pełnemi susami i pędźcie dalej w galopie. Wyjcie potem na całe gardło i wpadnijcie co mocy na Ogallalla.
— Czy ty z nami nie pójdziesz? — zapytał olbrzymi przywódca Upsaroca.
— Nie. Nie powinienem. Muszę tutaj pozostać i zważać, aby przed waszem przybyciem nikomu z naszych nie stało się nic złego. Precz, precz! Nie można marudzić ani chwili!
— Uff! Naprzód!
Po chwili Szoszoni i Upsaroca znikli. Czarny Bob został przy Old Shatterhandzie, który mu rozkazał:
— Chodź tu! Uchwyć tę oto sosnę. Potrząśniemy!
Przyłożywszy rękę do ust, wydał okrzyk sępi, przejęty, jak wspomnieliśmy, przez Długiego Davy’ego i jego przyjaciela. Widział, jak spoglądają wgórę, wiedział zatem, że sygnał dotarł do celu.
— Poco potrząsać drzewem? — zapytał Bob.
— Aby im dać sygnał. Wrogowie zamierzają Wohkadeha i twego młodego pana wrzucić do krateru. Leżą już obaj skrępowani na brzegu otchłani.
Murzyn ze strachu wypuścił strzelbę.
— O, o, chcieć massa Marcin zabić? To nie być, to nie móc być! Masser Bob nie pozwolić! Masser Bob wszystkich zabić, wszystkich! Bob wprost pędzić! — I pobiegł, co tchu w piersiach.
— Bobie, Bobie! — krzyknął Old Shatterhand. — Wróć, wróć! Wszystko popsujesz!
Ale murzyn nie zważał na okrzyk. Opanowała go bezmierna wściekłość. Zamierzano zabić jego młodego pana! Nie pomyślał nawet o tem, że wypadła mu z rąk strzelba, pragnął tylko jak najprędzej dostać się do Marcina. Jako dobry pływak wiedział, że, aby wylądować na przeciwległym brzegu, należy się zanurzyć powyżej tego miejsca. Nie pobiegł więc wprost ku wodzie, ale pomknął pośród drzew wgórę rzeki, i niebawem wyłonił się z lasu.
Do wody prowadziła stroma, czarna, gładka skała. Bob usiadł i odważnie ześlizgnął się w pokrytą brudną gęstą szumowiną wodę. Uderzył o coś twardego. Była to tęga gałąź, zahaczona o brzeg.
— Oho! — ucieszył się murzyn. — Masser Bob nie mieć strzelby. Gałąź być maczuga!
Wyrwał gałąź ze szlamu i zaczął szybko wygładzać.
Ogallalla nie spostrzegli odważnego murzyna. Na czarnej skale trudno było dostrzec jego niemniej czarne ciało. Tak samo na wodzie głowa Boba i ramiona nie bardzo się wyróżniały na tle brudnej powierzchni. Ogallalla zresztą przyglądali się wyłącznie kraterowi.
Skoro zaczęło się podziemne drżenie i grzmoty, Old Shatterhand ujrzał swych czerwonych sojuszników, jak mknęli ku wodzie. Należało działać.
Postawił sztuciec przy drzewie, za którem stał, i przyłożył dwururkową, ciężką, dalekonośną niedźwiedziówkę.
Ogallalla odsunęli się od krateru. Tylko dwóch, jak nadmieniliśmy, pozostało przy jeńcach.
Wódz wzniósł rękę. Old Shatterhand nie słyszał, czy wódz wydał rozkaz, gdyż poszumy podziemne stawały się coraz głośniejsze. Ale wiedział dobrze, co pociągnie za sobą skinienie wodza, — męczeńską śmierć Marcina i Wohkadeha.
Przyłożył kolbę do policzka. Niedźwiedziówka wypaliła dwukrotnie. Ogallalla nie mogli usłyszeć huku wystrzału, bo zagłuszyły go piekielnie huczące a szybko po sobie następujące grzmoty.
— Spuścić ich! — huknął wódz Ogallalla i podniósł rękę.
Dwaj Indjanie, którzy mieli wykonać rozkaz, zbliżyli się o parę kroków do leżących na ziemi jeńców. Ojciec Marcina wydał okrzyk trwogi, który przebrzmiał głucho w straszliwym, zgiełku.
Wszelako, cóżto się zdarzyło? Obaj kaci nietylko się nachylili, aby podnieść jeńców, lecz runęli przy nich i pozostali nieruchomo na miejscu.
Wódz ryknął coś, czego niepodobna było dosłyszeć, gdyż woda i para z poświstem wyrywała się z gejzeru, z głębin zaś krateru rozlegać się jęły głuche odgłosy, niczem strzały armatnie.
Ciężki Mokasyn dobiegł do brzegu wulkanu, nachylił się nad swymi ludźmi i uderzył ich pięścią. Nie drgnęli nawet. Schwycił jednego za ramiona i uniósł do połowy. Spoglądała nań para bezdusznych, nieruchomych oczu. Zobaczył w głowie Indjanina dwie dziury — strzał przebił czoło nawylot. Przerażony, opuścił czerwonego i podniósł się czem prędzej. Twarz wodza wykrzywił grymas przerażenia.
Ogallalla nie mogli pojąć zachowania się Ciężkiego Mokasyna i obu wojowników. Zbliżyli się do nich, niektórzy nachylili nad zabitymi i natychmiast cofnęli ze zgrozą.
A do tego przyłączyło się coś jeszcze okropniejszego. Syk i świst gejzeru umilkł już prawie zupełnie i przestał zagłuszać inne dźwięki. Z rzeki więc teraz rozlegał się wyraźnie wściekły poryk. Oczy wszystkich Ogallalla zwróciły się w tym kierunku i zobaczyli czarną olbrzymią postać, potrząsającą wielką, mocną gałęzią. Kapała z tej niesamowitej postaci brudna zielonożółta szumowina. Obwiązywały ją splątane wodorosty i napoły zgniłe sitowie.
Dziarski murzyn, który musiał się przedrzeć przez istny półwysep roślinności, nie zadawał sobie trudu pozbycia się owej ozdoby. Wyglądał więc jak zaziemskie fantastyczne stworzenie. Jeśli dodamy jego ryki, jego wirujące gałki oczne, jego potężne błyszczące uzębienie — to chyba nie zdziwimy się, że Ogallalla w pierwszej chwili zdrętwieli z przerażenia.
A już wpadł na nich, rycząc i wywijając maczugą, jak istny Herkules. Cofali się przed tem groźnem zjawiskiem. Przebił się przez gromadę i wpadł na wodza.
— Massa Marcin! Gdzie być dobry, miły massa Marcin? — zawołał. — Tu masser Bob, tu, tu! Zniszczyć wszystkich Sioux-Ogallalla! Zmiażdżyć wszystkich dużo Ogallalla!
— Hura! To Bob! — krzyknął Davy. — Zwycięstwo! Hura, hura!
Tymczasem rozległo się wielogłose wycie, okrzyk wojenny Indjan. Polegał na przeraźliwym ogłuszającym dźwięku — Iiiiiiiiiih! — przy jednoczesnem trelowaniu i uderzaniu się po wargach.
Ten dobrze znany a zapowiadający niebezpieczeństwo okrzyk obudził Ogallalla z odrętwienia. Niektórzy zerwali się z miejsca i skoczyli ku rzece, skąd rozległo się wycie. Ujrzeli Upsaroca i Szoszonów, pędzących jak wicher. Ogallalla potracili głowy. Nie zdołali nawet policzyć wrogów. Niepojęta śmierć obu wojowników, nagłe zjawienie się czarnego szatana, wywijającego maczugą, i teraz znów galop wrogich Indjan — to wszystko rzuciło panikę obłędną na Ogallalla.
— Uciekać, uciekać! Ratuj się, kto może! — ryczeli i rzucili się do rumaków.
Jemmy ścisnął kolanami swego starego kłusaka.
— Uwolnijcie się! Prędko na spotkanie zbawców! — zawołał głośno.
I już pędził jego długonożny kłusak, a za nim muł z Długim Davy’m. Rumak Franka, bez najmniejszej zachęty ze strony jeźdźca, pomknął również co koń wyskoczy. Trzęsienie ziemi, postać Boba, ryki wojenne podniecały konie do takiego stopnia, że żaden Sioux nie mógł ich zatrzymać.
Czy istotnie żaden? O jednak, był jeden taki, mianowicie wódz Hong-peh-te-keh. Otrzymał od Boba tak potężny cios, że zwalił się na ziemię. Na jego szczęście murzyn nie obdzielił go drugim podobnym, a już zapewne śmiertelnym ciosem. Ujrzawszy bowiem swego pana na ziemi, ukląkł nad nim i, zapominając o całym świecie, zajął się dzielnym młodzianem.
— Mój dobry, dobry massa Marcin! — wołał wierny murzyn. — Tu być mężny masser Bob! Szybko odciąć rzemienie massa Marcina!
Wódz podniósł się i wyciągnął nóż, aby zakłuć murzyna, lecz oto usłyszał wycie wrogów. Zobaczył, jak jego wojownicy bezładnie rzucają się do ucieczki, jeńcy zaś salwują w przeciwległą stronę.
Zrozumiał, że on także będzie zmuszony uciec. Ale zrzec się naraz wszystkiego — do tego nie był zdolny. Skoczyć na konie i usiąść w siodle, to było dziełem jednej chwili. Co za szczęście, że wojownicy jego przymocowali strzelby do siodeł! Skierował się ku niedźwiednikowi, którego rumak stanął dęba. Szybko pochwycił konia za cugle, krzyknął przeraźliwie, aby rozpędzić swego rumaka, i pomknął wzdłuż wybrzeża, pociągając za sobą wierzchowca, a na nim spętanego niedźwiednika. — — —
Ogallalla byli przekonani, że wybrzeże pod górą rzeki jest wolne. Skoroby dotarli do grobowca wodza, mieliby naturalną osłonę nawet wobec wielokroć silniejszego wroga. Wkrótce się przekonali, że są w błędzie...
Jak napomknęliśmy, poprzedniego dnia rano Old Shatterhand polecił Winnetou z resztą wojowników pojechać do Paszczy Piekła i tam go oczekiwać.
Wódz Apaczów opuścił obóz zaraz po wyjeździe Old Shatterhanda. Pędził tak szybko, że już późnem popołudniem dotarł do zachodniego podnóża gór Kraterów. Prowadziła wgórę dolina, tem ciaśniejsza, im bardziej się stromo wznosiła. Przecinał ją potok, rwący nadół. Przybywszy na górę, wojownicy znaleźli się w dzikim lesie, w którym jeszcze nie postała ludzka noga.
Aliści Apacz znał dokładnie drogę. Jechał bezpiecznie, jakgdyby miał przed sobą utorowaną ścieżkę, biegnącą między drzewami, z początku ostro pod górę, potem równo, a wreszcie, po drugiej stronie, pośród rozrzuconych olbrzymich głazów, ku dolinie.
Naraz rozległ się przed oddziałem straszliwy łoskot, jakgdyby nastąpił wybuch dynamitowy. Potem dobiegł niby huk armatni, następnie zagrzmiała nieprzerwana salwa, która zmieniła się w trzask, wrzask, syk, gwizd, świst, jakgdyby zapalono olbrzymie race.
— Uff! — zawołał Mężny Bawół. — Cóżto?
— To jest K’un-tui-temba, Paszcza Piekła, — odpowiedział Winnetou. — Mój brat usłyszał głos Paszczy. Zaraz zacznie pluć.
Przejechał tylko kilka kroków, osadził rumaka i zwrócił się do swoich wojowników:
— Moi bracia mogą się zbliżyć. Tam na dole otworzyła się Paszcza Piekła.
Wskazał na otchłań, która się rozwarła.
Indjanie stali pod ścianą skalną, spadającą pionowo na kilkaset stóp. Na dole biegła dolina rzeki Kraterów. Wprost przed nimi, z drugiej strony, bił z ziemi na pięćdziesiąt stóp wysoki słup wodny o średnicy siedmiometrowej. Na górze słup ten tworzył guz kulisty, z którego strzelały ku niebu stustopowe potoki. Woda była gorąca, gdyż masa napół przejrzystego szlamu otaczała gigantyczny nurt.
Za tem dziwem natury ściana brzegowa cofała się i tworzyła głęboką kotlinę, na której brzegu spoczywało zachodzące słońce. Promienie padały na słup wodny, który lśnił przepięknemi kolorami. Gdyby widzowie przyglądali się z innej strony, zobaczyliby tysiączne wspaniałe tęcze.
— Uff, uff! — zawołali prawie wszyscy Indjanie.
Wódz Szoszonów zwrócił się do Winnetou:
— Czemu brat mój nazywa tę miejscowość K’un-tui-temba, Paszczą Piekła? Czy nie powinna się raczej nazywać T’ab-tui-temba, Ustami Niebios? Oihtka-petay nigdy jeszcze nie widział nic równie wspaniałego!
— Mój brat nie powinien ufać pozorom. Złe często wydaje się pięknem, aliści człowiek mądry patrzy końca.
Oczy zachwyconych Indjan spoczywały jeszcze na wspaniałym obrazie, gdy naraz rozległ się grzmot i w jednej chwili zmieniło się widowisko. Słup wody runął. Przez kilka sekund panowała cisza; naraz usłyszano głuchy, grzmiący odgłos, poczem otwór począł zionąć bronzowożółtemi pierścieniami pary, które buchały coraz to szybciej z przeraźliwym świstem. Pojedyńcze pierścienie skupiły się w słup dymu. Teraz wytrysła ciemna masa szlamu, sięgając tak wysoko, jak poprzednio strumień, i rozsiewając straszliwy odór. Wraz ze szlamem strzeliły wgórę poszczególne głazy z głuchym wściekłym hukiem, jakgdyby ryczały drapieżniki z menażerji. Eksplozja nastąpiła w tempie urywanem. Podczas przerw rozbrzmiewały z otworów pojęki i świsty, jakgdyby jęczały dusze potępieńców.
— Kats-angwa! — To straszne! — zawołał Mężny Bawół.
— No, — zapytał, uśmiechając się, Winnetou — czy mój brat i teraz nazwie ten otwór „Ustami Niebios“?
— O, nie! Oby wszyscy nasi wrogowie byli na dole pogrzebani! Czy nie lepiej opuścić tę miejscowość?
— Tak, ale właśnie nad Paszczą Piekła rozbijemy obóz.
— Uff! Czy tak dyktuje konieczność? Zapach jest obmierzły.
— Prawda. Lecz paszcza wyła na dziś po raz ostatni. Nie zatruje więc nosów Szoszonów.
Apacz zaprowadził swoich towarzyszów wzdłuż zbocza do miejsca, gdzie brzeg składał się z miękkiego kamienia i z ziemi. Tu ukryte moce działały aż do góry. Całą ścianę skalną wchłonął przed wieki krater; miękka ziemia obsunęła się i utworzyła nasyp, pokryty gęsto zgniłem napoły drzewem i pojedyńczemi skałami.
Góra była stroma i nie wydawała się niebezpieczną. Pełno tu było siarkowo zabarwionych otworów, z których buchała para; widocznie ziemia była terenem kraterów.
— Czy mój brat chce zejść nadół? — zapytał Oihtka-petay Apacza.
— Tak. Niema innej drogi.
— Czy ziemia się nie załamie?
— Może się to łatwo zdarzyć, jeśli nie będziemy ostrożni. Winnetou, kiedy był tutaj dawniej z Old Shatterhandem, dokładnie zbadał tę miejscowość. Gdzie niegdzie skorupa ziemi nie jest grubsza nad szerokość dłoni. Ale Winnetou pojedzie na czele. Jego rumak jest mądry i ominie niebezpieczne miejsca. Niechaj moi bracia jadą za mną!
Zapędził konia do brzegu i pozwolił mu zejść nadół. Indjanie, ociągając się, poszli za jego przykładem. Skoro zobaczyli, jak koń Winnetou ostrożnie badał kopytem miejsce, zanim postąpił krok naprzód, zdali się całkowicie na kierownictwo Apacza.
— Moi bracia niech jadą powoli gęsiego, — rozkazał — aby ziemia nie dźwigała zbyt wielkiego ciężaru. Skoro koń zacznie się zapadać, jeździec powinien natychmiast spiąć go cuglami i cofnąć.
Na szczęście obyło się bez wypadku. Przebyto miejsca nader niebezpieczne i wreszcie dojechano do rzeki. Woda była nagrzana; powierzchnia połyskiwała niebiesko i zielono, jak oliwa, podczas gdy nieco dalej przezroczyste i jasne fale uderzały o brzegi. Tu właśnie przeprawiono się przez rzekę bez trudu. Następnie Winnetou skierował się ku Paszczy Piekła.
Wybuchy minęły. Jeźdźcy ostrożnie dojechali do brzegu wulkanu. Zajrzeli do głębi czterdziestometrowej, w której było cicho i spokojnie. Atoli rozrzucone dookoła kłaki szlamu świadczyły, iż przed niewielu minutami działał wulkan.
Teraz Winnetou wskazał na kotlinę i rzekł:
— Tam wznosi się grobowiec wodza Sioux-Ogallalla, którego pokonał Old Shatterhand. Moi bracia niechaj jadą za mną!
Kotlina miała kształt koła, o średnicy wynoszącej niespełna pół mili angielskiej. Ściany piętrzyły się tak strome, że niesposób było włazić. Pośród otworów, napełnionych gorącym szlamem, lub wrzątkiem, nie dojrzeli ani źdźbła trawy, ani gałązeczki.
Pośrodku kotliny wznosił się pagórek z kamieni, ze skrzepów siarki i skamieniałego szlamu, który tworzył twardą a suchą masę. Był wysoki na pięć, szeroki na cztery, a długi na siedem metrów. W wierzchołku tkwiły łuki i oszczepy. Pagórek zdobiły emblematy wojenne i żałobne, mocno już wystrzępione.
— Tutaj — rzekł Winnetou — spoczywa Zły Ogień, najsilniejszy wojownik Ogallalla, i dwaj wojownicy, których pokonała pięść Old Shatterhanda. Siedzą na swych rumakach, z bronią na kolanach, z tarczą w lewej, a tomahawkiem w prawej ręce. A tam na górze siedział na koniu Old Shatterhand, zanim wdał się z nimi w rozprawę i ranił Ogallalla jednego po drugim. Nie chciał ich zabijać, oni zaś nie mogli dosięgnąć myśliwca swemi kulami, bo ochraniał go Wielki Duch białych.
Mówiąc to, wskazał na prawo, ku skale, gdzie na wysokości piętnastu metrów nad Paszczą Piekła wznosił się wyskok, najeżony wielkiemi głazami, wzrostu ludzkiego. Stąd aż ku dołowi biegł szereg podobnych, ale o wiele mniejszych stopni, po których można było, acz z trudem, wdrapać się wgórę. Ale jak potrafił się wdrapać Old Shatterhand, nie schodząc z konia, tego nie mógłby sobie wyobrazić najwytrawniejszy jeździec.
Mężny Bawół powoli objechał grobowiec i zapytał Winnetou:
— Jak myśli mój brat, kiedy Sioux-Ogallalla przybędą nad rzekę Kraterów?
— Być może, dzisiaj wieczorem.
— A zatem niech znajdą splondrowany grobowiec swego wodza i obu wojowników. Wiatr niechaj rozrzuci na wszystkie strony ich prochy, a kości niechaj znikną w otchłani, aby dusze musiały tam w głębi lamentować wraz z K’un-p’a, wraz z Wyklętym przez Wielkiego Ducha. Weźcie tomahawki i rozsypcie pagórek!
Zeskoczył z konia i, skory do czynu, chwycił za topór.
— Stój! — osadził go Winnetou. — Old Shatterhand zostawił pokonanym skalpy, a nawet sam pomagał wznieść grobowiec! Odważny wojownik nie walczy z kośćmi umarłych. Wielki Duch pragnie, aby umarli spoczywali w pokoju, a Winnetou ochroni grób. Howgh!
Zawrócił konia i, nie oglądając się, wrócił nad Paszczę.
Żaden przyjaciel nie przemówił dotąd w te słowa do Oihtka-petay, a jednak wódz nie ważył się przeciwstawić Winnetou. Mruknął tylko: — Ugh! — i pojechał za Apaczem. Zdecydowana postawa Winnetou nadała słowom jego wagę rozkazu.
Zapadał wieczór, kiedy Apacz zatrzymał konia i zsiadł. Zimne źródło biło ze skały i wpadało do rzeki. Pomijając źródło, miejsce nie nadawało się na obóz. Wodzem Apaczów musiały kierować szczególne, ukryte powody. Przytwierdził konie do kołka, podłożył derę pod głowę i wyciągnął się wpobliżu skały. Szoszoni poszli za jego przykładem.
Niektórzy siedzieli obok siebie i cicho gwarzyli. Wódz ich, zapomniawszy niedawnej urazy, położył się przy Winnetou. Ściemniło się zupełnie. Upłynęło wiele godzin. Zdawało się, że Apacz śpi smacznie, — lecz naraz zerwał się na równe nogi i rzekł do Oihtka-petay:
— Moi bracia mogą leżeć spokojnie. Winnetou ruszy na zwiady.
Po chwili znikł w mroku nocy. Szoszoni postanowili czuwać do jego powrotu.
Musieli długo czekać. Była północ, kiedy wrócił. Zameldował:
— Hong-pe-te-keh, Ciężki Mokasyn, obozuje ze swymi ludźmi nad Wodą Djabła. Ma przy sobie niedźwiednika oraz pięciu jego towarzyszy, a także naszych braci, którzy w nocy nas opuścili. Old Shatterhand zapewne czuwa wpobliżu. Moi bracia mogą spać. Winnetou wraz z Oihtka-petay, skoro świt, podkradną się raz jeszcze nad Wodę Djabła. Howgh! —
Ledwie świt zaszarzał, Winnetou obudził wodza Szoszonów. Szli ostrożnie, bez szmeru. Od Paszczy Piekła do Wody Djabła droga wynosiła zapewne milę angielską. Rzeka wpobliżu obozu wroga utworzyła zakręt. Stojąc tam za skałą, obaj wodzowie mogli obserwować Siouxów, którzy sprowadzili konie, poczem zabrali się do śniadania.
Winnetou spojrzał na wyżynę prawego wybrzeża, skąd powinien był nadejść jego biały brat.
— Uff! — rzekł. — Jest już Old Shatterhand.
— Gdzie? — zapytał Oihtka-petay.
— Tam na górze.
— Nie można go dojrzeć. Tam gęsty las rośnie.
— Tak, ale czy mój brat nie widzi wron, które fruwają ponad drzewami? Zakłócono ich spokój. Old Shatterhand cofnie się i przeprawi przez rzekę w miejscu niewidocznem. Poczem napadnie na wrogów i zagna brzegiem rzeki. W tym samym czasie musimy stać u Paszczy Piekła, aby Ogallalla odciąć drogę i zapędzić ich do kotliny Grobowca Wodza. Mój brat niechaj śpieszy, gdyż nie mamy wiele czasu.
Co rychlej wrócili do obozu. — Winnetou słusznie przypuszczał, aczkolwiek nie mógł znać szczegółów. Wróciwszy do swoich wojowników, dali odpowiednie wskazówki i przygotowali się do walki.
Niebawem z podziemi rozległ się głuchy huk.
— Woda Djabła podnosi swój głos — oświadczył Winnetou. — Wkrótce zacznie pluć Paszcza Piekła. Cofnijmy się, aby nas nie trafiła.
Wiedział, że kratery łączą się pod ziemią, więc cofnął wojowników o spory szmat drogi. Wkrótce minął wybuch, gdyż odgłosy umilkły, a usłyszano okrzyk wojenny trzydziestu Szoszonów i Upsaroca, którzy w owej chwili wpadli na Sioux-Ogallalla.
Nastąpiło to, co przewidział Winnetou. Paszcza Piekła zaczęła pluć, tak tamo, jak wieczorem dnia poprzedniego. Z grzmotem i rykiem wzniósł się słup wodny i strzelał na wszystkie strony strumieniami. Ten wodospad dla Winnetou i jego wojowników był wspaniałą zasłoną, skrył ich bowiem przed okiem salwujących się Siouxów. Winnetou skierował konia nabok, aby ogarnąć wzrokiem sytuację. Widział, jak przybywają rozsypani Ogallalla, bezładnie pędzeni strachem.
— Nadchodzą! — zawołał. — Skoro dam znak, wyrwiemy się z poza plującej Paszczy Piekła i nie przepuścimy ich między Paszczą a rzeką. Będą musieli zboczyć na lewo do doliny Grobowca. Wszelako nie strzelajcie! Przerażenie zapędzi ich tam, gdzie trzeba!
Poszczególni Ogallalla byli już zupełnie blisko. Chcieli pędzić przed siebie wzdłuż rzeki, gdy oto Winnetou ukazał się z poza słupa wodnego. Jego — Iiiiiiii! — przeszyło przeraźliwie powietrze. Szoszoni wtórowali. Uciekinierzy, widząc, że droga zagrodzona, wykonali ćwierć obrotu i pomknęli ku kotlinie.
Za tymi pojedyńczymi wrogami ukazała się skupiona grupa wielu jeźdźców. Był to pędzący w galopie kłąb czerwonych i białych z wodzem Ogallalla, z niedźwiednikiem i Hobble-Frankiem pośrodku.
Otóż jeńcy, przywiązani do rumaków, jak już rzekliśmy, pomknęli na spotkanie swoich zbawców. Lecz naraz rozległ się krzyk. Wydali go Marcin Baumann, Wohkadeh i murzyn Bob, który tych obu uwolnił z więzów. Ujrzeli bowiem, że wódz powlókł za sobą Baumanna. Frank, usłyszawszy krzyk, odwrócił się i zobaczył przyjaciela w niebezpieczeństwie. Mimo więzów, łydkami pokierował konia ku murzynowi:
— Tnij, Bobie! — zawołał. — Szybko, szybko!
Bob rozciął pęta. Frank zeskoczył z konia, wyrwał tomahawk z ręki jednego z zastrzelonych przez Shatterhanda wrogów, szybko doskoczył rumaka i puścił się za wodzem Ogallalla.
Bob nie miał konia, Marcin i Wohkadeh zaś mieli zbyt zbolałe od więzów członki, aby pośpieszyć z pomocą. Mogli tylko krzyczeć, zwracając uwagę Jemmy’ego. Gruby obejrzał się, poczem zawołał do swego długiego przyjaciela:
— Davy, wracać! Sioux porywa Baumanna!
Bob stał już przy nich i rozcinał rzemienie. Jemmy wyrwał mu nóż i pogalopował za Sasem. Za nim cwałował nieuzbrojony Davy.
Teraz nadjechali Szoszoni i Upsaroca i w tym samym czasie dotarł do brzegu Old Shatterhand, trzymając za uzdę konia Boba. Nikt w tem zamieszaniu nie zwracał nań uwagi, natomiast on widział wszystko.
— Masz swego konia i flintę, dzielny Bobie! — zawołał, wręczając murzynowi cugle i broń. — Uwolnij resztę spętanych. Następnie śpiesz za nami!
Wybrzeże między Paszczą Piekła a Wodą Djabła wyglądało jak pole bitwy. Sioux-Ogallalla, Upsaroca, Szoszoni i biali krzyczeli wniebogłosy. Uciekinierzy salwowali się, każdy na własną rękę. Przyjaciele wymijali wrogów, przepuszczali ich, mając na celu wyłącznie uwolnienie Baumanna.
Old Shatterhand stał wysoko w strzemionach, trzymając sztuciec w ręku. Był na tyłach, atoli koń jego ledwo dotykał kopytami ziemi, więc niebawem doścignął Upsaroca i piętnastu Szoszonów.
— Powoli! — zawołał, wymijając ich. — Pędźcie Siouxów. Tam jest Winnetou, który ich nie przepuści. Żaden nie powinien umknąć, ale nie należy ich zabijać!
Pędzono więc naprzód, wymijając wrogów i przyjaciół. Kopyta rumaka Shatterhanda poprostu pożerały przestrzeń. Trzeba było doścignąć wspomnianą grupę, zanim nastąpi nieszczęście.
Koń małego Sasa nie był szlachetnym biegunem. Aliści Frank ryczał tak przeraźliwie i tak uderzał rumaka rękojeścią tomahawka, że ten mknął, jak uskrzydlony. Oczywiście, długo to nie mogło potrwać.
Wreszcie udało się doścignąć wodza Sioux-Ogallalla. Sas przybliżył konia, podniósł tomahawk i krzyknął:
— Szonka, ta ha na, deh peh! — Psie, podejdź! Źle z tobą!
— Tszi-ga szi tsza lehg-tsza! — odparł szyderczo wódz. — Nędzny karle, bijże!
Zwrócił się do Franka i pięścią odparował uderzenie, podbijając do góry rękę Sasa, z której też odrazu broń wypadła. Następnie wyrwał nóż z za pasa, aby zakłuć byłego leśniczego.
— Frank, miej się na baczności! — zawołał Jemmy, rozpędzając konia.
— Nie lękaj się — odparł Frank. — Nie zabije mnie tak łatwo czerwonoskóry! Nie przestrzeli po raz drugi nóg uczciwego Sasa.
Cofnął o krok swego rumaka, aby wódz nie mógł trafić, i śmiałym susem skoczył na konia Ciężkiego Mokasyna. Objął Siouxa, aby mu przycisnąć ręce do ciała. Wódz ryknął z wściekłości. Usiłował uwolnić ręce, ale napróżno, gdyż Frank trzymał co mocy.
— Słusznie! — krzyknął Jemmy. — Nie puszczaj! Śpieszę z pomocą.
— Pośpiesz się troszeczkę! Ścisnąć takiego draba — toć nie drobnostka.
Wszystko odbyło się z błyskawiczną szybkością, szybciej nawet, niż można opisać. Ogallalla trzymał w prawej ręce nóż, a w lewej cugle konia Baumanna. Szarpał się, wspiął w siodle — napróżno! Nie zdołał się wydostać z objęć Franka.
Baumann był spętany, — nie mógł się uwolnić — lecz zachęcał Franka, aby trzymał mocno wroga. Dzielny Sas odpowiedział, aczkolwiek sapał z wysiłku:
— Dobrze! Obejmuję go jak boa constrictor i nie puszczę, póki mi płuca nie pękną.
Ogallalla nie panował nad koniem, który biegł wolniej. Dzięki temu Jemmy, a potem i Davy zdołali go dopędzić. Grubas zbliżył się do Baumanna i nożem Boba przeciął mu więzy.
— Halloo, wygrana! — krzyknął. — Wyrwij master cugle czerwonemu z ręki!
Baumann pośpieszył, lecz nie starczyło siły. Jemmy chciał mu nóż podać, ale nie mógł, gdyż wrogowie zauważyli, w jakiej sytuacji znalazł się wódz. Dwaj Ogallalla natarli teraz ze wściekłością na grubasa, a trzeci zamierzył się na Franka. Wszelako Davy uderzył konia między uszy. Wierzchowiec pomknął jak strzała i znalazł się obok Indjanina. Davy schwytał czerwonego za kołnierz, wyrwał z siodła i cisnął na ziemię.
— Hura! Alleluja! — krzyknął Hobble-Frank. — To był ratunek w ostatniej chwili niebezpieczeństwa. Ale teraz co prędzej łapaj master wodza za czub, bo nie podołam!
— Już! — odpowiedział Długi Davy.
Wyciągnął ręce do wodza, aby go wysadzić z siodła, ale w tejże chwili wstrząsnął ziemią straszliwy huk. Konie cofnęły się w zamieszaniu. Davy z trudem utrzymywał się w siodle. Jemmy, który musiał się obronić dwom napastnikom, został strącony z konia, a to samo zdarzyło się Baumannowi.
Cała gromada zbliżyła się bowiem do Paszczy Piekła. Woda opadła i ze straszliwym grzmotem wzniósł się szlam do góry. Bryzgi brudnej gorącej cieczy tryskały na wszystkie strony.
Koń wodza ze strachu runął na kolana, lecz podniósł się i, zwracając na lewo, pomknął ku rzece, w chwili, kiedy Old Shatterhand podjechał do grupy, toczącej się po ziemi.
Zamierzał właściwie pomóc dzielnemu Frankowi, lecz musiał zrezygnować, gdyż obaj czerwoni zeskoczyli z koni i wpadli na Grubego Jemmy’ego. Długi Davy miał wiele biedy ze swym przerażonym wierzchowcem — nie mógł pomóc przyjacielowi. Old Shatterhand musiał zatem skoczyć ku grubasowi. Osadził rumaka, zeskoczył na ziemię i dwoma uderzeniami kolby ogłuszył obu Ogallalla. — —
Winnetou tymczasem obsadził przejście między Paszczą Piekła a rzeką. Chciał zagrodzić drogę Sioux-Ogallalla i zapędzić ich do kotliny. To mu się powiodło. Uciekinierzy, ujrzawszy jego oddział, zawrócili ku kotlinie. Przebieg opisanych wypadków był tak krótki, że Apacz nie zdążył wziąć udziału w walce. A teraz nie mógł się przedrzeć przez ławice szlamu. Tylko jednemu zdołał pomóc, mianowicie Hobble-Frankowi, który, siedząc za wodzem i trzymając go mocno, mknął na przerażonym koniu ku rzece tak szybko, że ledwo można było zapobiec katastrofie. A jednak Apacz pośpieszył z pomocą, a za nim wielu Szoszonów.
Wódz Siouxów zrozumiał niebezpieczeństwo. Przerażenie i strach podwoiły jego siły. Wyciągnął ramiona wgórę, gwałtownie uderzył Franka łokciami i wyrwał się z uścisku.
— Giń! — ryknął czerwonoskóry i pchnął nożem wtył, aby przebić klingą odważnego Sasa.
Frank szybko się uchylił. Uniknął ciosu. Nie mając broni, przypomniał sobie cios Old Shatterhanda. Lewą ręką chwytając wroga za gardło, prawą pięścią grzmotnął w skronie z taką siłą, że zdawało mu się, iż roztrzaskał sobie własną pięść. Ciężki Mokasyn zwisł ogłuszony.
Atoli był już na brzegu. Koń skoczył potężnym susem do rzeki. Dwaj jeźdźcy wystrzelili ponad głową zwierzęcia. Rumak, zwolniony z ciężaru, zawrócił powoli i wydostał się na brzeg.
Winnetou dotarł do brzegu. Zeskoczył z konia i przyłożył strzelbę, aby, skoro obaj wrogowie rozpoczną walkę w wodzie, rozstrzygnąć ją celnym strzałem. Lecz z początku nie widać było żadnego z nich. Tylko kapelusz Franka mknął prądem rzeki. Jakiś Szoszon wyciągnął go dzidą. Niebawem dosyć daleko od brzegu wyłoniła się ozdobiona piórami głowa Indjanina, a za nią w pewnej odległości głowa Franka. Dzielny biały obejrzał się dookoła, zobaczył wroga i szybko podpłynął. Czerwonoskóry nie był omdlały, lecz tylko napół ogłuszony. Chciał uciec. Mały Sas natarł nań jak drapieżny szczupak, skoczył wodzowi na grzbiet, schwycił lewą ręką za czuprynę i zaczął zdzielać prawą pięścią. Ogallalla zniknął, za nim zaś Frank. Utworzył się wir. Teraz wyłoniła się ręka wodza i znów znikła, następnie wyłoniły się nogi i poły fraka białego myśliwca — straszliwa walka odbywała się pod powierzchnią wody. Winnetou nie mógł pomóc przyjacielowi strzałem; cisnął więc strzelbę, aby skoczyć do wody. Ale oto wynurzył się Hobble-Frank, kaszląc i plując. Rozejrzał się na wszystkie strony i zawołał:
— Czy wódz jeszcze w wodzie?
Skierował pytanie do Old Shatterhanda, Długiego Davy’ego i Grubego Jemmy’ego, którzy stanęli właśnie na brzegu. Nie doczekawszy się odpowiedzi, dał znowu nura. Po kilku chwilach ukazał się, ciągnąc za włosy pokonanego wroga, i podpłynął powoli do brzegu.
Powitano go radosnemi okrzykami. Przekrzyczał wszystkich:
— Cicho bądźcie! Gdzie się zapodział mój kapelusz? Czy nie widział go nikt z łaskawych widzów?
— Nie! — odpowiedziano.
— Biada! Miałżebym przez tego Ogallalla stracić swoje cenne pióro strusie? O, najsamprzód widzę go tam na głowie Szoszona. Zaraz pociągnę czerwonego do odpowiedzialności!
Pobiegł do Indjanina, aby odebrać swoje nakrycie głowy. Dopiero potem gotów był przyjąć wyrazy uznania.
— Kosztowało mnie wiele wysiłku, — rzekł — ale to dla waszego brata drobnostka. — Veni, vidi, vici! — powiedział Hannibal do Wallensteina, ja zaś dokonałem tego czynu z taką samą łatwością.
— Powiedział to Cezar, — wtrącił Jemmy — a o Wallensteinie historja powszechna nic jeszcze nie wiedziała.
— Milcz pan z łaski swojej, panie Jakóbie Pfefferkorn! Co wie o panu historja powszechna? Wskocz sir na konia Ciężkiego Mokasyna, skocz następnie na owym koniu do wody i przerwij tam wodzowi nić życia — a wówczas będziesz się mógł zabawiać w aptekarsko-łacińskie pomysły! Ale nieinaczej! Mnie natomiast przyszłe pokolenia wystawią na tem miejscu marmurowy monument. A duch mój będzie zasiadał przy nim w ciche noce i cieszyć się będzie, że nie napróżno żył i skakał do rzeki Kraterów. Spokój moim popiołom!
Nie byłoby w tem nic dziwnego, gdyby ci, którzy władali niemieckim, wybuchnęli wesołym śmiechem, ale nikomu nie było do śmiechu. Zapał tego oryginała, o gołębiem sercu, udzielił się otoczeniu. Winnetou uścisnął mu rękę i rzekł:
— Ni ’nte ken ni szo! — Jesteś dzielnym mężem!
Następnie Apacz wymownym ruchem dał znak Old Shatterhandowi, że pozostawia go tutaj, sam zaś dosiadł konia wraz ze swymi Szoszonami i pojechał do wylotu kotliny, gdzie w głębi skupili się Sioux-Ogallalla.
Spotkał tutaj stojących na straży przywódcę Upsaroca i Moh-awa, syna wodza Szoszonów, wraz z wojownikami. Skoro olbrzym Upsaroca usłyszał, że jego wróg śmiertelny, Ciężki Mokasyn, leży nad rzeką, popędził, co koń wyskoczy. Kiedy nadjechał, wódz Ogallalla dzięki staraniom Old Shatterhanda wracał do przytomności. Spętano go starannie. Upsaroca zeskoczył z konia, wyrwał nóż z za pasa i zawołał:
— Oto jest pies Sioux-Ogallalla, który mnie pozbawił ucha! Niechaj wzamian odda za życia swój skalp!
Chciał na nim uklęknąć, aby zedrzeć skalp, lecz Old Shatterhand powstrzymał go i rzekł:
— Jeniec jest własnością naszego białego brata Hobble-Franka. Nikt inny nie może o jego losie decydować.
Nastąpiła ostra wymiana słów, z której wyszedł zwycięsko Old Shatterhand. Upsaroca cofnął się, pomrukując pod nosem.
Baumann, niedźwiednik, przycisnął Franka do serca. Obaj ronili gorące łzy przyjaźni.
— Tobie, wierny druhu, przedewszystkiem zawdzięczam swoje ocalenie — rzekł niedźwiednik. — Jakże zdołałeś sprowadzić aż tylu zbawców?
Wzruszony Frank wskazał ku rzece i rzekł:
— Tam nadchodzą inni, bardziej zasługujący na podziękowanie, niż ja.
Baumann ujrzał swoich pięciu towarzyszów, którzy wraz z nim wpadli w niewolę. Przed nimi jechał Marcin, jego syn, Wohkadeh i Bob. Baumann wyszedł naprzeciw. Skoro murzyn ujrzał swego pana, zeskoczył z konia, podbiegł doń, upadł na kolana i, płacząc, zawołał:
— O massa, mój drogi, dobry massa Baumann! Wreszcie masser Bob mieć swój sercem kochany massa! Teraz masser Bob umrzeć z radości. Teraz masser Bob śpiewać i skakać ze szczęścia i pęknąć z zachwytu. O masser Bob być wesoły, być szczęśliwy, być radosny!
Baumann podniósł murzyna i chciał objąć. Ale Bob cofnął się i rzekł:
— Nie, massa nie objąć masser Bob, bo masser Bob zabić cuchnące zwierzę i wciąż jeszcze mieć zły zapach.
— Ach, cóż takiego! Śpieszyłeś mnie uratować, więc muszę cię uścisnąć!
Po chwili nadjechał Marcin. Ojciec i syn padli sobie w objęcia.
— Moje dziecko, mój syn! — zawołał Baumann. — Znów jesteśmy razem i nic już nas nie rozłączy. Co też musiałeś przecierpieć? Spójrz, jak więzy skaleczyły ci ręce...
— A tobie jeszcze bardziej, o wiele bardziej! Ale to szybko się zagoi, odzyskasz zdrowie i siły. Teraz trzeba podziękować tym, którzy się przyczynili do twego ocalenia, ojcze. Z Wohkadehem, moim przyjacielem, z Grubym Jemmy’m i Długim Davy’m już wczoraj mogłeś się rozmówić. Lecz tu stoi Old Shatterhand, jemu i Winnetou przedewszystkiem winniśmy życie.
— Wiem o tem i martwi mnie, że teraz mogę im tylko poprostu podziękować.
Wyciągnął do Old Shatterhanda obie ręce. Łzy perliły się na jego zapadniętych policzkach. Old Shatterhand uścisnął lekko skaleczone dłonie, wskazał na niebo i rzekł serdecznie:
— Nie dziękuj pan ludziom, drogi przyjacielu, ale naszemu Panu w niebiosach, że dał ci dosyć siły, abyś mógł znieść nieopisane cierpienia. Byliśmy tylko narzędziem. Jemu należy przesłać nasze dziękczynienia i modlitwy.
Zdjął kapelusz i zaintonował pieśń dziękczynną. Pozostali zdjęli kapelusze. Skoro skończył, rozległo się powszechne głośne „Amen!“
Spętany wódz Siouxów przyglądał się temu zdumionem spojrzeniem. Podniesiono go, aby zaprowadzić do wylotu kotliny, gdzie czekał Winnetou z Szoszonami i Upsaroca.
Old Shatterhand wjechał wraz z Apaczem do kotliny, aby obejrzeć wroga i zdać sobie sprawę z sytuacji. Zamienili kilka słów. Tak bowiem przenikali wzajemnie swoje myśli, że mogli się porozumiewać monosylabami. Niebawem wrócili do swoich.
Oihtka-petay podszedł do nich i zapytał:
— Co teraz zamierzają począć moi bracia?
— Wiemy, — odrzekł Old Shatterhand — że nasi czerwoni bracia mają taki sam głos, co my. Przeto wypalimy fajkę narady. Przedtem jednak chcę się rozmówić z Hong-peh-te-keh, wodzem Sioux-Ogallalla.
Zszedł z konia, a za nim również Winnetou. Ustawiono się dookoła jeńca. Old Shatterhand podszedł bliżej i rzekł:
— Ciężki Mokasyn wpadł w ręce wrogów. Wojownicy jego, zamknięci między skałami, są również zgubieni. Nie mogą się salwować i zginą od naszych kul, o ile wódz nie postara się ich uratować.
Urwał, oczekując odpowiedzi Ciężkiego Mokasyna. Ponieważ jednak wódz milczał, więc dodał:
— Mój czerwony brat niech powie, czy zrozumiał moje słowa.
Czerwonoskóry podniósł głowę, obrzucił Shatterhanda nienawistnem spojrzeniem i splunął. To była jego odpowiedź.
— Czy wódz Ogallalla ma przed sobą parszywe zwierzę, że się ośmielił plunąć?
— Wakon kana! — Stara baba! — rzekł zapytany.
— Ciężki Mokasyn oślepł. Nie umie odróżnić mężnego wojownika od starej kobiety.
— Kot-o pun-krai szonka! — Tysiąc psów! — syknął jeniec.
Niektórzy z otaczających czerwonych wściekle mruknęli. Old Shatterhand skarcił ich spojrzeniem, nachylił się i, ku zdumieniu otaczających a zwłaszcza jeńca, rozciął mu pęta.
— Wódz Ogallalla niech pozna, — rzekł — że nie stara kobieta, ani pies, lecz mężczyzna z nim rozmawia. Niechaj się podniesie!
Indjanin podniósł się natychmiast. Jakkolwiek zwykł panować nad rysami twarzy, nie mógł teraz utaić zakłopotania. Zamiast odpowiedzieć uderzeniem na jego obraźliwe słowa, uwolniono go z więzów!
— Otwórzcie koło! — rozkazał Old Shatterhand.
Wojownicy skupili się, dzięki czemu Sioux mógł zobaczyć wnętrze kotliny. Ujrzał swych wojowników za Grobowcem Wodza. Poznać było z ruchów, że się naradzają. Oko wodza błysnęło. Czyż nie mógł uciec? W najlepszym razie dotarłby do swoich wojowników — w najgorszym padłby od kuli, co było lepsze od śmierci męczeńskiej na palu.
Old Shatterhand spostrzegł ów szczególny błysk w oczach. Rzekł:
— Ciężki Mokasyn pragnie uciec. Niechaj się nie kusi! Jego imię mówi nam, że stawia wielkie kroki, nasze nogi są wszakże lekkie, jak lot wróbli, a nasze kule nigdy nie chybiają. Niechaj na mnie spojrzy i powie, czy mnie zna.
— Hong-peh-te-keh nie ogląda kulawego wilka! — mruknął czerwony.
— Czy Old Shatterhand jest kulawym wilkiem? Czyż tam nie stoi Winnetou, wódz Apaczów, którego imię bardziej słynie, niż imię jakiegokolwiek wodza Siouxów?
— Uff! — krzyknął jeniec.
Nie spodziewał się, że ma przed sobą tych dwóch znakomitych ludzi. Spoglądając to na jednego, to znów na drugiego, przybrał wyraz głębokiego szacunku. Old Shatterhand dodał:
— Stoją tu także inni waleczni wojownicy. Wódz Ogallalla widzi oto Oihtka-petay, przywódcę Szoszonów, i Moh-awa, jego syna. Obok stoi Kanteh-pehta, niepokonany mąż leków Upsaroca. Tam dalej Davy-honskeh i Jemmy-petahtszeh. Będziesz — — —
Urwał, ponieważ w tej chwili rozległ się taki grzmot, że konie stanęły dęba, a odważni wojownicy drgnęli. W dolinie rozbrzmiewał długi ryczący odgłos. Ziemia drgnęła pod nogami struchlałych mężczyzn. Z rozsianych po całej dolinie otworów wzniosły się gęste kłęby pary, tu szaroniebieskie, tam znów żółte, czerwone lub ciemne. Po parze wybuchnęły rozliczne wytryski. Ściemniło się od piekielnych wyziewów i strumieni szlamu o nieznośnym duszącym zapachu.
Niepodobna było ujść dwudziestu czy trzydziestu kroków. Należało się wystrzegać gorących wytrysków. Nastąpiło nieopisane zamieszanie. Konie zerwały się i pomknęły w galopie. Ludzie krzyczeli i rozbiegli się na wszystkie strony. Z głębi kotliny rozlegał się przerażony krzyk Ogallalla. Konie Siouxów również uciekły ku wylotowi kotliny. Niektóre wpadały do otworów i natychmiast nikły pod warstwą szlamu. Inne przedarły się przez biwakujących u wyjścia białych i czerwonych, wzmagając zamieszanie.
Old Shatterhand z początku zachował zimną krew. Odrazu po pierwszym huku schwytał wodza Siouxów, aby nie zbiegł. Ale musiał Mokasyna puścić, chcąc uniknąć niebezpiecznego wytrysku. Wpadł przytem na Grubego Jemmy’ego, który runął i, trzymając się kurczowo Old Shatterhanda, pociągnął go za sobą.
Ciężki Mokasyn ze strachu nie myślał nawet się wyrwać. Wkrótce jednak zmiarkował, że nadarza się okazja.
Wydając zwycięski okrzyk, drapnął ku dolinie. Ale nie zapędził się daleko. Musiał wyminąć Boba. Ten błyskawicznym ruchem uderzył go kolbą po łbie, wszakże siła ciosu powaliła jego samego. Murzyn chciał się zerwać, gdy stratował go jeden z przerażonych koni. Nie mógł się zatem podnieść. Krzyczał tylko:
— Wódz uciekać! Za nim! Za nim!
Ciężki Mokasyn, ogłuszony uderzeniem Boba, zachwiał się na nogach, lecz już po chwili pobiegł dalej.
Marcin, syn niedźwiednika, usłyszał krzyk murzyna. Widział, jak ucieka wódz, i pobiegł za nim. Czyżby miał uciec kat jego ojca? Nie! Ciało dzielnego chłopca było pokaleczone więzami; nie miał też przy sobie żadnej broni, a jednak, wytężając wszystkie siły, pobiegł za Ciężkim Mokasynem.
Ten nawet nie oglądał się za sobą. Sądził, że nikt go nie ściga, i całą uwagę skupił na drodze, którą podążał do grobowca. Tu było najwięcej niebezpiecznych otworów. Skierował się zatem na prawo ku ścianie doliny, aby wzdłuż niej bezpieczniej i łatwiej dotrzeć do celu.
Jednakże mylił się bardzo. Tam również było tyle parujących otworów, że stale musiał je wymijać. Nieraz podnosił już nogę do skoku, gdy przekonywał się, że to, co uważał za stały ląd, jest lepką, niezgłębioną masą. Unikał śmierci tylko dzięki błyskawicznym zwrotom. Co sekunda otwierały się przed nim szczeliny, musiał więc nieraz, kiedy już za późno było się cofać, śmiałym skokiem przesadzać otchłanie zatracenia.
Nadto odczuwał skutki uderzenia kolbą. Głowa ciążyła, przed oczami płonęła łuna, płuca odmawiały posłuszeństwa, nogi zaś powoli omdlewały. Chciał przez chwilę wypocząć. Obejrzał się po raz pierwszy i jakby przez krwawą mgłę zobaczył zbliżającego się prześladowcę. Nie widział rysów twarzy, nie widział, że był to młodziutki chłopiec.
Przerażony, pomknął dalej. Nie miał przy sobie broni, a sądził, że wróg jest uzbrojony. Dokąd miał uciec? Przed nim, za nim i z lewej strony zionęły otwarte przepaście, grożące zagładą. Z prawej strony wznosiła się pionowa ściana skalna. Wyczerpywały się resztki sił. Zrozumiał, że jest zgubiony.
W owej chwili ujrzał wznoszące się naukos ku górze stopnie, dwa, trzy, cztery i więcej. Były to złomy, gdzie ongi Old Shatterhand szukał ratunku. Tędy i tylko tędy wódz Ogallalla mógł się salwować! Wytężył ostatnie siły i wspinał się na coraz wyższy stopień...
Tymczasem otwory wulkaniczne przestały działać, niemniej raptownie, niż zaczęły. Powietrze się wyklarowało.
Rozległ się okrzyk przerażenia. To murzyn krzyknął:
— Massa Marcin! Mój dobry kochany massa Marcin! Wódz go chcieć zabić, lecz masser Bob ratować! Oho!
Wskazał na krawędź skalną i pobiegł ku niej. Zapaśnicy walczyli na śmierć i życie. Wódz uchwycił Marcina potężnemi rękami i usiłował strącić w przepaść. Aliści był wyczerpany i prawie ogłuszony. Zręczny, odważny chłopiec wywijał mu się z rąk. W pewnej chwili Marcin, wyrwawszy z rąk Mokasyna, cofnął się jak najdalej i z rozbiegu wpadł całą siłą na wodza. Ogallalla stracił równowagę, machnął w powietrzu rękoma, stracił grunt pod nogami i runął ze skały z okrzykiem przerażenia. Wpadł do ziejącego na dole otworu, którego straszliwa paszcza natychmiast go wchłonęła.
Wszyscy zgromadzeni w dolinie przyglądali się tej walce. Z przedniej części rozległ się krzyk radosny, z głębi zaś wycie Sioux-Ogallalla, którzy musieli się przyglądać, jak chłopiec pokonał ich wodza. Nad całym zgiełkiem górował jednak głos Boba, który sadził przez kamienie i z głośnemi zachwytami wpadł w objęcia zwycięzcy.
— Dzielny chłopak! — oświadczył Jemmy — Serce mi drżało o niego. Czy panu nie, Frank?
— No, a jakże, — odparł Sas, ocierając łzy radości. — Spociłem się ze strachu. Odważne dzieciątko zwyciężyło, nie będziemy więc mieli wiele kłopotu z Ogallalla. Zmusimy ich, aby zgięli karki pod kulinarnym jarzmem.
— Kulinarnym? Chyba pan myśli...
— Milczże pan z łaski swojej! — przerwał surowo Frank. — W tak uroczystym momencie nie będę się z panem certował. Widzę, że Sioux-Ogallalla muszą zwinąć dudy w miech. Zawrze się zatem powszechny międzynarodowy pokój, w którym i my obaj weźmiemy udział. Podaj pan mi rękę! Bądźcie pochłonięte, miljony! Et in terra knax!
Uścisnął rękę roześmianego Grubasa i podszedł do Marcina Baumanna, który wracał wraz z Bobem.
Wszyscy winszowali Marcinowi wyrazami najwyższego uznania. Old Shatterhand zaś zwrócił się do zebranych:
— Messurs, zostawcie teraz konie, które i tak są pewne. Rozbiegły się tylko wierzchowce Ogallalla. Ci ludzie muszą pojąć, że nie mają nadziei ratunku. Muszą się poddać, choćby pod wrażeniem mocy podziemnych i śmierci wodza. Zostańcie tutaj! Pójdę do Sioux wraz z Winnetou. Za pół godziny będziemy wiedzieli, czy poleje się krew ludzka, czy nie.
Z wodzem Apaczów podszedł do grobowca, za którym schronili się Ogallalla. Na czyn tak śmiały mogli się ważyć tylko ci dwaj ludzie, świadomi, że same ich imiona rzucą postrach na wrogów.
Jemmy i Davy rozmawiali szeptem. Postanowili poprzeć intencje pokojowe Old Shatterhanda. Czerwonym sojusznikom niebardzo przypadało do gustu oszczędzanie wroga. Niedźwiednik zaś i jego pięciu towarzyszów tak okropnie cierpieli w niewoli, że pałali pragnieniem zemsty.
Zatem obaj przyjaciele zgromadzili obecnych dookoła siebie. Jemmy palnął mówkę, w której dowodził, że łagodne postępowanie leży w interesie obu stron. Wprawdzie można było przewidzieć, ze w razie walki Ogallalla polegną. Ale ileby krwi ludzkiej popłynęło? A poza tem należało się spodziewać, że i inne szczepy Siouxów wykopią topór wojenny, aby się zemścić na sprawcach nieludzkiej i niepotrzebnej krwawej łaźni. Na zakończenie dodał:
— Szoszoni i Upsaroca są mężnymi wojownikami i żadne plemię nie dorówna im męstwem. Ale Siouxów jest tylu, ile piasku na pustyni. Skoro dojdzie do wojny, ileżto ojców, matek, żon i dzieci Szoszonów i Upsaroca opłakiwać będzie swoich synów, mężów i ojców! Rozważcie, że los wasz spoczywa w waszych rękach. Old Shatterhand i Winnetou uprowadzili Mężnego Bawołu i jego syna Moh-awa z pośród ich obozu i pokonali Ogniste Serce i Stokrotnego Grzmota. Mogliśmy wybić co do nogi wszystkich wojowników, atoli oszczędziliśmy ich, gdyż Wielki Duch kocha swe dzieci i pragnie, aby żyły ze sobą w zgodzie. Howgh!
Mowa ta wywarła wielkie wrażenie. Baumann i jego uratowani towarzysze gotowi byli wyrzec się zemsty. Indjanie milczeniem przyznali mówcy słuszność. Tylko jeden z nich był wielce niezadowolony, mianowicie przywódca Upsaroca.
— Ciężki Mokasyn zranił mnie! — rzekł. — Czyż Ogallalla nie mają odpokutować?
— Mokasyn nie żyje. Szlam wchłonął go wraz z jego skalpem. Jesteś pomszczony.
— Lecz Ogallalla ukradli nam leki!
— Będą musieli zwrócić. Jesteś silnym mężczyzną i mógłbyś wielu wrogów zabić. Wszelako „silny niedźwiedź“ jest dumny — nie kwapi się zmiażdżyć małego, tchórzliwego szczura.
To porównanie poskutkowało bardziej, od długiej mowy. Pochlebstwo dobrze usposobiło olbrzyma. Był wszak zwycięzcą. Mógł albo zabić wrogów, albo wybaczyć. Umilkł.
Niebawem wrócili Old Shatterhand i Winnetou na czele Ogallalla, którzy szli gęsiego długim szeregiem. Złożyli broń i cofnęli się, milcząco wyrażając kapitulację. Stali z pochylonemi głowami i smutnemi minami. Nieszczęście uderzyło w nich tak znienacka i tak gwałtownie, że byli jakby oszołomieni.
Jemmy zdał sprawę ze swej mowy i jej skutków Old Shatterhandowi. Ogromnie ucieszony myśliwy uścisnął mu dłoń i zawołał do Ogallalla:
— Wojownicy Ogallalla wydali broń, ponieważ przyrzekłem darować im życie. Zginął Ciężki Mokasyn, a także obaj kaci Wohkadeha i Marcina. To wystarczy. Wojownicy Siouxów niechaj wezmą zpowrotem oręż. Pomożemy im także odszukać konie. Niechaj zapanuje między nami pokój. Nad grobowcem wodza będziemy wraz z nimi rozpamiętywali wojowników, którzy padli od mej ręki. Niechaj zostanie zakopany topór wojny pomiędzy nami a Ogallalla. A potem niechaj wrócą moi czerwoni bracia na swoje tereny, gdzie będą mogli opowiadać o dobrych ludziach, którzy nie zabijają pokonanych wrogów, i o Wielkim Manitou białych twarzy, który kazał kochać nawet wrogów! Powiedziałem.
Ogallalla oniemieli z radosnej niespodzianki. Poprostu nie śmieli wierzyć w tak pomyślny obrót sprawy. Odzyskawszy broń, otoczyli z dziękczynną radością znakomitego myśliwego. Nawet przywódca Upsaroca był zadowolony, skoro się dowiedział, że odzyska wszystkie leki.
Konie nie uszły daleko. Łatwo było je schwytać. Sprowadzono zwłoki obu wojowników, zastrzelonych przez Old Shatterhanda, i pogrzebano wpobliżu grobowca. Dzień spędzono na poważnych ceremonjach żałobnych, poczem opuszczono niezdrową miejscowość i udano się do lasu, aby wypocząć należycie po przebytych trudach.
Wieczorem, kiedy przyjaciele i wrogowie siedzieli społem przy ogniskach i gwarzyli o przygodzie, Frank odezwał się do Grubego Jemmy’ego:
— Najlepszą częścią naszego dramatu jest zakończenie. Przebaczono i zapomniano. Od urodzenia nie jestem zbyt wielkim zwolennikiem zabójstwa i rozlewu krwi, gdyż: nie czyń bliźniemu, co tobie niemiło. Zwyciężyliśmy. Pokazaliśmy bogom, żeśmy bohaterami. Pozostaje tylko jedno. Chce pan?
— Ale co?
— Kto się lubi, ten się czubi. Stale się certujemy jedynie dlatego, że sobie sprzyjamy. A więc, przyznajmy się do miłości i zawrzyjmy braterstwo. No, zgoda, stary szwedku? Topp?
— Topp! — rzekł Jemmy.
— Chodź w objęcia, serce moje! Nareszcie, nareszcie spełni się to, co już szyllerowska „Radość, boska iskro bogów,“ tak pięknie zapowiadała:
Twoje więzy znów splatają,
to co nierozsądek różni.
Frank i Jemmy przetapiają
zawiść na braterskiej kuźni!