<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Sława
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIV
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

O ósmej wieczór mieszkanie państwa X. było gotowe na przyjęcie gości. W salonie, w buduarze pani, w pokoju jej siostry, panny Emilji, i w gabinecie pana już zapalono lampy. W jadalni kredencerz z pomocnikiem budowali na stołach kolumnadę z talerzy, a w przedpokoju dwaj służący, we frakach z herbownemi guzikami, przygotowywali marki na odzież, krytykując, dla zabicia czasu, różne ułomności swoich panów.
Dziś miało odbyć się nader ciekawe zebranie, mianowicie raut z magnetyzerem i to niepospolitym. Zwyczajni magnetyzerowie ograniczają się na usypianiu medjów, lub pozbawianiu ich władzy w rozmaitych częściach ciała; ten zaś miał zmusić swoje medjum do... prorokowania.
W kole znajomych państwa X. od tygodnia zajmowano się rautem i szukano kandydatów, którzy zgodziliby się na wyjawienie ich tajemnic przeszłych, teraźniejszych i przyszłych zapomocą sztuki magnetyzerskiej. Jakkolwiek o przepowiedniach magnetycznych mówiono z niedowierzaniem, uważając je za oryginalną rozrywkę, nikt przecie nie życzył sobie, aby mu prorokowano. Ludzie nie mają ochoty zaglądać w przyszłość, ani w licznem towarzystwie słuchać dziejów swojej przeszłości.
W braku kandydata z osób obecnych, postanowiono posłużyć się nieobecnym. Był nim Juljan Z., krewny pani domu. Młodzieniec ten, skończywszy uniwersytet, przed siedmioma laty wyjechał na dalsze studja do Paryża. Z początku komunikował się z rodziną i przyjeżdżającymi do Francji znajomymi; nagle jednak (a stało się to jeszcze w roku 1880) gdzieś znikł i od tej pory nie odpisywał nawet na listy.
Był to człowiek zdolny, ambitny i zamknięty w sobie. Jego zniknięcie wywołało rozmaite domysły. Przypuszczano, że się zakochał, szeptano, że się zabił; niektórzy posądzali go o należenie do jakiegoś spisku, inni o zwykły występek, za który dostał się do aresztu.
Dopiero w ostatnich czasach nadeszły cokolwiek dokładniejsze wieści. Juljan nie zginął, ani siedział w więzieniu, ale od pięciu lat, zerwawszy stosunki z ludźmi, pracował w jakiemś laboratorjum. Ktoś z dawnych kolegów widział go i ogłosił, że wygląda jak nędzarz i manjak. Dodał też, że Juljan pracuje nad wynalazkiem niedorzeczniejszym od perpetuum mobile, ale — co mianowicie robi, niewiadomo.
Tego to człowieka tajemnice miał dziś odsłonić magnetyzm, częścią dla uspokojenia rodziny, częścią dla zabawienia wiecznie nudzącego się towarzystwa. Rozumie się, że krewni zastrzegli, ażeby magnetyzer nie ogłaszał faktów zbyt skandalicznych, gdyby takowe znalazły się w życiu Juljana.
— O, niech państwo będą spokojni, takich tajemnic niema — odparł dość nieostrożnie magnetyzer, co niektórym dało do myślenia, że ów seans magnetyczny będzie poprostu mistyfikacją.
Sam magnetyzer od niedawna bawił w Warszawie; był on wszędzie gorąco zapraszany, ale — nie cieszył się sympatją. Wygłaszał bowiem zdania bardzo ekscentryczne o tutejszych klasach inteligentnych.
— Jesteście — mówił — zacofani, a co gorsze: pogrążeni w umysłowym letargu. Wielkie ideje cywilizacyjne, jeżeli kiedy były, zamarły w was, zostawiając po sobie skorupy i strzępy. Wy skorupy te podajecie z rąk do rąk i sami nie wierząc w ich wartość, głośno nazywacie skarbami przeszłości. Dokoła was wszystko poszło naprzód, Zachód i Wschód. Na niwie świata wyrosły i dojrzały nowe idee naukowe, filozoficzne, artystyczne i społeczne, powstały nowe zagadnienia i nowi bohaterowie. Wy tego wszystkiego nie znacie; gdy coś wpadnie do was jak kontrabanda, przyjmujecie drwinami lub gniewem i, aby czemśkolwiek zająć wyjałowione umysły, cofacie się marzeniami do wieków średnich. Jest to złowrogi objaw. Przypomina on zgrzybiałych starców, którzy, ślepi i głusi na otaczającą ich rzeczywistość, lubią myśleć i rozprawiać tylko o dawnych czasach.
Rozumie się, że tak niesmacznych wywodów słuchano z obawą i wstrętem. Ludzie inteligentni twierdzili, że magnetyzer jest zarozumialcem, który nie zna położenia kraju, że, prócz tego, uległ zarazie radykalizmu; damy zaś zarzucały mu najstraszniejszy występek, mówiąc, ze zgrozą pełną wdzięku:
— Ależ ten człowiek wcale nie ma wychowania!...
Ponieważ jednak przyjechał z zagranicy i budził ciekawość, a tem samem tworzył świetną ozdobę rautów, więc wydzierano go sobie. W krótkim czasie stał się tak modnym, że zepchnął na drugi plan wszystkie osiadłe tu znakomitości, nawet przejezdnych koncertantów. Zaćmić go mógłby tylko człowiek z wystającemi kłami w ustach, albo z rogami na głowie, gdyby taki istniał i zgodził się swoją osobą uświetniać rauty.
Szczególny magnetyzer wybrał sobie niemniej dziwne medjum. Był nim drugi kuzyn pani X., młody chemik, poeta i entuzjasta. Młodzian ten chętniej czytywał romanse Juljusza Verne’a, aniżeli kursa uniwersyteckie, zapalał się do każdej nowości, wierzył w wynalazek machin latających, w możność korzystnego używania wody na opał, w wielkie reformy społeczne, a nadewszystko w to, że studenci, jako ludzie pracujący nad nauką, są najznakomitszą klasą narodu.
Zaznajomiwszy się z magnetyzerem, przesiadywał z nim od rana do wieczora i nietylko poddawał się wszelkim próbom, ale, co gorsze, nasiąknął jego przewrotnemi ideami. Pewnego nawet dnia, w swoim malowniczym języku oświadczył kuzynce, że, jego zdaniem, damy są lalkami, salony — trupiarniami, a cała inteligencja — zgnilizną. Pani X. o mało nie dostała spazmów i przez kilka dni nie rozmawiała z kuzynem. Na jego szczęście postanowiony został raut z przepowiedniami, a ponieważ magnetyzer uważał młodego studenta za najwłaściwsze medjum, więc przywrócono go do łaski.
W nawiasie wypada dodać, że młodziutki przyrodnik znał swego kuzyna Juljana i bardzo go kochał. On był jednym z ostatnich, którzy widzieli Juljana w Paryżu, tęsknił za nim i twierdził, że wuj zrobi coś wielkiego w nauce. Gdy zaś uchwalono odwołać się do pomocy sił wyższych dla wyjaśnienia losów zaginionego, młody chemik z magnetyzerem przez kilka dni odbywał w tej sprawie bardzo szczegółowe konferencje, nawet z pomocą papieru i ołówka.
Umyślnie wspominamy o tych drobiazgach, gdyż na ich podstawie, jeden z lekarzy, który przyjmował udział w magnetycznym seansie, głosił po mieście, że cała przepowiednia, dotycząca Juljana, była figlem magnetyzera i studenta. Rozumie się, nikt z ludzi rozsądnych nie uwierzył tym plotkom, damy były oburzone, a jeden z przyjaciół doktora począł od tej pory gardzić nim i mówił:
— Prawda, że każdemu wolno mieć własne zdanie; ale tylko człowiek bardzo zarozumiały wątpi o tem, co uznało za prawdę kilkadziesiąt osób, mających także conajmniej rozsądek.
W parę minut po ósmej, pani X., jak przystoi na gospodynią, była już ubrana i szeleszcząc powłóczystą suknią, przebiegła oświetlone pokoje, aby przekonać się, czy wszystko jest w porządku. Nie musiało jednak być zupełnie dobrze, gdyż z nerwowym pośpiechem uderzyła w elektryczny dzwonek, wołając:
— Jest tam który?...
Z jadalni wbiegł kredencerz, z przedpokoju obaj wygalonowani lokaje.
— W sali lustro przy kominku niewytarte... W pokoju pana lampa filuje i fotele zanadto przysunięte do stołu... W moim — na albumie inkrustowanym leżą dwa ciężkie... Ładny porządek!
Lokaje rozbiegli się, ażeby poprawić uszkodzenia; kredencerz stał wyprostowany. Pani zwróciła się do niego.
— Kucharz przyszedł?
— Już jest. Mówi, że masła za mało.
— Jeżeli za mało, niech dołoży ze swojej śpiżarni. Wino przyniesione z piwnicy?
— Jeszcze jaśnie pan nie dał klucza.
— A co pan robi?
— Jaśnie pan czyta „Kurjera Porannego.“
— O tej porze?... Proś pana, ażeby ubrał się i dał klucz. A wina wziąć tylko dwadzieścia butelek, bo jutro się sprawdzi.
Kredencerz cofnął się za drzwi, pani przeszła do salonu. Tam spojrzała w lustro, a dostrzegłszy na twarzy ślady gniewu, uśmiechnęła się dla wygładzenia rysów i ukłoniła się samej sobie: z powagą, serdecznie, majestatycznie i wyjątkowo grzecznie — dla wprawy, aby każdemu gościowi oddać taki ukłon, jaki odpowiada jego towarzyskiej pozycji.
Zegar wybił wpół do dziewiątej i pani zaczęła się niecierpliwić, że niema gości, choć raut, na żądanie magnetyzera, zapowiedziano w wyjątkowo wczesnej porze. Wnet jednak, opamiętawszy się, powtórzyła serją uśmiechów: szczerych, pobłażliwych, naiwnych i wesołych, wiedząc, że dziś każdy się przyda. Naprzeciw lustra, przed którem odbywały się te ćwiczenia, w drugim końcu sali stało również lustro. I otóż pani X. zobaczyła w niem swój salon, znowu salon, jeszcze salon i nieskończenie długi szereg wielkich, pięknych lecz pustych salonów, a w każdym samą siebie zawsze piękną, zawsze pięknie ubraną, i zawsze niezadowoloną. Zdawało jej się, że na każdem ze złoconych krzeseł, jedwabnych kanap i lubieżnie wtył wygiętych foteli, siedzi i ziewa nie dające się wygnać, szare widmo nudów.
— Boże, jakież to życie okropne!... — westchnęła, niejasno przypominając sobie, że kiedyś marzyło się jej inne życie. Na chwilę błysnęły jej dawno wygasłe nadzieje i pragnienia. Jacyś mężczyźni o bohaterskich sercach i duszach szlachetnych, którzy dążyli do wielkich celów, — równe im kobiety zawsze jednakowo uwielbiane i pożądane, — kraj zalany powodzią bogactw nowych idei, — praca przy pieśni, — prawda, piękno i dobro, sprawujące rządy nad światem...
— Skąd ja o tem wiem?... — szepnęła. — Ach, to on, ten oryginał Julek opisywał mi takie dziwy... Ale wyjechał i — wszystko się skończyło.
Oczy jej zaszły łzami, lecz wnet oprzytomniawszy, obtarła je prędko i zmusiła się do uśmiechu zadowolenia.
— Nie — to uśmiech smutny, poprawmy się, bo zaraz goście przyjdą... Teraz dobrze.
W dalszych pokojach rozległ się odgłos kroków. Wszedł pan X.
— Ciekawym — rzekł — czy zbierze się dziś komplet?
— Jakto, myślisz grać? — zawołała przestraszona pani.
— Rozumie się, skoro przez cały wieczór goście będą zajęci tym waszym magnetyzerem.
— I nie jesteś ciekawy rzeczy tak cudownej?
— W preferansie trafiają się większe cuda — odpowiedział pan.
— A los Julka, nicże cię nie obchodzi?
— Półgłówek! — wzruszył pan X. ramionami. — Mógł być dyrektorem cukrowni i akcjonarjuszem, a zmarnował czas na jakieś tam wynalazki. Tylko czekam, że poprosi, abym jego długi spłacił. Wynalazca... Reformator...
Z za okna doleciał głuchy turkot i na dziedziniec wjechała jedna kareta, druga, trzecia. Szwajcar kilka razy uderzył w dzwonek, brzęknęły drzwi w przedpokoju, goście zaczęli się schodzić.
Pan spojrzał na zegarek.
— Nigdybym nie pomyślał — rzekł — ażeby raut mógł zacząć się o dziewiątej. Zrobiliśmy coup d’état. Jutro będzie o tem mówić całe miasto....
Zaszeleściły suknie dam, zaskrzypiały kamasze panów i, poprzedzone dźwiękami francuskiej rozmowy, weszło odrazu kilkanaście osób. Wszystkie twarze były uśmiechnięte, nikt bowiem nie znalazł się pierwszy w salonie, jak Robinson na odludnej wyspie. Jednocześnie w drugich drzwiach ukazała się siostra gospodyni domu, urocza panna Emilja.
Zaczęły się powitania, wykrzykniki, wszystkie rodzaje uśmiechów i ukłonów. Znalazł się też magnetyzer i jego medjum, ubrane we frak ostatniej mody i nowe binokle, które trochę za często spadały mu z zadartego nosa. Pani A. zaczęła poszukiwać takiego punktu, w którym najlepiej wydałyby się jej brylanty, — pani B. majestatycznie chodziła po sali, nie dlatego, ażeby upokorzyć ludzkość, ale, aby zwrócić uwagę na swoją paryską suknią, a pani C., mająca prawie pełnoletniego syna, który już przegrał w karty swój mająteczek, otaczała posażną pannę Emilję dowodami niezwykłej tkliwości. Współcześnie pan D. szukał okazji do wymienienia kilku słów z panią E., tak jednakże, aby ich mąż nie widział, — pan F. w natrętny sposób kokietował dyrektora kolei, pan G. upatrywał partnerów do winta, a panowie J. i K. usiłowali okazać pewnej młodej osobie, że się wcale między sobą nie znają, że wcale o siebie nie dbają i że przy pierwszej sposobności zażądają od siebie wyjaśnień. Grywając w bilard, gdzie nie było owej młodej osoby, dwaj rywale mieli dla siebie nieco pobłażliwsze uczucia.
Magnetyzer i lekarz, nie wierzący w magnetyzm, usunęli się w kąt, z którego można było widzieć całe towarzystwo.
— Kto jest ten pan? — pytał lekarza magnetyzer, mający słabość do nieustannego zasięgania informacyj.
— Ten? Jest to bardzo przyjemny młody człowiek.
— A co on robi?
— Jak pan widzisz — robi ładne pozy.
— Ale z czego on się utrzymuje?
— Tymczasem zaciąga długi.
— A czem je spłaci?
— Może posagiem, jeżeli się bogato ożeni.
— Wy tu wogóle mało robicie? — pytał dalej niestrudzony magnetyzer.
— Przynajmniej staramy się o to — objaśnił lekarz.
— A ta pani kto jest?
— Majętna wdowa.
— Jej fizjognomja bardzo mnie interesuje. Wygląda, jakby wiecznie toczyła walkę sama ze sobą.
— I toczy ją.
— Czy ona jest filozofką?
— Może nią być. Tymczasem chciałaby wyjść zamąż, a boi się trafić tak, jak za pierwszym razem.
— Miała złego męża?
— Gorzej, bo mówi, że go wcale nie miała.
— A ten pan, czy on jest zakochany w tej damie?
— Tu nikt nie kocha się w nikim.
— Więc co robią?
— Jedna strona udaje, że się kocha, a druga — że w to wierzy.
— Nie umiecie nawet grzeszyć?
— Owszem, grzeszymy, ale tak, ażeby nie dostać się do piekła, tylko do czyśćca.
— To jest przezorność.
— Jedna z niewielu, jakie posiadamy.
W tej chwili pani X. zbliżyła się do magnetyzera z najsłodszym uśmiechem, oznaczającym prośbę.
— Jestem gotów — rzekł do niej — możemy zacząć.
W sali szmer spotęgował się. Osoby chciwe wrażeń z pośpiechem zaczęły zajmować miejsca, grupa zaś panów różnego wieku i wzrostu, pod dowództwem gospodarza, wyniosła się do dalszych pokojów, gdzie były stoliki do kart. Na środku sali został tylko magnetyzer i medjum, napróżno usiłujące utrzymać binokle na nosie, tudzież pewien młody człowiek nieśmiały, który, nie wiedząc, gdzie się podziać i co począć z rękoma, tak żywo manewrował swoim szapoklakiem, że nagle otworzył go, robiąc wielki łoskot. Wzbudziło to ogólną, choć pełną dyskrecji wesołość, co doreszty zmieszało młodego człowieka. Cofając się ze środka sali, przysiadł na kolanach znakomitemu kompozytorowi, i wkońcu umieściwszy się za krzesłem swego osobistego nieprzyjaciela, rzekł — do całkiem nieznanej damy, że oddawna pragnął przepędzić wieczór w jej miłem towarzystwie. Dama zlękła się, osobisty nieprzyjaciel szyderczo patrzył na sufit, a młody człowiek nieśmiały zapragnął odebrać sobie życie.
We drzwiach, korzystając z ogólnego ruchu, dwaj bywalcy rozmawiali półgłosem:
— Nie wiesz, co jest na kolacją?
— Owszem, mówił mi kredencerz, że będzie łosoś, zwierzyna, bażanty i lody.
Ktoś, zboku, uśmiechnął się; ażeby dać mu naukę, pierwszy pan odezwał się już głośniej:
— Bo widzisz, jeżeli my przychodzimy do takich dudków, to mamy prawo żądać przynajmniej dobrej kolacji.
W tej chwili przecisnęła się między nimi gospodyni; bywalcy powitali ją z protekcjonalną życzliwością, ona zaś, mocno zarumieniwszy się, rzekła w przelocie:
— Magnetyzer jest bardzo zajmujący. N’est-ce pas?
— Cudowna kobieta — szepnął bywalec, który rozmawiał z kredencerzem, sądząc, że tym sposobem najłatwiej przywróci chwilowo naruszoną harmonją z gospodynią.
— Ravissante! — poparł go towarzysz.
Tymczasem magnetyzer i medjum wyszli z salonu do buduaru pani, zamykając za sobą drzwi. Szmer cichnął, jeszcze tylko było słychać przesuwanie krzeseł i dyskretne skrzypienie butów jakiegoś spóźnionego gościa.
— Pst! pst!...
Magnetyzer otworzył obie połowy drzwi, a obecni ujrzeli w głębi buduaru, przy niebieskawem świetle lampy, uśpionego na fotelu przyrodnika. Był on bardzo blady; lewa połowa fraka odchyliła mu się tak, że widać było kawałek białego rękawa koszuli. Magnetyzer wykonał nad jego głową jeszcze parę ruchów dopełniających i medjum zmartwiało; binokle zsunęły mu się z nosa i z cichym brzękiem spadły na kamizelkę.
Widzowie obojej płci wstrzymali dech w piersiach; jedna z wrażliwszych dam zerwała się z miejsca i uciekła z salonu, wąchając po drodze mały flakonik, a urocza siostra gospodyni zaczęła z wdziękiem ziewać, na znak, że i ona potrafiłaby ulec potędze magnetycznych fluidów. Nareszcie młody człowiek nieśmiały upuścił z hałasem swój szapoklak i uległ silnym potom, wobec czego sąsiadka zaczęła obrzucać go spojrzeniami, wyrażającemi obawę i współczucie. Im dama goręcej odczuwała jego zakłopotanie, tem on obficiej potniał, im on bardziej potniał, tem ją ogarniała większa litość. Trudno przewidzieć do czegoby doszli, gdyby uwagi obojga nie odwrócił magnetyzer, podnosząc rękę dogóry.
Posiedzenie odbywało się w języku francuskim.
— Czy możesz widzieć Paryż? — spytał magnetyzer uśpionego chemika.
— Mogę — odparło medjum z wielką pewnością. — Tylko proszę zwrócić mnie twarzą w stronę południowo-zachodnią.
Magnetyzer pomyślał, poruszył fotel w tę i ową stronę, a nareszcie ustawił go w sposób wedle swego rozumienia najwłaściwszy. Blada twarz medjum była skierowana ku wschodowi.
— A teraz czy widzisz Paryż? — spytał magnetyzer.
— Doskonale — rzekło medjum.
Pamiętna ta chwila stała się początkiem nieporozumień pomiędzy doktorem, który nie wierzył w magnetyzm, i jego przyjacielem, który miał pasją do rzeczy niezwykłych. Doktór bowiem, spostrzegłszy, że medjum patrzy na wschód, a mimo to widzi Paryż — uśmiechnął się.
— Jakto, już się pan śmiejesz? — szepnął jego przyjaciel — już pan drwisz, choć jeszcze nic nie widziałeś?...
— To, co widzę, wystarcza.
— Wystarcza pańskim uprzedzeniom!... — mruknął przyjaciel, gryząc wargi.
Magnetyzer znowu podniósł rękę. W sali ucichło.
— A teraz — mówił magnetyzer — cofam twoją myśl o lat pięć wstecz. Rok... (Tu cofnął fotel.) Dwa lata... (Drugie cofnięcie.) Trzy, cztery, pięć lat!...
Skutkiem cofania myśli w przeszłość, fotel ze śpiącym naturalistą znalazł się pod piecem. Magnetyzer musiał sprowadzić go na poprzednie miejsce, co powinnoby zatrzeć w pamięci medjum obrazy przeszłości. Doktór znowu uśmiechnął się.
— Pan, widzę, umyślnie mnie szykanujesz — rzekł drżący z gniewu przyjaciel i, napiętnowawszy wzrokiem impertynenckie miny doktora, przeszedł na drugi koniec sali, mrucząc:
— Dziś dopiero zrozumiałem tego człowieka... Po tylu latach!...
Boleść jego o wiele przewyższała winę sceptycznego doktora.
Tymczasem magnetyzer począł zadawać uśpionemu szereg pytań, na które medjum odpowiadało mniej lub więcej jasno. W taki sposób utworzyła się dosyć dziwna historja, dotycząca przeszłości i przyszłości Juljana Z., którą tu podajemy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.