Słoń Birara/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Słoń Birara
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
BIRARA — ŁOWIEC.

Birara żył już bardzo długo.
Parniętał on złe i dobre czasy. Cośniecoś pozostało mu nawet ze wspomnień o wolności.
Nie tęsknił za nią, lecz zapomnieć nie mógł.
Teraz, gdy dnie i noce spędzał w dżungli, wspomnienia te odżyły w nim z niepojętą siłą.
Wolność przemówiła nagle do starego słonia.
Krzyczała natrętnem rechotaniem i skrzekiem małych, popielatych małpek.
Tych — zwinnych, wesołych małpek, co mają długie ogonki i zabawne czubki nad czołem.
Rechotały i zaglądały wszędzie, zuchwałe i ciekawe.
Musiały chyba wiedzieć, że w Indjach uważają je za „święte“, a nikt ich tu nie skrzywdzi.
Tęsknota za czemś drogiem, co minęło już bezpowrotnie, dręczyła Birarę.
Słyszał jej smętny głos w szczebiotliwej, krótkiej piosence czarnego drozda.
Czuł ją w urywanych nawoływaniach lazurowej cissy[1].
Gdy słoń pochwytywał dalekie, ponure poryki pantery, bunt zrywał się w jego łagodnem zawsze sercu.
Wszędzie i ciągle słyszał teraz tajemniczą mowę bezgranicznej wolności.
Głosy ptaków i zwierząt, szelest czołgającej się żmiji wołały ku niej.
Nawet szmer poruszanych wiatrem liści, jednostajny, dokuczliwy plusk padającego deszczu, bzykanie i granie owadów budziły w nim dalekie echa utraconego szczęścia.
Birara przez całe życie ciężko pracował wraz z Bauli, a teraz z Amrą.
Aż nagle teraz błąka się po dżungli bez pracy!
Bo cóż dla niego znaczy nieść na karku małego kornaka i obcego, białego człowieka?!
Nie czuje prawie tego ciężaru...
Mógłby się więc cieszyć, zrywać świeże, zielone gałązki, chrupać spokojnie młode, soczyste bambusy i nic, ale to nic nie robić!
Jakież to byłoby szczęśliwe, błogie życie!
I raptem — te budzące się nagle wspomnienia...
Ta tęsknota za wolnością...
Czuł w sercu żal do kogoś, coś się burzyło w nim i żądało odwetu.
Birarę drażnili teraz ludzie.
Ciągle nadstawiał uszu i węszył.
W dżungli działy się istotnie rzeczy dziwne.
Na rozkaz białego sahiba, Hindusi otoczyli ogromny szmat kniei podwójnem kołem czat.
W jednem tylko miejscu nie było zaczajonych ludzi. Zato zbudowano tam dwa rozchodzące się w różne strony parkany z grubych pali.
Skrzydła zagrody schodziły się przy wąskiem wejściu do „Kheddy“.
Stanowił ją okrągły placyk, otoczony wysokim, mocnym płotem.
Wejście do „Kheddy“ zamykało się grubą kratą. Podniesiono ją jednak za pomocą sznura, przerzuconego przez gałęź sąsiedniego drzewa.
Birara, węsząc na wszystkie strony, rozumiał, że las otoczony jest ludźmi, a w środku — na niedostępnych moczarach, wśród bambusów i haszczy pasą się dzikie słonie.
Jakaś trwoga zakradła się do serca Birary.
Kapitan, obejrzawszy uważnie zagrodzenie „kheddy“, schował się poza drzewami i krzyknął:
— Słonie, naprzód!
Wydawszy ten rozkaz, gwizdnął przeciągle.
Birara, z siedzącym na nim Amrą, wchodził w głąb osaczonej dżungli.
Ze wszystkich stron dochodziły teraz krzyki naganiaczy, stuk kijów o pnie drzew, wrzask i nawoływanie.
Cały ten zgiełk pokrył w jednej chwili straszliwy łomot, głuchy tupot ciężkich nóg i cienkie, przeraźliwe trąbienie spłoszonych słoni.
Pędziły naoślep, tratując krzaki, obalając młode drzewa, ślizgając się i padając na grzęskich polanach, okrytych wodą po ciągle spadających ulewach.
Olbrzymy zaczęły się miotać, czując zasadzkę i węsząc ludzi.
Usiłowały przerwać zdradliwe koło naganiaczy, lecz nie zdołały.
Strzały, oddawane w powietrze, rozpalone ogniska i płonąca, sucha trawa przeraziły słonie.
Szukając wolnego, bezpiecznego przejścia ogromne zwierzęta posuwały się coraz bliżej do zdradliwej „kheddy“.
Ostry węch podpowiadał im, że nie spotkają tam ludzi i buchającego dymem ognia.
Tylko jakieś bezwiedne przeczucie szeptało natarczywie:
— Tam — zguba! Nie chodź! Nie chodź!
Ludzie jednak ścigali olbrzymy leśne, hałas i zgiełk wzmagały się z chwilą każdą, coraz bliżej buchały grzmiące salwy, języki płomieni pląsały tam i sam.
W chwili rozterki i popłochu słonie ujrzały nagle Birarę i jego towarzyszy.
Stały spokojnie i patrzyły na miotających się bezładnie pobratymców.
Nagle zawróciły i spokojnym truchtem pobiegły wprost do „kheddy“.
Minęły parkany i weszły do wnętrza pułapki.
Za niemi, tłocząc się i potrącając, z sapaniem, chrząkaniem i przeraźliwym rykiem wrywały się oszalałe ze strachu słonie.
Biały sahib przeciął sznur nożem.
Ciężka krata opadła natychmiast, zamykając w zagrodzie obfitą zdobycz.
Birara stał w środku „Kheddy“ i przyglądał się nieznajomym rodakom.
Przeciągał ku nim trąbę i obwąchiwał.
Ogarnął go w tej chwili niewymowny smutek, tak wielki i bolesny, że nie usłuchał nawet rozkazu Amry.
Chłopak chciał podjechać do pali zagrody, aby dopomóc trzem „panikisom“ bezpiecznie dostać się do wnętrza.
Dopiero po trzecim okrzyku kornaka, zdumionego niekarnością słonia, Birara przeniósł przez parkan łowców i szedł, prowadząc kryjących się za nim Hindusów.
Wprawnych „panikisów“ wynajął na tę wyprawę biały sahib!
Być może najlepszych w całym Hindostanie.
Myśliwi na słonie znali dobrze imiona Guarry, Nandera i Pangala.
Ich to właśnie ukrywał za swem ciałem dziwnie teraz samotny i rozdrażniony Birara.
„Panikisy“ pokazali odrazu swoją sztukę łowiecką.
Jeden po drugim padały słonie, schwytane mocną pętlą za tylne nogi.
Próżno usiłowały powstać, próżno wyciągały trąby, aby porwać człowieka, uwijającego się dokoła!
Łowcy z szybkością i sprawnością krępowali pętami potężne zwierzęta...
Nawet trąby zaciśnięte rzemieniami, znieruchomiały, podciągnięte pod dolną szczękę.
Zgrzytnęła piła, wrzynająca się we wspaniałe kły; wtórowały jej żałosne jęki i jazgotliwy, pełen bólu ryk.
Jeden po drugim odpadały kły — zdobycz białego sahiba i hojna zapłata za jego trudy.
Kapitan krzyknął coś do kornaków.
Hindusi szybko założyli swoim słoniom chomąta i szleje z orczykiem.
Birara zaczepił hakiem o sznury krępujące największego z jeńców, i wywlókł go z zagrody.
Naganiacze zakładali na tylne nogi słoni mocne łańcuchy i uwiązywali je do grubych pni.
Po chwili zwolnione z pętów zwierzęta podniosły się i usiłowały zerwać żelazne kajdany.
Przebiegły człowiek wiedział, jak należy zatrzymać przy sobie porwaną podstępem zdobycz.
Birara wraz z Amrą pozostał w pobliżu pułapki.
Chodził ponury i smutny.
Nie smakowały mu tego dnia grube, zielone bambusy, ledwie wybujałe z rozmiękłej od deszczów ziemi; nie dotknął rzuconych mu przez chłopaka świeżych korzeni i jakichś owoców, uzbieranych w dżungli.
Coś świtało w ogromnej głowie oswojonego słonia.
Ni to wstyd, ni to żal do ludzi.
Przez kilka dni trzymano jeńców na uwięzi.
Nie karmiono ich i nie dawano im wody do picia.
Wzdychały ciężko; chwilami rozpaczliwie ryczały; skarżyły się żałośnie.
Na widok podchodzącego do nich człowieka gniewnie podnosiły trąby i wymachiwały uszami, chrapiąc i przestępując z nogi na nogę.
Nie chciały się poddać. Wolały umrzeć, niż utracić wolność i ulec przemocy człowieka.
Głód i pragnienie przełamały jednak ich opór i dumę.
Powoli zaczęły jeść rzuconą im paszę, a wkrótce brały już z rąk przyszłych poganiaczów banany, placki ryżowe i kawałki soli.
Po tygodniu początkowego oswojenia, zdjęto z nich kajdany.
Zarzucono im pętle na szyję i powiązano parami.
Oswojone słonie szły na czele, prowadząc całą gromadę do wsi.
Zbiegła się tam ludność z całej Satpury.
Biały sahib dobrze sprzedał schwytane słonie.
Hindusi uprowadzali je ze sobą.
Odtąd miały one przyzwyczaić się do pracy i milczeć, gdy kornak bije je po głowie żelaznym hakiem.
Nie każdy bowiem poganiacz myśli tak, jak myślał stary Bauli i jego wnuk — Amra.
Mógłby coś o tem opowiedzieć uwięzionym rodakom sędziwy Birara, lecz nie śmiał, gdyż patrzyły na niego z pogardą.
Ze smutkiem spoglądał na znikające w oddali słonie i wzdychał ciężko.
Tęsknota i rozgoryczenie nie opuszczały go.
Coś zatruło spokój i niezmienną pogodę w sercu Birary.





  1. Piękny, barwny ptak z rodziny wron.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.