Słoń Birara/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Słoń Birara |
Wydawca | Udziałowa Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Przemysłowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kapitan, sprzedawszy schwytane słonie, wynajął Amrę, aby go odwiózł do Użżainu, stolicy maharadży Satpury.
Obiecał mu całe 30 rupij za ten daleki przejazd, więc chłopak zgodził się natychmiast.
Zaraz też obiegł wszystkie chaty i wypytał wieśniaków o drogę.
Skończywszy niezbędne przygotowania, wyruszyli nazajutrz w drogę.
Gwarzyli sobie wesoło. Amra jednak z niepokojem spoglądał na Birarę.
Słoń szedł ze smutnie opuszczoną trąbą, milczący i ponury.
— Chory jest, czy co? — myślał chłopak. — Kąpał się dziś, więc nic mu nie dolega... Cóż mu jest?
Głowił się nad tem pytaniem mały kornak przez cały dzień, lecz odpowiedzi nie mógł znaleźć.
Droga szła przez lesiste góry. Tam i sam przecinały ją szumiące, wartkie potoki.
Spotykali inne słonie, idące z kornakami. Ciągnęły belki i duże złomy kamieni lub szły obciążone workami i skrzyniami.
Birara, który zwykle lubił te spotkania, kroczył dalej, obojętny i zamyślony.
Dopiero na trzeci dzień podróżnicy ujrzeli w oddali znaczne miasto.
Wznosiły się tam wieże i kopuły świątyń, otoczonych wysokiemi drzewami.
Szeroka droga, wykładana białemi płytami i obsadzona dwoma rzędami palm, prowadziła do pałacu maharadży Tasfina, władcy Satpury.
Straż, stojąca przy wspaniale rzeźbionej bramie, powitała białego sahiba uniżonemi ukłonami.
Wojownicy i świta dobrze znali przyjaciela swego króla. Wiedzieli, że maharadża w młodości służył w wojsku razem z kapitanem.
Birara wkroczył spokojnie na dziedziniec pałacowy z taką pewną miną, jakgdyby przez całe życie zamieszkiwał posiadłości maharadży.
Stanął przed kolumnami, prowadzącemi do wnętrza siedziby królewskiej, i dopomógł kapitanowi zejść na ziemię.
Sahib, zwracając się do starego Hindusa w czerwonym płaszczu, rzekł do niego:
— Mój dobry Wakazasie! Każ, aby zaopiekowano się tym chłopcem i jego słoniem. Muszę ich tu zatrzymać przez kilka dni...
— Rozkazałeś, sahibie — odparł Hindus i skinął na Amrę.
Starzec wskazał chłopakowi dom, gdzie się mieściła zwykle służba odwiedzających maharadżę gości.
Amra wykąpał zakurzonego i zbryzganego błotem Birarę i odprowadził go na pastwisko.
Była to obszerna łąka, podnosząca się na zbocza góry, gdzie rozpoczynała się dżungla.
Wstępu do kniei strzegły patrole żołnierzy, gdyż odbywały się tam sławne polowania, urządzane dla honorowych gości przez władcę Satpury.
Parkan z drutu kolczastego opasywał dżunglę pomiędzy Użżainem a Dustorą.
Różnorodną zwierzynę chowano w ostępach dziewiczego lasu.
W tym czasie maharadża nie miał gości.
Cała łąka z zaroślami krzaków i biegnącym, warkotliwym potokiem należała teraz niepodzielnie do Birary.
Słoń rozpoczął od tego, że wnet po kąpieli, wytarzał się w wysokiej trawie, a potem długo ocierał się bokami i zadem o skały.
Ulżyło mu to nieco, więc poweselał nawet.
Od kilku dni po raz pierwszy chrząknął i machnął ogonem.
Najadłszy się soczystej trawy, wszedł do zarośli bambusów i jął poszukiwać młodych pędów.
Czynił to leniwie, bo oczy mu się kleiły, a trąba zwisała bezwładnie.
Już zaczął drzemać, gdy posłyszał młody, dźwięczny głos.
Ktoś wołał:
— Słoń! Słoń!
Birara podniósł głowę i obejrzał się. Przez łąkę biegł mały chłopak w białem ubraniu, przepasanem szeroką szkarłatną wstęgą.
Zaciekawiony Birara poszedł mu na spotkanie, wyciągając trąbę.
Stanęli naprzeciwko siebie. Słoń obwąchał chłopca i dotknął jego ramienia.
Jak każde zwierzę, odrazu zrozumiał, że mały, nieznajomy chłopak miał dobre, szlachetne serce.
Łypnął więc oczkami i trąbą objął go za ramiona. Chuchnąwszy mu w twarz, zamruczał łagodnie.
Chłopak poszperał w kieszeni białej kurteczki i, znalazłszy karmelek, poczęstował nim Birarę. Słoń wziął przysmak ostrożnie, obwąchał i z cichem chrząkaniem włożył do paszczy.
Chłopak zaśmiał się wesoło.
Dźwięk jego głosu podobał się Birarze, gdyż brzmiał tak, jak mowa Amry.
Wyciągnął znów trąbę, pochwycił chłopca pod pachy i wsadził sobie na grzbiet.
Nowy przyjaciel klasnął w dłonie z uciechy.
Birara mruknął i podreptał truchtem przez łąkę przy wesołych okrzykach małego jeźdźca.
Amra tymczasem, spożywszy miskę bobów, obficie polanych żółtym, piekącym sosem imbirowym, zamierzał trochę się przespać.
Podszedł już był do pryczy, okrytej grubemi, miękkiemi matami, gdy posłyszał trwożne krzyki i tupot biegnących ludzi.
Wyjrzał przez okno.
Wojownicy i słudzy biegli, wymachując rękami i krzycząc przeraźliwie:
— Nassur!... królewicz Nassur!... Na ratunek!
Amra, nie rozumiejąc jeszcze, co się stało, wybiegł z domu i podążył za tłumem.
Razem ze wszystkimi dobiegł do łąki i stanął zdumiony.
Gromada żołnierzy, urzędników i lokajów pałacowych otaczała Birarę.
Amra spostrzegł odrazu, że słoń się gniewa.
Zwiniętą trąbę podnosił wysoko, szeroki łeb o niespokojnie poruszanych uszach zadzierał coraz głośniej i wydawał, urywane, przeraźliwe trąbienie.
Na karku Birary siedział mały chłopak w białem ubranku, klaskał w dłonie i śmiał się dźwięcznie, pokrzykując:
— Nie daj mnie! Nie daj mnie, dobry słoniu!
Napróżno przyskakiwali do Birary co najtężsi wojownicy, chcąc zdjąć małego jeźdźca.
Słoń robił gwałtowne zwroty, roztrącał tłum, groził trąbą i kłami.
Amra, widząc, że zakrawa na poważną awanturę, przecisnął się przez ciżbę i dopadł wreszcie słonia.
— Birara! Mój stary druhu! — zawołał mały kornak z wyrzutem. — Cóż to za hece wprawiasz?!
Słoń odrazu się uspokoił i opuścił trąbę. Po chwili położył ją na ramieniu Amry, mrucząc pojednawczo.
— No, dobrze, — ciągnął dalej chłopak, — ale co ci do głowy strzeliło, starowinko? Skąd ten hałas?!
Nieznajomy chłopak, siedzący na słoniu, popatrzał na Amrę i, zanosząc się od śmiechu, zawołał:
— Ach, co za wesoła zabawa! Ujrzałem tego pięknego słonia...
— O, tak! — odparł z dumą kornak. — Birara jest pięknym słoniem, prawdziwym „kumirja“!
— ...podszedłem do niego i dałem mu cukierek, — ciągnął biało ubrany chłopczyk. — Birara zaczął się bawić ze mną... Wsadził mnie sobie na grzbiet i zaczął nosić po łące...
— Czy umiesz mówić do słonia? — zapytał Amra.
W tej chwili jakiś poważny, opasły dostojnik w czerwonym zawoju ścisnął go za ramię.
— Jak śmiesz, prostaku, tak po grubiańsku zwracać się do królewicza Nassura?! — syknął gniewnie.
— Zostaw go w spokoju, Bali! — zawołał królewicz. — Chcę się zabawić... Zbrzydł mi pałac i wasze towarzystwo! Rozkazuję wam odejść i pozostawić nas samych...
Z niskiemi pokłonami, co chwila przykładając dłonie do ust i piersi, cofnęli się dostojnicy, świta, żołnierze i sługi.
— Jak się nazywasz? — spytał królewicz, uśmiechając się do zmieszanego chłopca.
— Jestem Amra, syn Warory z Suratu, kornak Birary! — odparł z ukłonem.
Po chwili skłonił się jeszcze niżej i rzekł:
— Wybacz mi, królewiczu, moją mowę prostaczą, lecz wieśniakiem jestem i nikt mnie nie uczył... Pracujemy ciężko obaj — Birara i ja...
Nassur uśmiechnął się znowu i zawołał:
— Siadaj obok, przyjacielu, i opowiedz mi o sobie...
Amra skinął na słonia, a ten z cichem mruczeniem wsadził go sobie na grzbiet.
Nassur z zaciekawieniem słuchał opowiadania nowego znajomego, chwilami wykrzykiwał zdumionym głosem lub wybuchał beztroskim, wesołym śmiechem.
Amra kazał Birarze iść na miasto.
Jechali więc ulicami Użżainu, a Hindusi na widok królewicza kłaniali się do ziemi lub nawet klękali przed nim. Zatrzymali się nad rzeką, gdzie mały kornak pomógł Nassurowi zejść ze słonia i pokazał mu, jak Birara się kąpie, co w zachwyt wprawiło syna maharadży.
Powróciwszy do pałacu i pożegnawszy królewicza, Amra puścił swego słonia na łąkę, a sam pobiegł do domu, bo spać mu się chciało straszliwie.
Tego dnia jednak nie sądzono mu widać było zażyć spokoju i wypoczynku.
Przysłano po niego z kancelarji pałacowej.
Ten sam opasły dostojnik, który chciał go skarcić za niestosowne odezwanie się do królewicza, rzekł do niego:
— Najjaśniejszy Nassur pragnie nabyć twego słonia, chłopcze!
— Birara nie jest do nabycia, dostojny panie! — odpowiedział Amra.
— Zrozum, że królewicz pragnie tego! — upomniał go urzędnik.
— Niech królewicz zrozumie, że ja nie pragnę sprzedania mego słonia! — odparł chłopak i spojrzał na mówiącego płonącemi oczami pełnemi uporu i stanowczości.
— To może źle się dla ciebie skończyć... — syknął dostojnik.
Amra nic nie odpowiedział, tylko mocniej zacisnął wargi i zmarszczył brwi.
W tej chwili wszedł biały sahib i, ujrzawszy ponurą twarz chłopca, jął wypytywać o przyczynę złego humoru.
Dowiedziawszy się o życzeniu Nassura, Anglik wzruszył ramionami i rzekł:
— Zmusić kogoś do sprzedania majętności byłoby bezprawiem. Królewicz natomiast może wynająć słonia wraz z jego poganiaczem. Czybyś się zgodził na to, Amra?
Chłopak skinął głową i odparł:
— Praca jak każda inna! Zgadzam się, o ile mi zapłacą. Sahib już wie, że muszę pomagać rodzinie...
Anglik oznajmił urzędnikowi, że sam pomówi z maharadżą i wyszedł razem z chłopcem.
— Bądź spokojny, mały! — szepnął do niego. — Nie pozwolę cię skrzywdzić. Zresztą znam królewicza... jest to dobre, poczciwe dziecko... Wszystko się ułoży pomyślnie, Amra.
Chłopak podziękował sahibowi i powrócił do izby gościnnej.
Jeszcze raz nie udało mu się położyć, gdyż podano wieczerzę — smaczną i sutą.
Dopiero, uporawszy się ze wszystkiem, najedzony i senny, upadł na posłanie i usnął wreszcie, jak kamień.