Słoń Birara/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Słoń Birara |
Wydawca | Udziałowa Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Przemysłowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zaczęło się zupełnie nowe, całkiem niezwykłe życie.
Birara nic nie robił i tył straszliwie, a rozleniwił się tak dalece, że wzdychał nawet na myśl o jedzeniu.
Wszakże i to już była dla niego praca. Brać pożywienie, wkładać do paszczy, żuć, łykać!...
Królewicz, zaprzyjaźniwszy się z nim i małym kornakiem, odbywał codziennie długie przejażdżki.
Co prawda, nie były one tak wesołe, jak ta pierwsza, niespodziewana.
Na Birarę nakładano teraz czerwone popręgi, napierśnik i terlicę, zgóry zaś okrywano siatką ze srebrnych sznurów ze szkarłatnemi frendzlami.
Amra siedział na karku słonia, a za nim na umocowanem do terlicy krzesełku — jechał Nassur.
Słonia otaczała kawalkada jeźdźców ze świty królewskiej, a ztyłu cwałował oddział przybocznej gwardji maharadży.
Chłopcy zaprzyjaźnili się serdecznie i poza temi okazałemi przejażdżkami po okolicach stolicy, spotykali się jeszcze często pokryjomu.
Otoczenie maharadży śledziło zazdrośnie, aby młody następca tronu Satpury nie zniżał się do pospólstwa. Straż przyboczna nie dopuszczała nigdy zbliżenia jakiegoś tam zwyczajnego śmiertelnika, nieokrzesanego wieśniaka do osoby królewicza.
Wymagała tego surowa, wschodnia etykieta dworu dumnego maharadży Tasfina.
Mały królewicz nudził się w pałacu, tymczasem nie mógł stąpnąć kroku bez swego wychowawcy, Bali, piastującego godność wielkiego ochmistrza dworu.
Zbrzydło mu to niewymownie a stało się wprost nieznośnem od chwili spotkania Birary i znajomości ze sprytnym i wesołym Amrą.
Długo myślał nad tem, jakby się zwolnić z pod opieki swego nudnego wychowawcy.
Nie mogąc nic obmyśleć, postanowił działać otwarcie i śmiało.
— Bali! — zawołał pewnego razu do wielkiego ochmistrza.
— Sługa twój, wielki panie, synu brata słońca, słucha cię... — zaczął ględzić dostojnik.
— Czekaj! — machnął ręką Nassur. — Skończysz z temi tytułami jutro, a tymczasem, chcę w tej chwili być wolnym i wymknąć się z pałacu na zabawę z Amrą i jego słoniem!
— To okropne! — przeraził się stary Bali. — Najjaśniejszy, blaskiem równy słońcu, najpotężniejszy władco, synu boskiego Tasfina...
— Milcz i słuchaj! — marszcząc brwi, zawołał Nassur. — Powiadasz, że „jestem najpotężniejszym władcą“. Jeżeli tak, to wypuść mnie z pałacu. Jeżeli nie uczynisz tego, obiecuję, że utnę ci głowę, gdy będę maharadżą!...
Ochmistrz upadł na kolana.
— Zlituj się nad wiernym sługą... — bełkotał. — Jeżeli wypuszczę ciebie, królewiczu, wielki maharadża utnie mi głowę przedtem, niż odziedziczysz po nim tron Satpury...
— Urządzę ci wspaniały pogrzeb, mój dobry Bali! — z wesołym śmiechem przerwał mu Nassur. — Jakoś tam damy sobie radę, mój stary!
Od tej rozmowy codziennie po popołudniu, w godzinach, gdy maharadża przyjmował ministrów, kapłanów i wyższych dostojników pałacowych, królewicz Nassur biegł na umówione miejsce.
Amra znalazł doskonałą kryjówkę.
W górach, okrytych dżunglą, wykrył długi i szeroki wąwóz. Nazwał go „wąwozem królewicza“.
Ani świta maharadży, ani też warty, strzegące zwierzyny w dżungli, nie mogły dostrzec ukrytych w nim spiskowców.
Nawet największego z nich.
Birara, widząc królewicza, pędzącego do wąwozu, dreptał za nim z wesołym pomrukiem.
Lubił te wyprawy starowina. Rosły tam bowiem drzewa mangowe, a soczyste, wonne ich owoce lubił stary łakomiec. Dostawał też zawsze jakiś przysmak osobliwy od królewicza i Amry.
Chłopaki siadały pod zwisającą skałą i wdawały się w pogawędkę. Zwykle zaczynał Amra.
Opowiadał obszernie i szczegółowo o życiu i pracy biednych wieśniaków, posiadających pole mniejsze od najmniejszej sali pałacu Nassura; o rybakach, którzy giną często w siwych, syczących falach oceanu lub zostają pożarci przez żarłoczne rekiny.
Amra snuł opowieści o odważnych niestrudzonych myśliwych, przecinających dżunglę, gdzie błyska zielonemi ślepiami pręgowany tygrys lub plamista pantera.
Przy każdem nowem spotkaniu odsłaniał przed oczami przyszłego władcy zwykłe, proste i nędzne życie, którego „syn brata słońca“ i „najpotężniejszy władca“ nigdy nie widział z okien swego pałacu, lub z wysokości tronu, gdy zasiadał na nim obok ojca.
Gdy kornak milknął, królewicz Satpury rozpoczynał swoje opowiadanie.
Śmiał się i szydził z niemądrych i uciążliwych przepisów i obyczajów, panujących na dworze jego ojca, przedrzeźniał różnych dostojników; barwnie i zajmująco przedstawiał niezwykły przepych uczt i przyjęć dworskich i dalekie podróże za morze, do Londynu, gdzie mieszka cesarz Wielkiej Brytanji...
Ze zdumieniem posłyszał Amra, że jego mały przyjaciel pół roku spędza w stolicy białych sahibów, gdzie uczy się, aby, gdy nastanie czas, stać się oświeconym i sprawiedliwym władcą swego kraju i narodu.
Tamując oddech, słuchał wieśniak o tem, czego uczą Nassura biali sahibowie i o tem, co widział w obcych, dalekich krajach syn maharadży.
Pewnego razu, słuchając królewicza, westchnął:
— Zazdrościsz mi? — spytał Nassur, spojrzawszy w rozognione oczy przyjaciela.
— Tak! — odparł z całą szczerością Amra. — Nie myśl jednak, królewiczu, że zazdroszczę ci honorów i świetności panującego władcy. O, nie! Chciałbym tylko zdobyć wiedzę!...
Nassur zaśmiał się szyderczo i mruknął pogardliwie:
— Powiem ci, mój drogi, że to jest bardzo nudne zajęcie... Stokroć wolę kopać piłkę lub grać w tennisa, golfa... hokkeya!
Amra nie rozumiał tych obcych słów, więc Nassur opowiedział mu o różnych grach sportowych, w których lubują się Anglicy.
Wysłuchawszy spokojnie i cierpliwie królewicza, chłopak powtórzył:
— O, nie! Przedewszystkiem chciałbym zdobyć wiedzę!
Innym znów razem spotkanie przyjaciół kończyło się zabawą.
Tu górował Amra. Zręczny, silny i zwinny znał dużo sztuczek, które zadziwiały królewicza.
Wieśniak umiał zastawiać sidła na myszy polne, krety i króliki. Zręcznie chwytał na wędkę ryby w potoku i piekł je na małem ognisku. Raczyli się niemi, a ta zwykła strawa rybaków niezmiernie smakowała przyszłemu maharadży.
Najulubieńszą zabawę chłopaków stanowiło polowanie na tarantule, skorpjony i węże.
Amra umiał wykryć wśród kamieni okrągłe otwory, prowadzące do podziemnych nor czarnych, kosmatych pająków — tarantul. Pod popękanemi płytami skalnemi odnajdywał zaczajone skorpjony — do raków podobne, o długich ogonach, zakończonych jadowitym haczykiem.
Nałapawszy sporo tych niebezpiecznych owadów, urządzali bitwę.
Oczyściwszy mały placyk, ogradzali go wetkniętemi w ziemię odłamkami kamieni i wpuszczali do środka zapaśników.
Długo krążyły po malutkiej arenie tarantule i żółte skorpjony, patrząc na siebie podejrzliwie i prostując się groźnie na grubych, mocnych nogach.
Wkrótce rozpoczynały walkę zaciętą i niemiłosierną.
Ani jeden z zapaśników nie zostawał przy życiu.
Pod koniec bitwy walka stawała się ogólną. Oszalałe, rozwścieczone owady biły się naoślep, tworząc jeden zwał drgających, szamocących się ciał.
Szczególniej jednak lubił Nassur polowanie na węże.
Ogromny, niezgrabny Birara z powodzeniem zastępował wyżła.
— Szukaj węża! — mówił do słonia Amra.
Birara opuszczał trąbę i podnosił uszy. Ostrożnie, jakgdyby ze strachem, rozchylał krzaki i kępy trawy, odrzucał duże kamienie i głośno sapał.
Gdy błyskawicznym ruchem podnosił trąbę, Amra rzucał się naprzód i wołał:
— Jest! Jest!
Długą tyką, zakończoną widełkami, przyciskał węża do ziemi, a po chwili zadzieżgał mu pętlę na szyję i z triumfem pokazywał Nassurowi zdobycz.
Królewicz klaskał w dłonie i śmiał się, patrząc na Birarę, chrapiącego ostrzegawczo i trwożnie.
W głosie jego brzmiało upomnienie:
— Bądźcie ostrożne, dzieciaki! Różne bywają węże...
Ostrzeżenia takie nie były wcale zbyteczne.
Pewnego razu, spotkawszy się w wąwozie, chłopacy postanowili zrobić wycieczkę aż do końca jaru.
Znaleźli tam małe bagienko. Sitowie i duże, jasno-zielone liście lilji wodnej okrywały powierzchnię wody i grząskiego torfowiska.
Birara znalazł tam jakieś korzonki i raczył się niemi z parskaniem.
Amra, wyciąwszy długą gładką trzcinę, majstrował z niej fujarkę.
Królewicz błąkał się po brzegu bagniska i przyglądał się barwnym motylom, unoszącym się nad wodą.
Nagle usłyszał cichy świst i jakgdyby klaśnięcie bicza.
Zdumiony rozglądał się dokoła.
Świst powtórzył się już wyraźniej i bliżej.
Nassur spojrzał na ziemię. Z poza kępy wysuwał się wąż.
Nigdy takiego jeszcze nie widział.
Żółty i długi płaz miał na karku dwa czarne kółka, połączone ciemnemi pasemkami.
Złe, nieruchome oczy jego wbijały się w chłopaka.
Prężne ciało kurczyło się gwałtownie i sunęło powolnie naprzód.
Gad zatrzymał się, zamarł na chwilę, a potem, sycząc, jął unosić płaską głowę i śmigać czarnym, długim językiem.
Kark węża zaczął się rozdymać, przybierał kształty płaszcza, na którym niby okulary czerniały dwie ciemne, połączone ze sobą plamy.
— Amra! — zawołał królewicz. — Biegnij tu — znalazłem zabawnego węża! Schwytamy go...
Chłopak przybiegł natychmiast, trzymając w ręku giętką trzcinę.
Rzucił okiem na płaza i poznał odrazu najstraszliwszą z jadowitych żmij — okularnika.
Widział takiego gada, gdy rodzice Amry mieszkali nad błotnistą Narbadą. Okularnik ugryzł wtedy córkę sąsiada, a dziewczynka wkrótce zmarła.
Wtedy to nasłuchał się chłopak strasznych opowiadań o tych jadowitych płazach.
— Stój i nie ruszaj się! — szepnął rozkazująco. — Nie ruszaj się, bo zginiesz!...
Okularnik tymczasem rozdął szyję i już się prężył, gotowy do skoku.
Nie zdążył jednak, bo w powietrzu gwizdnęła trzcina i ugodziła go w sztywny grzbiet.
Okularnik wyciągnął się na trawie; ostatnim wysiłkiem bijąc ogonem o ziemię.
Amra trzciną przycisnął mu głowę i dobił.
— „Trzynta negu“!... — szepnął drżącym ze wzruszenia głosem. — Żmija śmierci...
— „Trzynta negu“! — powtórzył Nassur. — Czytał nam o niej nauczyciel. Kły jej posiadają śmiertelną truciznę.. Amra! Uratowałeś mi życie...
Chłopak milczał, z radością patrząc na przyjaciela.
— Gdy będę maharadżą, uczynię cię dowódcą straży przybocznej!... — zawołał królewicz.
Amra spuścił oczy i odparł cicho:
— Oby Bóg dał najdłuższe życie Tasfinowi, wielkiemu maharadży!
Nassur zmieszany spojrzał na towarzysza.
— Dziękuję ci! — rzekł. — Jesteś dobry i mądry!
Amra nic nie odpowiedział.
Odprowadził przyjaciela do ogrodzenia pałacowego i pożegnał go niskim ukłonem. Tu, w obrębie siedziby maharadżów Satpury, Nassur nie był już dla niego wesołym, miłym towarzyszem zabaw i ciekawych pogadanek.
Stawał się znowu „synem brata słońca“, przyszłym królem całego kraju i narodu.
Widział w tym chłopaku nietylko swego władcę, lecz również władcę Birary, Warory, matki Sonczy i małych siostrzyczek, do których Amra coraz bardziej tęsknić zaczynał.
Pragnąłby być czemprędzej w trzcinowej chacie rodzicielskiej, słyszeć postukiwanie młoteczka snycerskiego, brzęk żelaznych kociołków, szorowanych przez siostry przy ognisku, tulić się do spracowanych rąk zawsze stroskanej matki...
— Poproszę cię o coś, wielki królewiczu... poproszę, gdy przyjdziesz jutro do wąwozu... — szepnął Amra.
— Przyjdę! — potrząsnął głową Nassur i, skinąwszy chłopakowi ręką, zniknął w mroku palm i kwitnących magnolij.