Słoń Birara/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Słoń Birara |
Wydawca | Udziałowa Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Przemysłowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Królewicz Nassur przyszedł nazajutrz na umówione miejsce wcześniej, niż zwykle.
Nie znalazł tam jeszcze Amry, oczekującego go dopiero po południu.
Birara, spostrzegłszy nowego przyjaciela, popędził ku niemu.
Nie widząc chłopca, Nassur spojrzał na słonia i rzekł ze smutkiem:
— Niema Amry...
Birara podniósł uszy i nadsłuchiwał.
— Amra... Amra... Niema Amry! — powtórzył chłopak.
Słoń przechylił głowę nabok i poruszał uszami niespokojnie i pytająco.
— Idź i przyprowadź do mnie Amrę!... Dobry Birara, biegnij po Amrę!...
Słoń zrozumiał wreszcie, opuścił natychmiast uszy, zawrócił się i podreptał ku wyjściu z „wąwozu królewicza“.
Nassur przyglądał mu się z zaciekawieniem.
Birara coraz szybszym truchtem, śpiesząc się i wymachując ogonem, biegł przez łąkę. Dotarłszy do ogrodzenia pałacowego, jął potrząsać bramą tak potężnie, że stojący na czatach żołnierz, w obawie przed wyłamaniem jej, pośpiesznie odsunął rygle.
Słoń, nie spojrzawszy nawet na niego, przebiegł boczny dziedziniec i stanął przed domem służbowym.
Zajrzawszy przez okno, wyciągnął trąbę i zwlókł leżącego na pryczy Amrę.
— Czyś zwarjował, mój staruszku? — zawołał chłopak.
Upomnienia te nie zdały się na nic.
Birara wsadził kornaka na jego zwykłe miejsce i ruszył „z kopyta“ ku bramie.
Wkrótce wpadł do wąwozu i postawił zdumionego i uradowanego Amrę przed roześmianym Nassurem.
— Wyrwałem się dziś wcześnie, gdyż ojciec wyruszył na polowanie z jakiemiś gośćmi — objaśnił królewicz.
— Ach, jak to dobrze! — zawołał Amra. — Ale, może twoja mama będzie cię szukała, królewiczu?
Nassur spuścił oczy i szepnął:
— Moja mama umarła, gdy byłem zupełnie mały. Wychowuje mnie stary, poczciwy Bali, lecz z nim dałem już sobie radę!
Amra zamyślił się. Przyjaciel jego, a i on też zostaną bez śniadania?...
— Królewiczu! — rzekł chłopak, patrząc na Nassura. — Musimy przyrządzić wspaniałą ucztę!
— Cha! Cha! — śmiał się królewicz. — To niełatwa rzecz!
Amra nic nie odpowiedział. Zaczął się krzątać. Z głębokiej kieszeni granatowego szlafroka, który mu wydano w pałacu, wydobył zwój cienkiego sznurka, wetknięte w korek haczyki na ryby i scyzoryk.
Naścinał kilka pręcików, zręcznie zawiesił na nich ruchome, łatwo zadzierżgające się pętle, a potem wybrawszy giętką trzcinę, przywiązał do niej sznurek z haczykiem.
— Chodźmy! — szepnął do przyjaciela. — Wyszukałem nory królików.
Zapolujemy na nie, a potem nałapiemy ryb i poszukamy dojrzałych mang! Będziemy syci, królewiczu!
Otoczywszy sidłami nory królików, gwizdnął na Birarę.
— Tupaj, a z całej siły! — zawołał do słonia kornak.
Birara jął przestępywać z nogi na nogę, podskakiwać i tupać, płosząc króliki.
Kilka tych szarych zwierzątek śmignęło w trawie, a dwa z nich trafiły do zastawionych pętel.
Nassur klaskał w dłonie i śmiał się.
Z chwytaniem ryb poszło jeszcze łatwiej.
Wkrótce pod skałą płonęło małe ognisko, przy którem Amra piekł na patyczkach kawałki mięsa i ryby, a Nassur zrywał — różowe mangi i z chichotem oganiał się od Birary. Łakomy zwierz mruczał i zapuszczał trąbę do kapelusza królewicza, wyławiając najdojrzalsze owoce.
Chłopaki, ukrywszy się w cieniu, spożywały śniadanie, gdy nagle stojący obok Birara sapnął głośno i podniósł głowę.
Do wąwozu wjeżdżał na pięknym rumaku okazały mężczyzna o długiej, czarnej brodzie i bronzowem, dumnem obliczu.
O kilka kroków za nim podążało kilku jeźdźców w barwnych mundurach przybocznej straży króla.
— Ojciec!... — szepnął Nassur. — Uciekaj, Amra!...
Chłopak dumnie potrząsnął głową.
— Nie uczyniłem nic złego, więc nie będę uciekał! — odparł.
Tasfin, maharadża Satpury, zbliżał się do ogniska.
Odrazu spostrzegł syna.
— Królewicz Nassur?! — zawołał zdumiony.
Chłopak rzucił się do ojca i, całując go po rękach, przyznał się do codziennych spotkań swoich z Amrą i jego słoniem, opowiadał o małym kornaku i o tem, jak chłopak uratował mu życie, gdy napadł go jadowity okularnik.
— Surowa kara spotka twego wychowawcę — Bali! — rzekł groźnie Tasfin.
— Przebacz mu, ojcze! — błagał Nassur. — Zawdzięczając jemu, poznałem dobrego, szlachetnego przyjaciela, jakim jest Amra, syn wieśniaka z Suratu.
To mówiąc, wskazał ręką na Amrę, który nisko skłonił się przed władcą.
— Obroniłeś mego syna, chłopcze? — spytał maharadża.
— Obroniłem i obronię w każdej przygodzie, bo polubiłem królewicza Nassura i mój słoń Birara także polubił go! — odpowiedział cichym głosem chłopak.
— Nassur jest królewiczem, przyszłym maharadżą, — rzekł Tasfin.
— Jest on moim przyjacielem, od którego nic nie żądam, a wdzięczny mu jestem za dobre serce jego dla mnie i dla Birary — szepnął Amra.
— Mówisz, co prawda, nie tak, jak powinni to czynić poddani, lecz mądrość brzmi w słowach twoich, dziecko! — w zamyśleniu wyrzekł maharadża. — Przyjaźń jest droższą i pewniejszą od zmiennej łaski władcy...
Nie skończył, bo przerwał mu Birara.
Podszedł i trąbą dotknął ramienia Tasfina.
Dla niego nie był on ani władcą, ani „bratem słońca“, ani maharadżą Satpury.
Podobał mu się głos tego człowieka i łagodne błyski w jego oczach.
Chuchnął więc na niego dobrotliwie i mruknął cichutko.
Maharadża zeskoczył z konia, i, skinąwszy ręką w stronę świty, kazał jeźdźcom powracać do pałacu.
Sam zaś usiadł przy gasnącem ognisku i jął wypytywać chłopców o ich zabawy i rozmowy, śmiał się wesoło i zajadał mangi.
Birara tkwił przed nimi, kiwał głową, a w oczach jego zapalały się co chwila żartobliwe, figlarne ogniki.
Wielki władca, wspaniały maharadża przyglądał się chwytaniu ryb przez małego wieśniaka i raczył spożyć jedną z nich, upieczoną na węglach i polaną sokiem mangowym.
Tasfin był człowiekiem mądrym i wnikliwym.
W mig zrozumiał, że Amra ma w sobie dużo szlachetności, odwagi i stanowczości.
Już wiedział, że ten mały Hindus oddawna pracuje ciężko i utrzymuje całą rodzinę, chociaż drobnym jest jeszcze i słabym chłopakiem.
Posłyszawszy od syna, że przyjaciel jego marzy o nauce, zamyślił się.
— Prawdziwy władca powinien znać, rozumieć i lubić swój naród — mignęła mu myśl. — Ten chłopak z pospólstwa, być może, stanie się z czasem najlepszym i najbardziej oddanym doradcą Nassura... Niech więc pozostanie przy nim...
To postanowienie maharadży Satpury zmieniło całe życie Amry, syna kaleki Warory.
Na inną też drogę skierowało ono losy sędziwego Birary.
Mały jego kornak nic jeszcze nie przeczuwał, lecz słoń pochwycił niewypowiedzianą myśl władcy, zaczął tupać, podrygiwać, wreszcie, podniósłszy trąbę, wydał donośny ryk.
Na prośbę Nassura wsiedli wszyscy na słonia.
Birara podniósł najpierw Tasfina, potem królewicza, na ostatku zaś — kornaka.
Chłopak, usadowiwszy się na jego karku, rzekł:
— Ruszaj, a prowadź konia władcy!
Birara złapał rumaka za uzdę i podreptał przez łąkę, wywijając ogonem i chrząkając wesoło.
Salutujący żołnierze i pochyleni w dworskich ukłonach dostojnicy w zdumieniu przyglądali się słoniowi, niosącemu na swym grzbiecie najwyższą władzę Satpury — „brata słońca“ i „syna brata słońca“.
Nie rozumieli, co się dzieje, i nigdy nie zrozumieli.
Tasfin bowiem nikomu nie wypowiedział myśli, która się zrodziła w jego głowie, gdy spożywał pieczoną rybę w „wąwozie królewicza“.
— Słuchajcie, dzieci! — szepnął do chłopaków, gdy stanęli przed wejściem do pałacu. — Nazwijmy wasz wąwóz — „wąwozem przyjaźni“.
— Dobrze, bardzo dobrze! — ucieszył się Nassur.
— A ty, mały, cóż powiesz na to? — spytał maharadża.
— Taką nazwę możesz dać tylko ty, wielki królu... — odparł cicho Amra i dodał jeszcze ciszej:
— Radością i wdzięcznością napełniłeś serce moje!
Maharadża zdumiał się.
Tak mądrej i dostojnej odpowiedzi nie dałby najbardziej sprytny i rozumny dworak.
— Ten chłopak zajdzie wysoko!... — pomyślał Tasfin i, oparłszy się o trąbę Birary, zeskoczył na ziemię.