Słońce szatana/Ubogi Paradisus
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Słońce szatana |
Wydawca | Neuman & Tomaszewski Zakłady Graficzne we Włocławku |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Neuman & Tomaszewski Zakłady Graficzne we Włocławku |
Miejsce wyd. | Włocławek |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wierzba, choć chłopka w królestwie Flory, jest drzewem zbyt poczciwem, aby, bez jej obrazy, można było ją brać za obraz ateizmu. Do niego pasują najlepiej ciernie i oset, które też Chrystus zerwał dla zobrazowania wszelkiej fałszywej nauki w swojej przypowieści o drzewie dobrem i złem: „Izali zbierają z cierni jagody winne, a z ostu figi?“
Ponieważ jednak autor, w swej poczciwości, czyni ateizm poczciwym; wierzba jest naszem drzewem ludowem; właśnie na wierzbie wyhodowano gruszki, które nazwaliśmy wierzbiankami: przeto wierzba najlepiej nadaje się tu do porównania.
Jakież to, zatem, wierzbianki wyhodował autor na poczciwej wierzbie swego poczciwego ateizmu?
Wolna miłość to nie wierzbianka, nie owoc ze szczepu chrześcijańskiego. To przecież „jasne prawo Boga-Wszechświata“, czyli owoc czystego ateizmu. Ale, jak wiemy, autor ograniczył ją jakiemiś granicami grzechu („Rumak wolnej miłości“). Wyraziliśmy wątpliwość co do rzeczywistości tych granic, skoro, według autora, miłość zmysłowa jest poza moralnością. Dowiedzmy się obecnie, że jednak te granice są rzeczywiste, że wolną miłość ogranicza jakiś grzech, z poza sfery tej miłości.
„Zamiast słuchać ponumerowanych w katechizmie grzechów, musisz sam sobie odpowiedzieć, co jest grzechem... Wolno ci jaknajbujniej żyć ciałem i duchem. (Wolno i duchem! Łaska?) Dlatego z pojęcia grzechu musisz wyłączyć niemal wszystko!“
Niemal wszystko! Nie rozpaczajmy jednak. Należało wszak złożyć grzeczny haracz wolnej myśli, drwiącej z pojęcia grzechu bezwzględnie jako ze ślepowierczego przesądu, ograniczającego wolność, bez serca. Dobre i to, że autor chce choć cośniecoś, lubo kosztem konsekwencji, z pojęcia grzechu ocalić. Co, mianowicie? Nie pozostawiając swemu „człowiekowi“ swobody w odpowiedzi na pytanie, co jest grzechem, autor podsuwa mu ją sam:
„Co jest grzechem istotnym? To, czego się sromają, co piętnują najdoskonalsi ludzie“.
Jak już wiemy, najdoskonalsi ludzie to ateiści. Otóż najdoskonalsi ludzie starożytności, przodkowie z ducha dzisiejszych nowopogan, nie sromali się wstrętnego występku przeciw naturze, o którym Plutarch w traktacie o miłości stwierdził: „Co się tyczy prawdziwej miłości, w tej kobiety nie biorą udziału“. A Montesqieu: „W miastach greckich miłość miała jedną tylko formę, której nie śmiem wymówić“. Oddawali się jej filozofowie i kapłani, opiewali ją poeci, nawet dziewiczy Wirgiljusz, który homoerotów nazwał „luminarzami“.
Stanowiła ona charakterystyczne znamię pogaństwa, toteż wraz z jego powrotem pojawiła się i ona. Dwunóg Boy-Żeleński, szczycący się przydomkiem „polsko-katolickiej trąby“, co nie przeszkadza, że Wolnomyśliciel Polski (czytaj Żydowski) używa go jako trąby swojej własnej, nieprzymierzając, jak osła lew z bajki Lessinga, hołdowników tej ohydy zowie bezczelnie „mniejszością płciową“ i domaga się dla nich ochrony prawnej na podobieństwo mniejszości narodowych. Czego tedy jeszcze mogą się sromać najdoskonalsi ludzie, wydawani przez wolną myśl na wzór światu? „Precz ze wstydem!“ — wszak to ich hasło.
Lecz autor jest niekonsekwentny, więc mimo wszystko, złożywszy wolnej myśli haracz należnej katechizmowi pogardy, wskrzesza pewną kategorję grzechów katechizmowych; jeno, by zamaskować odwrót i nie wpaść w groźną dla wolnej myśli, scholastyczną numerację, sprowadza je do wspólnego mianownika. Istnieje, mianowicie, jeden jedyny tylko grzech, a zowie się „krzywdą drugiego“ — broń Panie Boże, nie krzywdą bliźniego, lecz tylko „drugiego“, bo inaczej byłby już katechizm.
Tylko tyle! Na coś więcej, lubo tembardziej bezpodstawnie, zdobył się Szopenhauer, negatyw tego zakazu dopełniając pozytywem ciepłego nakazu. Swoję etykę skreślił on w słowach: „Nie wyrządzaj nikomu krzywdy, a staraj się pomóc każdemu, ile możesz“.
Zato, ów jedyny grzech, uznany przez autora, jest straszliwy. „Z tym grzechem traci się religję, staje się bezreligijnym“ — kto? jużci ten, kto go popełni.
Jakto? Wolna myśl wskrzesza nawet i anatemy? Rzecz jednak prosta. Na tym jedynym zakazie polega cała, calutka, nie tylko etyka, ale i niewiarygodna religja wiarygodności. Wychodzi to więc na aksjomat: „szanuj zdrowie należycie, bo, jak umrzesz, stracisz życie“. Stracisz religję, kiedy... stracisz religję. Oczywistość aż nazbyt oczywista.
Przecież nareszcie jest jakaś logika. Jedyny zakaz, filar, na którym spoczywać ma cała budowa społeczeństwa ateistycznego, musi być surowo zabezpieczony. Trzeba też pokazać, co to za potęga moralna — ateizm! Jak on dba o prawa „drugiego“, właśnie dzięki temu, że nie dba o Boga. Jak mocno, mocniej niż którakolwiek religja teistyczna, pobudza człowieka do szanowania swojej godności, którą krzywda „drugiego“ unicestwia.
Nie przymierzając, podobnie bankrut z najwyższym wysiłkiem ratuje resztki mienia.
Bieda tylko z tem, że, wraz z zakazem, pojawiają się rygory, i to tak okrutne. Kościół potępił zdanie, że grzech śmiertelny sam przez się wyłącza winowajcę ze społeczeństwa wiernych. A tu za jedną krzywdę drugiego, nawet, w oczach Kościoła, powszednią (wskutek wolności myślenia autor nie może uznać katechizmowego podziału grzechu na śmiertelny i powszedni, a z jego uczucia zgrozy wobec jedynego grzechu należy wnioskować, że każdy jego akt jest śmiertelny), zaraz kara utraty religji, no i srogie, bodaj czrezwyczajkowe, sądy!
Ale bo nikomu tak, jak „oświeconemu“, nie jest „straszną krzywda człowieka“. I co do tego trzeba przyznać wolnej myśli pewną wyższość, nawet najwyższość. Żadna religja teistyczna nie stawia człowieka na miejscu Boga i nie przyznaje mu praw boskich.
Tym religjom tak straszna jest raczej obraza Boga, zwłaszcza bezpośrednia, przeciwna trzem pierwszym przykazaniom Dekalogu. Oczywiście więc nie dorównywają one „oświeconym“ w odczuwaniu zarówno godności, jak i krzywdy człowieka. Pytanie tylko, czy „oświeceni“ zdołają to swoje rekordowe odczuwanie urzeczywistnić bez Boga; czy to nie są wogóle mrzonki i frazesy? Dotychczasowe bowiem doświadczenie stwierdza, że, wślad za głoszonemi szumnie prawami człowieka-boga, idzie ateistyczna pycha, łatwo spadająca do poziomu nabuchodonozorowego bydlęctwa, a krzywda zastraszająco się mnoży.
Etyka autora streszcza się ostatecznie w jego własnych słowach:
„Do granicy krzywdy drugiego wszystko ci wolno“.
To właśnie prawo, ono jedynie, ogranicza także i brudną anarchję życia płciowego, nazwaną wolną miłością. Nie wolno więc zniewalać. Autor jest wszakże niepocieszony, iż z tym zakazem łączy się nieuchronnie „krzywda“ nieodwzajemnionej — wolnej, szalejącej miłości. Lecz niema z tej ślepej uliczki wyjścia, więc autor ostatecznie godzi się z myślą o niezliczonych krzywdach don-juanów i lowelasów.
I któż takiej oświeconej czułości na krzywdę drugiego dorówna?
Pytanie, czy i to także prawo, jak i prawo wolnej miłości, jest „jasnem prawem Wszechświata“?
Ani jedno, ani drugie nie da się wyczytać w amoralnej samej z siebie przyrodzie, poza człowiekiem. Tylko że, kiedy prawo wolnej miłości jest prawem skażenia natury ludzkiej, jest wynaturzeniem, jako wynik zaprzeczenia przeciwważącej skażenie nadprzyrodzoności, — to prawo niekrzywdzenia jest owocem ze szczepu moralności chrześcijańskiej, ale owocem zdziczałym, który nazwaliśmy wierzbianką.
Ta wierzbianka, ten okruch etyki, sformułowany, byle nie wpaść w niebezpieczeństwo Katechizmu, elastycznie, z pozostawieniem oceny tego, co jest krzywdą, sercom bezbożnym, — a dla prestige’u upstrzony grandilokwencją przyrodniczo-mitologiczną, — oto cała religja ateistycznego rozsądku. Rozsądku istotnego w niej tyle, ile go zapożyczono od potępionego chrystjanizmu i to w postaci karłowatej.
Ile odmian krzywdy — stosownie do różnych rodzajów wartości ludzkich, mogących być uszkodzonemi lub zniszczonemi przez krzywdę (przydałaby się jednak numeracja!), — tyle wierzbianek etycznych.
Ubogi, do licha, w owoce paradisus! Wzgardzi nim bydlę ludzkie, którego ideałem jest, żeby było „byczo“; a wyśmieje go człowiek — demon. Któż więc wejdzie do niego? Chyba tylko „ropuchy“, jak Nietzsche nazywa socjalistów.
Ten uproszczony paradisus naukowy jest bardzo zbliżony do owego prymitywnego raju wolności, w jakim żył Japończyk Morita. Ów syn Wschodzącego Słońca uparcie utrzymywał wobec misjonarza, że niema grzechów poza morderstwem i rabunkiem i że jeśli są jeszcze inne, to są one konieczne. W raju tym zresztą przebywa jeszcze dotąd niejeden chłop polski, który uważa się za świętego, gdy nikogo nie zabił i nie ograbił.
Tasama tu i tam kurtyzacja etyki. Tylko że tu bezwiedna, tam zaś wiedna. Autor wyszedł z założenia, że chrystjanizm żąda od człowieka-boga za wiele, przeto nie otrzymuje, rzekomo, nic. On tedy strzela nisko, by trafić wysoko.
Zato paradisus jego jest stanowczo bogatszy od nietzscheańskiego, w którym jedyną cnotą egoizm. „Egoizm całkowity, radykalny i bez ustępstw; egoizm bez maski, czysty, niczem nie zmącony; egoizm zuchwały i szczery“. Jestto bezwzględna Sahara etyczna i socjalna. Tylko tu i owdzie, wedle malowniczego wyrażenia Grossek-Koryckiej, wyrastają na niej „olbrzymie baobaby Indywidualizmu“, ogładzające korzeniami lud, a gałęziami zasłaniające mu niebo.
I to jest jedynie prawowite dziecko materjalizmu.