Słoneczko (Niewiadomska, 1908)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Słoneczko
Pochodzenie Słoneczko. Na świeżem sianku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1908
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
SŁONECZKO.


Poranek był ciemny, mglisty; ciężkie, szare chmury zasłaniały całe niebo już od dni kilku i widocznie nie miały zamiaru ustąpić. Smutno było na świecie. Chociaż deszcz nie padał, trawa, kamienie, kwiaty — mokre były od mgły wczorajszej ulewy, — motyle, muszki i wszelkie owady pokryły się tak, że wcale widać ich nie było; ptaszki nawet nie świergotały, tylko od czasu do czasu ćwierkały jakoś smutno i żałośnie, jakby się skarżyły na słotę i zimno.
Na brzegu lasu, pod dużym, rozłożystym dębem rozwinął się niedawno malutki fijołek. Pospieszył się nieboraczek, myślał, że to już wiosna, że będzie ciepło, i pilno mu było wysunąć główkę z ziemi i otworzyć kielich zielony. Jakże tego żałował teraz. Myślał, że ujrzy świat piękny, wesoły, że młode roślinki będą opowiadały różne ciekawe historje, że wietrzyk pieścić go będzie, muszki i owady uwijać się dokoła, ptaszki śpiewać i gwarzyć — a tu cicho, zimno, smutno...
— Smutny ten świat! — rzekł wreszcie do sąsiedniej trawki. Lepiej mi było spać tam, w głębi mojego krzaczka, śniły mi się śliczne rzeczy; otworzyłem oczko fijołkowe, aby im się przypatrzeć, ale widzę, że to zgubą dla mnie będzie. Zabije mnie to zimno, te ciężkie krople deszczu, co jak kamienie wciąż padają z góry. Umrę z samego smutku...
— Biednyś ty!... — odpowiedziała mu trawka. I mnie zimno i tęskno, ale mam chociaż nadzieję, że doczekam lepszych czasów. Moje listeczki żyją dosyć długo, to się napatrzą jeszcze na świat Boży.
Westchnął fijołek i pochylił główkę, z której, jak łezka, spadła kropla rosy. Czuł on, że umrze wkrótce, że nie zniesie tego chłodu i że nie poznał żadnej przyjemności życia.
Wtem coś poruszyło się obok w dużym, zwiniętym jeszcze mocno liściu konwalji.
— Śpij, śpij! — szepnął zaraz listek. Jeszcze za wcześnie na ciebie; mnie samemu tak zimno, że pewno pożółknę, — nie słyszałeś, jak fijołek skarżył się przed chwilą? biedaczysko, pilno mu było do życia, a teraz zginie marnie bez słoneczka.
— Oj, to prawda! — szepnęła jakaś zmoknięta muszka, wysuwając główkę z pod suchego dębowego liścia, gdzie obrała sobie schronienie. — Wszyscy zginiemy marnie. Niema życia bez słoneczka! Opuściło nas słonko i musimy umierać.
— A wszystkiemu winien ten żółty pierwiosnek — zaczął znów żałośnie fijołek. — Tyle mi naopowiadał o wiośnie, tak się wyśmiewał, że zapóźno rozwinę swój pączek, tak straszył palącem słońcem, że mu uwierzyłem i zacząłem się spieszyć.
— Może to i zima jeszcze — rzekła muszka. — Mówił mi jeden robaczek, że pierwiosnki to i śniegu się nie boją; ale dla nas, gdyby śnieg zaczął padać znowu, nie byłoby ratunku.
Listek konwalji zadrżał na wspomnienie śniegu, fijołek był blizki omdlenia.
— Oj, piecuchy, piecuchy! — zaśmiał się czerwony kamyk, który dotąd spokojnie słuchał całej rozmowy. — Boją się płateczka śniegu! A czyście go widziały kiedy?
— Niech-że nas Pan Bóg broni od tej klęski! — zawołały razem: fijołek, konwalja i muszka.
Trawka westchnęła tylko: ona tak bardzo nie bała się śniegu, ale wolałaby go nie widzieć.
— O, tchórze, tchórze! — prawił dalej kamyk. — A czy wy wiecie, że śnieg to taka śliczna gwiazdka srebrzysta, iż żaden kwiatek równać się z nią nie może?
— Cóż nam po jego piękności, kiedy dotknięciem zabija! — westchnęła muszka.
— Albo to prawda! — rzekł kamyk. — Zabija takie niedołęgi, jak ty, co żyją kilka dni zaledwie. Ja niejedną już zimę przespałem pod śniegiem i zapewniam was, że nawet ciepło mi było pod nim.
— Czy to być może? — zawołały wszystkie roślinki ze zdziwieniem.
— A jakże! Razu jednego, będzie temu ze sto lat chyba...
— Sto lat? — powtórzyły roślinki. A skąd ty wiesz, co się przed stu laty zdarzyło?
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się kamyk. — A to zabawne malcy! Przed stu laty żyłem sobie tak, jak i dziś żyję.
— Co? co? co on mówi? — pytała muszka. — Sto lat!? Co to znaczy? Tego sobie nawet wyobrazić nie można. Wstydź się, kamyku, żartujesz z nas chyba.
— A to zabawna poczwara! — rzekł kamyk. — Wiedz o tem, moja kochana, że sto lat dla mnie to jak jedna chwila. Niejedną już setkę żyję — ot, ten dąb świadkiem. Poznaliśmy się trzysta lat temu. On był malutki wtedy, a ja taki, jak dzisiaj.
Roślinki przez długą chwilę nie mogły wyjść ze zdumienia, tembardziej, że dąb stary przyjaźnie i potwierdzająco poruszył gałązkami.
— No, no! — szepnął wreszcie fijołek — toś ty wytrzymały na zimno!
— Ale — rzekła trawka jeszcze z niedowierzaniem — dlaczegóż nie urosłeś, skoro żyjesz tak długo?
— Ba!... moja droga, byłem ja niegdyś wielki, a raczej i byłem cząstką wielkiego kamienia, tak wielkiego, że opisać wam nie mogę, bo dąb przy nim jak drobny listek. Ale cóż, — burze, pioruny, śnieg, deszcz tak mnie szarpały, uderzały, gniotły, że odłamałem się wreszcie. Byłem wtedy jeszcze większy, niż dziś jestem, ale płynąłem rzeką, która bez najmniejszej delikatności niosła nas całą masę, popychając, uderzając o siebie nawzajem. O, byłaby mnie rozbiła na piasek, — na szczęście, wydostałem się na brzeg i nie wróciłem do niej.
— Czy to dawno? — spytała muszka.
— Więcej niż pięćset lat temu.
— Oj, oj, oj!!! — wołały przerażone roślinki.
— Nie dziwcie się, moi państwo — mówił kamyk dalej — kamienie są nieśmiertelne, nigdy nie umierają. Mogła mnie niegodziwa rzeka rozkruszyć na piasek, i byłbym wtedy piaskiem, ale nie zginąłbym, żyłbym dotąd, zawsze — bez końca!
— To ty musisz być mądry! — szepnął z uszanowaniem fijołek.
— Nie przeczę — odparł kamyk — tyle rzeczy widziałem. Gdybym zaczął opowiadać, nie skończyłbym chyba nigdy. Wybyście poumierali, zanim opowiedziałbym wam maleńką cząstkę.
Wszyscy słuchacze poruszyli się ze zdumienia. To dopiero mędrzec ten kamyk! On zaś był zadowolony, że go tak podziwiają.
— Słuchajcie, malcy, — rzekł łaskawie — powiem wam coś na pociechę: słonko ukaże się wkrótce; nie poginiecie z zimna.
— Możemy zginąć, zanim się ukaże — westchnęła muszka.
— Nie strasz, jejmość, towarzyszy! — burknął niechętnie kamyk. — Skoro wam powiedziałem, że słoneczko błyśnie, to muszę coś wiedzieć o tem. Niedarmo lat tysiące patrzę na niebo i chmury.
— Powiedz, ach! powiedz, najdroższy kamyku, czy długo tak cierpieć będziemy?
— Chwil kilka; widziałem od samego rana, że chmury już się wypłakały i słonko je rozproszy dzisiaj... A teraz patrzcie!
Wszystko, co żyło i słyszało te słowa kamyka, zwróciło się ku niebu, które rzeczywiście inaczej teraz jakoś wyglądało. Ciemnoszara barwa obłoków stała się przezroczysta, niebieskawa, i widocznym było, że zniknie wkrótce. Na ziemi zrobiło się ciepło, prawie duszno, mgła lekka podnosić się zaczęła w górę, nagle...
Trudno opisać, co się stało naraz: niebo rozjaśniło się cudownym blaskiem, złote promienie słońca zamigotały w powietrzu objęły ciepłem tchnieniem wszystko, co było na ziemi. Wszędzie zawrzało życie. Fijołek szeroko rozłożył płatki swej korony i otoczył się miłą wonią; trawka, wilgotna jeszcze, świeciła jak jedwabna wstążka; muszka wzleciała w górę.
W mgnienia oka tysiące głosów napełniło powietrze: roślinki prostowały się, budziły, rozchylały swoje liście i kielichy; muszki i całe roje owadów brzęczały; ptaki świergotały głośno, głusząc wszystko. Świat cały śpiewał:
— Słoneczko! słoneczko!... ciepło, życie, wesele!... O, dzięki Ci, Boże, dzięki za złote słonko, co nam życie niesie!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.