Salamandra (Grabiński, 1924)/Wierusz

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Grabiński
Tytuł Salamandra
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Poznań – Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wierusz.

Poznałem go dzisiaj na odczycie doktora S. Mój siwowłosy nieznajomy nazywa się Wierusz — Andrzej Wierusz. Znajomość zawarliśmy w czasie dyskusji, jaka rozwinęła się po prelekcji. Temat jej poruszający zagadnienie „reinkarnacji i prawa karmy“ żywo nas obu zainteresował. Zabierałem parę razy głos, polemizując z prelegentem. Wierusz mi odpowiadał, biorąc poniekąd jego stronę. Po zamknięciu pogadanki zbliżył się do mnie pierwszy i przedstawił się. Głos jego cichy, a głęboki i łagodny uśmiech, przewijający się na ustach, ilekroć mówi, działają ujmująco. Człowiek ten budzi od pierwszego słowa sympatję i zaufanie. Kto wie, czy nie będziemy przyjaciółmi.
Zaprosił mię do siebie jeszcze tegoż wieczora na „skromną kolację.“ Przyjąłem z miłą chęcią i byłem przyjemnie zdziwiony, gdy zamiast, jak przypuszczałem, na jakieś liche poddasze, zaprowadził mię do pięknej parterowej willi w głębi zacisznego ogrodu przy ulicy Parkowej.
W urządzeniu wnętrza uderzał na pierwszy rzut oka surowy niemal purytanizm. Wierusz zajmował właściwie tylko dwa pokoje: sypialnię, wyposażoną po spartańsku tylko w najkonieczniejsze sprzęty, i pracownię — duży, za dnia jasno oświetlony słońcem pokój z parą wielkich gotyckich okien. Pozostałe dwie ubikacje zawierały bibljotekę, która przedstawiała się imponująco. Wszystkie ściany były pokryte literalnie od posadzki po strop książkami.
Korzystając z chwilowej nieobecności gospodarza, który poszedł wydać instrukcje co do wieczerzy, przejrzałem kilka bibljotecznych kondygnacyj, orjentując się w treści po tabliczkach, przybitych na półkach.
Przeważały dzieła treści filozoficznej. Z podziwem przekonałem się, że Wierusz posiadał prace niemal wszystkich największych myślicieli od czasów najdawniejszych aż do doby współczesnej. — Niemniej bogato przedstawiał się zbiór dzieł z zakresu psychologji i nauk przyrodniczych; nie brakło też książek poświęconych dociekaniom matematycznym i astronomji. Całą niemal ścianę drugiego pokoju zajęła „Wiedza Tajemna,“ najcelniejsze prace okultystów wszystkich wieków i narodów.
Właśnie odczytywałem tytuł na grzbiecie książki jakiegoś hinduskiego filozofa, gdy usłyszałem za sobą głos Andrzeja:
— Teraz proszę na wieczerzę. Na to — wskazał oczyma długie, w bronzowy safjan oprawne szeregi tomów — będziemy mieli czasu dość i potem.
Wróciliśmy do pracowni, gdzie zastałem już na stole dwie dymiące filiżanki mleka, świeży, pachnący chleb i wazkę z masłem; obok, na pięknie rżniętym w kwarcu talerzu czerwieniły się jesienne jabłka i winogrona.
— Wybaczy pan brak mięsnej przekąski, lecz jestem jaroszem, a gości się dziś wieczorem nie spodziewałem.
— Mięsa na kolację nie jadam — odparłem, wychylając szklankę z mlekiem. — Czy pański wegetarjanizm jest wynikiem zasady filozoficznej, czy też wypływa z własności pańskiego organizmu?
Uśmiechnął się:
— Ciało powinno iść za duszą, a organizm kształtować się w planie zasady. Myśl stwarza ciało i jego fizyczne predyspozycje — nie odwrotnie.
Zapadło na chwilę milczenie. Chociaż żaden z nas nie starał się go przerywać, nie czułem ani śladu zakłopotania, które w podobnej sytuacji zwykle powstaje. W towarzystwie tego dziwnego człowieka byłem swobodny jak u siebie; obecność jego nie krępowała zupełnie, przeciwnie: Wierusz działał szczególnie kojąco. Tutaj, w tym cichym, dobrym domu można było wszczynać i przerywać rozmowę, kiedy się chciało. Owszem — czuło się, że chwilowa przerwa w toku słów jest nietyle wypoczynkiem ile pogłębieniem myśli.
Po pewnym czasie rzekł, patrząc mi bystro w oczy:
— Niepotrzebnie stawał pan dzisiejszego wieczora w opozycji do prelegenta; byłbym i tak dziś pana pierwszy zaczepił.
Spojrzałem nań, nie dobrze rozumiejąc.
— No tak — tłumaczył z łagodnym uśmiechem na ustach — właściwie bowiem chciał pan polemizować ze mną, nie z nim. Widząc, że poniekąd trzymam jego stronę, usiłował pan wbrew przekonaniu przeciwstawić mu się, aby mnie wyciągnąć na słowo i w ten sposób wejść ze mną w bliższą styczność.
Mimowoli zarumieniłem się. Andrzej w tajemniczy sposób odgadł intencję, którą sobie sam w ciągu dyskusji tylko bardzo niewyraźnie uświadamiałem.
— Istotnie — przyznałem, pochylając głowę — Zwrócił mi pan uwagę na rzecz, z której sobie sam nie zdawałem jasno sprawy. Pan czytał w moich myślach — dodałem po chwili z odcieniem niepokoju w głosie.
— Czasem udaje mi się pochwycić niektóre wibracje ludzkiej psyche — odpowiedział skromnie.
Podniosłem głowę i utkwiłem badawcze spojrzenie w jego twarzy:
— W takim razie pan musi mnie znać już oddawna? Spotykaliśmy się niby przypadkowo niemal codziennie już od miesiąca. Czy pan o tem nic nie wie?
— Owszem. Znam pana znacznie dawniej, niż przypuszczasz; jaźń pańska weszła w orbitę mego życia duchowego już od roku; wyczuwałem jej zbliżanie się na wiele dni przed tym momentem, w którymśmy się po raz pierwszy fizycznie spotkali.
— Czy być może? Szczególne!
— Lecz pańską fizyczną fizjognomję poznałem dopiero dzisiaj, na odczycie.
— Hm. To prawda. Ani razu przedtem nie zwrócił pan na mnie uwagi.
— Raczej oczu — chciał pan powiedzieć — i to fizycznych oczu, wyrażając się ściśle.
— Rzecz ciekawa. Zastanawiałem się nieraz już nad celem tych pseudoprzypadkowych spotkań i nie mogę go zrozumieć.
— Przyszłość okaże. Jestem starszy od pana, doświadczeńszy — mogę mu się na coś w życiu przydać.
— Ma pan słuszność — przyznałem z pokorą w głosie — Czuję, że mi wiele, bardzo wiele niedostaje i że tu, u pana znajdę to, czego brak w życiu odczuwam. Jakiś głos wewnętrzny mówi mi w tej chwili, że dzięki panu pozbędę się tej czczości duchowej i pustki, jaka od czasu do czasu rozwiera się przede mną w godzinie samotnych rozmyślań. Pan mi nie odmówi swej pomocy w razie potrzeby, nieprawdaż?
Położył mi łagodnie rękę na ramieniu i rzekł poprostu:
— Bądźmy przyjaciółmi, Jerzy!
Wzruszony wstałem i uścisnąłem wyciągniętą ku mnie dłoń:
— Dziękuję.
— Przypadek wogóle nie istnieje — mówił, siadając na krześle naprzeciw dużego ściennego zwierciadła — Nigdy nie można z góry wydawać sądu o bezcelowości pewnych zdarzeń. Kto wie, czy nasza znajomość nie jest potrzebną w równej mierze dla nas obu?
— Czemże ja mogę przysłużyć się panu? — zapytałem zdziwiony.
— Choćby tem, że pozwoli mi pan rozciągnąć nad sobą rodzaj duchowej opieki.
Nagle urwał, wpatrując się w lustro naprzeciw. Skierowałem oczy w tę stronę i mimowoli wydałem okrzyk zdumienia... Z ram zwierciadła wychylała się ku nam postać demonicznie pięknej, rudowłosej kobiety w czarnej dżetowej sukni i pomarańczowym szalu na głowie. Patrzyła wyzywająco, nakładając perłowo-szarą rękawiczkę...
Poznałem ją. Była to kobieta z mostu św. Florjana. Obróciłem się w przekonaniu, że ujrzę ją poza mojemi plecami w sąsiednim pokoju, lecz nie spostrzegłem nikogo: poza mną czernił się tylko pusty, zmroczony poćmą nocy czworokąt drzwi bibljotecznych... Spojrzałem powtórnie w lustro. Teraz nie było w niem już nikogo; jasna, światłem lampy gazowej przepojona gładź odbijała już tylko moją własną postać. Zwróciłem się do Wierusza:
— Widział pan?
— Widziałem.
— Czy ona jest tu może u pana, w tym domu ?
— Co za przypuszczenie! Nie znam jej zupełnie. W tej chwili ujrzałem ją po raz pierwszy w życiu. Strzeż się pan tej kobiety!
Uśmiechnąłem się pobłażliwie:
— Kocham już inną; mam narzeczoną.
— Mimo wszystko miej się przed nią na baczności! To niedobra kobieta!
— Nie jest mi zupełnie obcą. Spotkałem ją już parę razy.
I opowiedziałem mu o dziwacznem zgrupowaniu ludzi na moście, nie tając obecności jego własnej osoby.
— Hm — szepnął, wysłuchawszy uważnie do końca — rzeczywiście byłem parę razy na przyczółku mostowym koło figury świętego i wyczuwałem niejasno jakieś wrogie prądy płynące niewiadomo skąd. Hm... teraz rozumiem.
— Wyłaniają się powoli tajemnicze związki.
— Niewątpliwie. Drogi nasze zaczynają krzyżować się wzajemnie coraz częściej. Jakaś wyższa moc splata coraz zwarciej dotychczas rozbieżne tory naszych losów.
— Lecz co to było? Halucynacja?
— Nie. Ona w tej chwili myślała o tobie.
— Czy to wystarcza?
— Nie u każdego. U niej widocznie tak. Stąd wnoszę, że kobieta ta musi posiadać ogromnie silną wolę.
— Więc uważasz tę wizję za rodzaj projekcji myśli?
— Nie wiem; może. Zresztą — dodał po namyśle — kto wie, czy ona rzeczywiście nie stała w owej chwili za nami?
Zadrżałem, odruchowo obracając się w stronę bibljoteki:
— Czyżby coś podobnego było możliwem?
— Dlaczegożby nie? Nasze myśli i wspomnienia lubią czasem przyoblekać się w ciało. Świat pełen jest larw i masek, zrodzonych w ten sposób. Wałęsają się te strzępy jaźni oderwane od macierzystego łożyska i straszą jak upiory czas pewien, dopóki nie rozwieją się w przestrzeni, lub nie ulegną absorpcji przez wiry silniejsze.
— Odsłaniasz przede mną nowe światy; piękne są i straszne zarazem jak marzenia obłąkańca.
Wierusz uśmiechnął się smutno:
— Niestety. Aż nazbyt często fosforyzują blaskiem próchna.
Powstał i, zbliżywszy się do pianina pod oknem, wziął parę molowych akordów.
— Przyjacielu — rzekł, nie odejmując palców od klawjatury — dziwnem zrządzeniem losu przyszedłeś dziś pod dach mój w godzinę dla mnie osobliwą. Tęsknota dni minionych spłynęła na mnie nieukojną falą i porywa z sobą w lata, co dawno już przebrzmiały. Przyrzeknij, że będziesz spokojny, cokolwiek się zdarzy.
— Przyrzekam — odpowiedziałem, przejęty do głębi tonem jego głosu — Przyrzekam, że nie ruszę się z tego miejsca.
Wtedy Andrzej uspokojony zaczął grać jakąś rozlewną jak morze, nabrzmiałą smutkiem fantazję. Wiała z niej nieutulona tęsknota wielkich przestrzeni, żal pustych, czarnych nocy, płacz doli zabłąkanej w stepie.
Grał jak pierwszorzędny artysta. Jego zwykle łagodny, smutno uśmiechnięty profil stężał nagle i zaostrzył się, śmiertelna bladość wypełzła na policzki, oddech stał się krótki, świszczący; powieki jakby znużone światłem opadły ciężko, zakrywając oczy...
Grał, nie patrząc na klawisze. Może zasnął?
Nieokreślony lęk zaczął zakradać mi się do duszy; nie mogąc dłużej patrzeć na tę śmiertelną maskę, odwróciłem się ku oknu...
Było otwarte na ogród. Na dworze szalał jesienny wicher, miotając wściekle szkieletami drzew odartych z ostatnich już liści. Od czasu do czasu przy silniejszym ataku wpadały do wnętrza całe ich przygarście i słały się zżółkłe z szelestem na posadzce...
Zasłuchany w melodję Wierusza, utkwiłem wzrok w czarny wykrój okna....
Wtem z głębi ogrodu wyszedł wysoki, biały starzec i, oparłszy się o framugę okna, przysłuchiwał się grze... Stłumiony okrzyk zamarł mi w piersi. Zimny pot sperlił mi czoło i z rozszerzonemi od przerażenia oczyma siedziałem jak przykuty do fotelu...
Po chwili widziadło, wyciągnąwszy ku Andrzejowi chudą, trzęsącą się rękę, jakby na znak pożegnania, wsiąkło w mroki ogrodu...
Wierusz, jakby nie wyczuwając tego, co się działo poza nim, grał dalej. Z pod palców jego wąskich, nerwowych wypłynęła teraz przecudna kołysanka. Cicha a rzewna, brała w macierzyńskie dłonie czyjąś maleńką duszyczkę i pieszcząc tuliła do piersi:
— Ach, lulaj mi, lulaj, dziecino kochana — oczęta słodkie zmruż!... — Para przeźroczych rąk, strojnych w pierścienie, wiotkich rąk kobiecych wysunęła się z ram okiennych i, spocząwszy na głowie Andrzeja aktem błogosławieństwa, cofnęła się w przestrzeń nocy...
On grał dalej. Tylko postać jego dotychczas sztywno wyprostowana przygarbiła się i skurczyła w sobie, podając się ku klawjaturze; na usta, zaciśnięte od wewnętrznej męki, wystąpiła piana...
Charakter melodji zmienił się... Kołysanka przeszła w czerwoną od krzyku krwi pieśń miłości. Bezbrzeżna, tryskająca gejzerami pasji namiętność rwała akordy, przewalając się lawiną dźwięków rozpasanych do szału...
Oparte o uszak, z odchyloną wstecz dumną, tragicznie piękną głową, stało teraz tam, za oknem, wśród jęku jesiennej zamieci widmo młodej kobiety. Na oczach jej smutnych, ciemno-orzechowych spoczęła cicha dłoń anioła rezygnacji; usta wąskie, usta pąku róży rozchyliły się w tęsknocie warg nieukojonej... Wtem wicher bólu przygiął ją ku ziemi; obsunęła się na parapet okna i, wyciągnąwszy bezwładnie ramię, złożyła na niem głowę...
Nagle muzyka umilkła. Fantom rozwiał się gdzieś w czeluściach nocy...
Wyczerpany do ostatecznych granic, Wierusz upadł jak martwy na posadzkę. Podbiegłem ku niemu ze szklanką wody, lecz wkrótce przekonałem się, że cucenie tu na nic się nie przyda. Był cały sztywny jak kawałek drewna; należało uciec się do magnetycznych pociągnięć. Na szczęście zabieg nie był mi obcy. Po kilku passe’ach, członki Andrzeja zaczęły odzyskiwać normalną giętkość, białka oczu wróciły do właściwego poziomu i wśród rzęsistego potu Wierusz o budził się.
— Dziękuję ci, Jerzy — szepnął, ściskając mi rękę. — Proszę cię — dorzucił po pewnym czasie z głębokiem westchnieniem — nie wspominaj nikomu o tem, co tu widziałeś tej nocy.
— Bądź spokojny — zapewniłem, wspierając go ramieniem — To nasza wspólna, święta tajemnica.
Gdy w pół godziny potem wracałem do domu, świtało już na niebie i cicho gasły ostatnie już gwiazdy...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Grabiński.