Salammbo/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Salammbo |
Podtytuł | Córa Hamilkara |
Wydawca | Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“ |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Polska Drukarnia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Natalia Dygasińska |
Tytuł orygin. | Salammbô |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Księżyc wynurzał się z łona fal a ponad miastem pogrążonem w ciemnościach jaśniały białością wydatniejsze tylko punkty: tu rozwieszona szmata płótna, ówdzie znów róg muru lub złoty naszyjnik na piersiach bóstwa. Na dachach świątyń widać było, niby olbrzymie diamenty, promieniejące banie szklane. W ciemnościach posępnie słały się znowu masy czarne: tu zwaliska jakieś, tam nagromadzone kupy ziemi, ówdzie ponure ogrody, a poniżej Malki rybackie siatki rozwieszone były, jakby olbrzymie nietoperze z rozpostartemi skrzydły. Koła hydrauliczne, które dostarczały wody ostatnim piętrom pałaców, umilkły i nie było już słychać ich skrzypienia; na placach cicho spoczywały wielbłądy, leżąc na brzuchach podobnie jak strusie. Odźwierni zasypiali na ulicach obok progu domów, wydłużone cienie kolosów rozpościerały się po pustych placach. Czasami wdali poprzez dachy bronzowe wydobywał się dym gorejącej jeszcze ofiary unoszony ciężkim wiatrem razem z wonią morza i wyziewami murów ogrzanych dziennym skwarem. Nie ruchome fale, błyszcząc, opasały Kartaginę, księżyc bowiem jednocześnie rozlał swe światło na zatokę otoczoną górami i na jezioro Tunisu, kędy ptaki zwane czerwonakami, tworzyły długie różowe szeregi, podczas gdy z drugiej strony pod katakumbami wielka laguna solna migotała jak kawał srebra. Błękitne sklepienie niebios skłoniło się do horyzontu, ku dolinom kurzącym się i ku zamglonemu morzu, a na szczycie Akropolu piramidalne cyprysy okalające świątynię Eschmuna chwiały się, wydając szmery niby fala bijąca zwolna a nieustannie o tamę portu poniżej murów miasta.
Salammbo weszła na taras pałacu, prowadziła ją niewolnica niosąca na misie żelaznej rozpalone węgle. W środku tarasu znajdowało się małe łoże z kości słoniowej, nakryte skórą rysią i poduszkami z piór papugi, ptaka wieszczego poświęconego bogom. W czterech rogach umieszczone były cztery długie kadzielnice napełnione lawendą, kadzidłem, cynamonem i mirrą. Niewolnica zapaliła wonności. Salammbo spoglądała na gwiazdę polarną; zwolna pokłoniła się czterem stronom nieba i uklęknęła na ziemi posypanej proszkiem lazurowym a tu i owdzie złotem i gwiazdami na podobieństwo firmamentu. Poczem przytuliła łokcie do żeber, a wyciągając przed siebie rozwarte dłonie i kłoniąc się głową opromienioną światłem księżyca, mówiła:
— „O Rabbetna! Baalet! Tanit!“ — a głos jej był żałosny i jakby przyzywający kogoś. — „Anaitis! Mylitta! Athara! Elissa! Tiratha! Przez tajemnicze symbole, przez płodność ziemi, przez wieczyste milczenie, o pani burzliwego morza i pogodnych wybrzeży, o królowo wód, cześć ci niechaj będzie!“
Pochyliła się całem ciałem dwakroć i trzykroć a potem upadła twarzą w pył z wyciągniętemi rękoma.
Niewolnica atoli podniosła ją zwolna, gdyż podług rytuału wymaganem było, aby korzącemu się ktoś obcy przerwał modły i powiedział, że bogowie je przyjęli; otóż stara mamka Salammbo nie omieszkała zwykle dopełniać tego religijnego aktu.
Kupcy Darytjeńskiej Getulji przyprowadzili ją byli małą dzieciną do Kartaginy, a zostawszy wyzwoloną nie chciała ona już później porzucić swoich panów, czego dowodziło prawe jej ucho przekłute. Spódniczka kolorowa pręgowana, ściskając jej biodra, spadła aż po kostki, gdzie spotykały się ze sobą dwa kółka cynowe. Twarz miała nieco płaską, żółtą jak tunika, którą nosiła. Ztyłu głowy nosiła błyszczące, bardzo długie szpilki srebrne, a w nozdrzach koralowy guzik.
Salammbo zbliżyła się ku brzegowi tarasu; oczy jej przebiegały chwilę po horyzoncie a potem spoczęły na mieście uśpionem. Wydała westchnienie, które wyniosło jej łono i poruszyło długą białą szatę wiszącą na niej bez pasa i bez spięcia. Nosiła sandały zakrzywione na końcu i niknące pod mnóstwem szmaragdów, włosy zaś puszczone swobodnie napełniały siatkę z nitek purpurowych.
Nagle wzniosła głowę, zwróciła wzrok na księżyc i wygłaszała fragmenty hymnu:
„Jakże lekko mkniesz podtrzymywana przez nietykalny eter! On się rozpostarł dokoła ciebie a ruch twojego biegu wywołuje wiatry i rosy urodzajne. W miarę jak ty wzrastasz lub ubywasz, wydłużają się lub zmniejszają oczy kotów i plamy panter. Niewiasty w bólach rodzenia przyzywają twoje imię! Ty wydymasz muszle, sprawiasz wrzenie wina, gnicie padliny, ty tworzysz perły w głębinach morskich!
„Gdy ty się ukażesz, spokój oblewa ziemię, kwiaty się zamykają, fale zostają ukojone, ludzie znużeni wytężają piersi ku tobie, świat zaś ze swemi oceanami i górami ogląda siebie w twojem zwierciadle. Ty jesteś pełna białości, łagodna, świetlna, nieskazitelna, wspierająca, oczyszczająca, pogodna!“.
Księżyc na nowiu znajdował się wtedy nad górą Wód Ciepłych i pomiędzy jej dwoma szczytami z drugiej strony odnogi. Poniżej niego jaśniała mała gwiazdka a dookoła blada obwódka. Salammbo ciągnęła dalej:
— „Straszną ty jednak jesteś, o pani! Ty bowiem tworzysz potwory, straszliwe widma, myśli kłamliwe, przez twe oczy pożerne są kamienie świątyń.
„Dokąd idziesz? Czemu twe kształty odmieniasz wiecznie? Niekiedy drobna i dwurożna ślizgasz się po przestrzeniach jakby galera bez masztów; to znowu wśród mnogich gwiazd podobną jesteś do pasterza, co strzeże trzody swojej. Już świetna i pełna muskasz szczyty gór, jak koło wozu.
„O Tanit! wszak ty mnie kochasz? Ja tylekroć razy przyglądałam się tobie! Lecz nie, ty bieżysz i bieżysz precz po lazurowem niebie, a ja tu przebywam na nieruchomej ziemi.
„Taanach, weźmij lirę i uderz cicho w srebrną strunę, bo serce moje jest smutne!“
Niewolnica ujęła instrument w rodzaju harfy z drzewa hebanowego, wyższy niż ona sama, trójkątny jak delta; oparła koniec jego na kryształowym globie i grać zaczęła oburącz.
Płynęły dźwięki jeden za drugim, głuche a szybkie niby brzęczenie roju pszczół, i stając się coraz dźwięczniejszemi, ulatywały wśród nocy pomieszane ze skargą fal i drżeniem liści wyniosłych drzew na Akropolu.
— Przestań! zawołała Salammbo.
— Co ci jest pani? Czy wietrzyk wionie, czy chmurka zadrży na niebie, wszystko cię trwoży i miota, tobą!
— Ja nie wiem, — rzekła Salammbo.
— Ty dręczysz się zbytecznie długiemi modłami
— O Taanach, jabym chciała rozpuścić się jak kwiat w czarze wina.
— Może ci ten niepokój sprawiają dymy wonności twoich?
— Nie, nie! — wołała Salammbo; — dusza bogów przemieszkiwa w lubych zapachach.
Wówczas niewolnica opowiadała jej o ojcu. Mówiono o nim, że się udał do krainy bursztynu, poza słupy Melkarta. — A gdyby nie powrócił, ciągnęła niewolnica, to jednak musisz spełnić jego wolę i wybrać małżonka pomiędzy synami starszyzny, a wtedy już smutek twój pójdzie w objęcia męża.
— Jak to? — spytała dziewica, bo wszyscy, których dotąd widziała, sprawiali jej wstręt swoją postacią i rubasznością.
— O Taanach, niekiedy z łona mego wydobywają się westchnienia ciężkie jak dymy wulkanu. Jakieś głosy mię przyzywają, jakiś ogień pożera pierś moją, dusi mię, ja umrę; a potem jakaś rozkosz od stóp do głów przenika moje ciało... jakaś pieszczota mię otacza i czuję się zgnębioną, jak gdyby Bóg władzę swoją nademną rozciągnął. Chciałabym zniknąć w mgłach nocnych, w falach potoku, w cieniach drzew, pragnęłabym opuścić ciało m o je i stać się powiewem wiatru, promykiem gwiazdy, biegnąć i biegnąć przed siebie, aby przybyć do ciebie, o Matko!“
Wzniosła wgórę swe ręce, pochyliła całą postać i taka blada w długiej swej lekkiej szacie podobną byfa do księżyca chyba. A potem znużona padła na łoże z kości słoniowej, Taanach zaś otoczyła jej szyję naszyjnikiem z bursztynu i z zębów delfina, aby odpędzić trwogę. Salammbo przygasłym głosem tak mówiła: — Idź, przyprowadź tutaj Schahabarima.
Jej ojciec nie życzył sobie, aby została kapłanką, nie kazał jej również wtajemniczać w kult Tanity. Być może, układał sobie jakieś małżeństwo, coby wspierało jego politykę. Salammbo atoli zamieszkiwała w samotności ten ogromny pałac od czasu jak dusza matki przeniosła się w świat inny.
Wzrosła ona w umartwieniach, w postach i oczyszczeniach się, otoczona zewsząd przepychem i powagą, namaszczając wonnościami ciało a duszę przepełniając modlitwami. Nie znała smaku wina, nie pożywała mięsiw i stopy jej nie dotknęły nigdy progu domu zmarłego.
Sprośne wizerunki bóstw nie były jej znane, każdego bowiem boga przedstawiono pod kilku postaciami, tak że kulty częstokroć sprzeczne dawały świadectwo jednej i tej samej zasadzie. Salammbo czciła boginię, której figurą była gwiazda. Księżyc wywierał wpływ na dziewicę, i kiedy to ciało niebieskie zmniejszało swój kształt, wtedy Salammbo popadała w osłabienie. Omdlała przez dzień cały, ożywiała się wieczorem. Podczas zaćmienia umierała prawie.
Ale Rabbeta, zazdrosna, mściła się na dziewicy uchylającej się od jej ofiar, przeto Salammbo dręczona była pokuszeniamji tem silniejszemi, iż były niepewne niejako spoczywające w kulcie i ożywiane wpływem samej bogini. Więc też nieustannie córa Hamilkara trwożyła się przed Tanitą, której znała na pamięć wszystkie przygody i powtarzała wszystkie nazwy, nie wiedząc bynajmniej o różnem ich znaczeniu. Aby wnikać w głębokości dogmatu, pragnęła ona poznać ukryty w tajnikach świątyni starożytny posąg ze wspaniałym płaszczem, od którego zależeć miały losy Kartaginy, wiedzieć bowiem należy, iż nie umiano rozróżniać bóstwa samego od jego wizerunku, a patrzeć na wizerunek, dotykać go, znaczyło niejako odebrać bogu część jego przymiotów, wywierać na nim pewien rodzaj panowania.
Salammbo odwróciła się nagle, gdyż rozpoznała dźwięki złotych dzwonów, które Schahabarim nosił u brzegu dolnego swej szaty. Wszedł on na schody, u progu zaś tarasy zatrzymał się, złożywszy na krzyż ręce. Zapadłe oczy jego błyszczały jak lampy grobowe, wychudła długa p ostać chwiała się w lnianej sukni spadającej na dół ciężarem dzwonków uderzających o pięty kapłana. Członki tego człowieka były wątłe, schudzone, czaszka ukośna, broda śpiczasta, skóra zdawała się być zimną jak kamień w dotknięciu, twarz zaś jego żółtą poorały głębokie zmarszczki, jakby ją ściągnąć chciały w jedno uosobienie jednego pragnienia, jednej wiecznej tęsknicy.
Takim był arcykapłan Tanity, ten, który był wychował Salammbo.
— Mów, czego chcesz! — rzekł.
— Oczekiwałam cię, abyś dotrzymał to, coś mi już prawie przyobiecał... — Wyszeptała, zmieszała się, poczem mówiła prędko:
— Czemu ty mną pogardzasz, ażaliż zapomniałam o jakich przepisach? Mistrzem moim jesteś i powiedziałeś mi, że nikt tak jak ja nie zna się na rzeczach boskich, a przecież widzę jasno, że są jakieś tajemnice, których ty wypowiedzieć nie chcesz. Jestże to prawda, o ojcze?
Schahabarim przypomniał sobie rozkazy Hamilkara i odpwiedział:
— Nie, ja już niemam czego cię uczyć.
— Genjusz zapala we mnie żądzę wiedzy, — wołała dziewica. — Przebyłam stopnie schodów wiodących do Eschmuna, boga planet i duchów, zasypiałam pod złotem drzewem oliwnem Melkarta, opiekunem syryjskich kolonij; przebyłam podwoje Baala Khamona, oświeciciela i użyzniacza, składałam ofiary Kabirom, bóstwom podziemnym, bogom gajów, wiatrów, rzek i gór; ale wszyscy oni są zbyt daleko; wysoko, są zbyt nieczuli, czy ty nie pojmujesz? Wtedy gdy ona miesza się z mojem życiem, przepełnia duszę moją; ja drżę pod wpływem wstrząśnień jej wewnętrznych, zdaje mi się, że ona we mnie istnieje i wydobyć się ze mnie pragnie. Zdaje mi się, że już usłyszę jej głos, obaczę oblicze, że mię światłość olśniewa, gdy nagle popadam znowu w ciemności.
Schahabarim milczał. Ona patrzyła na niego błagającem spojrzeniem. Nareszcie kapłan dał znak wyjścia niewolnicy, która nie pochodziła z rasy chananejskiej. Taanach zniknęła, a Schahabarim, podniósłszy rękę do góry, tak zaczął mówić:
— Przed bogami były ciemności tylko, unosił się dech ciężki i niewyraźny, jak świadomość człowieka pogrążonego we śnie. Poczem ten dech stężał, wydając Żądzę i Obłok, a Żądza i Obłok wydały Materję pierwotną. Była to woda mulista, czarna, lodowata, głęboka. Zawierała ona potwory bardzo małe, niepołączone jeszcze cząstki kształtów mających powstać, a które są wyobrażone na ścianach świętych przybytków.
Materja zgęstniała. Stała się jajem. Poczem pękła i jedna połowa utworzyła ziemię, druga firmament. Słońce, księżyc, wiatry, chmury wystąpiły, a na huk piorunu zbudziły się rozumne zwierzęta. Wówczas Eschmun roztoczył się w sferze gwiaździstej; Kahmon począł promienieć w słońcu; Melkart ramionami swemi wypchnął go poza Gades; Kabirowie zstąpili pod wulkany a Rabbetna zawisła ponad światem jako karmicielka, rozlewając światło swoje niby mleko i noc jakby płaszcz.
— Cóż dalej? — pytała dziewica.
Kapłan opowiadał jej tajemnicę pierwiastków, umyślnie nastręczając dziewicy odleglejszą perespektywę; atoli Salammbo zapaliła się żądzą wiedzy i Schahabarim, w połowie ustępując jej, ciągnął dalej:
— Ona zsyła natchnienie i rządzi miłością ludzi.
— Miłością ludzi! — powtórzyła Salammbo, marząc.
— Ona jest duszą Kartaginy, mówił kapłan, a jakkolwiek jest wszędzie rozlana, jednakże tu właśnie zamieszkuje pod świętą zasłoną.
— Ojcze! — zawołała Salammbo, — ja ją zobaczę, nieprawdaż? Ty mię zaprowadzisz do niej! Wahałam się oddawna, chęć ujrzenia jej postaci pożera mię. Miej litość nademną! Dopomóż mi! Udajmy się tam!
Ale on ją usunął gestem gwałtownym i pełnym dumy.
— Nie, nigdy! Czyż nie wiesz, że się to śmiercią przypłaca? Pragnienie twoje jest świętokradztwem: bądź już zadowolniona tą wiedzą, jaką posiadasz!
Dziewica padła na kolana, na znak żalu dotykając dwoma palcami swoich uszu, i tak szlochała, przygnębiona słowy kapłana, pełna jednocześnie gniewu, trwogi i upokorzenia. Schahabarim wyprostowany stał i był nieczulszym niż kamienie tarasu. Mierzył on wzrokiem od stóp do głów drżącą dziewicę a w duszy swej doświadczał jakiejś dziwnej rozkoszy, widząc to cierpienie znoszone dla swego bóstwa, którego on sam nie umiał pojąć należycie. Już ptaki ozwały się śpiewem, powiał zimny wietrzyk a małe obłoczki przesuwały się po niebie zbiedniałem.
Nagle na horyzoncie poza Tunis kapłan ujrzał jakby mgły lekkie wlokące się po ziemi, z czego niebawem wzniosła się wielka kolumna pyłu, szara i prostopadle postępująca; w kłębach tej kolumny dały się widzieć łby dromaderów, piki i tarcze. Była to armja barbarzyńców, która ciągnęła na Kartarginę.