<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Flaubert
Tytuł Salammbo
Podtytuł Córa Hamilkara
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“
Data wyd. 1926
Druk Polska Drukarnia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Natalia Dygasińska
Tytuł orygin. Salammbô
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
GUSTAW FLAUBERT
SALAMMBO
( CÓRA HAMILKARA )
Tłumaczyła
NATALJA DYGASIŃSKA

Wydanie nowe
przejrzane
WYDAWNICTWO „BIBLJOTEKI GROSZOWEJ“ S-ki z o. odp.
Warszawa, ul. Moniuszki Nr. 11




Polska Drukarnia w Białymstoku, Sp. Akc., ul. Warszawska 59a.



I.
Uczta.

Jesteśmy w Megarze, na przedmieściu Kartaginy, w ogrodach Hamilkara. Żołnierze, którymi on dowodził w Sycylji, wyprawiali sobie wielki festyn na uczczenie rocznicy bitwy pod Eryxem. Zebrali się tutaj licznie, a że pan ich nie jest obecnym, więc bankietują z zupełną swobodą.
Starszyzna w bronzowych koturnach zajęła miejsce w pośrodku, pod purpurową z złotemi frendzlami osłoną, która rozciągnięta była od murów stajen aż do balkonów pałacu. Tłum żołdactwa błądził wśród drzew, pomiędzy mnogiemi budynkami o płaskich da chach, mieszczącemi w sobie machiny do tłoczenia wina, lamusy, magazyny, piekarnie i arsenały, a prócz tego stajnie dla słoni, budy dla dzikich zwierząt i więzienia dla niewolników.
Drzewa fig i sykomorów, skrywające sobą kuchnie, rozścielały bogaty płaszcz cudnej zieloności, wśród której kwiat granatu jaśniał wraz ze śnieżnemi pękami bobów bawełny; winna latorośl przeciążona gronem wspinała się po konarach sosny, a całą przestrzeń zakrywała masa woniejących róż i lilij. — Piaskiem czarnym, zmieszanym z prochem koralu wysypano chodniki i środkową aleję między cyprysami, których rząd podwójny przedstawiał niby kolumnadę ciemnozielonych obelisków.
Pałac z numidyjskiego, żółto centkowanego, marmuru ukazywał w głębi swe cztery piętra z balkonami. Zdobny wielkiemi schodami z drzewa hebanowego, z bramą czerwoną, czarnym krzyżem przedzieloną, z kratami spiżowemi broniącemi od skorpionów, i z siatką złoconą zasłaniającą górne otwory, pałac ten dziki w swojej wspaniałości wydawał się żołnierzom równie nakazujący i nieprzenikniony jak oblicze samego Hamilkara. Rada wyznaczyła dom ten na miejsce dzisiejszej uroczystości. Wojownicy przychodzący do zdrowia w świątyni Eschmuna, ciągnęli tutaj wsparci na kulach od samego wschodu słońca. Z każdą chwilą przybywał nowy ich zastęp, tak że wszystkie chodniki przepełnione były tym tłumem, jak gdyby potokami spieszącemi do wspólnego morza.
Między drzewami widać było zwijających się niewolników wpół nagich, gazelle chroniące się z żałosnym bekiem. A nad tem wszystkiem słońce już zachodziło zwolna; upajająca woń drzew cytrynowych czyniła jeszcze cięższem powietrze zgęszczone wyziewami oddychających tłumów.
Byli tu ludzie wszelkiej narodowości. Ligurowie, Luzytanie, Balearczycy, negrowie i zbiegi z Rzymu. Słyszano ciężkie narzecze doryjskie i brzmiące sylaby Celtów, niby hałaśliwe wozów wojennych odgłosy. Jońskie końcówki zlewały się z twardemi spółgłoskami synów puszczy podobnemi do krzyków szakala. Greka rozpoznać było można po wysmukłej postaci, Egipcjanina po wzniesionych ramionach, Kantabryjczyka po grubych łydach, Karyanie powiewali dumnie piórami swoich kasków, łucznicy zaś Kappadocji postarali się umalować swe ciała sokami różnych roślin w wielkie kwiaty. Niektórzy Lidyjczycy przebrani w kobiece suknie obiadowali w pantoflach i z kolczykami, inni znów dla większej okazałości pomazali się cynobrem i wyglądali jak koralowe posągi.
Wojownicy ci przeciągali się swobodnie na poduszkach; to znowu posilali się skurczeni przy olbrzymich półmiskach, lub co jeszcze lepsze, leżąc na brzuchu, wyciągali sobie kawały mięsa i zajadali wsparci na łokciach, podobni lwom pożerającym zdobycz.
Ci, co później przybyli, przypatrywali się stołom okrytym szkarłatnemi dywanami, oczekując swojej kolei. Kuchnie Hamilkara nie byłyby wystarczające, dlatego Rada przysłała niewolników, naczynia, łoża i wśród ogrodów rozniecono ognisko dla pieczenia wołów, tak jak na pobojowisku dla palenia ciał poległych.
Wśród koszów z kwiatami misternie złoconych, rozłożono chleby posypane anyżkiem i sery wielkie jak tarcze, rozstawiono wazy pełne wina i czary napełnione wodą. Radość, z używania tych darów do syta, jaśniała we wszystkich oczach. Śpiewy odzywały się tu i owdzie.
Na początku uczty podawano ptaki z zielonym sosem w naczyniach z czerwonej gliny, zdobnych czarnemi rysunkami, potem wszelkie rodzaje muszli zbierane na brzegach punickich. Dalej papki z pszenicy, jęczmienia i bobu, oraz ślimaki z kminkiem na półmiskach bursztynowych. Nakoniec zastawiano stoły mięsiwem. Były tam antylopy z rogami, pawie z piórami, barany całkowicie ugotowane w słodkiem winie, uda wielbłądzie i bawole, jeże z podlewą, koniki polne smażone i szczury w cukrze marynowane. Na misach z drzewa Tamrapani pływały w szafranie wielkie kawały tłustości, a wszystko to przejęte solą, truflami i asafedytą. Piramidy przepysznych owoców wznosiły się przy złocistych plastrach miodu i niepominięte nigdy w takich razach małe pieski z wielkiemi brzuchami i różowo lśniącą sierścią. Zwierzątka te, zaprawne oliwą, stanowiły ulubiony Kartagińczyków przysmak, będący w obrzydzeniu u innych ludów.
Dobór nieznanych potraw rozbudzał chciwość żołądków, Galijczycy z długiemi na wierzchu głowy skręconemi włosami, wyrywali sobie kawony i cytryny, żarłocznie je pożerając. Negrowie, którzy nie widzieli przedtem raków morskich, drapali się po twarzach czerwonemi ich szponami. Grecy, krótko ostrzyżeni, biali jak ich marmur, oczyszczali starannie swe talerze, gdy tymczasem pasterze z Brucyum okryci wilczemi skórami zatapiali się milcząco w swoich porcjach. Noc zapadała, rozsunięto welarjum wiszące nad ulicą cyprysową i rozświecono pochodnie.
Drgające w wazonach porfirowych błyski oleju skalnego postraszyły u szczytu cedrów małpy poświęcone księżycowi, które zaczęły wydawać przeraźliwe wrzaski ku wielkiej uciesze żołnierzy. Podłużne płomyki odbijały się od bronzowych kasków, miljony iskier tryskały z półmisków wysadzanych drogiemi kamieniami. Duże czary sześciokątne ozdobione zwierciadłami pomnażały w odbiciu liczbę przedmiotów, a zdumieni żołnierze stroili dziwaczne miny przed niemi, dusząc się ze śmiechu. Gdzie indziej dla zabawy ciskali sobie nad stołami krzesła z kości słoniowej i spatule ze złota. Wszędzie łykano pełnemi gardłami wyborne wina greckie, będące w skórzanych naczyniach, wina kampańskie zawarte w amforach i kantabryjskie roznoszone antałami, oraz napoje z owoców jujuby, cynamonu i lotusu. Wszystko to obficie rozlewane, tworzyło rodzaj bagniska pod stopami biesiadników. Para z potraw zmieszana z wyziewami tylu oddechów opadała na liście. Słychać było jednocześnie klaskanie szczęk, gwar rozmów, śpiewy, uderzenia, stuk rozbijanych w kawałki waz kampańskich, lub dźwięki srebrnych półmisków.
Razem z pijaństwem ogarniającem biesiadników zaczęto przypominać sobie niesprawiedliwości Kartaginy. W istocie Rzeczpospolita wycieńczona wojną opuściła zgromadzone w mieście najemnicze bandy. Generał Giskon rozsądnie sobie postąpił, odprawiając do miasta jedne po drugich kolejno, co ułatwiało wypłatę należnego im żołdu. Rada jednak sądziła, iż zwłoką skłoni te tłumy do pewnych ustępstw, a tymczasem ujrzano wkrótce, że niepodobna będzie je zaspokoić.
Dług ten wraz z trzema tysiącami dwieście talentów eubejskich, żądanych przez Lutacjusza, czynił najemników, równie jak Rzym, groźnych dla Kartaginy. Bandy najemnicze rozumiały to dobrze a oburzenie ich wybuchało w złorzeczeniach i rozpuście.
Nakoniec zażądali uroczystego festynu na obchód jednego ze swoich zwycięstw, i stronnictwo pokojowe przystało na to, mszcząc się na Hamilkarze, który długo podtrzymywał wojnę. Wojna była skończoną wbrew pragnieniu Hamilkara, który zwątpiwszy o Kartaginie, złożył już dowództwo w ręce Giskona; przecież w wyznaczeniu jego pałacu na przyjęcie jurgieltników była chęć wywarcia na Hamilkarze choć w części tej nienawiści, jaką uczuwano dla najętych tłumów. Koszta uroczystości były niezmierne, a on sam je ponosił. Dumne, że zmusiły do ustępstwa Rzeczpospolitę, bandy te najemnicze sądziły, iż niedługo będą mogły wracać do domów z ceną krwi swojej zawartą w kapiszonach płaszczów. Dzisiaj przecież rozmarzonym pijatyką, poświęcenia ich i dzieła wydały się nadzwyczajnemi a zbyt licho wynagrodzonemu Pokazywali odniesione rany, opisywali potyczki, podróże i polowania. Naśladowano głosy i skoki dzikich zwierząt, Nastąpiły niezliczone zakłady. Niektórzy, zagłębiwszy głowy w amforach, pili bez przerwy jak dromadery. Jeden Luzytanin olbrzymiej postawy zarzucał sobie na każde ramię człowieka i biegał po stołach, pryskając ogniem przez nozdrza. Lacedemończycy, nie zdejmując swoich pancerzy, podskakiwali w ciężkich susach. Inni udawali kobiety, robiąc nieprzyzwoite gesty. Niektórzy rozbierali się do naga i stawali z pięściami do walki, jak gladjatorowie. Kompanja Greków tańczyła około wazy, z której przeglądały nimfy, podczas gdy czarny Negr wybijał takt kością wołową w srebrną tarczę.
Nagle rozległ się śpiew żałosny, śpiew silny, dźwięczny, który się zniżał i podnosił w powietrzu, jak szum skrzydeł rannego ptaka. To był głos niewolników z ergastuli. Żołnierze porwali się, aby ich wypuścić, i wkrótce powrócili, pędząc wśród krzyku i kurzu około dwudziestu tych biedaków z wybladłemi twarzami. Małe czapki z czarnej pilśni, formą podobne do muszli, okrywały ich wygolone głowy. Na nogach mieli drewniane sandały, a idąc sprawiali łańcuchami hałas, niby wozy w pochodzie.
Przybyli do alei cyprysowej i tam wmieszali się w tłumy badające ich ciekawie. Jeden tylko z nich pozostał nieruchomy... Przez łachmany jego tuniki przeglądały ramiona pokaleczone chłostami. Spuściwszy głowę, spoglądał wokoło siebie z widoczną nieufnością, przymykając powieki przed jaskrawym blaskiem pochodni.
Lecz gdy spostrzegł, że żaden z tych uzbrojonych ludzi nie zważa na niego, westchnął swobodniej i wyszeptał jakieś gorzkie szyderstwo, potem ręką skrępowaną łańcuchem pochwycił napełnioną czarę i, wznosząc oczy do nieba, wyrzekł:
„Cześć tobie bożku Eschmunie, którego w ojczyźnie mojej zowią Eskulapem, cześć wam genjusze źródeł, światła i gajów i wam, Bogowie mieszkający po górach i grotach!! Cześć wam, śmiertelnicy w błyszczących zbrojach, którzy mi wolność dajecie”.
Potem rzucił puhar i zaczął opowiadać swoją historję. Nosił imię Spendjusa; Kartagińczycy ujęli go w bitwie.
Mówiąc naprzemian językiem Greków, Ligurów i punickim, składał dzięki jurgieltnikom. Całował ich ręce, winszował bankietu, dziwiąc się jedynie, że nie spostrzega puharów Legji świętej. Czary te sześciokątne, wysadzane z każdej strony szmaragdami formującemi winne gałązki, należały do zastępów złożonych z samej najdrobniejszej młodzieży patrycjuszów. Był to przywilej równający się honorom kapłaństwa, dla tego nic w skarbach Rzeczypospolitej nie było pożądańszem dla jurgieltników. Nienawidzili oni Legji świętej, a nieraz ryzykowali życie dla niewytłumaczonej przyjemności spełniania tych puharów. Teraz też natychmiast rozległy się wołania o nie. Wiedziano, że czary te były w schowaniu u Syssitów, to jest stowarzyszenia kupców ucztujących wspólnie.
Wysłani niewolnicy powrócili, niosąc odpowiedź, że wszyscy członkowie Syssitów spoczywali we śnie.
— Niechaj ich rozbudzą, — wołają tłumy.
Po tym znowu kroku oznajmiono, że puhary są zamknięte w świątyni.
— Niechaj ją otworzą, — odrzekli.
A gdy nakoniec drżący niewolnicy wyznali, iż są w rękach generała Giskona, tłum rozszalały zawrzasnął:
— Niech więc on je przyniesie.
Wkrótce z głębi ogrodu ukazał się Giskon otoczony strażą świętej Legji. Obszerny płaszcz czarny spływający od złotej na głowie mitry bogato błyszczącej drogiemi kamieniami, osłaniał jego wyniosłą po stać, spadając aż do stóp konia i zlęwając się z ciemną barwą nocy, tak że na tle tem uwydatniała się tylko siwa broda wodza, świecące ozdoby głowy i potrójny naszyjnik niebieskich blaszek spadający mu na piersi.
Gdy wszedł, żołnierze pozdrowili go wielkiemi okrzykami wołając zarazem: „Puhary, puhary!”. Wtedy on zaczął przedstawiać im, że ponieważ uznawano ich męstwo, zatem muszą być tego godni.
Tłum odpowiedział radosnemi oklaskami.
Giskon znał ich dobrze, dowodząc nimi tak długo; wszakże on sam powrócił dopiero z ostatnią kohortą i na ostatnim statku.
— To prawda, to prawda — wołali.
— Więc też, — ciągnął dalej — Rzeczpospolita umiała uszanować w ich oddziałach narodowość, zwyczaje, obrządki. Są wolni w Kartaginie. Lecz czary Legji świętej jako własność prywatna powinny być również poszanowane”... Tutaj Galijczyk jakiś stojący obok Spendjusa rzucił się przez stoły, prosto do Giskona, grożąc mu dobytym mieczem.
Wódz, nie przerywając sobie, uderzył w głowę napastnika ciężką swą laską z kości słoniowej. Barbarzyniec padł, a Gallowie zawyli straszliwie, wściekłość ich podburzyła inne legjony. Giskon, widząc ich, blednących, podniósł ramię, lecz osądził widać, iż męstwo jego bezużytecznem będzie przeciw tym rozjątrzonym bydlętom, że lepiej zemścić się potem, dlatego dał znak swojej straży i oddalił się zwolna. Wchodząc jednak do bramy, obrócił się ku jurgeltnikom grożąc im, że pożałują tego kroku.
Uczta rozpoczęta. Lecz Giskon może powrócić i obsadziwszy przedmieścia, które dotykały ostatnich wałów, zgnieść ich pomiędzy murami, to też tłumy poczuły się osamotnione mimo swej mnogości, a wielkie miasto, uśpione pod ich stopami, obudziło nagle w nich trwogę widokiem swych olbrzymieli chodników, wysokich a czarnych domów i tych tajemniczych bóstw dzikszych jeszcze od ludu.
W oddaleniu jakieś światełka błądziły po wybrzeżu, widać było latarnię z świątyni Khamona i to przywiodło im na pamięć Hamilkara.
Zaczęli pytać: gdzie on przebywa? Dlaczego tak ich odstąpił po zawartym pokoju? Jego nieporozumienia z Radą nie byłyż tylko komedją na ich zgubę odegraną?... Rozbudzona nienawiść jurgieltników zwróciła się przeciw Hamilkarowi i zaczęli miotać przekleństwa podburzając się wzajemnie.
Wtem zebrało się jakieś zbiegowisko wśród zarośli.. Ujrzano tam negra wijącego się po ziemi z wywróconą źrenicą, skręconą szyją i pianą na ustach. Ktoś wykrzyknął, iż to jest otrucie, wtenczas wszyscy powtórzyli z przerażeniem, iż są struci, porwali się na niewolników, powstała wrzawa niesłychana i szał zniszczenia opanował tę bezprzytomną zgraję. Uderzali na wszystkie strony, rozbijając i mordując wokoło, niektórzy rzucili pochodnie pomiędzy zabudowania, inni wsparci na balustradzie oddzielającej pomieszczenie lwów strzelali do tych wspaniałych synów puszczy. Najzuchwalsi biegli do słoni i chcieli obcinać im trąby, aby zdobyć kość słoniową.
Tymczasem procarze balearscy, którzy dla ułatwienia sobie grabierzy otoczyli pałac, zostali wstrzymani przez wysoką barjerę uplecioną z indyjskiej trzciny. Rozcięli natychmiast puginałami rzemienne zawiasy i znaleźli się przed frontem obróconym na Kartaginę. Wkoło nich rozciągał się inny, nieznany ogród zapełniony cudowną roślinnością. Rzędy białych lilji, ro snące jedne za drugiemi tworzyły na lazurowej ziemi, dziwaczne linje nakształt gwiaździstych łuków, gaiki zacienione wydawały miodowe zapachy. Gdzieniegdzie pnie starych drzew pomalowane cynobrem wyglądały niby krwawe posągi. W pośrodku dwanaście piedestałów spiżowych dźwigało na sobie kule szklane, napełnione różowym płynem podobne do olbrzymich drgających źrenic. Żołnierze rozjaśnili pochodnie, utykając na pochyłościach gruntu głęboko zaoranego. Wtedy ujrzeli przed sobą jezioro podzielone na małe sadzawki przegródkami z niebieskiego kamienia. Woda w nich była tak przezroczystą, iż światła pochodni odbijały się w głębinach, na dnie usłanem białemi kamyczkami i złotym proszkiem. Naraz fale zaszumiały, błyskając iskierkami, i olbrzymie ryby niosące w paszczach drogie kamienie ukazały się na powierzchni wody.
Jurgieltnicy wśród śmiechów pochwycili je za skrzela i ponieśli na stoły.
To były święte ryby rodziny Barkasów. Podług tradycji wszystko pochodziło od tych pierwotnych miętusów, które miały wydać jaje mistyczne mieszczące w sobie boginię. Myśl popełnienia świętokradztwa pobudziła jurgieltników, przygotowali prędko ogień pod miedzianemi naczyniami i patrzyli z uciechą na piękne ryby rzucone do wrzącej wody.
Dziki szał ogarnął tłumem. Nie lękając się już niczego, zaczęli na nowo pić. Pot spadający wielkiemi kroplami z ich czoła zraszał poszarpane tuniki, a oni opierając się łokciami na stołach chwiejących się jak okręty, wodzili wokoło błędnem spojrzeniem swych opiłych oczu, jak gdyby chcieli pochłonąć wzrokiem, czego zabrać nie zdołali. Inni chodząc pomiędzy misami po purpurowych nakryciach, roztrącali uderzeniem nogi kunsztowne krzesła ze słoniowej kości i tyryjskie szklane flasze.
Rozlegały się śpiewy pomieszane z rzężeniem niewolników konających wśród potłuczonych puharów, dalej wołania o wino, o mięso, o złoto, o kobiety... gwar niezrozumiały w stu językach naraz...
Niektórym zdawało się, iż są w łaźni z powodu otaczającej ich pary, inni, widząc drzewa, wyobrażali sobie, iż są na polowaniu i rzucali się na towarzyszy niby na dzikie zwierzęta. Płomień przesuwający się po drzewach ogarniał całą masę zieleni, z której wybuchały nakształt wulkanów białawe wężyki.
Chaos się wzmagał, lwy poranione wydawały przerażające ryki.
Nagle pałac zajaśniał światłem na najwyższym tarasie, drzwi w pośrodku zostały otworzone i kobieta okryta czarną szatą ukazała się na progu. To córka Hamilkara zstąpiła po schodach prowadzących ukośnie z pierwszego na drugie i trzecie piętro. I zatrzymała się na ostatnim ganku ponad schodami galerji.
Nieruchoma ze spuszczoną głową spoglądała po żołnierzach. Koło niej dwa szeregi mężczyzn w białych, z ponsową frendzlą do stóp im spadających, szatach. Nie mieli brody ani brwi, ani włosów, w rękach świecących obrączkami trzymali olbrzymie liry i śpiewali przenikliwym głosem hymn o boskości Kartaginy.
To kapłani, eunuchy z świątyni Tanity, których Salammbo często przyzywała do siebie.
Nakoniec zstąpiła z ostatniej galerji razem z orszakiem kapłanów. Zbliża się do alei cyprysowej zwolna, pomiędzy stołam i dowódców, którzy usuwają się, ścigając ją wzrokiem.
Jej włosy posypane fioletowym pudrem, ściągnięte nakształt wieży, według zwyczaju dziewiczych kapłanek, czynią ją wyższą jeszcze. Sznury pereł przytwierdzone do skroni spadają koło ust tak różowych, jak dojrzały granat. Na piersiach świeci mnóstwo błyszczących kamieni, naśladujących swoją pstrokacizną łuskę mureny. Ręce jej, ozdobione djamentami, ukazują się bez rękawów z tuniki haftowanej w czerwone kwiaty na tle czarnym. Mały łańcuszek złoty przyczepiony był do jej nóg, regulując kroki, a wielki płaszcz ciemnopurpurowy z nieznanej jakiejś materji ciągnął się za nią, jak fala ją ścigająca.
Kapłani uderzali z lekka w liry, budząc przytłumione dźwięki, a w przerwach muzyki brzęczał łańcuch w takt stąpań ich papyrusowych sandałów.
Córa Hamilkara nie była znaną nikomu. Wiedziano, że żyje ustronnie, zatopiona w religijnych praktykach. Dziś zjawiła się w nocy, na szczycie tarasów, klęcząca, zwrócona do gwiazd wśród drżących płomyków rozżarzonych kadzielnic. Srebrne światło księżyca padało na jej szlachetne oblicze, a jakaś boska aureola otaczała postać niby przezroczystym obłokiem. Zstąpiła z pochyloną głową, trzymając w prawej ręce małą hebanową lirę. Przyciszony szept płynął z jej ust:
— Nieżywe, wszystkie nieżywe. Niestety już was nie ujrzę więcej, gdy siedząc nad jeziorem rzucać wam zechcę pestki kawonowe! Tajemnice Tanity świeciły w oczach waszych przeźroczystszych niż fale...
I przyzywała ich nazwami sześciu miesięcy roku:
— Siv, Sivan, Tammouz, Eloul, Sehebar, Ah Bogini, litości nademną!
Żołnierze olśnieni jej wspaniałością gromadzili się, nie rozumiejąc słów tych, a ona spoglądała przestraszonym wzrokiem, aż znów, opuszczając głowę, a wyciągnąwszy ręce, zaczęła powtarzać:
— Coście wy uczynili, ach, coście wy uczynili! Małoż wam było chleba, mięsiwa, oliwy, wszystkich zapasów spichlerza. Rozkazałam sprowadzić woły z Hekatompile, wysłałam strzelców do puszczy... — i głos jej coraz się ożywiał, lica pałały.
— Gdzie wy jesteście — wołała — czy w jakiem zawojowanem mieście nieprzyjaciół, czy w pałacu swojego pana? Czy wiecie, kto jest tym panem? Wszak to król Hamilkar, mój ojciec, służebnik Baalów. Nieszczęśni, wszakże ta broń wasza zbroczona krwią jego niewolników, to taż sama, którą was obronił przed Lutacyuszem — Czy znacie mężniejszego wodza? Czy widzicie nagromadzone trofea jego zwycięstw? Ach, kończcie dzieło zniszczenia. Spalcie te n pałac. Ja uprowadzę Genjusza mojego rodu. Wąż czarny, spoczywający tam na szczycie w liściach lotosu, posłucha mego wezwania, i kiedy wstąpię na galerję, on przez morskie bałwany podąży śladem unoszącego mnie statku.
Jej delikatne nozdrza drgały od wzruszenia, łamała paznogcie, wbijając je w klejnoty świecące na piersiach, aż wzrok jej osłabł i mówiła zwolna:
— Biedna ty, Kartagino, miasto opłakane. Nie masz dziś dla obrony tych mężów silnych, którzy niegdyś przez oceany biegli tu wznosić świątynie. Wszystkie narody pracowały dla ciebie, a płaszczyzny morskie zorane twem i wiosłami niosły ci obfite plony.
Tu rozpoczęła śpiew o przygodach Melkarta, boga Sydończyków, pradziada swojej rodziny. Opiewała wdarcie się na góry Erzyfonji, podróż do Tartezu i wojnę przeciw Masisabalowi, dla pomszczenia królowej wężów. Dalej opisywała, jak ów bohater goniąc po lesie za potworem niewieścim, którego ogon przemykał się po zeschłych liściach niby strumień srebrzysty, przybył na łąkę, gdzie niewiasty ze smoczym grzbietem gromadziły się około wielkiego ognia. Księżyc krwistym kolorem otaczał to blade grono, a szkarłatne ich języki wywieszone i podobne do wędek rybackich, wyciągały się dotykając płomienia.
Potem znów nieprzerywając, Salammbo śpiewała, jak Melkart po zwycięstwie Masisabala powiesił na przodzie swego okrętu ściętą głowę wroga. Z każdem poruszeniem żagli głowa ta zagłębiała się w bałwanach i znów słońce ją osuszało, tak, iż stała się twardszą od złota, tylko oczy nie przestawały wylewać łez.
Śpiewała to wszystko w starem narzeczu chananejskim, którego nie rozumiejąc, barbarzyńcy pytali ciekawi, co ona opowiada z tak dziwacznemi gestami. Ściśnięci wokoło po stołach i łożach, wspinając się na gałęzie sykomoru starałi się pochwycić wątek historji, która rozwijała w ich wyobraźni cuda tajemniczej teogonji jak niedościgłe widziadła w obłokach.
Kapłani jedynie rozumieli śpiew Salammbo. Ich ręce ugięte pod ciężarem dźwiganych lir, drżąc, wydobywały jęki posępne. Lękliwsi od zgrzybiałych kobiet, trzęśli się przejęci zarówno mistyczną trwogą i obawą uzbrojonych żołdaków. Barbarzyńcy jednak, nie troszcząc się o nich wcale, słuchali śpiewu dziewicy. Nikt przecież nie wpatrywał się w nią tak, jak jeden młody dowódca numidyjski, stojący na stole między wojownikami swego narodu. Jego pancerz tak był najeżony grotami, że formował garb pod obszernym płaszczem, przywiązanym do skroni skórzanym paskiem. Fałdy tego płaszcza, okalające ramiona, rzucały cień na oblicze, tak że tylko płomienie iskrzących oczu widzieć się dawały.
Młodzian ten wypadkiem znajdował się na dzisiejszej uroczystości. Ojciec przeznaczył mu pobyt u Barkasów, podług zwyczaju królów wysyłających swe dzieci na wielkie dwory dla ułatwienia im stosunków. Jednak od sześciu miesięcy, jak Nar-Havas tu przebywał, nie widział dotąd nigdy córki Hamilkara, a teraz przysiadłszy na piętach, z brodą opartą na rękojeści swego dzirytu, wlepił w nią spojrzenie, rozszerzając nozdrza jak lampart czyhający w bambusach. Z drugiej strony stołów stał Libijczyk kolosalnego wzrostu, z krótko ostrzyżonami czarnemi włosami, ubrany w wojskową kurtkę, której bronzowe blachy rozdzierały purpurowe zasłanie łoża. Na obrosłych piersiach nosił naszyjnik z srebrnych półksiężyców, krwawe smugi spływały po jego twarzy. Oparty na lewym łokciu, uśmiechał się nawpółotwartemi usty.
Salammbo, skończywszy swe natchnione rytmy, odzywała się wszystkiemi narzeczami barbarzyńców, próbując zmiękczyć ich serca. Do Greków przemawiała po grecku, potem zwracała się do Ligurów, Kampanijczyków, negrów, a wszyscy, słuchając ją poznawali w jej głosie słodki każdemu dźwięk ojczystej mowy. Uniesiona wspomnieniem Kartaginy, opiewała starożytne jej wojny przeciw Rzymowi. Okryto ją oklaskami, a ona rozgorączkowana widokiem dobytych oręży, wyciągnęła w górę swe ręce... Wtedy lira jej upadła, ona zamilkła, a przyciskając obie ręce do serca, stała z przymkniętemi powiekami, wzbudzając dziwne wzruszenie w tłumach.
Matho Libijczyk pochylił się ku niej. Dziewica zaś mimowolnie zbliżywszy się do niego, popchnięta uczuciem wyniosłej wdzięczności, nalał wina w złoty puhar na pojednanie z całą armją, podała mu go, mówiąc: „pij!”.
Żołnierz ujął puhar i poniósł do ust, gdy wtem Galijczyk ranny przez Giskona, dotknął jego ramienia, wyrażając rubaszym gestem myśl jakąś w rodzinnej swej mowie.
Spendius, będący niedaleko, podjął się wytłumaczyć te wyrazy.


Mathon
— Mów, — rzekł mu Matho.

A więc ten gaduła powiedział: „Bogowie z tobą, darzą cię bogactwem. A kiedy zaślubiny?”
— Jakie zaślubiny?
— Twoje, — dodał Galijczyk, gdyż u nas, kiedy niewiasta podaje napój żołnierzowi, to znak, że go wybiera za małżonka.
Nie skończył, bo w tejże chwili Nar-Havas, rycząc, oderwał dziryt od swej przepaski i, wspierając się prawą nogą na krawędzi stołu, wymierzył go przeciw Mathonowi.
Dziryt świsnął między puharami i, przeszywając ramię Libijczyka, przybił go do obrusa tak mocno, że aż rękojeść zadrżała w powietrzu. Matho wyrwał strzałę natychmiast, lecz ponieważ był bez broni, pochwycił obydwiema rękami stół obładowany i rzucił na Nar-Havasa uchodzącego pośród rozstępującego się tłumu.
Żołnierze i Numidyjczycy byli tak ściśnięci, że im niepodobna było wydobyć mieczy. Matho postępował rozdzielając razy ponad swą głową. Kiedy zaś podniósł wzrok, napróżno już upatrywał Nar-Havasa, bo ten zniknął. Salammbo także się oddaliła. Wtedy zwracając się ku pałacowi, młody żołnierz dojrzał zamykające się w górze drzwi z czarnym krzyżem. Rzucił się więc tam i wkrótce widziano go przebiegającego galerję aż do owych czerwonych drzwi, które pchnął całem ciałem. Zadyszany oparł się o mur, żeby nie upaść.
Za nim postępował jakiś człowiek, w którym wojownik przy ciemności panującej — gdyż światła od biesiady zasłaniał bok pałacu — zaledwo rozpoznał Spendjusa. — Idź precz odemnie! — zawołał na niego. Ale niewolnik zamiast odpowiedzi rozdarł zębami swoję tunikę i klęknąwszy przy Mathonie, ujął delikatnie jego ramię, opatrując mu ranę po ciemku.
Błysk księżyca ukazującego się niekiedy za obłokami oświecił rozdartą bliznę, którą Spendius owinął kawałkami materji, tam ten jednak z niecierpliwością powtarzał: puść mnie, puść.
— Nie, nie, tyś mnie uwolnił z ergastule, tyś panem moim, rozkazuj!
Matho trzymając się muru, obchodził wkoło tarasy, przysłuchiwał się pilnie za każdym krokiem i przez złocone trzciny zagłębiał spojrzenia w milczące komnaty.
Wkońcu stanął smutny.
— Słuchaj, — przemówił znowu niewolnik. — Nie gardź moją bezsilnością. Żyłem ja długo w tym pałacu i mogę jak żmija prześlizgać się pomiędzy jego murami: pójdź zemną, wprowadzę cię do sali przodków, gdzie przed każdą płytą posadzki znajduje się sztaba złota. Stamtąd podziemna droga prowadzi do grobów.
— I cóż mi po tem? — przerwał Mathon.
Spendius umilkł. Byli na ostatnim ganku. Cień wielki roztaczał się przed nimi, zdając się zawierać w sobie dziwne jakieś stosy, niby skamieniałe bałwany czarnego oceanu. Wkrótce ukazała się pręga oświetlana od wschodu. Na lewo dołem, kanały Megary zaczęły się przebijać białemi wężykami wśród ciemnej zieleni ogrodów. Stożkowe dachy siedmiokątnych świątyń, wieże, tarasy i szańce widniały coraz wyraźniej przy bladym promieniu wschodzącej jutrzenki. Półwysep Kartagiński, otoczony srebrną przepaską piany poruszającej się wśród szmaragdowych fal morza, wyglądał jakby zaskrzepły w świeżości poranka. Stopniowo rumieniące się obłoki rozjaśniły horyzont, wysokie domy zawieszone na pochyłych tarasach wznosiły się i rosły niby gromady kóz czarnych zbiegających z góry.
Widać już było ulice miasta, wyglądające z zamurów palmy wśród dziedzińców, studnie napełnione wodą i podobne do rozrzuconych srebrnych puklerzy. Latarnia morska z przylądka Hermeum przybladła. Na szczycie zaś Akropolu w cyprysowym gaju, rumaki Eschmuna, bijąc kopytami o marmurową posadzkę, wesołem rżeniem witały przybycie słońca... Ukazało się ono nakoniec, a Spendius podnosząc ręce wydał okrzyk.
Wszystko zajaśniało purpurową barwą, jak gdyby Bóg, rozdzierając swe łono, wylał na Kartaginę potok złotego deszczu z żył swoich. Woddali błyszczały świecące dzióby okrętów. Dach Khamona i głębie otwartych świątyń skąpały się w promieniach słońca, wozy przybywały ze wsi turkocąc po kamieniach ulic.
Obładowane wielbłądy postępowały zwolna. Na placach bankierowie i handlarze rozpinali opony swych sklepów, bociany podlatywały w powietrze, białe zasłony powiewały z wiatrem. W gajach Tanity słychać tamburino poświęconych niewiast a na szczycie Mappalów piece, wypalające gliniane trumny, zaczęły buchać kłębami dymu.
Spendius wychylił się z balkonu i wzruszony powtarzał: — Ach panie, pojmuję dlaczego pogardziłeś rabunkiem pałacu.
Matho zbudzony dźwiękiem tego głosu, zdawał się go nie rozumieć. A Spendius mówił dalej:
— Jakie skarby tutaj. A ludzie władający tem wszystkiem nie mają przecież żelaza na obronę swoją.
Potem wskazując ręką kilku żebraków błądzących po piaszczystej tamie i zbierających pyłek złota, zawołał:
— Patrz! Rzeczpospolita jest podobna do tych nędzarzy, przygarbiona nad brzegiem oceanu, zanurza w jego głębiach swe chciwe ramiona, a szum bałwanów tak ją zagłusza, iż nie słyszy przybywającego despoty.


Salammbo
Pociągnął Mathona na drugi koniec tarasu, tam widać było w ogrodach, migotające w słońcu, oręże żołnierstwa rozwieszone po drzewach. Dodał: — A tam są silni ludzie, u których nienawiść rozbudzona, których nic nie wiąże z Kartaginą, ani rodziny, ni przysięgi, ni bogi...

Libijczyk słuchał nieporuszony przy murze. Spendius zaś przyciszonym głosem mówił dalej: „Rozumiesz że ty mnie żołnierzu! Możemy i my przywdziać purpurę jak satrapi, możemy kąpać się w pachnidłach i mieć własnych niewolników. Nie zawsze zmordowani padać będziemy na twardą ziemię, popijać ocet i drżeć na odgłos trąby. Czyż koniecznie trzeba czekać odpoczynku aż do chwili, w której zedrą twój pancerz, aby rzucić trupa na pastwę sępom, albo może gdy wsparty na kiju, ślepy, kulawy, bezsilny, pójdziesz od domu do domu rozpowiadać o swej młodości dzieciom i przekupniom soli? Przypomnij sobie niesprawiedliwości wodzów, koczowiska wśród śniegów, lub podczas duszących upałów, tyrańskiej chłosty i wieczne groźby krzyżowania. Po tylu nędzach ozdobiono cię naszyjnikiem, jak osła, któremu zawieszają na piersiach grzechotkę, aby go ogłupić tak, iżby nie czuł znużenia w pochodzie. Mąż, jak ty, waleczniejszy od Pyrrusa, gdybyś zechciał tylko, jakże możesz być szczęśliwym we wspaniałych salach, przy brzęku lir, uśpiony na kwiatach, wśród trefnisiów i kobiet... Odpowiesz może, iż niepodobna dopiąć tego. A czyż jurgieltnicy nie opanowali już Reggium i innych fortec w Italji? Kto cię powstrzyma? Hamilkar nieobecny, lud przepełniony nienawiścią do możnych, Giskon, który nie poradzi nic z otaczającymi go nędznikami? Ty jesteś odważny. Oni ci będą posłuszni. Rozkaż tylko, a Kartagina twoją będzie.
— Nie, — odrzekł smutno Matho — przekleństwo Molocha ciąży nademną, poczułem je i widziałem czarnego barana, cofającego się w głąb świątyni. A oglądając się wkoło: „a ona gdzie?” — wyszeptał.
Spendius zrozumiał, jaka niespokojność miota młodzieńcem i nie śmiał więcej mówić.
Tymczasem w ogrodzie dogorywały drzewa dymiące zczerniałemi gałązkami, trupy małp napół spalone padały od czasu do czasu pomiędzy półmiski, pijani żołnierze chrapali głośno, leżąc obok pomordowanych a ci, którzy nie spali, spuścili głowy olśnieni blaskiem dnia.
Słonie przesuwały zakrwawione trąby pomiędzy palami ogrodzenia. W rozwartych spichrzach widać było rozsypane wory pszenicy a przed bramą pełno nagromadzonych przez barbarzyńców wozów, i pawie, siedząc na cedrach, roztaczały swe wspaniałe ogony. Tymczasem Matho nieruchomy, bledszy jeszcze niż przed chwilą, oparty łokciami o balkon patrzył w horyzont. Spendius wychyliwszy się, chciał zobaczyć za czem tak wzrok wojownika gonił i dojrzał punkt kręcący się w kurzawie na drodze Utyckiej. Był to wóz zaprzężony w dwa muły popędzane przez niewolnika.
Na wozie siedziały dwie kobiety. Grzywy mułów ujęte w siatkę z pereł niebieskich, wedle perskiej mody, powiewały w powietrzu wraz z białemi zasłonami kapłanek. Spendius poznawszy je, stłumił okrzyk.




II
W Sikka.

Po dwu dniach jurgieltnicy opuścili Kartaginę. Rozdano im po sztuce złota z warunkiem, aby poszli obozować w Sikka, mówiąc z rodzajem pieszczoty:
— Wy jesteście zbawcami Kartaginy, ale możecie ją ogłodzić, dłużej tu pozostając, ona może zbankrutować. Lepiej się oddalcie, a Rzeczpospolita będzie umiała wynagrodzić to ustępstwo. Postaramy się podnieść kapitały, aby spłacić należny żołd i przygotować statki na odwiezienie was do krajów rodzinnych.
Bandy najemnicze nie zdołały się oprzeć takim namowom. Przywykłych do wojny nudził bezczynny pobyt w mieście. Przekonano ich więc bez trudności, a mieszkańcy spieszyli na wały, aby widzieć ich wyjście. Liczne te oddziały pomieszane razem i bez porządku szły ulicą Khamona i bramą Cirta. Konnica z piechotą, dowódcy z żołnierzami, Luzytanie z Grekami, w nieładzie opuszczali Kartaginę dumnym krokiem, dzwoniąc po bruku ciężkiemi koturnami; kity z piór Czaplich powiewały przy kaskach jak płomyki czerwone, zbroje ich obciążone katapultami do rzucania pocisków, twarze zczerniałe od spieków, chrapliwe głosy, wychodzące z pod zarosłej brody, koszule z żelaznych porozrywanych ogniw brzęczące o rękojeść mieczy, a nakoniec członki nagie, które wyglądały przez otwory zbroi, wszystko to czyniło ich podobnemi do groźnych wojennych machin.
Kindżały, siekiery, oszczepy, pilśniowe czapki i bronzowe laski poruszane wspólnym ruchem jednocześnie się posuwały.
Zapełnili tą wielką masą wojska całą ulicę pomiędzy sześcio-piętrowemi domami, umalowanemi ziemną smołą na szaro.
Tymczasem tarasy, fortyfikacje i mury okrył tłum Kartagińczyków ubranych czarno. Gdzieniegdzie tylko tuniki czerwone majtków wyglądały jak krwawe plamy wśród posępnej barwy ogółu. Dziatwa prawie naga, ze skórą błyszczącą, w miedzianych bransoletkach, spinała się swawoląc po kolumnach i gałęziach palmowych.
Na platform ach zaś wież ukazywał się niekiedy mąż jaki poważny i milczący z długą brodą, rysujący się na tle niebios, niewyraźny jak widmo i nieruchomy jak posąg z kamienia.
Wszyscy jednak byli przejęci jednym niepokojem: lękali się, aby barbarzyńcy widząc, że są tak silni, nie zapragnęli zostać się jeszcze. Ale ci oddalali się z takiem zaufaniem, że Kartagińczycy ośmieleni zaczęli się bratać z żołnierzami. Obsypywano ich zaklęciami i uściskami, zachęcano nawet do pozostania w mieście, ale to jedynie przez wybieg polityki i fałszywą hipokryzję.
Rzucano im pachnidła, kwiaty i sztuki srebra, ofiarowywano amulety przeciwko chorobom, ale pierwej skrycie napluto w nie potrójnie, co miało właśnie sprowadzać śmierć, lub zamieszczano wewnątrz włosy szakala dla uczynienia obdarowanych tchórzliwymi.
Dalej za oddziałami postępowała ciżba bagaży, bydlęta z jukami i maruderzy. Chorzy jęczeli na wielbłądach, inni, opierając się na drzewcu piki, szli kulejąc. Pijacy unosili z sobą skórzane łągwie z napojem. Łakomcy dźwigali ćwiartki mięsa, placki, owoce, masło w liściach figowych, lód w workach płóciennych. Widziano niektórych z parasolami w ręku i z papugą na ramieniu, inni prowadzili ze sobą brytanów, gazele, lub pantery. Kobiety libijskie usadowione na osłach wymyślały głośno murżynkom, które dla żołnierzy opuszczały lupanary Maiki. Niektóre z nich niosły na rzemieniach niemowlęta u piersi.
Muły, poganiane rękojeścią miecza, uginały się pod ciężarem zwiniętych namiotów. Oprócz tego było jeszcze pełno woziwodów i posługaczy wyschłych, zżółkłych od febry, ubrudzonych robactwem, jednem słowem cały osad gminu kartagińskiego, który się uczepił barbarzyńców. Kiedy wyszli, zamknięto za nimi bramy, lud jednak nie schodził jeszcze z murów, ścigając wzrokiem armję rozlewającą się na całej szerokości międzymorza.
Podzieliła się ona na dwie nierówne bandy i długo jeszcze ich lance ukazywały się, jak wysokie źdźbła trawy, aż nareszcie znikło wszystko w gęstym obłoku kurzawy. Żołnierze obróciwszy się za Kartaginą, nie zobaczyli już nic, tylko długie mury i odznaczające się na horyzoncie jej puste strzelnice.
Nagle Barbarzyńcy usłyszeli krzyk okropny. Zastanawiając się, coby to takiego być mogło, osądzili, że pewno niektórzy, pozostawszy w mieście, (gdyż nie znali swej liczby) zabawiają się rabunkiem jakiej świątyni.
Rozśmieszyła ich ta myśl i kończyli dalej swą drogę, rozweseleni wspomnieniami. Grecy zaśpiewali starą pieśń Mamerta:

Z moją lancą i z moim mieczem
Uprawiam grunt i zbieram plony.
Wszędzie jestem panem domu;
Wszędzie mąż rozbrojony pada na kolana,
Zowiąc mnie władcą i królem.

Krzyczeli, skakali swobodnie, najweselsi rozpowiadali zabawne historyjki, wszyscy się cieszyli, iż nędza ich już skończona. Przybywszy do Tunisu, zauważyli niektórzy, że brakuje jednej kompanji procarzy halearskich, lecz przypuszczano, że są niedaleko i nie kłopotano się o nich. Tymczasem część żołnierstwa poszła rozlokować się po domach w Tunisie, inni obozowali pod murami, a mieszkańcy przybyli gawędzić z niemi.
Przez całą noc widziano ognie błyszczące na horyzoncie od strony Kartaginy; te płomienie nakształt olbrzymich pochodni zlewały się w ogromne jezioro światła. Nikt jednak w armji nie umiał powiedzieć, jaką uroczystość mogą ta świecić.
Nazajutrz jurgielitnicy przebywali uprawne pola, folwarki patrycjuszów rozciągały się koło drogi, w nich starannie pokopane rowy w palmowych laskach. Zielone drzew oliwnych rzędy, całe doliny róż woniejących i niebieskawe gór obłoki wznoszące się za niemi, urozmaicały krajobraz. Wiatr dmuchał gorącym powiewem. Kameleony czołgały się po szerokich liściach kaktusu, Bandy zwolniły swój pochód.
Posuwali się oddziałami, ciągnąc jedni za drugimi w odległych odstępach. Objadali rodzynki na brzegach winnic, spoczywali wśród ziół, przypatrywali się ze zdumieniem ogromnym wołom ze zwijanemi sztucznie rogami, owcom ubranym w skórzane opony dla ochronienia wełny, ścieżkom formującym ostrokąty, pługom podobnym do kotwic okrętowych i drzewom granatu. Ta obfitość ziemi i przemysł mieszkańców olśniewała ich.
Wieczorem pokładli się na namiotach, nie rozpinając ich, zasypiali patrząc na gwiazdy i wspominając ucztę Hamilkara. W następnym znów dniu spoczynek wypadł nad rzeką, w klombach róż laurowych. Barbarzyńcy odrzucili spiesznie lance, pancerze, przepaski i płukali się, wykrzykując radośnie. Niektórzy czerpali wodę kaskami, inni pili, leżąc na brzuchu wspólnie z bydlętami jucznemi, z których zdjęto ciężary.
Spendius, siedząc na dromaderze zabranym ze stajni Hamilkara, spostrzegł z daleka Mathona, który z ręką obandażowaną, z odkrytą głową a smutną postacią poił swego muła i wpatrywał się w bieżącą wodę.
Były niewolnik natychmiast pobiegł ku niemu wołając: „Panie, panie.“ Mathon zaledwie go pozdrowił, lecz to nie zraziło Spendiusa i odtąd nie odstępował wcale młodego Libijczyka, zwracając od czasu do czasu niespokojne wejrzenia w stronę. Kartaginy.
Spendius był synem retora greckiego i nierządnicy kampanijskiej. Zebrał kiedyś bogactwa, handlując kobietami, lecz zrujnowany rozbiciem okrętu poszedł na wojnę z pasterzami Samnium przeciw Rzymianom. Dostał się do niewoli, lecz zdołał umknąć; aż drugi raz ujęty i zapędzony do robót w kopalniach, znękany pracą przy łażniach, znosił męczarnie niewypowiedziane jako własność swoich panów i przechodził wszelkie okropności. Nakoniec z rozpaczy rzucił się w morze ze szczytu galery, którą wiosłował. Majtkowie Hamilkara wydobyli go umierającego i zaprowadzili do Kartaginy, do ergastuli Megary. Lecz ponieważ wypadło zwracać Rzymowi zbiegów, on, chroniąc się tego losu, korzystał z zamięszania i uszedł z żołnierzami.
Teraz przez całą drogę nie opuszczał Mathona, przynosząc mu pożywienie, pomagając zsiadać z muła, zaściełąjąc wieczorem dywan pod głowę. Mathon w końcu został wzruszony jego usługami i powoli przywykał do ciągłego obcowania z nim. Opowiadał Spendiusowi, że jest urodzony nad zatoką Syrtejską. Ojciec zabrał go z sobą na pielgrzymkę do świątyni Ammona. Potem odbywał polowania na słonie w lasach Garamantejskich. Nakoniec wstąpił w służbę Kartaginy. Mianowano go tetrarchą przy zdobywaniu Drepanum, teraz zaś należą mu się od Rzeczypospolitej cztery konie, dwadzieścia trzy medyny pszenicy i żołd jednoroczny. Obawiał się on Bogów i pragnął umrzeć w swojej ojczyźnie.
Spendius rozrywał go, opisując swoje podróże, widziane kraje i świątynie. Znał bo też wiele rzeczy, umiał robić sandały, oszczepy, sieci, potrafił układać dzikie zwierzęta i gotować ryby.
Niekiedy jednak zrywał się wydając z głębi piersi okrzyk chrapliwy. Wtedy muł Mathona puszczał się naprzód, inne spieszyły za nim. Aż znów Spendius, zwolniwszy biegu, rozpoczynał opowiadania, dręczony ciągle silnym niepokojem, który go przecie czwartego wieczoru całkiem opuścił. Szli tak obok siebie przy armji brzegiem wznoszącego się wzgórza. Na dole płaszczyzna rozciągała się, ginąc we mgle nocnej. Szeregi żołnierzy postępujących przed nimi falowały w ciemności; od czasu do czasu księżyc wyjrzawszy z za obłoków oświecił ich nagłem błyśnięciem, wtedy gwiazdy drżały na końcach pik stalowych, kaski zamigotały przez chwilę i znowu znikało wszystko.
Odgłos tylu nóg stąpających po trawie krokiem przygłuszonym a regularnym godził się swoją monotonją z tą ciszą polną. Beki rozbudzonych trzód dolatywały czasem zdaleka i jakiś nieskończony spokój zdawał się opanowywać ziemię.
Spendius z przechyloną głową, z oczyma na wpół przymkniętemi oddychał chciwie świeżością powietrza, wyciągał ramiona i przebierając palcami lubował się wietrzykiem głaskającym jego ciało.
Rozbudzona myśl o zemście poruszyła go, nagle przycisnął ręką swe usta, aby, wstrzymać wyrywające się łkanie i prawie nieprzytomny w dziwnem upojeniu wypuścił cugle wielbłąda, który posuwał się wielkiemi krokami. Mathon znów pogrążony był w zwykłym swoim smutku, nogi mu się wlokły po ziemi, a trawa muskając po koturnach wydawała świst przeciągły. Tymczasem droga przedłużała się nieskończenie. Po przebyciu rozległej płaszczyzny wdrapywano się na zaokrągloną wyniosłość, potem spuszczano się znowu w doliny, a góry, zdające się w oddali zamykać sobą horyzont, usuwały się za zbliżeniem. Niekiedy rzeka zabłysnęła wśród zieleni i ginęła, okrążając małe pagórki, olbrzymie skały podobne zdaleka do okrętów lub wyniosłych posągów. Spotykano po drodze małe czworokątne świątynie służące na noclegi pielgrzymom udającym się do Sikka. Bywały one zamknięte jak groby i napróżno Libijczycy dobijali się do nich silnemi uderzeniami. Nikt z wnętrza nie odpowiadał. Powoli okolica stawała się coraz dzikszą. Przechodzono przez góry piasku najeżone jałowcami. Trzody baranów, ogryzających mech kamieni, strzeżone były przez kobietę okrytą płótnem niebieskiem, która uciekła wydając krzyki na widok pik żołnierskich.
Szli wąwozem otoczonym czerwonawemi wzgórzami, gdy nagle nieznośna jakaś woń uderzyła ich powonienia i ujrzeli na szczycie drzewa chlebowego coś bardzo niezwykłego. Była to głowa lwa pomiędzy liśćmi utkwiona.
Pobiegli tam wszyscy. To był istotnie lew, czterema nogami do krzyża przybity jak zbrodniarz. Jego ogromna paszcza spadała mu na piersi, a dwie przednie łapy ukryte pod obfitą grzywą szeroko były rozpięte nakształt dwuch skrzydeł ptasich. Żebra wystające pod rozciągniętą skórą, nogi tylne przybite jedna obok drugiej, spadały cokolwiek, a krew czarna, płynąc po sierści, tworzyła niby stalaktyty na ogonie wyciągniętym wzdłuż krzyża. Żołnierze gromadzili się wokoło, nazywali lwa konsulem i obywatelem rzymskim, rzucali kamyki w oczy jego, odganiając komary.
Lecz o sto kroków dalej ujrzeli dwa jeszcze, a potem nagle długi szereg krzyży unoszących na sobie takie lwy. Jedne nie żyły oddawna, tak że na drzewie trzymały się tylko szczątki ich szkieletów, inne w połowie obdarte straszyły wykręconą przeraźliwie paszczą.
Były między niemi lwy tak olbrzymie, że drzewo krzyża zgięte pod ich ciężarem kołysało się z wiatrem, a nad głowami wzlatywały gromady kruków niezatrzymujących się jednak nigdy. To była zemsta wieśniaków kartagińskich; oni to, gdy zdołali ująć dzikie zwierzę, sądzili, że tym przykładem odstraszą innych. Barbarzyńcy na ten widok przestali żartować, myśląc ze zdumieniem:
— Cóż to za naród, który się zabawia krzyżowaniem lwów!
Tymczasem w armji, pomiędzy ludźmi północy osobliwie, zaczęły wzrastać niepokoje; byli strwożeni i chorzy. Pokaleczyli sobie ręce kolcami aloesu, zjadliwe moskity brzęczały im za uszami, dyzenterje zaczęły się pokazywać. Przykrzyło się wszystkim, iż tak długo nie mogą doczekać się widoku Sikki. Przytem była obawa, żeby nie zabłądzić w pustej krainie piasków i straszydeł. Wielu nawet nie chciało iść dalej, ale wracało do Kartaginy. Nakoniec siódmego dnia pochyłą drogą z góry skręcili nagle na prawo i ujrzeli linję murów przypartą do białych skał i łączącą się z niemi.
Wtedy i miasto całe pojawiło się ich oczom. Na murach widać było zasłony białe, niebieskie, żółte, powiewające w różowej barwie wieczoru. To kapłanki Tanity, które biegły na przyjęcie mężczyzn. Stały rzędem na szańcach, uderzając w tamburina, dźwięcząc lirami, a promienie zachodzącego w góry Numidji słońca oświecały struny harf i obnażone ramiona kapłanek.
Instrumenty milkły chwilami, a wtedy rozlegał się z ust kapłanek głos mocno brzmiący, nagły, szalony prawie. Inne jednak stały milczące z podpartą na rękach brodą, nieruchome jak sfinksy, ścigały swemi wielkiemi czarnemi oczyma zbliżającą się armję. Ponieważ Sikka była miejscem świętem, nie mogła zatem pomieścić w sobie takiej tłuszczy. Świątynia ze swemi gmachami zajmowała sama połowę miasta.
Dlatego jurgieltnicy, podzieliwszy się na oddziały, według upodobań lub narodowości rozmieścili się na dogodnej płaszczyźnie.
Grecy wyciągnęli w szeregach swe skórzane namioty, Iberyjczycy ustawili w okrąg pawilony z płótna, Gallowie potworzyli baraki z desek, Libijczycy chaty z wyschłych kamieni, negrowie grzebali paznogciami w piasku jamy na noclegi. Wielu jednak, nie mając się gdzie schronić, błądziło pomiędzy bagażami i przepędzało noce na ziemi w podziurawionych swych płaszczach.
Rozległa równina była otoczona wkoło górami, tu i owdzie palma zwieszała się z piaszczystego wzgórza. Jodły i dęby zasiewały głębokie rozpadliny skał. Czasami strumień ulewny niby długa wstęga spadał z nieba w jednem miejscu, podczas gdy cała okolica pozostawała w lazurze i spokojności, dopóki wiatr gorący nie wzruszył ją tumanami kurzu. Tam potok spadał w kaskadach na wzgórza Sikki, skrapiając złocone dachy i spiżowe kolumny świątyń Wenery kartagińskiej, władczyni tutejszego kraju. Ona tu też głównie zdawała się panować. Wszakże te w strząśśnienia natury, zmiany nagłe atmosfery i bezustanna gra świateł przedstawiały dobitnie dziwaczną sprzeczczność siły z cudowną pięknością wiecznego jej uśmiechu. Wierzchołki gór miały kształt półksiężyców, inne podobne były do dziewiczej piersi, a barbarzyńcy czuli ciążące nad sobą rozkoszne znużenie.
Spendius za cenę swego dromadera kupił sobie niewolnika i cały dzień spoczywał rozciągnięty przed namiotem Mathona. Często zrywał się śniąc, że słyszy świst rzemieni i z uśmiechem przeciągał ręką po bliznach na nogach w miejscu, w którem wrzynały się noszone żelaza, potem znów zasypiał uspokojony.
Matho przywykł do jego towarzystwa i kiedy wychodził, to Spendius szedł za nim, jak liktor z długim mieczem pod pachą lub też wspierał go swoim ramieniem. Jednego wieczora, gdy tak przechodzili ulicą pośród obozu, spostrzegli ludzi okrytych białemi płaszczami, pomiędzy którymi znajdował się Narr-Havas, książę numidyjski. Matho zadrżał.
— Twoja broń — zawołał — muszę cię zabić.
— Jeszcze nie, — rzekł Spendius, wstrzymując go. Narr-Havas tymczasem zbliżył się ku nim i przytknąwszy dwa palce do ust na znak zgody, tłumaczył niewłaściwe swoje uniesienie nieprzytomnością pijanego; potem zaś rozwodził się, prawiąc długo przeciw Kartaginie, nie wydając się jednak wcale z tem, jaki powód sprowadza go do Barbarzyńców.
— Co on zamyśla, czy ich zdradzić czy Rzeczpospolitę — spytał się Spendius sam siebie, a ponieważ rad był zawsze korzystać z jakiegokolwiek zamieszania, więc się też starał wybadać zamiary Narr-Havasa. Młody dowódca numidyjski pozostał między jurgieltnikami. Zdawało się, że pragnie sobie koniecznie zjednać Mathona. Posłał mu podarki z pasionych kóz, złotego proszku i piór strusich. Libijczyk dziwił się tej życzliwości i nie wiedział sam, czy jej może dowierzać, lecz że był opanowany dziwnem a nieprzezwyciężonem jakiemś odrętwieniem, jak człowiek, który zażył już napój mający mu śmierć sprowadzić, dozwalał się powodować całkiem niewolnikowi, a ten go uspokoił względem Narr-Havasa.
Jednego rana udali się wszyscy trzej na polowanie lwów. Spendius dostrzegł, że Narr-Havas trzyma ukryty pod płaszczem puginał i nie odstępował go na chwile. Powrócili bez dobycia tego puginału. Drugim razem Narr-Havas pociągnął ich daleko aż do granic swego królestwa, a gdy weszli w ciasny wąwóz, oświadczył, śmiejąc się, że nie zna dalszej drogi, Spendius ją jednak odszukał. Najczęściej przecież Matho posępny, jak wieszczek, błądził od wschodu słońca po polach, lub też rzucał się na piasek i nieruchomy zostawał tak do wieczora.
Zasięgał on rady wszystkich z kolei wróżbitów w armji. Był u takich, co obserwują chód wężów, umieją czytać w gwiazdach, dmuchają w popioły zmarłych. Zażywał galbanum (rodzaj gumy), roślinę zwaną seseli i jad żmii, który ma oziębiać serca. Murzynki śpiewając przy świetle księżyca barbarzyńskie swe pieśni, nakłuwały mu na czole skórę złotym sztyletem: przywdziewał rozmaite naszyjniki i amulety. Wzywał po kolei Baal-Kamona, Molocha, siedmiu Kabirów, Tanity i Wenery greckiej. Wyrzynał słowa przepisane na blasze miedzianej, rysował je w piasku na progu swego namiotu. Spendius słyszał go zawsze, jak jęczał i jak mówił sam do siebie. Jednej nocy wszedł do niego. Matho obnażony leżał jak trup na lwiej skórze z twarzą ukrytą w obu rękach. Lampa wisząca oświecała broń skrzyżowaną nad jego głową przy ścianie namiotu.
— Ty cierpisz, — przemówił niewolnik, — co ci brakuje, odpowiedz mi, — i ujął go za ramiona wołając:
— Panie, panie!


Narr-Havas
Matho podniósł na niego strwożone oczy.

— Słuchaj — rzekł przytłumionym głosem, kładąc palce na ustach — to jakaś kara Bogów, ta córka Hamilkara, wciąż mnie prześladuje. Ja jej się lękam Spendiusie, — i przytulał się do piersi niewolnika, jak dziecię postraszone widmem. — Radź mi co, ja chory jestem, chcę się uleczyć, próbowałem wszystkiego, lecz może ty znasz Bogów silniejszych, mocniejsze zaklęcia.
— I co ci to potem, — spytał Spendius.
On, uderzając się piersiami po głowie, wołał:
— Abym się mógł pozbyć tego. — I znowu powoli z przerwami mówił niby sam do siebie:
— Ja jestem pewno ofiarą jakiego całopalenia przyrzeczonego przez nią Bogom. Ona mnie trzyma na niewidzialnym łańcuchu. Jeżeli idę, to za nią, gdy się zatrzymam, to na jej rozkaz. Jej oczy mi świecą, jej głos brzmi przedemną, ona mnie otacza, przenika, stała się duszą moją. A przecież pomiędzy nami są jakby bałwany niewidzialne nieprzebytego oceanu. Ona oddalona i niedościgła. Blask jej piękności otacza ją niby obłokiem świetlanym i myślę nieraz, że jej nie widziałem nigdy, że to sen tylko...
Matho płakał w ciemności wśród śpiących Barbarzyńców, a Spendius, patrząc na niego, przypominał sobie młodzieńców, którzy niegdyś ze złotem w ręku zanosili do niego prośby, gdy prowadził przez miasto swoje niewolnice. Litość wzruszyła nim i powiedział:
— Bądź silniejszym panie mój, przywołaj swoją energję i nie błagaj tych Bogów, którzy nie słuchają jęków ludzkich, płaczesz, jak tchórz jaki. Czyż ciebie nie wstyd cierpieć tyle dla jednej kobiety?
— Alboż ja dzieckiem jestem — odrzekł Matho. — Czyliż przypuszczasz, że mnie wzruszają twarze i śpiewy dziewcząt. Wszak mieliśmy ich tyle w Drepanum, że zamiatały nam stajnie. Bawiłem się niemi wśród szturmu, gdy dachy zlatywały nam na głowy, gdy pociski gwizdały wokoło... Ale ta, Spendiusie, ale ta jedna!...
Niewolnik przerwał:
— Gdybyż ona nie była córką Hamilkara...
— Nie — zakrzyknął Matho — ona nie jest ziemską córką. Widziałeś te jej wielkie oczy pod szeroką brwią błyszczące jak słońca pod triumfalnemi lukami. Przypomnij sobie, gdy ona się ukazała, pochodnie pobladły, diamenty gasły przy jej odsłonionej piersi. Czuć było za nią woń świątyń i coś wionęło z całej jej istoty upajającego jak wino, a strasznego jak śmierć. Ona szła przecież i zatrzymała się..
Tu zamilkł z rozwartemi usty, spuszczoną głową i utkwioną w jeden punkt źrenicą:
— Ależ ja jej pragnę, mnie jej potrzeba, ja umrę bez niej. Na samą myśl ujęcia jej w swoje ramiona szalona radość mnie ogarnia, a przecież ja ją nienawidzę, Spendiusie, chciałbym ją bić!! Lecz cóż począć, mam ochotę się sprzedać, ażeby zostać jej niewolnikiem. Ty nim byłeś, ty mogłeś patrzeć na nią, ach mów mi o n iej! Wszak każdej nocy ona schodzi na taras swego pałacu. Wtedy kamienie muszą drżeć pod jej stopami i gwiazdy zwieszać się z obłoków, aby spojrzeć na nią.
Wpadł w wściekłość, rycząc jak byk zraniony. Potem znów powtarzał jej śpiew: „I przebywał las, goniąc za niewieścim potworem, którego ogon przemykał po zeschłych liściach jak potok srebrzysty“. Wyciągając głos swój, naśladował Salammbo i przebierał lekko palcami po powietrzu, jak gdyby po strunach liry.
Na całą pociechę Spendius powtarzał mu swoje uwagi, i tak wszystkie noce przechodziły wśród jęków i upomnień.
Matho starał się odurzać winem, lecz upojony, był smutniejszym jeszcze, próbował rozrywać się grą w kości i tracił powoli wszystkie blaszki złote swego naszyjnika. Pozwolił zaprowadzić się do służebnic Bogini, lecz wnet uszedł z pagórka, szlochając jak gdyby wracał z pogrzebu.
Spendius przeciwnie stawał się coraz weselszy. Widywano go po szynkach rozprawiającego z żołnierzami. Naprawiał im stare pancerze, pokazywał sztuki z puginałem. Dla chorych zbierał zioła po polach. Był żartobliwym, zręcznym, pełnym wynalazków i przypowieści. Barbarzyńcy przywykli do jego posług i polubili go wszyscy.
Tymczasem wyglądano posłańca z Kartaginy, który miał sprowadzić na mułach kosze pełne złota. Wszyscy tworzyli sobie rozliczne plany i, powtarzając wciąż jedno, pisali palcem na piasku cyfry. Niektórzy chcieli mieć niewolników, kobiety, grunta. Inni myśleli zakopać swój skarb, lub też zakupić okręt jaki...
Wśród tych projektów irytowali się nieraz i panowały bezustanne kłótnie pomiędzy kawalerją a piechotą, barbarzyńcami a Grekami, łagodzone jedynie słodkim głosem kobiet.
Codziennie też przybywały gromady ludzi prawie nagich, z liściem na głowie dla ochrony od słońca. To byli wyrobnicy bogaczów kartagińskich, którzy nie chcąc uprawiać im gruntów, uciekali.
Napływ Libijczyków, wieśniaków zrujnowanych podatkami, wygnańców i złoczyńców, pomnażał coraz tłumy. Później dołączały się bandy kupców, dostawców win i oliwy oburzonych, że im Rzeczpospolita nie wypłaca należności. Wszyscy wyrzekali na Kartaginę. Spendius starał się jeszcze podburzać przeciwko niej z Wkrótce zaczęło brakować żywności, mówiono o powrocie do Kartaginy i wezwaniu pomocy Rzymian.
Nareszcie jednego wieczoru posłyszano dalekie dźwięki i zbliżające się ciężkie kroki. Ukazało się coś czerwonego w kłębach kurzu.
Była to wielka lektyka purpurowa, ozdobiona pękami z piór strusich. Szklanne łańcuszki i girlandy z pereł uderzały po obiciach lektyki.
Ciągnęły ją wielbłądy, poruszając dzwonkiem uwiązanym na piersiach, a wkoło nich jechali jeźdźcy ubrani od stóp do głowy w stroje ze złotej łuski. Stanęli o trzysta kroków od obozu, by zrzcić płaszcze, puklerze okrągłe, szerokie miecze i kaski beockie.mNiektórzy pozostali przy wyprzężonych wielbłądach, drudzy postępowali dalej.
Wkrótce ukazały się oznaki Rzeczypospolitej, to jest laski z niebieskiego drzewa zakończone łbami końskiemi lub szyszkami. Na ten widok barbarzyńcy porwali się, wykrzykując radośnie, kobiety biegły do Legji strażniczej, ściskając jej stopy. Lektyka tutaj była niesiona na ramionach dwunastu negrów, którzy postępowali zwolna, cofając się to w prawo, to w lewo, wstrzymywani przed sznury namiotów, przez bydlęta błąkające się i przez trójnogi, na których gotowano mięsiwa.
Niekiedy ręka tłusta obładowana pierścieniami rozsuwała lektykę i głos chrapliwy wykrzykiwał łajania, a wtedy niosący stawali i zmieniali kierunek drogi w inną stronę obozu.
Nakoniec purpurowe firanki zostały podniesione i ujrzano na dużej poduszce opartą głowę ludzką z wyrytym na twarzy wyrazem obojętnym a napuszonym. Brwi formowały dwa hebanowe łuki, które w środku łączyły się z sobą. Błyszczki złota migotały w nastrzępionych włosach, a twarz wyglądała tak blado, iż zdawała się posypana pyłkiem z marmuru. Reszta członków nikła w runie wełny zapełniającem lektykę.
Żołnierze poznali w tym człowieku suffeta Hannona, który swoją ociężałością sprowadził klęskę w bitwie przegranej o wyspy Egatae, łagodne zaś postępowanie jego po zwycięstwie Hekatompylu przypisywano jedynie chciwości, gdyż sprzedał na swój rachunek wszystkich jeńców, których śmierć Rzeczpospolita nakazała.
Upatrzywszy sobie miejsce dogodne na przemowę do armji, Hannon skinął, lektyka się zatrzymała, a on wsparty przez dwuch niewolników, stanął, chwiejąc się na ziemi. Był ubrany w buty z czarnej pilśni w srebrne półksiężyce. Bandaże okręcały jak u mumji jego nogi i ciało wyglądało z pomiędzy tej pokrzyżowanej bielizny. Wielki brzuch wystawał ze szkarłatnej sukmanki osłaniającej mu biodra, fałdy tłustej szyj i spadały aż na piersi jak podgardle u wołu.
Tunika w malowane kwiaty chrzęściła pod pachą. Nosił przytem szarfę, przepaskę i szeroki płaszcz czarny o podwójnych sznurowanych rękawach. Jednakże cała świetność tego ubrania, piękny naszyjnik z niebieskich kamieni, złote sprzączki i ciężkie wiszadła przy uszach czyniły jedynie jeszcze obrzydliwszą jego potworność.
Wydawał się jak wielkie bożyszcze wykute w olbrzymim klocu, gdyż blada cera całego ciała nadawała mu pozór martwej rzeczy. Tylko nos zakrzywiony jak dziób sępa rozdymał się gwałtownie dla wciągania powietrza i maleńkie oczka z przyklejonemi rzęsami świeciły blaskiem metalicznym. W ręku niósł spatulę aloesową dla drapania swej skóry.
Dwaj heroldowie zatrąbili w srebrne rogi, ucichła wrzawa i Hannon zaczął przemawiać. Wysławiał naprzód Bogów i Rzeczpospoiitę, dając do zrozumienia, iż barbarzyńcy powinni sobie uważać za zaszczyt przebywanie w jej usługach. Lecz że również powinni być wyrozumiałymi, gdy czasy okazują się ciężkie. „Wszakże gdy gospodarz posiada tylko trzy oliwki, to nic dziwnego, że dwie zachowuje dla siebie”.
Tak stary suffet przeplatał mowę swoją przypowieściami i przysłowiami, dając znaki głową o wywołanie potwierdzeń.
Ale używał języka punickiego, a ci co go otaczali, (najsilniejsi wybiegli nawet bez broni) byli Kampanijczycy, Gallowie, i Grecy, i nie rozumieli go ani słowa. Hannon spostrzegłszy to, przerwał mowę i namyślał się, kiwając głową. Wreszcie uznał za najlepsze zwołać dowódców, heroldowie ogłosili to w języku greckim, który od czasów Xantyppa służył do porozumiewań w armji katargińskiej. Straż jego biczem rozpędziła cisnącą się zgraję żołnierstwa i wkrótce kapitanowie falang spartiackich i dowódcy kohort barbarzyńskich, w zbrojach swych narodowych i z oznakami stopni przybyli. Noc zapadła, wielki rozruch panował na całej przestrzeni, tu owdzie zapalono ognie i wszyscy pytali między sobą: ”Co to znaczy, dlaczego suffet nie rozdziela pieniędzy?”
On tymczasem przedstawiał starszyznie ciężkie kłopoty Rzeczypospolitej. Skarb pusty, gdyż haracz wypłacony Rzymianom całkiem go wypróżnił.
— Nie wiemy sami, co począć... Żałować nas tylko wypada. — Od czasu do czasu pocierał swe członki aloesową spatulą lub odpoczywał, popijając z srebrnej czary podawanej przez niewolnika tyzannę z popiołów łasicy i szparagów wygotowanych w winie, poczem ocierał usta szkarłatną serwetą i ciągnął dalej tak:
— To, co kosztowało dawniej jeden sykl srebrny, dziś kosztuje trzy szekele złote, grunta zaniedbane w czasie wojny nie przynoszą nic; połów purpury jest prawie stracony, perły nawet stają się coraz rzadsze. Galary nie dostarczają nam korzeni, ani sylfium z powodu rozruchów na granicach Cyreny. Sycylja, z której najwięcej dostarczano nam niewolników, dziś dla nas zamknięta. Wczoraj oto za jednego łazienkarza i trzech kuchcików musiałem zapłacić drożej aniżeli dawniej kosztowała para słoni.
Tu rozwinął długi papyrus i czytał, nie opuszczając ani jednej liczby, spis wydatków, jakie rząd musi ponosić: na restaurowanie świątyń, na brukowanie ulic, naprawę okrętów, połów korali, na utrzymanie Syssitów i na machiny w kopalniach kantabryjskich. Ale dowódcy zgromadzeni nie więcej od żołnierzy rozumieli po punicku, jakkolwiek wszyscy jurgieltnicy zwykli byli pozdrawiać się w tym języku. Umieszczano w wojsku barbarzyńców kilku oficerów kartagińskich na tłumaczy. Ci po wojnie usunęli się, obawiając się zemsty, a Hannon nie pomyślał zabrać ich ze sobą. Stąd też głos jego przepadał napróżno w powietrzu.
Grecy opasani żelaznemi obrączkami, nadstawiali ucha, usiłując odgadnąć wyrazy, Górale okryci futrem jak niedźwiedzie spoglądali z nieufnością lub ziewali oparci ne swoich maczugach z bronzowemi gwoździami, Gallowie, nie zważając wcale, potrząsali z szyderstwem swe długie włosy, mieszkańcy pustyń słuchali nieruchomi, skrywając się prawie całkiem w swoje opony z szarej wełny, inni przystawali za nimi. Straż popychana przez całą tę ciżbę chwiała się na swoich koniach. Negrowie trzymali w rękach zapalone gałązki jodły, gdy tymczasem gruby Kartagińczyk przemawiał, usadowiwszy się na wzniesionem miejscu.
Barbarzyńcy nareszcie zniecierpliwili się, powstały szmery. Każdy coś zarzucał. Hannon coraz żywiej gestykulował swoją spatulą. Ci którzy chcieli uspokoić drugich, krzyczeli silniej i podwajali wrzawę.
W tej chwili człowiek jakiś nędznej powierzchowności podskoczył do nóg Hannona, wyrwał trąbkę z rąk herolda i dmuchając w nią ogłosił, że ma coś ważnego oznajmić.
Na to oświadczenie Spendiusa (gdyż to on był) wywołane w pięciu językach: greckim, łacińskim, galijskim, libijskim i balearskim; wodzowie śmiejąc się i dziwiąc, odpowiedzieli: — Mów, mów.
Spendius zawahał się, drżąc, potem, zwróciwszy się do Libijczyków najliczniej zebranych, wyrzekł:
— Czy słyszycie nikczemne groźby tego człowieka?
Hannon widocznie nie rozumiał po libijsku, gdyż nie odezwał się wcale, a Spendius dla dalszej próby powtarzał to samo w innych narzeczach barbarzyńców.
Oni zaś słuchali zdumieni, potem zaś sądząc, że rozumieją, zgodnym ruchem schylili głowy na znak potwierdzenia.
Wtedy Spendius zaczął gwałtownie wygłaszać:
— On mówi, że Bogowie innych ludów, to tylko złudzenia przy Bogach kartagińskich. Nazywa was podłymi złodziejami, kłamcami i psami; utrzymuje, że Rzeczpospolita z waszego powodu musi płacić haracz Rzymianom. Przez wasze nadużycia pozbawioną jest pachnideł, niewolników i sylfium, gdyż wyście zadarli z pasterzami na granicach Cyreny. Obiecuje, że winni będą ukarani i wylicza kary was czekające; pędzenie do brukowania ulic, uzbrajania okrętów, obsługiwania Syssitów, niektórzy zaś mają być wysłani do robót w kopalniach kantabryjskich.
Spendius powtórzy! to samo Gallom, Grekom, Kampanijczykom i Balearczykom. Ci, poznając wiele imion własnych, które uderzały ich słuch, byli przekonani, że im wiernie tłumaczy mowę Hannona. Kilku wprawdzie wołało: „Ty kłamiesz”, lecz głos ich ginął we wrzawie innych. Spendius dodał w końcu:
— Czy widzicie, że suffet zostawił w polu rezerwę swoich jeźdźców; na znak dany przypędzą oni tutaj, aby wyrżnąć nas wszystkich: Barbarzyńcy obrócili się w tę stronę, a wtedy wśród rozstępującego się tłumu ujrzano jakąś dziwnie nędzną istotę, człowieka wlokącego się jak widmo, zgarbionego, prawie całkiem nagiego, okrytego jedynie długiemi włosami nastrzępionemi suchym liściem, kurzem i kolcami. Około pasa i kolan miał on powrósła słomiane i płócienne łachmany.
Zbrudzona i wyżółkła skóra wisiała na schudzonych jego członkach jak gałgany na suchej gałęzi. Ręce trzęsły się bezustannie, szedł, opierając się na lasce oliwnej.
Przysunął się naprzód do negrów niosących pochodnie. Idjotyozny rodzaj śmiechu odsłonił jego blade dziąsła, a wielkie obłąkane oczy błądziły po całym tłumie bez myśli.
Nagle, wydając krzyk przestrachu, rzucił się wtył, chroniąc się za otaczających i wołając: — Oto oni, to oni. — Wskazywał na gwardję suffeta nieruchomą w błyszczących zbrojach, konie stawały dęba przestraszone blaskiem pochodni iskrzących się w cieniu. A ten żywy upiór rzucał się i jęczał:
— To oni ich zabili.
Na te słowa wymawiane w języku balearskim, barbarzyńcy przybiegli tłumnie, zadając mu pytania. On nie odpowiadał wcale, ale powtarzał:
— Zamordowani wszyscy, zgnieceni, jak rodzynki, dzielni młodzieńcy, nasi procarze, moi i wasi towarzysze!
Podano mu napić się wina i powoli zdołał rozpowiedzieć wszystko.
Spendius zaledwo mógł ukryć swą radość, do której jakiś tajemny zdawał się mieć powód. Tłumaczył Grekom i Libijczykom straszliwe wieści Zarxasa, którym trudno było zrazu uwierzyć.
Balearczycy bledli, słuchając, jak zginęli ich towarzysze. Był to oddział procarzy, którzy, ostatni wylądowawszy, zaspali dłużej w dniu wyjścia z miasta. Kiedy stawili się na placu Khamona, armja już była wymaszerowała, i znaleźli się bez obrony, bo nawet paki z bronią były złożone na wielbłądach z resztą bagaży. Dozwolono im zebrać się na ulicy Satheb pod bramą dębową okutą żelaznemi sztabami, a wtedy lud zgodnym ruchem rzucił się na nich.
Tu żołnierze przypominali sobie straszliwy krzyk, dolatujący za nimi. Spendius tylko, idąc wtedy przy pierwszych oddziałach, nie mógł go słyszeć.
Po dokonaniu morderstwa, trupy umieszczono w rękach Bóstw Pateckich, które otaczały świątynie Khamona. Wyrzucano im wszystkie występki jurgieltników, ich żarłoczność, złodziejstwa, bezbożność, obelgi i śmierć ryb świętych z ogrodu Salammbo. Obcinano im członki, kapłani opalili im włosy, co sprawiało udręczenia duszy, rzucano ich kawałkami po jatkach. Niektórzy szarpali ciała te własnemi zębami, wieczorem nakoniec spalono w stosach na rynkach. Te to płomienie widziane były zdaleka. Gdy ogień zajął kilka domów, rzucono nań coprędzej resztę trupów i konających.
Zarxas do rana przechował się w sitowiach nad brzegiem jeziora, potem błądził długo, szukając śladów armji. Dzień cały krył się po jaskiniach, wieczorem puszczał się w drogę, brocząc krwawemi ranami, zgłodniały, chory, żyjąc tylko korzeniami i padliną.
Nakoniec dostrzegł na horyzoncie piki rysujące się zdaleka i pośpieszył w tę stronę z rozumem przytępionym takiemi przejściami. Oburzenie żołnierzy powstrzymywane, dopóki Zarxas mówił, wybuchło z wściekłością: chcieli zamordować suffeta i straż jego. Lecz rozważniejsi zwrócili uwagę, iż pierwej należy przynajmniej dowiedzieć się, czy będą zapłaceni. Wtedy zaczęli wszyscy wołać: — nasze pieniądze! — a Hannon odpowiedział, że je przywozi.
Natychmiast rzucono się do forpoczt i bagaży suffeta, które sprowadzono w środek namiotów. Nie czekając na niewolników, barbarzyńcy sami rozwiązywali paki, znajdując w nich szaty hjacyntowe, gąbki, skrobaczki, szczotki, małe szydełka z antimonium do podmalowywania oczu. Wszystko należało do gwardji, która złożona z ludzi bogatych, przywykłą była do zbytków. Spotkano też na jednym wielbłądzie umieszczoną wielką wannę bronzową na podróżne kąpiele suffeta. Wiózł on z sobą wszelkie wymysły do swoich wygód; nawet żyjące w klatkach łasice z Hekatompylu, które żywcem palono na napój dla Hannona.
Ponieważ zaś jego choroba sprawiała mu nadzwyczajny apetyt, więc miał z sobą wszelkie gatunki używanych i mocnych win. Somiurę (rodzaj soli), mięso, ryby z miodem w małych kommageńskich garnuszkach, szmalec gęsi, jakąś zamrożoną potrawę i maszynki do siekania. Zapasy tego wszystkiego były bardzo znaczne.
Przy otwieraniu pak znajdowano coraz to coś nowego i wybuchano śmiechem.
Żołd jurgieltników zawierał się całkowicie w dwuch kufrach i z tych w jednej ujrzano małe miedziaki, któremi Rzeczpospolita posługiwała się jako monetą brzęczącą. Gdy barbarzyńcy okazali się tem zdziwieni, Hannom oświadczył, iż rachunek był zbyt trudny, a starszyzna, nie mając czasu na uregulowanie i sprawdzenie go, przesyła to tymczasem.
Wtedy wybuchło straszne oburzenie, wszystko przewrócono i zdeptano: muły, służących, lektykę, zapasy i bagaże. Żołnierze pochwycili żelazną monetę, żeby nią ukamienować suffeta.
Zaledwo zdołał nieborak wdrapać się na osła, i uciekał, uczepiwszy się sierści, wyjąc, płacząc; trzęsąc się, zmordowany, wzywał pomsty Bogów na armję. Jego szeroki naszyjnik zawisnął mu na uszach, zębami przytrzymywał swój wlokący się płaszcz.
Barbarzyńcy wymyślali za nim:
— Uciekaj precz, stary łotrze, podły wieprzu, szczekaczu Molocha, zabieraj twoje złoto i zarazę, prędzej, prędzej.
Eskorta w galopie pierzchała również. Jednak wściekłość barbarzyńców nie uspokoiła się jeszcze. Przypomnieli sobie, że wielu z pomiędzy nich udało się do Kartaginy i nie powrócili wcale.
Zostali bezwątpienia zamordowani.
Tyle niesprawiedliwości podwoiło ich rozpacz. Zebrali prędko swoje namioty, zwinęli płaszcze, posiodłali konie. Każdy z nich pochwycił swój kask i oręż, tak, że w jedną chwilę wszyscy byli gotowi. Ci, którzy nie mieli broni, puścili się do lasu, aby ucinać sobie pałki i bicze.
Kiedy dzień zaświtał, mieszkańcy Sikki zdziwieni powtarzali między sobą: — Idą do Kartaginy — i ten odgłos zapełnił całą okolicę.
Każdą ścieżką i każdym wąwozem spieszyli znów ludzie. Pasterze zstępowali z gór, łącząc się z innemi.
Kiedy barbarzyńcy odeszli, Spendius na punickim ogierze z niewolnikiem, który prowadził trzeciego konia, okrążał płaszczyznę.
Jedyny namiot pozostawał jeszcze. Spendius tam wstąpił.
— Wstawaj panie — zawołał — jedziemy.
— Gdzie jedziemy? — zapytał Matho.
— Do Kartaginy — krzyknął Spendius.
Matho dosiadł konia, którego niewolnik trzymał przed progiem.




III.
Salammbo.

Księżyc wynurzał się z łona fal a ponad miastem pogrążonem w ciemnościach jaśniały białością wydatniejsze tylko punkty: tu rozwieszona szmata płótna, ówdzie znów róg muru lub złoty naszyjnik na piersiach bóstwa. Na dachach świątyń widać było, niby olbrzymie diamenty, promieniejące banie szklane. W ciemnościach posępnie słały się znowu masy czarne: tu zwaliska jakieś, tam nagromadzone kupy ziemi, ówdzie ponure ogrody, a poniżej Malki rybackie siatki rozwieszone były, jakby olbrzymie nietoperze z rozpostartemi skrzydły. Koła hydrauliczne, które dostarczały wody ostatnim piętrom pałaców, umilkły i nie było już słychać ich skrzypienia; na placach cicho spoczywały wielbłądy, leżąc na brzuchach podobnie jak strusie. Odźwierni zasypiali na ulicach obok progu domów, wydłużone cienie kolosów rozpościerały się po pustych placach. Czasami wdali poprzez dachy bronzowe wydobywał się dym gorejącej jeszcze ofiary unoszony ciężkim wiatrem razem z wonią morza i wyziewami murów ogrzanych dziennym skwarem. Nie ruchome fale, błyszcząc, opasały Kartaginę, księżyc bowiem jednocześnie rozlał swe światło na zatokę otoczoną górami i na jezioro Tunisu, kędy ptaki zwane czerwonakami, tworzyły długie różowe szeregi, podczas gdy z drugiej strony pod katakumbami wielka laguna solna migotała jak kawał srebra. Błękitne sklepienie niebios skłoniło się do horyzontu, ku dolinom kurzącym się i ku zamglonemu morzu, a na szczycie Akropolu piramidalne cyprysy okalające świątynię Eschmuna chwiały się, wydając szmery niby fala bijąca zwolna a nieustannie o tamę portu poniżej murów miasta.
Salammbo weszła na taras pałacu, prowadziła ją niewolnica niosąca na misie żelaznej rozpalone węgle. W środku tarasu znajdowało się małe łoże z kości słoniowej, nakryte skórą rysią i poduszkami z piór papugi, ptaka wieszczego poświęconego bogom. W czterech rogach umieszczone były cztery długie kadzielnice napełnione lawendą, kadzidłem, cynamonem i mirrą. Niewolnica zapaliła wonności. Salammbo spoglądała na gwiazdę polarną; zwolna pokłoniła się czterem stronom nieba i uklęknęła na ziemi posypanej proszkiem lazurowym a tu i owdzie złotem i gwiazdami na podobieństwo firmamentu. Poczem przytuliła łokcie do żeber, a wyciągając przed siebie rozwarte dłonie i kłoniąc się głową opromienioną światłem księżyca, mówiła:
— „O Rabbetna! Baalet! Tanit!“ — a głos jej był żałosny i jakby przyzywający kogoś. — „Anaitis! Mylitta! Athara! Elissa! Tiratha! Przez tajemnicze symbole, przez płodność ziemi, przez wieczyste milczenie, o pani burzliwego morza i pogodnych wybrzeży, o królowo wód, cześć ci niechaj będzie!“
Pochyliła się całem ciałem dwakroć i trzykroć a potem upadła twarzą w pył z wyciągniętemi rękoma.
Niewolnica atoli podniosła ją zwolna, gdyż podług rytuału wymaganem było, aby korzącemu się ktoś obcy przerwał modły i powiedział, że bogowie je przyjęli; otóż stara mamka Salammbo nie omieszkała zwykle dopełniać tego religijnego aktu.
Kupcy Darytjeńskiej Getulji przyprowadzili ją byli małą dzieciną do Kartaginy, a zostawszy wyzwoloną nie chciała ona już później porzucić swoich panów, czego dowodziło prawe jej ucho przekłute. Spódniczka kolorowa pręgowana, ściskając jej biodra, spadła aż po kostki, gdzie spotykały się ze sobą dwa kółka cynowe. Twarz miała nieco płaską, żółtą jak tunika, którą nosiła. Ztyłu głowy nosiła błyszczące, bardzo długie szpilki srebrne, a w nozdrzach koralowy guzik.
Salammbo zbliżyła się ku brzegowi tarasu; oczy jej przebiegały chwilę po horyzoncie a potem spoczęły na mieście uśpionem. Wydała westchnienie, które wyniosło jej łono i poruszyło długą białą szatę wiszącą na niej bez pasa i bez spięcia. Nosiła sandały zakrzywione na końcu i niknące pod mnóstwem szmaragdów, włosy zaś puszczone swobodnie napełniały siatkę z nitek purpurowych.
Nagle wzniosła głowę, zwróciła wzrok na księżyc i wygłaszała fragmenty hymnu:
„Jakże lekko mkniesz podtrzymywana przez nietykalny eter! On się rozpostarł dokoła ciebie a ruch twojego biegu wywołuje wiatry i rosy urodzajne. W miarę jak ty wzrastasz lub ubywasz, wydłużają się lub zmniejszają oczy kotów i plamy panter. Niewiasty w bólach rodzenia przyzywają twoje imię! Ty wydymasz muszle, sprawiasz wrzenie wina, gnicie padliny, ty tworzysz perły w głębinach morskich!


Salammbo ze swoim orszakiem.
„O bogini! wszystkie nasiona kiełkują w głębokich ciemnościach, żywione twoją wilgocią!

„Gdy ty się ukażesz, spokój oblewa ziemię, kwiaty się zamykają, fale zostają ukojone, ludzie znużeni wytężają piersi ku tobie, świat zaś ze swemi oceanami i górami ogląda siebie w twojem zwierciadle. Ty jesteś pełna białości, łagodna, świetlna, nieskazitelna, wspierająca, oczyszczająca, pogodna!“.
Księżyc na nowiu znajdował się wtedy nad górą Wód Ciepłych i pomiędzy jej dwoma szczytami z drugiej strony odnogi. Poniżej niego jaśniała mała gwiazdka a dookoła blada obwódka. Salammbo ciągnęła dalej:
— „Straszną ty jednak jesteś, o pani! Ty bowiem tworzysz potwory, straszliwe widma, myśli kłamliwe, przez twe oczy pożerne są kamienie świątyń.
„Dokąd idziesz? Czemu twe kształty odmieniasz wiecznie? Niekiedy drobna i dwurożna ślizgasz się po przestrzeniach jakby galera bez masztów; to znowu wśród mnogich gwiazd podobną jesteś do pasterza, co strzeże trzody swojej. Już świetna i pełna muskasz szczyty gór, jak koło wozu.
„O Tanit! wszak ty mnie kochasz? Ja tylekroć razy przyglądałam się tobie! Lecz nie, ty bieżysz i bieżysz precz po lazurowem niebie, a ja tu przebywam na nieruchomej ziemi.
„Taanach, weźmij lirę i uderz cicho w srebrną strunę, bo serce moje jest smutne!“
Niewolnica ujęła instrument w rodzaju harfy z drzewa hebanowego, wyższy niż ona sama, trójkątny jak delta; oparła koniec jego na kryształowym globie i grać zaczęła oburącz.
Płynęły dźwięki jeden za drugim, głuche a szybkie niby brzęczenie roju pszczół, i stając się coraz dźwięczniejszemi, ulatywały wśród nocy pomieszane ze skargą fal i drżeniem liści wyniosłych drzew na Akropolu.
— Przestań! zawołała Salammbo.
— Co ci jest pani? Czy wietrzyk wionie, czy chmurka zadrży na niebie, wszystko cię trwoży i miota, tobą!
— Ja nie wiem, — rzekła Salammbo.
— Ty dręczysz się zbytecznie długiemi modłami
— O Taanach, jabym chciała rozpuścić się jak kwiat w czarze wina.
— Może ci ten niepokój sprawiają dymy wonności twoich?
— Nie, nie! — wołała Salammbo; — dusza bogów przemieszkiwa w lubych zapachach.
Wówczas niewolnica opowiadała jej o ojcu. Mówiono o nim, że się udał do krainy bursztynu, poza słupy Melkarta. — A gdyby nie powrócił, ciągnęła niewolnica, to jednak musisz spełnić jego wolę i wybrać małżonka pomiędzy synami starszyzny, a wtedy już smutek twój pójdzie w objęcia męża.
— Jak to? — spytała dziewica, bo wszyscy, których dotąd widziała, sprawiali jej wstręt swoją postacią i rubasznością.
— O Taanach, niekiedy z łona mego wydobywają się westchnienia ciężkie jak dymy wulkanu. Jakieś głosy mię przyzywają, jakiś ogień pożera pierś moją, dusi mię, ja umrę; a potem jakaś rozkosz od stóp do głów przenika moje ciało... jakaś pieszczota mię otacza i czuję się zgnębioną, jak gdyby Bóg władzę swoją nademną rozciągnął. Chciałabym zniknąć w mgłach nocnych, w falach potoku, w cieniach drzew, pragnęłabym opuścić ciało m o je i stać się powiewem wiatru, promykiem gwiazdy, biegnąć i biegnąć przed siebie, aby przybyć do ciebie, o Matko!“
Wzniosła wgórę swe ręce, pochyliła całą postać i taka blada w długiej swej lekkiej szacie podobną byfa do księżyca chyba. A potem znużona padła na łoże z kości słoniowej, Taanach zaś otoczyła jej szyję naszyjnikiem z bursztynu i z zębów delfina, aby odpędzić trwogę. Salammbo przygasłym głosem tak mówiła: — Idź, przyprowadź tutaj Schahabarima.
Jej ojciec nie życzył sobie, aby została kapłanką, nie kazał jej również wtajemniczać w kult Tanity. Być może, układał sobie jakieś małżeństwo, coby wspierało jego politykę. Salammbo atoli zamieszkiwała w samotności ten ogromny pałac od czasu jak dusza matki przeniosła się w świat inny.
Wzrosła ona w umartwieniach, w postach i oczyszczeniach się, otoczona zewsząd przepychem i powagą, namaszczając wonnościami ciało a duszę przepełniając modlitwami. Nie znała smaku wina, nie pożywała mięsiw i stopy jej nie dotknęły nigdy progu domu zmarłego.
Sprośne wizerunki bóstw nie były jej znane, każdego bowiem boga przedstawiono pod kilku postaciami, tak że kulty częstokroć sprzeczne dawały świadectwo jednej i tej samej zasadzie. Salammbo czciła boginię, której figurą była gwiazda. Księżyc wywierał wpływ na dziewicę, i kiedy to ciało niebieskie zmniejszało swój kształt, wtedy Salammbo popadała w osłabienie. Omdlała przez dzień cały, ożywiała się wieczorem. Podczas zaćmienia umierała prawie.
Ale Rabbeta, zazdrosna, mściła się na dziewicy uchylającej się od jej ofiar, przeto Salammbo dręczona była pokuszeniamji tem silniejszemi, iż były niepewne niejako spoczywające w kulcie i ożywiane wpływem samej bogini. Więc też nieustannie córa Hamilkara trwożyła się przed Tanitą, której znała na pamięć wszystkie przygody i powtarzała wszystkie nazwy, nie wiedząc bynajmniej o różnem ich znaczeniu. Aby wnikać w głębokości dogmatu, pragnęła ona poznać ukryty w tajnikach świątyni starożytny posąg ze wspaniałym płaszczem, od którego zależeć miały losy Kartaginy, wiedzieć bowiem należy, iż nie umiano rozróżniać bóstwa samego od jego wizerunku, a patrzeć na wizerunek, dotykać go, znaczyło niejako odebrać bogu część jego przymiotów, wywierać na nim pewien rodzaj panowania.
Salammbo odwróciła się nagle, gdyż rozpoznała dźwięki złotych dzwonów, które Schahabarim nosił u brzegu dolnego swej szaty. Wszedł on na schody, u progu zaś tarasy zatrzymał się, złożywszy na krzyż ręce. Zapadłe oczy jego błyszczały jak lampy grobowe, wychudła długa p ostać chwiała się w lnianej sukni spadającej na dół ciężarem dzwonków uderzających o pięty kapłana. Członki tego człowieka były wątłe, schudzone, czaszka ukośna, broda śpiczasta, skóra zdawała się być zimną jak kamień w dotknięciu, twarz zaś jego żółtą poorały głębokie zmarszczki, jakby ją ściągnąć chciały w jedno uosobienie jednego pragnienia, jednej wiecznej tęsknicy.
Takim był arcykapłan Tanity, ten, który był wychował Salammbo.
— Mów, czego chcesz! — rzekł.
— Oczekiwałam cię, abyś dotrzymał to, coś mi już prawie przyobiecał... — Wyszeptała, zmieszała się, poczem mówiła prędko:
— Czemu ty mną pogardzasz, ażaliż zapomniałam o jakich przepisach? Mistrzem moim jesteś i powiedziałeś mi, że nikt tak jak ja nie zna się na rzeczach boskich, a przecież widzę jasno, że są jakieś tajemnice, których ty wypowiedzieć nie chcesz. Jestże to prawda, o ojcze?
Schahabarim przypomniał sobie rozkazy Hamilkara i odpwiedział:
— Nie, ja już niemam czego cię uczyć.
— Genjusz zapala we mnie żądzę wiedzy, — wołała dziewica. — Przebyłam stopnie schodów wiodących do Eschmuna, boga planet i duchów, zasypiałam pod złotem drzewem oliwnem Melkarta, opiekunem syryjskich kolonij; przebyłam podwoje Baala Khamona, oświeciciela i użyzniacza, składałam ofiary Kabirom, bóstwom podziemnym, bogom gajów, wiatrów, rzek i gór; ale wszyscy oni są zbyt daleko; wysoko, są zbyt nieczuli, czy ty nie pojmujesz? Wtedy gdy ona miesza się z mojem życiem, przepełnia duszę moją; ja drżę pod wpływem wstrząśnień jej wewnętrznych, zdaje mi się, że ona we mnie istnieje i wydobyć się ze mnie pragnie. Zdaje mi się, że już usłyszę jej głos, obaczę oblicze, że mię światłość olśniewa, gdy nagle popadam znowu w ciemności.
Schahabarim milczał. Ona patrzyła na niego błagającem spojrzeniem. Nareszcie kapłan dał znak wyjścia niewolnicy, która nie pochodziła z rasy chananejskiej. Taanach zniknęła, a Schahabarim, podniósłszy rękę do góry, tak zaczął mówić:
— Przed bogami były ciemności tylko, unosił się dech ciężki i niewyraźny, jak świadomość człowieka pogrążonego we śnie. Poczem ten dech stężał, wydając Żądzę i Obłok, a Żądza i Obłok wydały Materję pierwotną. Była to woda mulista, czarna, lodowata, głęboka. Zawierała ona potwory bardzo małe, niepołączone jeszcze cząstki kształtów mających powstać, a które są wyobrażone na ścianach świętych przybytków.
Materja zgęstniała. Stała się jajem. Poczem pękła i jedna połowa utworzyła ziemię, druga firmament. Słońce, księżyc, wiatry, chmury wystąpiły, a na huk piorunu zbudziły się rozumne zwierzęta. Wówczas Eschmun roztoczył się w sferze gwiaździstej; Kahmon począł promienieć w słońcu; Melkart ramionami swemi wypchnął go poza Gades; Kabirowie zstąpili pod wulkany a Rabbetna zawisła ponad światem jako karmicielka, rozlewając światło swoje niby mleko i noc jakby płaszcz.
— Cóż dalej? — pytała dziewica.
Kapłan opowiadał jej tajemnicę pierwiastków, umyślnie nastręczając dziewicy odleglejszą perespektywę; atoli Salammbo zapaliła się żądzą wiedzy i Schahabarim, w połowie ustępując jej, ciągnął dalej:
— Ona zsyła natchnienie i rządzi miłością ludzi.
— Miłością ludzi! — powtórzyła Salammbo, marząc.
— Ona jest duszą Kartaginy, mówił kapłan, a jakkolwiek jest wszędzie rozlana, jednakże tu właśnie zamieszkuje pod świętą zasłoną.
— Ojcze! — zawołała Salammbo, — ja ją zobaczę, nieprawdaż? Ty mię zaprowadzisz do niej! Wahałam się oddawna, chęć ujrzenia jej postaci pożera mię. Miej litość nademną! Dopomóż mi! Udajmy się tam!
Ale on ją usunął gestem gwałtownym i pełnym dumy.
— Nie, nigdy! Czyż nie wiesz, że się to śmiercią przypłaca? Pragnienie twoje jest świętokradztwem: bądź już zadowolniona tą wiedzą, jaką posiadasz!
Dziewica padła na kolana, na znak żalu dotykając dwoma palcami swoich uszu, i tak szlochała, przygnębiona słowy kapłana, pełna jednocześnie gniewu, trwogi i upokorzenia. Schahabarim wyprostowany stał i był nieczulszym niż kamienie tarasu. Mierzył on wzrokiem od stóp do głów drżącą dziewicę a w duszy swej doświadczał jakiejś dziwnej rozkoszy, widząc to cierpienie znoszone dla swego bóstwa, którego on sam nie umiał pojąć należycie. Już ptaki ozwały się śpiewem, powiał zimny wietrzyk a małe obłoczki przesuwały się po niebie zbiedniałem.
Nagle na horyzoncie poza Tunis kapłan ujrzał jakby mgły lekkie wlokące się po ziemi, z czego niebawem wzniosła się wielka kolumna pyłu, szara i prostopadle postępująca; w kłębach tej kolumny dały się widzieć łby dromaderów, piki i tarcze. Była to armja barbarzyńców, która ciągnęła na Kartarginę.




IV.
Pod murami Kartaginy.

Wieśniacy z okolicy usadowieni na osłach, lub pieszo, wybladli, zmordowani, strworzeni przybywali do miasta. Uciekali przed armją, która w trzech dniach przebyła drogę z Sikki do Kartaginy.
Zamykano bramy, dojrzawszy zdala barbarzyńców, lecz ci zatrzymali się w środku międzymorza nad brzegiem jeziora. Zrazu nie zdradzali nieprzyjacielskich zamiarów. Wielu owszem zbliżało się z palmami w ręku. Mieszkańcy jednak taką przejęci byli obawą, że ich powitali gradem strzał.
Pomimo tego wielu włóczęgów krążyło pod murami. Zauważono szczególniej niskiego człowieka, osłonionego starannie płaszczem, z twarzą ukrytą zupełnie, który przypatrywał się całemi godzinami wodociągom z taką uporczywością, że można było podejrzywać, iż pragnie tem zasłonić istotne swoje cele. Towarzyszył mu drugi człowiek olbrzymiego wzrostu.
Lecz Kartagina była silnie obwarowana na całej szerokości międzymorza; najprzód głębokim rowem, potem wałem darniowym, a nakoniec murem, szerokim na trzydzieści stóp a wzniesionym na dwa piętra wysoko, w którym mieściły się naprzód stajnie dla trzystu słoni, oraz składy z ich czaprakami, pętami, i żywnością, dalej drugie stajnie dla czterech tysięcy koni, również z zapasami owsa i uprzężą, a nakoniec koszary dla dwudziestu tysięcy żołnierzy z uzbrojeniem i całym rynsztunkiem wojennym.
Nad drugiem piętrem wznosiły się wieżyczki ozdobione blankami, przy których były rozwieszone na hakach tarcze bronzowe.
Ta pierwsza linja murów osłaniała bezpośrednio Malkę, część miasta zamieszkiwaną przez majtków i farbiarzy. Widać tam było porozkładane maty, na których wysechały welony purpurowe, a na placach ustawione piecyki do wygotowania somiury.
Po za murami miasto wznosiło w amfiteatr swoje sześciokątne domy, zbudowane z kamieni, tarcic, głazów, trzciny, skorup i piasku. Śród różnobarwnych mas zieleniały ciemne gaje świątyń, świeciły place publiczne i mnóstwo pokrzyżowanych w różnych kierunkach ulic.
Widać było obmurowania trzech starych dzielnic miasta, które dziś już zniszczone, wznosiły się jeszcze gdzieniegdzie, podobne do olbrzymich skał, lub też formowały ścianę obrośniętą kwiatami, zczerniałą i porysowaną ściekami nieczystości.
Ulice biegły przez rozpadliny tych murów jak rzeki pod mostami. Na środku Byrsy wzgórze a kropo lu nikło wśród licznie rozrzuconych pomników.
Tam były świątynie wspaniałe zdobione kręconemi kolumnami, kapitelami z bronzu, metalowemi łańcuchami, były ostrokręgi z doborowych kamieni opasane lazurem, kopuły spiżowe, wiązania marmurowe, podpory babilońskie, obeliski wsparte na szczytach śpiczastych nakształt przewróconych kagańców. Galerje sięgające do frontów, gzymsy kolumnady, mury z granitu dźwigające dachówki złote. Wszystko to przedstawiało widok cudowny i niepojęty. Znać było tutaj nagromadzone pamiątki minionych wieków i zapomnianych krajów ojczystych.
Po za akropolem na gruncie czerwonym droga Mappalów, otoczona grobowcami, ciągnęła się brzegiem rzeki ku katakumbom. Obszerne zabudowania bogaczów rozlegały się wśród ogrodów, i ta trzecia część miasta, Megara, miasto nowe, zajmowała przestrzeń aż do przylądka, na którym umieszczona była olbrzymia latarnia morska błyszcząca światłem noce całe. Kartagina przedstawiała się uroczo żołnierzom spoczywającym na płaszczyźnie.
Usiłowali zdaleka rozpoznać gościńce i place. Świątynia Khamona naprzeciwko Syssitów miała złotą dachówkę, u Melkarta na lewo od Eschmuna widniały niby gałązki koralowe, ponad niemi Tanita wśród drzew palmowych zaokrąglała swoją miedzianą kopułę. Czarny Moloch wznosił się poniżej studzien w stronie morskiej latarni.
Na frontonach i na szczytach murów, po kątach placów i wszędzie, gdzie oko zasięgło, ukazywały się potworne głowy bóstw olbrzymich lub karłowatych, ze strasznym brzuchem, lub nad miarę spłaszczonych, z otwartą paszczą, rozciągniętemi ramionami, trzymających w rękach widły, łańcuchy lub dziryty. A błękitne morze odbijało to wszystko w głębiach swoich.
Tłumnie zgromadzony lud od rana napełniał gwarem całe miasto. Chłopcy, poruszając dzwonkami, wołali przy łaźniach. Handle z gorącemi napojami zwabiały przechodniów. W powietrzu rozlegał się huk kowadeł, wrzask kogutów białych poświęconych słońcu, ryk zarzynanych wołów. Niewolnicy przebiegali z koszami na głowach, a w głębi portyków ukazywał się czasem kapłan jaki, okryty posępnej barwy płaszczem, z bosemi nogami i w śpiczastej czapce.
Widok Kartaginy drażnił barbarzyńców. O ile ją bowiem podziwiali, o tyle nienawidzili. Pragnęliby byli jednocześnie zburzyć ją i zamieszkać. Lecz cóż mieli począć w porcie wojennym wzmocnionym trzema murami. A do tego, po za miastem z głębi Negary ponad akropolem ukazywał się pałac Hamilkara!...
Wzrok Mathona bezustannie tam był zwrócony. Wdrapywał się na drzewa oliwne, zaglądając w tę stronę przyćmionemi od słońca oczyma.
Wiszące ogrody były opustoszone, drzwi czerwone z czarnym krzyżem zostawały stale zamknięte.
Więcej jak dwadzieścia razy okrążył on szańce upatrując jakiej szpary, którąby mógł się wcisnąć.
Jednej nocy rzucił się w zatokę i przez trzy godziny płynął bez oddechu, a przybywszy do stóp Mappalu próbował wdrapać się na przylądek. Pokrwawił nogi, połamał paznokcie, wreszcie spadł w wodę i musiał powrócić.
Ta niemoc do rozpaczy go doprowadzała. Zazdrościł Kartaginie posiadania w swoich murach Salammbo. Dawna odrętwiałość opuszczała go, a na jej miejsce ogarnął go szalony zapał do czynów. Przechadzał się gwałtownym krokiem po polu z rozognionem licem, płonącemi oczyma i głosem chrapliwym, lub zasiadał nad wodą, wstrząsając piasek swym długim mieczem.
— Popuść cugle twemu gniewowi, jak rumakom, które wóz unoszą — mawiał Spendius — krzycz, przeklinaj, niszcz i morduj wokoło. Niechaj krew łagodzi twą boleść, a ponieważ nie możesz zaspokoić swojej miłości, nasyć twą nienawiść. To cię uleczy.
Mathon objął dowództwo swoich żołnierzy, powtarzał z nimi bezustannie męczące ćwiczenia, a oni szanowali w nim odwagę i niezwykłą siłę. Oprócz te go napawał ich dziwną trwogą, gdyż utrzymywano, że po nocach rozmawia z duchami.
Dowódcy inni ożywiali się jego przykładem i armja bardzo spiesznie się regulowała.
Kartagińczycy w domach swoich słyszeli odgłos trąb towarzyszących manewrom. Nakoniec wszystko było gotowe do ataku.
Chcąc zgnieść barbarzyńców, wypadło, aby dwa oddziały mogły atakować jednocześnie ztyłu, jeden od zatoki Utyckiej, a drugi od góry Wód-Gorących. Ale to było niemożebnem z jedyną Legją świętą wynoszącą do sześciu tysięcy ludzi co najwięcej.
A tutaj była obawa, iż jeżeli się zwrócą ku wschodowi, to się połączą z nomadami, zatamują drogę z Cyreny i cały handel pustyni. Jeżeli się posuną na zachód to Numidja powstanie; nakoniec brak żywności zmusi ich jak szarańczę wcześniej lub później do pustoszenia okolic, to też bogaci mieszkańcy Kartaginy drżeli o swoje włości, pałace i winnice.
Hannon proponował dzikie i niepraktyczne środki na ich pozbycie, radził ogłoszenie znacznej sumy za każdą głowę barbarzyńca, lub użycie machin i statków do zniesienia ogniem ich obozu. Kolega jego Giskon przeciwnie żądał, aby ich zapłacono, lecz ten z powodu swej popularności u ludu, był nienawidzonym przez senat, który obawiając się rządu monarchicznego, starał się zmniejszać wszelki wpływ pojedynczego człowieka.
W Krataginie przebywało wielu ludzi obcej rasy i nieznanego pochodzenia, którzy żywili się wężami i mięczakami. Łapali oni jeże morskie, chwytali hieny, które wypuszczali potem na piaski Megary między grobowe pomniki.
Siedziby tych ludzi zlepione z biota i ze szczątków rozbitych okrętów, były rozrzucone na skalistem wybrzeżu niby gniazda jaskółek. Żyli oni tam bez żadnej władzy ani religji, pomieszani, napół nadzy; bezsilni i dzicy, pogardzeni przez lud, brzydzący się pożywanemi przez nich pokarmami. Jednego rana warty spostrzegły, że znikli wszyscy.
Nakoniec członkowie Wielkiej Rady umyślili pójść sami do obozu barbarzyńców bez naszyjników i przepasek w prostych sandałach tylko; szli wolnym krokiem, pozdrawiając dowódców i pow tarzając żołnierzom, że wszystkie zatargi już skończone, a oni niosą słuszne zadośćuczynienia ich żądaniom. Oglądali po raz pierwszy obóz ten zbliska i zdumieni byli, widząc porządek i zastraszające milczenie, panujące w miejscu chaosu i zamieszania, jakiego się tu spodziewali.
Wysoki wał darniowy otaczał armję chroniąc przed razami pocisków. Ulice były skrapiane świeżą wodą, przez szpary w namiotach wyglądały płowe źrenice błyszczące w ciemności, Broń rozstawiona i tarcze porozwieszane lśniły się jak zwierciadła.
Kartagińczycy szeptali między sobą, uważając, aby czego nie przewrócić swemi długiemi sukmanami. Żołnierze żądali żywności, obowiązując się płacić za nią z przynależnych im pieniędzy. Dostarczono im tedy wołów, baranów, drobiu, owoców suszonych i ziarna oraz ryb wędzonych, owych sławnych skarpiów, które Kartagina dostarczała do wszystkich portów.
Barbarzyńcy pogardliwie obejrzeli te wszystkie dostawy, a szacując ich wartość, dawali za barana cenę gołębia, a za trzy kozy, tyle ile kosztował jeden granat. Ci, co się żywili nieznanemi potrawami, przysięgli, że ich oszukiwano, i powstała wrzawa, a żołnierze dobywali miecze grożąc śmiercią.
Komisarze Wielkiej Rady spisywali liczbę lat, za które należało zapłacić każdemu, lecz okazało się niepodobieństwem sprawdzić, wielu było najętych bowiem jurgieltników, i starszyzna została przerażona niesłychaną sumą, jaką wypadło złożyć. Trzeba było sprzedać zapasy silphium i opodatkować miasta handlowe a tymczasem żołnierze niecierpliwili się. Miasto Tunis brało ich stronę, a bogatsi mieszkańcy, obałamuceni jednocześnie wściekłością Hannona i wyrzutami jego kolegi, usiłowali skłonić obywateli mających jakąkolwiek wzajemność z barbarzyńcami, aby poszli jeszcze raz do obozu dla odnowienia tych stosunków i przyjacielskiego porozumienia. Zdawało im się, że to zaufanie złagodzi nieprzyjaciół; po długim namyśle kupcy, urzędnicy, robotnicy fabryk całemi rodzinami udali się do armji.
Żołnierze dozwolili wejść pomiędzy siebie wszystkim, ale przez jedyne przejście tak wąskie, iż zaledwo czterech ludzi mogło obok siebie postępować. Spendius przy przestąpieniu rogatki kazał ich starannie przetrząsać. Matho obok swego przyjaciela przypatrywał się pilnie, czy w tym stanie nie spotka kogo widzianego przy Salammbo. Obóz stał się podobny do miasta gwarnego. Dwa różne żywioły mieszały się w tym tłumie nieustannie. Jedni ubrani w płótno lub wełnę, w czapkach pilśniowych formy szyszki, drudzy okryci w żelaza i z kaskami na głowach. Pośród służących i przechadzających się przekupniów, krążyły kobiety różnych plemion. Między niemi były brunatne jak dojrzałe daktyle, zielonawe jak oliwki, żółte jak pomarańcze. Sprzedane przez majtków, wybrane w zakładach niewolniczych, porwane karawanom, wzięte przy rabunkach miast; takie, które darzono miłością dopóki miały młodość, obdzielano razami, gdy się po starzały i które w końcu umierały po drodze rzucone wraz z niedołężnemi już bydlętami.
Tutaj małżonki nomadów powiewały sukniami z wielbłądziej sierści płowego koloru, śpiewaczki Cyreny, osłonięte fiołkową gazą z umalowanemi brwiami śpiewały, siedząc skurczone na matach. Stare murzynki z opadniętemi piersiami zbierały na ogień gnój bydlęcy, który wysechał na słomie.
Syrakuzanki strojne były w złote blaszki we włosach, Luzytanki w naszyjniki z muszli, Gallijskie kobiety miały wilczą skórę na swych białych ramionach. Tęgie i zdrowe nagie bębny okryte robactwem i brudem, uderzały przechodniów głowami, lub biegły za niemi jak młode tygrysy gryząc po rękach.
Kartagińczycy przebywali obóz, podziwiając różne nieznane sobie przedmioty, oni biedni byli, zasmuceni i nie mogli ukryć swej niespokojności. Żołnierze klepali ich po ramieniu usiłując niby rozbawić, i przyzywając coraz nowych towarzyszy, wymyślali różne sposoby dla dokuczenia swym gościom, grając w kręgle rzucano niemi tak, aby potłuc im nogi, w walce na pięście rozbijano im szczęki. To znowu straszyli ich procarze swemi procami, wieszczkowie szkaradnemi żmijami, jezdni swojemi końmi. A ci spokojni mieszczanie znosili potulnie te zniewagi, schylając głowy i próbując się uśmiechać. Niektórzy, udając zuchów oświadczyli, że chcieliby być żołnierzami, i na próbę kazano im rąbać drzewo, kulbaczyć muły, lub też zakuwano ich w zbroje i potem taczano niemi jak beczkami po ulicach obozu. Nakoniec kiedy zabierali się do odjazdu, jurgieltnicy wydrzeźniali się, rwąc niby z żalu swe włosy.
Wielu też z nich czy przez przesąd czy z głupoty sądziło, że Kartagińczycy wszyscy w ogóle są niezmiernie bogaci, i gonili za niemi, dopominając się o podarki. Żądali wszystkiego, co tylko im się u nich podobało: pierścienia, przepaski, sandałów, frendzli od sukien, a gdy Kartagińczyk ogołocony ze wszystkiego, wymawiał się: „Nie mam już nic więcej, czegóż chcieć możecie?” — Odpowiadali mu:„Daj swoją żonę“, a inni „daj życie“, wołali.
Obrachunki były powierzone dowódcom, czytane żołnierzom i ostatecznie zatwierdzone. Żądali jednak jeszcze namiotów, przyznano im namioty, później znowu polemarchowie greccy wymagali niektórych z tych pięknych zbroi, które wykończano w Kartaginie, i Wielka Rada wyznaczyła pieniądze na ich zakupienie. Oprócz tego konnica uważała za słuszne, aby Rzeczpospolita wynagrodziła konie utracone w wojnie, a gdy i na to się zgodzono, to wtedy jeden żołnierz utrzymywał, że mu przepadło trzy konie przy jednem oblężeniu, drugi znów — pięć w jednym pochodzie, inny żądał wynagrodzenia czternastu koni. Przeznaczono na to ogiery z Hakamtopylu, ale jurgieltnicy chcieli dostawać gotowe pieniądze, potem jeszcze wymagali, żeby im zapłacano srebrną a nie miedzianą monetą, za wszystkie należne im zboże i to po cenach jakie najwyższe były w czasie wojny, tak, że wypadało za jedną miarę mąki, czterysta razy więcej, niż płacono za worek pszenicy. Takie wymagania były oburzające, trzeba jednak było im się poddać. Natenczas delegowani od żołnierzy i drudzy od wielkiej Rady ugodzili się, stwierdzając umowę przysięgą na Genjusz Kartaginy i Bogi barbarzyńskie. Dopiero z formami i rozwlekłością wschodnią oświadczano sobie grzeczności i wymówki. Lecz żołnierze jeszcze jedno mieli żądanie, a to jako dowód przyjaźni, chcieli oni wymierzenia kary na zdrajców, którzy ich źle usposobili przeciw Rzeczypospolitej. Kartagińczycy udawali, że nie rozumieją tych wymagań, aż ci wyraźnie oświadczyli, że żądają głowy Hannona.
Wysypali się licznym tłumem pod mury miasta wołając bezustannie, ażeby im rzucono głowę suffeta, na której przyjęcie rozpościerali szeroko swe suknie. Wielka Rada byłaby uległa bez wątpienia, gdyby nie ostatnie jeszcze żądanie bezczelniejsze od wszystkich, gdyż barbarzyńcy chcieli za żony dla swoich dowódców dziewic z najznakomitszych rodzin kartagińskich. Był to pomysł Spendiusa uznany w obozie za naturalny i do wykonania łatwy. Tymczasem to zuchwałe życzenia połączenia się z krwią punicką oburzyło lud cały. Oświadczono, że armja nie otrzyma już nic więcej. Powstała wrzawa u barbarzyńców, iż są oszukani i że jeżeli wciągu trzech dni żołd ich nie nadejdzie, pójdą sami zabrać go sobie w Kartaginie.
Pogróżki ich nie były tak bardzo bezzasadnemi, jak to chcieli uważać Kartagińczycy. Hamilkar bowiem najmując jurgieltników czynił im wielkie obietnice, nieoznaczone wprawdzie, ale uroczyste i wielokrotne. Płynąc więc do Kartaginy, mieli prawo spodziewać się nawet, że miasto będzie im oddane, że się podzielą skarbami, a te raz gdy im zaledwo przyznawano żołd zwyczajny, było to smutne rozczarowanie dla ich dumy i chciwości.
Djonizjusz, Pyrrus, Agatokles i inni wodzowie Aleksandra przedstawiali dosyć przykładów cudownego zdobywania fortuny. Herkules, którego Chananejczycy porównywali ze słońcem, służył za cel westchnień wszystkim armjom. Wiadomem było, że prości żołnierze nieraz nosili korony, a wieści o zdobywanych monarchjach rozmarzyły Gallów w cieniu ich dębowych gajów i Etjopa w jego piaskach. Tymczasem był naród zawsze gotowy do zużytkowania dla siebie męstwa innych, tak, że każdy wypędzony ze swego kraju, ojcobójca błąkający się po drogach, świętokradca prześladowany od Bogów, wszyscy nędzarze zrozpaczeni uciekali do portu, gdzie Kartagina werbowała żołnierzy. Dotąd dotrzymywała ona wiernie swoich obietnic, tym razem dopiero skąpstwo sprowadziło na nią groźną burzę. Numidja, Libijczycy, Afryka cała mogła się rzucić na Kartaginę, jedno morze było wolnem jeszcze, lecz stamtąd grozili Rzymianie, i Kartagina, jak człowiek otoczony mordercami, czuła nadchodzącą zewsząd śmierć.
Zwrócono się jeszcze do Giskona. Barbarzyńcy przyjęli jego pośrednictwo i jednego dnia ujrzano spuszczające się łańcuchy i trzy płaskie czółna, które przebywszy kanał Taenia, wpłynęły na jezioro. Na pierwszym ukazał się Giskon. Obok niego na wzniesieniu urządzonem nakształt katafalku ustawioną była ogromna skrzynia z klamrami podobnemi do spadających koron. Dalej zastęp tłumaczy ubranych jak sfinksy z papugą wykłutą na piersiach, przyjaciele, niewolnicy wodza licznie zebrani i bezbronni. Trzy tak napełnione statki zbliżały się wśród okrzyków armji, a kiedy Giskon wylądował, żołnierze wybiegłszy na jego spotkanie, urządzili mu rodzaj trybuny na workach, na którą on wstąpiwszy oświadczył, że nie byłby tu przybył, gdyby, nie miał czem całkowicie ich zaspokoić.
Oklaski tłumu na chwilę przerwały mu mowę. Potem przyganiał postępowaniu Rzeczypospolitej, oraz i jurgieltników, przypisując powód nieporozumień kilku buntownikom, którzy gwałtownością swoją przestraszyli Kartaginę; dobre jej chęci jednak jak najjaśniej okazywał wybór jego dla porozumienia się z nimi, — jego, który był śmiertelnym przeciwnikiem Hannona. Nie powinni byli posądzać ludu o niedorzeczną chęć rozdrażnienia walecznych, ani o niewdzięczność w zapoznawaniu ich zasług; dla tego też Giskon podjął się zapłacić żołnierzom, poczynając od Libijczyków. Ponieważ zaś podano fałszywą listę, więc postanowił jej nie używać całkiem.
Natenczas wystąpili żołnierze kolejno, podnosząc w górę palce na oznaczenie liczby lat swej służby, a wtedy znaczono ich na prawem ramieniu farbą zieloną, pisarze jedni wyrzynali sztyletem znaki na ołowianej blasze, inni zaś czerpiąc w otwartym kufrze zaspakajali należności.
Jeden człowiek zbliżył się też, jak wół ciężkim krokiem.
— Przystąp do mnie — rzekł suffet, — podejrzywając jakieś oszustwo — wiele lat służyłeś?
— Dwanaście lat, — odrzekł Libijczyk.
Giskon wsunął mu palce pod brodę, gdyż wiadomem było, iż zapinka od kaska z długiego używania wyciskała tutaj dwa gruczoły, które zwano rożkami. A mieć takie rożki oznaczało napewno być weteranem.
— Złodzieju — wykrzyknął natychmiast suffet — to czego ci brakuje przy twarzy, powinieneś nosić na ramionach — i rozrywając mu tunikę odsłonił grzbiet pokryty krwawemi wyrzutami. Okazało się oszustwo, gdyż był to włościanin z Hippozarytu. Nastąpiło powszechne oburzenie i oszust został ścięty.
Za nadejściem nocy Spendius, rozbudziwszy Libijczyków, mówił do nich:
— Czy wiecie, że Ligurowie, Grecy, Balearczycy i inni ludzie z Italji po skończonym obrachunku powrócą do swoich domów. Wy tylko musicie pozostać w Afryce bez żadnej obrony. Wtenczas to Rzeczpospolita mścić się będzie. Niedowierzajcie żadnym obietnicom, nie ufajcie im. Dwaj suffetowie są w zmowie i oszukują was. Pomnijcie na wyspę Kościaną i los Ksantyppa, którego wysłano do Sparty na zgniłej galerze.
— Więc cóż tu poradzić? — pytali go strwożeni.
— Bądźcie ostrożni, — odpowiadał Spendius.
Tymczasem dwa dni jeszcze zeszło na obrachunkach z ludźmi Magdalu, Leptis, Hekatompylu, a Spendius znowu począł nurtować między Gallami.
— Uważajcie — mówił im — zaspakajają Libijczyków, potem załatwią się z Grekami, Balearczykami, Azjatami i innymi, was pozostawią na końcu, gdyż jesteście najmniej liczni, i wtedy nie odbierzecie nic i nie ujrzycie nigdy waszej ojczyzny. Brak wam okrętów, więc wymordują was tutaj dla oszczędzenia żywności.
Gallowie, słysząc to, udali się do suffeta. Jeden z nich Autharyt, ten właśnie, który był zraniony u Hamilkara, wystąpił najpierw. Niewolnicy jednak odsunęli go i zniknął odgrażając się zemstą. Wyrzekania skargi wzmagały się coraz bardziej. Najuporczywsi wdzierali się podczas nocy do namiotu Giskona i chcąc go wzruszyć, chwytali go za ręce i kładli je na swe wychudłe ramiona i świeżo zagojone rany.
Część żołnierzy nieopłaconych jeszcze niecierpliwiła się głośno. Ci zaś, którzy odebrali już całkowity żołd swój, żądali jeszcze drugiego dla swych koni. Włóczęgi i banici, ubrani w żołnierskie zbroje, przychodzili, utrzymając, iż są zapomnieni. Co chwila przybywała nowa banda takich tłumów, że aż namioty waliły się pod naciskiem tego mnóstwa, a krzyki ludu ściśniętego między wałami obozu napełniały powietrze. Kiedy zgiełk i wrzawa wzrastały, Giskon opierał się na swojej lasce ze słoniowej kości i nieruchomy spoglądał w morze, zagłębiając palce w swej brodzie. Mathon często porozumiewał się ze Spendiusem, a potem znów stanąwszy naprzeciwko Giskona, wpijał w niego ogniem płonące źrenice, aż wzrok ten bezustanny mieszał starego suffeta. Tymczasem wypłaty ciągnęły się dalej pomimo różnych przeszkód, jakie Giskon był zmuszony wciąż zwalczać.
Grecy naprzykład powstawali na różnicę monety. On jednak dał im takie tłumaczenie, iż oddalili się bez szemrania. Negrowie znów pragnęli otrzymać białe muszelki, któremi handel był rozwinięty w Afryce. Suffet im przyrzekł wysłać po nie do Kartaginy, a oni zgodzili się przyjąć zato gotowe pieniądze.
Ale najlepsze było przyrzeczenie zrobione Balearczykom, którzy dopominali się o niewolnice. Suffet upewnił, że zamówiono dla nich całą karawanę dziewic, lecz sprowadzenie ich wymaga czasu sześciu odmian księżycowych, zatem, jak tylko przybędą, natychmiast — odżywione, strojne, wykąpane w benzoesie odstawi je na okrętach do portu Balearskiego.
Wśród tych zapewnień Zarxas, przyszedłszy już do siebie po przebytej nędzy, piękny i śmiały jak był przedtem, wyskoczył niby kuglarz na ramiona swoich przyjaciół, wołając donośnym głosem:
— A cóż zachowałeś dla trupów pomordowanych tam naszych braci? — i ukazywał w Kartaginie bramę świątyni Khamona.
Ostatnie promienie zachodzącego słońca odbijały się na blachach stalowych jaskrawym połyskiem; a barbarzyńcom wydało się, iż widzą świecące na nich zakrwawione ślady nieszczęśliwych ofiar. Nastąpiły wyrzekania i wrzawa coraz silniejsza. Nie dozwolono przemówić Giskonowi, który po darem nem usiłowaniu ustąpił w głąb swego namiotu i zamknął drzwi za sobą.
Nazajutrz, kiedy wyszedł o wschodzie słońca, ujrzał, iż tłumacze, którzy zwykle spoczywali przed namiotem, nie ruszali się z miejsca, oparci plecami, z nieruchomym wzrokiem, z wyciągniętym językiem i z zsiniałą cerą stali nieżywi. Biała piana spływała z ich nozdrzy, członki zesztywniałe, jak gdyby nagłe zimno przez tę noc jedną zamroziło ich wszystkich. Każdy miał przeciągnięty koło szyi mały sznurek z sitowia. Od tej chwili wzburzenie coraz większe brało rozmiary, przypomnienie morderstwa Balearczyków wzmocniło podmowy Spendiusa. Przypuszczano teraz, że Rzeczpospolita we wszystkiem ich oszukuje. Postanowili raz to zakończyć i pozbyto się najpierw tłumaczy. Zarxas z głową obandażowaną śpiewał pieśni wojenne. Autharyt ostrzył swój wielki miecz.
Spendius jednym podszeptywał jakieś wyrazy, drugim do starczał puginałów. Mocniejsi pragnęli sami sobie płacić, umiarkowani żądali, aby wypłaty szły swoim porządkiem. Nikt teraz nie porzucał na chwilę broni, a cały gniew zwrócił się na Giskona. W hałaśliwej nienawiści, kiedy wywoływali obelgi na starego wodza, słuchano ich cierpliwie, ale gdy tylko najmniejsze słowo za nim kto przemówił, natychmiast zostawał kamienowany, lub jednym zamachem miecza pozbawiony głowy.
Wzniesienie zrobione na przyjęcie suffeta stawało się czerwieńsze od ołtarzy z przelanej na nim krwi. Barbarzyńcy straszniejszymi jeszcze byli po użyciu wina i napojów. Było to nadużycie wzbronione pod karą śmierci w wojsku punickiem, to też oni spełniając czary obracali się ku Kartaginie z urąganiem jej karności. Przypomniano sobie niewolników przybyłych ze skarbem i zaczęto ich mordować.
Słowo: „Uderzaj”, odmienne w każdym języku było przez wszystkich zrozumiane teraz.
Giskon poznał, że ojczyzna go opuściła, przecież mimo jej niewdzięczności, nie chciał jej osławiać. Kiedy mu barbarzyńcy wyrzucali, że ich łudzono obietnicami okrętów, przysiągł na Molocha, że dostarczy ich własnym kosztem, a zrywając swój naszyjnik z niebieskich kamieni rzucił go w tłumy na zakład swojej przysięgi.
Afrykanie żądali zboża podług zobowiązań Wielkiej Rady. Giskon przedstawił im regestra Syssitów, znaczone fioletową farbą na baraniej skórze, wyliczał głośno, co weszło w mury Kartaginy miesiąc po miesiącu i dzień po dniu. Nagle zatrzymał się z wlepionemi w pismo oczyma, jak gdyby w tych cyfrach wyrok swej śmierci zoczył. W istocie senat podstępnie zmniejszył szacunek tych dostaw i zboże, sprzedawane w epoce wojennej najkrytyczniejszej ceniono tak nisko, że nie podobna było temu wierzyć.
— Czytaj dalej — wołano wokoło — czytaj dalej, czyż myślisz nas okłamać nikczemniku?
Suffet wahał się jeszcze przez chwilę, lecz nareszcie skończył swoje sprawozdanie. Żołnierze, rozumiejąc dobrze fałsz, przyjęli jednak za prawdziwe rachunki Syssitów i obfitość panująca w Kartaginie obudziła ich wściekłą zazdrość. Rozbili skrzynię z sykomoru, która była wypróżniona w trzech czwartych częściach; widząc dostawane z niej tak znaczne sumy, sądzili, że jest niewyczerpaną i że Giskon resztę skarbów ukrył w swoim namiocie. Zaczęli rozrywać worki; Matho dowodził, wołając razem z drugimi:
— Pieniędzy! pieniędzy!
Nakoniec Giskon przemówił:
— Niechajże wasz dowódca dostarczy wam tych skarbów.
I zwrócił na tłum rozszalały swe wielkie, żółte oczy i długą twarz bielszą od brody jeszcze. Strzała zaczepiona piórami w uchu jego, sterczała przy szerokiej złotej obrączce, a strumień krwi spływał od tiary po ramieniu starego wodza.
Na znak Mathona, barbarzyńcy rzucili się ku niemu. Giskon wyciągnął ręce, które zostały skrępowane przez Spendiusa. Żołnierz jakiś strącił go po między przewracających worki. Potem rozburzono namiot suffeta, lecz tam nie znaleziono nic więcej nad rzeczy niezbędnie potrzebne do życia, szukając lepiej, napotkali trzy wizerunki Tanity i w skórze małpiej zawinięty kamień czarny upadły z księżyca. Kartagińczycy, którzy mu towarzyszyli, byli to ludzie znakomici, należący wszyscy do stronnictwa wojny. Wywleczono ich z namiotów i zepchnięto w kanał napełniony nieczystościami; tam przywiązani zostali łańcuchami żelaznemi przez środek ciała do niewzruszonych palów i podawano im żywność końcami dzirytów.
Autharyt czuwał nad nieszczęsnymi jeńcami i obarczał ich wyrzutami, a ponieważ oni, nie rozumiejąc jego mowy, nie mogli dawać odpowiedzi, złośliwy Galijczyk rzucał w ich twarze drobnemi kamykami dla wywołania jęków.
Niedługo jednak dziwne osłabienie opanowało armję. Gniew barbarzyńców przemijał a niespokojność wzrastała. Mathon doznawał nieokreślonego smutku, zdawało mu się, że obraził Salammbo, że ci bogacze byli niby cząstką jakąś jej osoby, siedział noc całą nad rowem, w którym byli uwięzieni i mniemał, że jęk ich przypomina mu dźwięki głosu tak mu drogiego.
W obozie tymczasem powstawano przeciw Libijczykom, którzy sami jedni byli zapłaceni, jednak pomimo tej niezgody rozjątrzonej narodowemi uprzedzeniami i nienawiścią osobistą, łączyło ich znowu wspólne poczucie niebezpieczeństwa, w którem nie mogli się rozdzielać. Odwet po takiej zniewadze mógł być straszliwy; trzeba im było uprzedzić zemstę Kartaginy. Narady i projekty zajmowały wszystkich, wszędzie mówiono, ale nikt nie słuchał. Spendius zwykle tak wymowny, dziś na wszelkie przedstawienia kiwał głową przecząco.
Wieczorem nareszcie zapytał od niechcenia Mathona, czy ten nie ma jakich stosunków z miastem.
— Żadnych wcale, — odparł Matho.
Na drugi dzień Spendius pociągnął go na brzeg jeziora.
— Panie przemówił tam — jeżeli posiadasz nieustraszoną odwagę, wprowadzę cię do Kartaginy.
— Jakto? — zapytał Libijczyk niedowierzając.
— Przysięgnij tylko spełniać wszystkie moje rozkazy i postępować za mną bez żadnego wahania.
Na to Mathon wzniósł rękę ku planecie Szabara wołając: „Przed Tanitą przysięgam Ci...“
Spendius ciągnął dalej: Jutro o wschodzie słońca oczekuj mnie przy wodociągu pomiędzy dziewiątym a dziesiątym łukiem, przynieś z sobą drąg żelazny, kask bez kity i skórzane sandały.
Wodociąg, o którym mówili, przerzynający ukośnie całe międzymorze, był wynalazkiem znakomicie udoskonalonym jeszcze potem przez Rzymian. Kartagina, pomimo wzgardy dla wszystkiego z obczyzny, przyswoiła sobie jednak ten nowy pomysł tak samo, jak Rzym przyjął galary punickie. Stanęły więc trzy rzędy łuków jedne nad drugiemi, mające u szczytu dwie głowy, a z dołu podpory marmurowe, dotykały one części wschodniej Akropolu i stamtąd zagłębiając się pod miastem sprowadzały wodę do studzien Megary.
W oznaczonej godzinie Spendius znalazł czekającego nań Mathona. Wtedy uwiązał hak żelazny na końcu grubej liny i rzucił nią nagle jak z procy; hak zaczepił się w murze a oni zaczęli jeden za drugim wdrapywać się do góry. Zaledwie jednak dostali się na pierwsze piętro, dalej niepodobna im było zaczepić haky, które rzucony spadał bezustannie, musieli więc dla wyszukania jakiej dogodnej szczeliny iść po gzymsach, które na każdym rzędzie łuków znajdowali coraz węższemi. Wkrótce lina się zwolniła i parę razy była bliską zerwania. Trudna to była przeprawa, zanim nareszcie dostali się na najwyższą platformę. Spendius od czasu do czasu schylony dotykał swą ręką kamieni.
— To tam — rzekł nakoniec, — zaczynajmy — i dźwigając oszczep przyniesiony przez Mathona zaczęli wyważać jedną płytę kamienną.
W tymże czasie dostrzegli zdaleka grupę jeźdźców cwałujących bez cugli. Złote bransolety błyszczały wśród lekkich fałdów ich okryć. Na czele tego odziału galopował człowiek z kitą piór strusich na głowie i z lancą w każdej ręce.
— Narr-Havas — wykrzyknął Matho.
— Mniejsza o to — mruknął Spendius i skoczył w otwór zrobiony przez wyważenie płyty.
Następnie Matho próbował wypchnąć jeden z bloków, lecz z braku miejsca niepodobna mu było poruszyć łokciami.
— Idź dalej — mówi Spendius, — my tutaj powrócimy zaraz. I szli według kierunku ujścia wody. Byli w niej zanurzeni do pasa i wkrótce stracili grunt pod stopami; musieli płynąć. Kanał był tak wąski, że się ustawicznie trącali o jego ściany, a woda płynęła prawie pod samą płytą tak, że kamień odrapywał im twarze.
Nagle bieg jej porwał ich z sobą. Ciężkie grobowe powietrze przygniotło im piersi, zsunęli głowy na ramiona, ścisnęli kolana i wyciągnięci, zduszeni, chrapiący, prawie nieżywi lecieli jak strzały wśród zmroków. I znowu otoczyła ich zupełna ciemność, obfitość wód podwoiła się znacznie, czuli, że lecą w jakąś przepaść. Kiedy po chwili wypłynęli na powierzchnię, musieli pozostać czas jakiś leżąc nieruchomo i wdychając z upojeniem powietrze; przed niemi ciągnęły się szeregi arkad rozdzielających małe sadzawki przepełnione wodą. Małe otwory w suficie przepuszczały bladawą jasność, która odbijała się w falach wody jak kręgi świetlane, a ciemność panująca wkoło powiększała przestrzeń do nieskończoności. Najmniejszy odgłos wywoływał donośne echo.
Spendius i Matho płynęli pomiędzy arkadami dalej. Dwa rzędy maleńkich sadzawek znajdowały się równolegle z obydwóch stron. Oni wśród nich błądzili, kręcili się i wracali bezustannie. Nakoniec poczuli ziemię pod nogami, był to bruk galerji ponad studniami.
Wtedy postępowali z wielką ostrożnością, dotykali ścian, szukając wyjścia jakiego; lecz nogi im się tak ślizgały, że wpadali czę sto w próżne zagłębienia. Podnosili się z trudnością i znowu utykali, a to wszystko więcej męczyło, aniżeli pływanie w wodzie. Oczy się im zamykały mimowolnie i umierali prawie ze znużenia.
Spendius nareszcie uczuł pod ręką kratę, która, popchnięta silnie, ustąpiła, i wtedy ujrzeli się na stopniach schodów. Drzwi z bronzu znajdowały się u góry. Sztabę zamykającą usunęli rękojeścią puginału i świeże powietrze wionęło na nich.
Noc cicha, milcząca i niedościgła wyniosłość niebios rozwinęła się przed niemi. Ciemne drzew bukiety rozrzucone pomiędzy murami, stały nieruchome. Miasto było pogrążone w spoczynku, tylko gdzieniegdzie ogniska strażników świeciły jak upadłe gwiazdy.
Spendius, który przebył trzy lata w ergastuli, nie znał dobrze położenia miejsca, a Mathon sądził, że idąc do pałacu Hamilkara wypada udać się na lewo przez Mappale.
— Nie — odrzekł Spendius — prowadź mnie do świątyni Tanity.
Matho chciał mówić.
— Pamiętaj na przysięgę twoją — rzekł były niewolnik — ukazując ręką świecącą planetę Szabara.
I Matho w milczeniu postąpił ku Akropolu.
Czołgali się wzdłuż płotów kaktusowych otaczających ścieżki. Woda spływała z ich odzieży i członków. Wilgotne sandały nie czyniły żadnego szmeru. Spendius, z oczyma iskrzącemi jak dwie pochodnie, przeglądał po każdym kroku zarośla i postępował za Mathonem, trzymając ręce na dwuch puginałach zwieszonych przy rzemiennym pasku.




V.
Tanita.

Wyszedłszy z ogrodów, nasi dwaj awanturnicy znaleźli się przed murem otaczającym przedmieście Megarę, wynaleźli w nim szparę, którą się przesunęli.
Tutaj grunt, coraz wznioślejszy, formował rozległe wzgórze odsłonione zupełnie.
— Teraz — rzekł Spendius — nie lękaj się niczego, ja dotrzymam swojej obietnicy... i — przerwał namyślając się chwilę, jak gdyby dobierał wyrazów: „Czy przypominasz sobie, gdy na tarasie u Salammbo przy świetle jutrzenki ukazywałem ci Katarginę? Wtedy posiadaliśmy siłę, lecz ty nie chciałeś mię słuchać!... — i dalej uroczystym głosem zawołał: Panie mój, w świątyni Tanity znajduje się owa święta tajemnicza zasłona z niebios pochodząca, która okrywa boginię!
— Wiem o tem — rzekł Matho.
— „Zasłona ta jest najwyższą świętością, stanowi część samej bogini, zawiera w sobie bóstwo!! Kartagina jest silną dla tego, iż posiada zasłonę Tanity, i schylając się do ucha Mathona szepnął: „A ja poprowadzę ciebie, ażebyś uniósł z sobą tę zasłonę”.
Matho odwrócił się ze wstrętem. — Odstąp odemnie — zawołał — szukaj innego, bo ja nie chcę pomagać ci w tej ohydnej zbrodni.
— Ależ Tanita jest ci nieprzyjazną — zaczął znowu Spendius. — Ona ciebie prześladuje i ty zginiesz pod jej gniewem. Możesz się pomścić, możesz ją zmusić do uległości, a sam zostać niezwyciężonym i nieśmiertelnym.!...
Mathon spuścił głowę, słuchając dalej kusiciela, który mówił: — My musimy przepaść, armja upadła z osłabienia, nie ma nadziei ani w ucieczce, ani w pomocy, ani w przebaczeniu. Czyż wypada obawiać się kary Bóstwa zato, iż pragniesz posiadać siłę wrogów. Czyż to nie jedno jest ginąć w nędznej porażce, kryjąc się za krzaki, albo też w pośród obelg pospólstwa w płomieniach stosu? wszakże możesz wejść z triumfem do Kartaginy wśród orszaku kapłanów korzących się przed tobą, możesz wtedy podług swej chęci złożyć sam zasłonę Tanity w jej świątyni..... Tylko dziś zabierz ją stamtąd.
Dziwne uczucie opanowało Mathona, pragnąłby, nie dopuszczając się Świętokradztwa, posiadać ten boski talizman, pragnął wmówić w siebie, że bożyszcze nie dozwoli zerwać zasłony, a może jednak udzielić jej siły. Zresztą nie zagłębiał się w dalsze rozumowania.
— Idźmy, — wyrzekł prawie machinalnie i postąpili w milczeniu dalej.
Droga coraz się wznosiła, prowadząc ku zabudowaniom. Zakręcili w wąskie i ciemne uliczki, gdzie żelazne kraty strzegły pozamykanych wejść. Wielbłądy na placach przeżuwały ściętą trawę, a oni zaś przeszedłszy pod galerją otoczoną drzewami, przyjmowani głośnem szczekaniem psów, wstąpili w przestrzeń rozjaśnioną cokolwiek i poznali zachodnią stronę Akropolu.
Na dole Byrsy wznosiła się jakaś czarna masa, to była świątynia Tanity, którą wraz z jej pomnikami, ogrodem i dziedzińcami otaczał niski mur ułożony z kamienia. Spendius i Matho z łatwością go przebywszy, znaleźli się w lasku jaworowym, który chronił od zarazy i niezdrowych wyziewów. Tu i owdzie rozrzucone mieściły się tam altanki przekupniów handlujących miksturami, wonnościami, odzieżą, którzy też sprzedawali małe placuszki w kształcie półksiężyców oraz wyobrażenia Bogini i świątyń rzeźbione w alabastrze. Tutaj już dwaj bezboźnicy śmielej postępowali, wiedząc, że w czasie bezksiężycowych nocy, zawieszano zwykle wszelkie obrzędy.
Jednakże Matho zwolnił kroku, wahając się przed wstąpieniem na trzy hebanowe stopnie wiodące do drugiego przedziału.
— Idźże dalej, — rzekł Spendius.
Przepyszne drzewa granatów, migdałów, cyprysów i myrty, nieruchome jak gdyby z bronzu, otaczały Ścieżkę brukowaną niebieskiemi kamykami; omdlewające róże zwieszały wonne kielichy. Przybyli przed otwór podłużny zamknięty kratą.
Tam Matho, przestraszony panującem milczeniem, rzekł do Spendiusa:
— Czy wiesz, że tutaj łączą się wody słodkie z gorzkiemi?
— Widziałem ja to już w Syryjskiem mieście Mafuga, — odparł były niewolnik i postąpił po sześciu srebrnych stopniach schodów prowadzących do trzeciego oddziału.
Olbrzymi cedr zajmował cały środek tego miejsca, ale gałązki cedru nikły okryte mnóstwem naszyjników i kawałków materji, zawieszanych tutaj przez pobożnych; stamtąd po kilku krokach dostali się do samej świątyni.
Dwa przedsionki z kolumnami wspartemi na niskich słupach, tworzyły wieżę kwadratową zdobną półksiężycem. W rogach przedsionków i w czterech stronach wieży umieszczone były czary pełne woniejących kadzideł. Granaty i bluszcze wspinały się po kapitelach, arabeski, hieroglify wysadzane perłami zdobiły ścianę a misterne ze srebra ogrodzenie formowało półkole przed spiżowemi schodami prowadzącemi z przedsionka. Przy samem wejściu pomiędzy posągiem ze złota i drugim ze szmaragdów, wznosił się ostrokrąg kamienny.
Matho, ustępując na bok, ucałował pobożnie swą prawą rękę.
Pierwsza komnata bardzo wysoka, miała sklepienie zasiane licznemi otworami tak, że podniosłszy głowę, można było zobaczyć gwiazdy. Naj ścianach w trzcinowych koszykach nagromadzone były stosy włosów z głów i bród, pierwsze ofiary młodzieńców. Na środku zaś okrągłego przybytku była umieszczona postać ogromnej kobiety z brodą, ze spuszczonemi powiekami, z uśmiechem na ustach, ze skrzyżowanemi na swem łonie rękoma, które bywały całowane przez tłumy pobożnych.
Dalej nasi wędrowcy wyszli znów na wolne powietrze przez korytarz, w którym mały ołtarzyk zasłaniał sobą drzwi z kości słoniowej.


W świątyni Tanity.
Nikt nie zwykł dalej wstępować; sami tylko kapłani mieli prawo tam otwierać; świątynia nie była uważana jako miejsce zbierania się ludu, ale jako przybytek szczególny bogini.

— Nie pomyślałeś o tem — rzekł Matho, — przedsięwzięcie jest niepodobnem. Wracajmy.
Spendius jednak badał jeszcze mury. On pragnął dostać zasłony nie dla tego, ażeby wierzył w jej cudowność, gdyż uznawał tylko Wyrocznie, ale że był przekonany, iż Kartagińczycy, pozbawieni tej świętości upadną na duchu. Teraz, wyszukując przejścia, cofnął się nieco. Ujrzeli wśród gajów terebintu budynki szczególnego kształtu. Gdzieniegdzie wznosił się tutaj kwadrat kamienny, wielkie jelenie błądziły swobodnie, depcąc jodłowe szyszki rozsiane po ziemi. Przybyli teraz pomiędzy dwie długie galerje ciągnące się równolegle. Szeregi małych komórek otwierały się przed niemi. We wnętrzach widać było porozwieszane na cedrowych słupach tamburina i cymbałki. Kobiety uśpione spoczywały na rozciągniętych matach. Ciała ich napojone wonnemi maściami wydawały zapach kadzideł, były zaś tak utatuowane, obwieszone naszyjnikami, obrączkami, umalowane cynobrem i antymonem że gdyby nie jednostajny oddech poruszający ich piersi, możnaby je było wziąć za bożyszcza rzucone o ziemię.
Dalej w fontannie ocienionej lotusem pływały ryby podobne do tych, które były w ogrodzie Salammbo; w głębi zaś przy ścianie wznosiła się winna latorośl, której gałązki i grona były ze szmaragdów. Połysk drogich kamieni wśród malowanych kolumn rzucał dziwaczną grę świateł na oblicza uśpionych. Matho zaledwie oddychał w gorącej atmosferze, jaka panowała w tych ogrodzeniach cedrowych wśród wszystkich symbolów obfitości, wśród zapachów i oddechów On pośród tych zdumiewających cudów myślał o Salammbo. Porównywał ją do bogini samej, a uwielbienie wzrastało w jego piersiach, myśl unosiła się wysoko ponad ogromne lotusy przeglądające się w głębinach wody. Spendius tymczasem obliczał sobie, wieleby to pieniędzy można zyskać, sprzedawszy tyle pięknych kobiet i szybkim rzutem oka szacował wartość złotych naszyjników. Zbadawszy, że niepodobna tak z tej jak i z tamtej strony dostać się do wnętrza świątyni, powrócili do pierwszej komnaty; tam podczas nowych poszukiwań Spendiusa, Matho gorąco modlił się do Tanity, błagał, aby nie dopuściła popełnienia świętokradztwa i starał się zjednać ją sobie pieszczotliwemi słowy.
Spendius przecież dopatrzył ponad drzwiami wąski otwór.
— Stań tutaj — rzekł do Mathona, opierając go plecami o mur, a potem postawiwszy jedną nogę na jego ramieniu, drugą na głowie, dostał się do otworu, wsunął tam swą wątłą postać i zniknął. Wkrótce Matho uczuł spadający na ramię sznur, który jego towarzysz miał owinięty przy pasie przed spuszczeniem się do studzien i uchwycił go dwiema rękami, poczem dostał się za Spendiusem do wielkiego zaćmionego przybytku bogini.
Podobne nadużycie było rzeczą tak nieprzypuszczalną, iż nie obmyślano nawet środków obronnych. Bojaźń więcej, jak straże i zamki, strzegła świątyń tajemniczych.
Matho też za każdym krokiem spodziewał się paść nieżywym.
Ale tymczasem bezpiecznie zbliżali się obadwaj do małego światełka błyskającego wśród ciemności. Pochodziło ono od lampy zapalonej w muszli na piedestale posągu ubranego w czapkę Kabirów. Diamentowe gwiazdy rozsiane były po długiej błękitnej szacie, a długie łańcuchy przywiązywały tę postać do ściany.
Matho powstrzymał okrzyk, szepcąc tylko: — To ona — to ona.
Spendius ujął lampę, żeby rozświecić przestrzeń.
— Ach zdrajco, — mruczał Libijczyk, jednakże szedł za nim.
Miejsce, w którem się znajdowali, zawierało w sobie czarno malowane wyobrażenie niewiasty... Nogi spadały przez całą wysokość ściany. Korpus zajmował przestrzeń sufitu. Ze środka zwisało na cienkiej nici olbrzymie jaje, a głowa przechodziła przez drugą Ścianę aż na pochyłe płyty posadzki, w które ta potworna postać wpinała swoje palce.
Ażeby się rozejrzeć lepiej, dwaj bezbożnicy odchylili nieco dywanowych obić, lecz wiatr zawiał i światło im zagasło.
Wtedy błądzili znowu wśród długich architektonicznych zakrętów, aż poczuli coś szczególnie miękkiego pod stopami. Małe iskierki migotały po ziemi tak, że mogłoby się zdawać, iż stąpają wśród rozrzuconych jarzących węgielków. Spendius dotknął posadzki i rozpoznał, że była starannie wysłana rysią skórą. Jednocześnie uczuli rodzaj grubego sznura, który wilgotny i zimny prześlizgał się pod ich nogami. W tejże chwili blade światło poranku, wpadające przez otwory w ścianach, dozwoliło rozpoznać wielkiego czarnego węża, który się zwinął i zniknął.
— Uchodźmy! — wykrzyknął Matho. — Ona tu przebywa, przeczuwam jej obecność.
— Ależ nie, odrzekł Spendius — świątynia jest zupełnie próżną.
Wkrótce olśniewające światło zmusiło ich spuścić powieki; spostrzegli wtedy z przerażeniem około siebie niezliczone mnóstwo zwierząt wychudłych, zadyszanych z najeżonemi szponami, zgromadzonych tutaj w przestraszającym nieładzie. Były tam węże z nogami, skrzydlate ryby z ludzkiemi głowami, które pożerały owoce, kwiaty więdły w paszczach krokodylich, słonie z podniesioną trąbą patrzały w lazurowe niebo dumnie, niby orły.
Niesłychane usiłowania zdołały przetworzyć członki tych wszystkich stworzeń w przerażający sposób. Rozwarte ich paszcze wciągały powietrze, jak gdyby oddając dusze, które, zdawało się, iż z tych doczesnych przytułków uszły gdzieś w inne światy, niby liście z rozpękniętego pączka zostawiając tylko pustą formę w tej sali.
Dwanaście globusów z błękitnego kryształu było rozmieszczonych wokoło na grzbietach potwornych tygrysów. Wypukłe ich jak u ślimaków źrenice i grube grzbiety zwracały się z wysileniem w głąb przybytku, gdzie na rydwanie ze słoniowej kości świetniała Rabbetta, wszechpotężny pierwiastek wszelkiej obfitości, ostateczna doskonałość. Okrytą ona była piórami, łuską i ptastwem swobodnie wzlatającem. W uszach jej wisiały dwa srebrne cymbałki uderzające po policzkach. Wielkie nieruchome oczy wzniecały trwogę, a pyszny olbrzymi diament wprawiony w czoło, jako symbol rozpusty, napełniał blaskiem przybytek, odbijając się ponad drzwiami w zwierciadłach z blachy czerwonej.
Matho postąpił krok jeden, gdy nagle płyta posadzki ugięła się pod jego stopami. Kryształowe kule zaczęły się obracać, potwory ryczały żałośnie.
Muzyka powstała taka melodyjna i szumna, jak gdyby harmonja z gwiazd spływająca. Burzliwy duch Tanity napełniał wszystko. Ona to miała się ukazać i przybyła zdumiewająca, olbrzymia z otwartemi ręoma.
Natychmiast potwory umilkły, kręcące się globusy stanęły nieruchome, posępne tony brzmiały czas jakiś w powietrzu, aż wreszcie nastała cisza i światła przygasły.
— Gdzie zasłona? — zawołał Spendius.
Lecz nigdzie jej dostrzec nie mogli. Daremnie szukać, bo i gdzieby ją znaleźć? Czy przez kapłanów przechowaną zostaje? Matho doznał bolesnego rozczarowania i osłabł w swej wierze.
— Pójdź tędy, — szepnął mu Spendius, który jak gdyby wiedziony przeczuciem pociągnął Mathona za rydwan Tanity, gdzie wąskie przejście dzieliło ścianę od góry do dołu.
Tą drogą dostali się do świątyni małej, okrągłej i tak urządzonej, iż była podobna do wydrążonej kolumny. Na środku leżał wielki kamień pół okrągły jak tamburino; światło błyszczało nad nim, figura hebanowa stała zdala, wznosząc dwie ręce i głowę, a nad tem wszystkiem rozpostarty, rzekłbyś, obłok mglisty zasiany gwiazdami, wśród których dawały się widzieć wyobrażenia różnych postaci Eschmuna Kabirów, niektóre potwory, święte zwierzęta Babilończyków i inne całkiem nieznane. Byłto niby płaszcz otaczający postać bóstwa rozwieszony na ścianie, barwy jednocześnie niebieskawej jak noc, żółtej jak jutrzenka, purpurowej jak słońce, przezroczysty, powiewny, błyszczący, nieuchwytny.
To cudowny płaszcz bogini, owa święta zasłona, której nikt oglądać nie śmiał.
Dwaj awanturnicy trwogą przejęci, pobledli.
— Zabierz ją, — szepnął w końcu Matho.
Spendius bez wahania, wspierając się nogami na bożyszczu odczepił welon i puścił go na ziemię.


Matho zabiera świętą zasłonę Tanity.
Matho, pochwyciwszy zdobycz, wyszedł przez otwór i zarzucił na siebie przezroczyste fałdy zasłony, a potem podniósł w górę ramiona, rozpatrując się w nowo nabytym skarbie.

— Uchodźmy — rzekł Spendius — lecz towarzysz jego w zamyśleniu utopił nieruchomy wzrok w posadzkę, aż dopiero po chwili wykrzyknął:
— A gdybym udał się do niej! Nie strwoży mnie już jej piękność, bo nie ma siły nademnie! Wszakże nie jestem zwykłym śmiertelnikiem, pójdę w płomienie... przepłynę morze... Szał mnie unosi daleko. Salammbo, Salammbo, jestem twoim!
Dźwięk jego mowy jak grzmot się rozlegał; on sam wydawał się Spendiusowi wyższym i dziwnie zmienionym. W tej chwili dały się słyszeć jakieś kroki, drzwi się otworzyły a w nich zjawiła się postać kapłana w śpiczastej czapce z wytrzeszczonemi oczyma..... Zanim jednak zdołał uczynić ruch jakikolwiek, Spendius uprzedzając go, jednym zamachem utopił w jego sercu puginał swój. Głowa kapłana upadła bez jęku na płyty posadzki.
Nieruchomi jak widma, stali jeszcze chwil kilka, nasłuchując. Lecz nic nie było słychać prócz szmeru wietrzyka wpadającego przez drzwi otwarte.
Temi drzwiami, prowadzącemi na wąski kurytarz, Spendius puścił się pierwszy, Matho za nim, aż znaleźli się pośród trzeciego okręgu, gdzie były mieszkania kapłanów. Wypadało dostać się poza te cele, aby wyjść na krótszą drogę. Spieszyli, jak tylko mogli. Spendius podbiegł na brzeg fontanny i obmył skrwawione ręce.
Kobiety pogrążone były w śnie głębokim. Na winogradzie błyszczała szmaragdowa rosa. Oni uchodzili coprędzej.
Pomiędzy drzewami ktoś gonił za niemi. Matho niosący zasłonę czuł się pochwyconym lekko z tyłu. Była to ogromna małpa, jedna z przebywających swobodnie wśród obwodów świątyni, która, jak gdyby przeczuwając popełnioną zbrodnię, czepiała się płaszcza. Jednak nie śmieli jej odpędzać, lękając się powiększenia krzyków. Wkrótce uspokoiła się sama, biegnąc tylko w skokach obok awanturników, aż w końcu jednym susem skoczyła w głąb lasku palmowego. Oni zaś, wyszedłszy z ostatniego obwodu, skierowali się wprost do pałacu Hamilkara. Spendius bowiem uznał, że daremnem byłoby opierać się Mathonowi.
Przeszli ulice Garbarzy, plac Motumbala i targowisko jarzyn, na jednym zakręcie jakiś człowiek przestraszył się blaskiem bijącym od nich.
— Ukryj zasłonę, — przemówił Spendius. Potem już ludzie, krążąc wokoło, nie dostrzegali ich wcale. Nakoniec rozpoznawano domy Megary.
Latarnia zbudowana na szczycie przylądka, rzucała w przestrzeń jaskrawe światło. Pałac zaś ze swemi balkonami rysował się wśród ogrodów, jak potworna piramida. Wszystko zachowało ślady uczty jurgieltników, parki zrujnowane, wydeptane grzędy bramy Ergastul pootwierane. Nikogo nie dojrzano ani przy kuchniach, ani przy lamusach. Dziwna była ta cisza przerywana tylko niekiedy przerażającym rykiem słoni targających swe pęta i rozjaśniana jedynie światłem latarni ukazującej gdzie gorzał stos aloesowy.
Matho powtarzał bezustannie: — Gdzie ona jest — gdzie ona? prowadź mnie do niej....
— Ależ to szaleństwo, — odpowiadał Spendius. Córa Hamilkara zwoła niewolników i ty mimo swej siły zginąć musisz.
— Pomimo tego jednak przebyli schody galerjowe, a Matho podniósłszy oczy, ujrzał w górze jasność łagodną i promienistą. Spendius usiłował go zatrzymać, lecz on rzucił się gwałtownie na dalsze schody i przybywszy w miejsce dostrzeżone, przypominał sobie niedawną przeszłość. Tutaj zachwycająca dziewica śpiewała pośród zdumionych biesiadników, stąd znikła, tu się ukazała, a on odtąd błądził już ciągle myślą po tych miejscach. Teraz niebo nad jego głową płonęło ogniem. Morze przepełniało horyzont, zdawało mu się, że coraz jaśniejsza przestrzeń go otacza... A on postępował dalej z tą dziwną lekkością, jakiej zwykle się doświadcza we śnie. Szelest sprawiony wlokącym się po kamieniach welonem, przywiódł mu na pamięć nowo nabytą potęgę; lecz Matho, nadużywszy ufności swojej w tę siłę, nie wiedział już co czynić dalej. Niepewność go trwożyła. Od czasu do czasu wciskał twarz swoją w kwadratowe otwory zamkniętych pomieszkań i sądził, że widzi ludzi uśpionych.
Ostatnie piętro mniej obszerne tworzyło sześcian na szczycie tarasów. Matho okrążył je zwolna. Mleczne światło napełniało liście z talku, które powprawiane w otwory ścian, symetrycznie rozłożone podobne były w ciemności do równoległych sznurów pereł. Młodzieniec rozpoznał czerwoną bramę, a serce silniej uderzyło w jego piersi. Chciałby uciekać, pchnął drzwi, które się rozwarły. Lampa w kształcie galery zawieszona, płonęła w głębi komnaty, a trzy promienie wydobywające się z tej srebrnej łodzi drżały po wysokich stropach pokrytych czerwonem malowidłem w czarne pasy, posadzka przedstawiała deseń ułożony z małych belek, złoconych i wysadzanych ametystami i topazami. Przy wielkiej ścianie komnaty widać było łoże z białych rzemieni, na którem wznosiły się łuki podobne do muszli; z łoża spadała aż do ziemi jakaś szata, przed niem zaś była umieszczona wanna agatowa w kształcie owalnej sadzawki, na brzegu której stały pantofelki naśladujące skórę węża i czara alabastrowa. Ślad wilgotnej stopy widniał na posadzce, przepyszne wonie rozchodziły się dokoła.
Matho dotknął płyt wysadzonych złotem, perłową masą i kryształem, a pomimo gładkości posadzki zdawało mu się, że nogi jego grzęzną w piasku. W tejże chwili zobaczył poza srebrną lampą kwadrat z lazuru zawieszony w powietrzu na czterech sznurach i zbliżył się doń schylony, przejęty zdumieniem. Skrzydła czerwonaków oprawne w rączki koralu czarnego, służyły do omiatania kurzu z cezdrowych szkatułek i spatul ze słoniowej kości. Na rogach antylopy zaczepione wisiały pierścionki i bransolety a piękne wazony gliniane napełnione różami wystawione były ku słońcu przy kratach zastępujących dzisiejsze okna.
Matho kilka razy potknął się, gdyż posadzka zniżała i podwyższała się, tworząc niby przedziały oddzielnych apartamentów. W głębi srebrna balustrada otaczała miejsce zasłane kwiecistym dywanem. Młodzieniec zbliżył się do łoża wiszącego, przed którem hebanowy stołek służył do wstępowania.
Z tego łoża, znajdującego się w cieniu, widać było tylko róg czerwonego materacu ze spoczywającą nań maleńką nóżką. Matho przysunął ostrożnie lampę. Dziewica spała z twarzą ukrytą w dłoni, z drugą ręką spuszczoną niedbale. Obfite sploty jej włosów zaściełała wezgłowie tak, że zdawała się spoczywać na posłaniu z piór czarnych a obszerna biała tunika spadała w licznych fałdach aż do stóp, osłaniając całą postać.
Na wpół przymknięte powieki pozwalały dojrzeć jej oczy, firanki wyciągnięte prostopadle rzucały niebieskawą barwę a lekki oddech uśpionej zdawał się wzruszać sznurami, kołyszącemi zlekka w powietrzu to łoże.
Wielki mustyk brzęczał ponad niem. Matho stał jak przykuty, trzymając w ręku światło w srebrnej galerze, gdy wtem mustyk wpadł w płomień i przerywając swe jednotonne brzęczenie rozbudził Salammbo.
Ogień przygasł natychmiast i tylko wahające się błyski lampy migały po ścianach. Dziewica zdumiona milczała chwilę, aż wreszcie rzekła:
— Co to jest?
Matho odpowiedział:
— To welon bogini.
— Welon bogini! — zawołała Salammbo i z przerażeniem pochyliła się naprzód cała drżąca. On dodał:
— Szukałem go dla ciebie w głębi przybytku, patrz!...
Zasłona rozwinięta lśniła tysiącem promieni.
— Czy pamiętasz — mówił dalej Matho, — wszakże zjawiałaś się w nocnych snach moich, lecz nie rozumiałem niemego rozkazu twych oczu!
Tu dziewica zstąpiła na stołek hebanowy, on zaś mówił:
— Gdybym cię był pojął, spieszyłbym do ciebie już dawniej, odstąpiłbym armji a nie Opuszczał Kartaginy. Na rozkaz twój poszedłbym przez otchłanie Hadrumetu w straszne krainy ciemności, lecz przebacz, ciężar jakiś przytłaczał i krępował ducha mojego, aż nakoniec rozbudziłem się, zapragnąłem widzieć ciebie... Gdyby nie wola bogów, nie byłbym się na to ośmielił. Teraz zaś uchodźmy, pójdź ze mną... a jeżeli ty chcesz, to ja zostanę z tobą. Bo i czegóź jeszcze szukać będę? Niech tylko dusza moja rozpłynie się w twoim oddechu, niech wargi spalę dotknięciem twej ręki!...


Salammbo na łożu w pałacu Hamilkara.
— Pozwól mi widzieć zasłonę, — przemówiła Salammbo, — prędzej, ach prędzej.

Dzień już świtał, blade zielonawe światło zabłysnęło przez liście z talku. Dziewica, omdlewając prawie ze wzruszenia, wsparła się na poduszkach łoża.
— Kocham ciebie! — wykrzyknął Matho.
Ona szeptała zcicha:
— Daj mi zasłonę, — i oboje zbliżali się ku sobie.
Salammbo, okryta powłóczystą białą szatą, postępowała z utkwionemi w welon wielkiemi swemi oczyma. Matho spoglądał olśniony wspaniałością jej postaci. Podawał welon, starając się owinąć nim dziewicę, która wyciągnęła ręce, lecz ta nagle stanęła nieruchoma i tak chwilę patrzyli na siebie w osłupieniu. Aż ogarnął ją wstręt niepojęty, podniosła oczy, otworzyła usta, zadrżała. Pochyliła się, aby uderzyć w patery spiżowe, wiszące obok materaca i wołała z całej siły:
— Na pomoc, na pomoc, precz świętokradco, przeklęty, bezbożny. Do mnie Taanach, Kroûm, Eva Micipsa, Schaoûl!
Postać przestraszonego Spendiusa ukazała się w framudze między czarami glinianemi, wołając:
— Uciekaj, już biegną!
W tejże chwili powstał wielki zgiełk na schodach i tłum ludzi, kobiet, służących, niewolników wpadł do komnaty, niosąc oszczepy, maczugi, kordelasy, puginały. Na widok nieznajomego w tem miejscu, wszyscy stanęli jakby odrętwieli z przerażenia. Służebne wydały żałobne wycia, eunuchy pobledli na swej czarnej skórze.
Matho stał za balustradą osłonięty welonem, podobny do zjawiającego się wśród gwiaździstego firmamentu boga. Niewolnicy rzucili się na niego, córka Hamilkara wstrzymała ich — Nie dotykajcie, to jest płaszcz bogini, a postąpiwszy sama ku młodzieńcowi wyciągnęła rękę i mówiła donośnie:


Matho z płaszczem Tanity w sypialni Salammbo.

— Przekleństwo tobie za zrabowanie Tanity! Nienawiść, pomsta, rzeź i cierpienie niechaj cię ściga. Niechaj Gurzil, bóg wojny, zniweczy ciebie. Niechaj Mastiman, bóg umarłych cię zdusi i niech cię spali ten, którego nie śmiem wymienić!!!
Matho wydał okrzyk, jak gdyby mu miecz pchnięto w serce. A ona powtarzała kilkakrotnie „precz uchodź stąd, precz”.
Tłum służebników rozstąpił się, a wojownik ze spuszczoną głową przeszedł zwolna wśród nich. Przy drzwiach zatrzymał się jeszcze, gdyż bogate frendzle zasłony zaczepiły się o złote gwiazdy na płytach posadzki; oderwał je silnem pociągnięciem ręki i wyszedł.
Tymczasem Spendius chronił się, przeskakując tarasy, ogrodzenia i rowy, zniknął w ogrodach i przy był pod latarnię, gdzie murów całkiem nie strzeżono, gdyż urwiska w tem miejscu same przez się były niedostępne.
Tamtędy dostał się do brzegu a potem czołgając potrafił zsunąć się na dół. Następnie przepłynął wpław przylądek, okrążył jezioro słone i na wieczór już był bezpieczny w obozie barbarzyńców.
Matho zaś ze wschodem słońca, jak lew rozjątrzony, oddalał się, rzucając groźne wejrzenia. Nieokreślony gwar dochodził uszu jego; gwar ten powstawał w pałacu Hamilkara, a rozchodził się po całym Akropolu. Utrzymywano, że skarb Rzeczpospolitej został porwany z świątyni Molocha, inni prawili o zamordowanym kapłanie, gdzieindziej znów wyobrażano sobie, że barbarzyńcy napadli Kartaginę. Matho nie wiedział sam, jak się wydostanie z miasta, szedł tylko machinalnie przed siebie. Za ukazaniem jego powstawał zgiełk nie do opisania. Lud, zrozumiawszy rodzaj zbrodni, przejęty był najpierw oburzeniem a potem niezmiernym gniewem. głębi Mappalów, ze szczytów Akropolu, z katakumb i brzegów jeziora niezliczone tłumy spieszyły... Patrycjusze opuszczali swoje pałace, przekupnie odbiegali sklepów, kobiety rzucały dziatwę. Zbrojono się w miecze, siekiery, batogi, lecz przeszkoda, która wstrzymała Salammbo, nie dozwoliła im także rzucić się na niego. Bo jakże odebrać cudotwórczy welon? Patrzeć na niego było już zbrodnią; dotknięcie zaś zawartego w nim bóstwa groziło śmiercią.
W przedsionkach świątyń zrozpaczeni kapłani łamali ręce... Straż Legji pędziła bez celu. Wstępowano na domy, na tarasy, kolumny i na maszty okrętowe, patrząc na świętokradcę, który tymczasem oddalał się coraz więcej. Za każdym krokiem jego zwiększała się wściekłość a zarazem i przerażenie tłumów. Ulice opróżniały się na jego widok, gdyż cały nawał ludu pierzchał natychmiast w dwie strony, ustępując aż do szczytu szańców.
Matho gdziekolwiek zwrócił oczy, wszędzie widział spojrzenia gotowe go pochłonąć, zęby zgrzytające i wygrażające mu pięści, wszędzie powtarzały się przekleństwa córki Hamilkara.


Matho wchodzi z zasłoną Tanity.

Nareszcie zaświsnęła rzucona strzała, za nią podążyły inne, lecz źle celowane — gdyż obawiano się uszkodzić zasłony — przeszły ponad głową uchodzącego. On zasłaniał się zabranym skarbem niby puklerzem coraz z innej strony, a mieszkańcy nie śmieli go bliżej napastować. Uchodził więc szybkim krokiem przez otwarte ulice, spotykając jednak często zawady nagromadzonych sznurów, wozów, sideł. Był przymuszony zawracać nieraz. Nakoniec przecież dostał się na plac Khamona, gdzie niegdyś pomordowano Balearczyków; tutaj, zatrzymawszy się, zbladł jak przed nieuchronną śmiercią. Widział swą zgubę, a tłumy biły z radości oklaski.
Dobiegł do wielkiej zamkniętej bramy, lecz ta była gruba, dębowa, z żelaznemi zamkami i ze spiżowem okuciem. Matho daremnie rzucał się na nią.
Lud tupał z dziką uciechą, widząc próżne jego usiłowania. Lecz wtedy on porwał swój sandał i opluwszy go „wypoliczkował” nim niewzruszone ściany bramy. Uchodziło to za najwyższą obelgę.
Całe miasto zawyło z wściekłości, zapomniano o welonie i wszyscy lecieli rozszarpać śmiałka. Matho powiódł po tłumach błędnemi oczyma, puls bił gwałtownie w jego skroniach; czuł, iż wpada w stan nieświadomości, jakiego zwykle doznają pijani. W tejże chwili spostrzegł łańcuch długi spuszczony do kierowania belką zamykającą bramę. Jednym skokiem uczepił się tego łańcucha, ciągnąc go rękami i nogami, aż zdołał otworzyć olbrzymie wrzeciądze.
Kiedy był już za bramą, zdjął ze szyi wielką zasłonę i trzymał ją wysoko nad głową.
Zwoje bogatej materji unoszone wiatrem morskim odbijały przy słońcu świetnością barw swoich, drogiemi kamieniami i postaciami bogów.
W ten sposób Matho przebył płaszczyznę i dostał się do namiotów żołnierskich, a lud cały zgromadzony na murach ścigał smutnym wzrokiem uchodzącą z nim fortunę Kartaginy.




VI.
Hannon.

— Czemuż jej nie uprowadziłem z sobą? mówił pewnego wieczora Matho do Spendiusa. Trzeba było porwać i unieść dziewicę... nikt nie byłby się ośmielił wystąpić przeciwko mnie.
Spendius nie słuchał wcale tych wyrzekań, wyciągnięty spoczywał z upodobaniem obok czary ze słodzoną wodą, z której od czasu do czasu czerpał obficie.
Matho więc mówił dalej: — Co teraz począć? powiedz jakby tu dostać się znowu do Kartaginy?
— Alboż ja wiem — odparł krótko Spendius.
Obojętność ta zniecierpliwiła Libijczyka i wykrzyknął: — Wszakże to wina twoja, pociągnąłeś mnie sam, a teraz opuszczasz nikczemnie. Ach, dla czegóż ciebie słuchałem? Czy sądzisz się panem moim, ty, przedajny niewolniku, ty synu niewolnicy. — Zgrzytając zębami, podniósł na Spendiusa ciężką swą rękę.
Grek milczał, blask od glinianego świecznika rzucał łagodne światło po ścianach namiotu, na których świetniała rozwieszona cudowna zasłona. Tymczasem Matho, ochłonąwszy z gniewu, przywdział koturny, kurtkę swą z bronzowemi blachami i kask włożył na głowę.
— Gdzie wychodzisz? zapytał Spendius.
— Powrócę do niej i sprowadzę ją tutaj, nie powstrzymuj mnie, pójdę, zwalczę wszelkie przeszkody, podepcę wszystkich jak żmije, aż dosięgnę jej... a wtedy zabiję ją, zabiję, — powtarzał bezprzytomny, — zamorduję, zobaczysz...
W tej chwili Spendius porwał się gwałtownie, ściągnął ze Ściany cudowną zasłonę i rzucił w kąt, zarzucając ją wełną. Przed drzwiami namiotu dały się słyszeć jakieś głosy, zaświeciły pochodnie i wszedł Narr-Havas otoczony dwudziestu może ludźmi.


Narr-Havas u Mathona.

Mieli oni na sobie płaszcze z białej tkaniny, długie puginały, miedziane naszyjniki, kolczyki drewniane i obuwie ze skóry hieny; zatrzymali się za progiem wsparci na dzirytach, jak spoczywający pasterze. Narr-Havas celował pięknością, ręce jego opasane były rzemieniem wysadzanym perłami, na głowie złota obrączka przytwierdzała długie okrycie i pióra strusie spadające mu na ramiona. Bezustanny uśmiech krasił jego piękne usta a oczy świeciły jak dwie ostre strzały, W całej postaci numidyjskiego księcia przebijała niepohamowana żywość. Oznajmił, iż przybywa połączyć się z jurgieltnikami, albowiem skoro Rzeczpospolita odgrażała się zdawna jego królestwu, on osądził korzystnem pomagać barbarzyńcom, mogąc również i dla nich być użytecznym.
— Dostarczę wam słoni, gdyż posiadam ich pełne lasy, win, oliwy, owsa, daktyli, smoły i siarki przy oblężeniu, oprócz tego 20,000 piechoty i 10,000 koni. Udaję się do ciebie, Mathonie, albowiem posiadanie cudownej zasłony czyni cię pierwszym w armii. Przytem, dodał, wszakże jesteśmy starymi znajomymi.
Matho spojrzeniem odwołał się do Spendiusa, który słuchał, siedząc na skórach baranich, i schylił głową na znak przyzwolenia. Narr-Havas przemawiał jeszcze dłużej. Wysławiał bogów, złorzeczył Kartaginie, a pośród tych przekleństw rozłamał swój dziryt, towarzysze zaś jego wydali jednogłośny okrzyk. Matho uniesiony zapałem oświadczył, iż przyjmuje przymierze.
Wtedy sprowadzono białego byka i czarną owcę, symbole dnia i nocy, zarznięto ich nad rowem a we krwi wytoczonej wojownicy maczali swe ręce, potem Narr-Havas położył dłoń na piersiach Mathona a ten znów swoją rękę na piersiach Narr-Havasa, powtórzyli ten znak na płótnach namiotów. Następnie spędzili noc całą jedząc i paląc resztki mięsiwa a przytem skórę, kości, rogi i racice.
Kiedy Matho z dokonanej wycieczki powrócił do swoich z welonem bogini, był przyjęty jednozgodnym okrzykiem. Ci nawet, którzy nie wyznawali religji chananejskiej, przypuszczali, iż szczęście wraz z nim przybywa. Nikt nie myślał pozbawiać go zasłony, gdyż tajemniczy sposób, jakim zdołał ją zdobyć, uprawniał w pojęciu barbarzyńców jej posiadanie. I nikt również nie śmiał się sprzeciwić rozporządzeniem Mathona, który wspólnie ze Spendiusem i Narr-Havasem porozsyłał wysłańców z odezwami do wszystkich szczepów na ziemiach punickich.
Kartagina wyzyskiwała te ludy, nakładając niesłychane podatki i karcąc więzieniem, toporem lub krzyżowaniem wszelki opór lub szemranie. Zmuszeni byli uprawiać produkty potrzebne Rzeczypospolitej, dostarczać jej czego tylko wymagała, nie mieli prawa nosić broni, a jeżeli się burzyli, obracano ich w niewolników. Rządców prowincji ceniono jako machiny według tego, im więcej mógł który wycisnąć dochodów.
Poza krajami bezpośrednio i zupełnie podległemi Kartaginie, rozciągały się posiadłości sprzymierzeńców, którzy płacili umiarkowany haracz, a poza temi dopiero wałęsały się plemiona koczownicze, gotowe służyć na każde zawołanie do wymuszenia nałożonych opłat. Temi środkami utrzymywano zawsze obfite zbiory, starannie hodowane stada i pyszne plantacje. Stary i okrutny Katon, który żył dziewięćdziesiąt dwa lata później, poznawszy środki, jakiemi Kartagina sobie pomagała, ogłaszał w Rzymie na nią tyle wyroków śmierci tylko przez zazdrość.
W czasie ostatniej wojny ździerstwo powiększyło się do tego stopnia, iż miasta libijskie prawie wszystkie poddały się Regulusowi; dla ukarania ich zato odstępstwo naznaczono opłaty tysiąc talentów, dwadzieścia tysięcy wołów, trzysta worów złotego proszku i znaczne zsypy zboża a naczelników powstania ukrzyżowano lub rzucono lwom na pożarcie.
Kartagina osobliwie nienawidzona była przez miasto Tunis. Starożytniejsze niż Akropol, nie mogło ono wybaczyć jej świeżej wielkości i stojąc naprzeciw murów stolicy ze swoich bagnistych wybrzeży zwracało na nią wzrok chciwy jak żarłoczne zwierzę. Nieustanne deportacje, morderstwa i zarazy nie osłabiały wcale Tunisu, tak że mógł nawet udzielać pomoc Archagatowi synowi Agatoklesa. Pogardzani przez wszystkich, zjadacze stworzeń nieczystych znajdowali tutaj broń dla siebie.
Wysłańcy nie powracali jeszcze, ale już powszechna radość ogarnęła prowincje; lud nie czekając dłużej, pomordował w łaźniach rządców i urzędników Rzeczpospolitej, powyciągał z lochów broń starą, przekuwał żelazo z pługów na miecze. Dziatwa na drzwiach ostrzyła dziryty, kobiety oddawały swoje naszyjniki, pierścionki, kolczyki i wszystko co tylko mogło posłużyć do pomnożenia środków na zgubę Kartaginy. Każdy pragnął coś dołożyć. Zebrano mnóstwo lanc, jak snopów kukurydzy. Dostawiano bydlęta i pieniądze. Matho spłacił czemprędzej jurgieltnikom resztę żołdu, a ten pomysł Spendiusa wyjednał libijskiemu wojownikowi władzę oraz miano wodza i szacha barbarzyńców.
Jednocześnie przybywały posiłki z ludzi. Najpierw ujrzano plemiona autochtoniczne, dalej niewolników, uzbrojono też schwytane karawany murzynów, a kupcy, przybywający do Kartaginy w nadziei korzyści, również mieszali się z barbarzyńcami; bezustannie przybywały liczne bandy. Z Akropolu widziano coraz wzrastającą armję. Na platformie wodociągu stała wciąż straż legii a wkoło niej w odstępach umieszczono kufy miedziane napełnione wrzącym asfaltem. Dołem zaś na płaszczyznie kręciły się niezliczone tłumy. Pośród nich znać było wahanie i niepewność, jaka zwykle przejmowała barbarzyńców przed stanowczą bitwą.
Utyka i Hippo-Zaryt odmówiły swego przymierza powstańcom. Te kolonje fenickie rządziły się same jak Kartagina i w kontraktach zawieranych z Rzecząpospolitą warowały sobie zawsze pewne wyszczególnienia. To też zanadto szanowały one tę silniejszą swoją siostrzycę, która ich protegowała i nie przypuszczały, aby zgraja barbarzyńców zdolna była ją zwyciężyć; przeciwnie, sądziły, że Kartagina łatwo ich wygubi. Dla tego pragnęły zostać neutralnemi i żyć w spokoju, lecz położenie czyniło te prowincje niezbędnie potrzebnemi. Utyka w głębi zatoki była bardzo przydatna dla sprowadzania do Kartaginy pomocy z zewnątrz. Gdyby zaś Utyka była wzięta, Hippo-Zeryt o sześć godzin dalej na przylądku położony, zastąpiłby ją wybornie, a stolica tym sposobem byłaby niezdobytą.
Spendius żądał, ażeby przystąpiono bez zwłoki do oblężenia, lecz Narr-Havas sprzeciwił się temu; podług niego wypadało pierwej znieść pograniczne for tece. Zdanie to dzielili doświadczeni żołnierze, nawet Matho: Uradzono zatem, aby Spendius szedł zdobywać Utykę, Matho miał zająć się Hippozarytem, trzecia zaś część pod dowódtzwem Autharyta, miała pozostać na płaszczyznie Kartagińskiej, opierając się o Tunis. Co do Narr-Havasa, ten powracał do swego państwa, aby sprowadzić słonie i ze swoją konnicą opanować drogi. Kobiety powstawały przeciw tym rozporządzeniom. One pragnęły tak bardzo posiadać klejnoty dam punickich... Libijczykom także się to nie podobało, szemrali, że ich wezwano przeciwko Kartaginie, a teraz mieli iść gdzieindziej. Matho zatem dowodził tylko swemi towarzyszami oraz Iberyjczykami i Luzytanami. Ludzie zaś z wysp zachodnich i ci wszyscy, którzy mówili po grecku, obrali sobie za dowódcę Spendiusa, ujęci jego talentami.
Zdumienie wielkie nastąpiło w Kartaginie, kiedy dnia jednego wojsko barbarzyńców zaczęło się poruszać i posuwać zwolna pod górę Ariany drogą Utycką od strony morza. Część tylko pozostała naprzeciw Tunisu, inni znikli, ukazując się chwilowo na drugim brzegu odnogi i zagłębiając w gęstwiny lasów.
Było ich jednak około 80.000 ludzi. Można było przewidzieć; iż dwa przedmieścia syryjskie nie oprą się tym siłom, które potem uderzą zapewne na Kartaginę. Już samo istnienie armji tak znacznej zajmującej całe międzymorze, było groźne i szkodliwe, gdyż Kartagińczycy musieliby wyginąć z głodu, nie mając żadnych dowozów, tem bardziej, że obywatele wcale nie poczuwali się do składania ofiar, jak to czyniono w Rzymie.
Jużto zdolności politycznych brakowało bardzo Kartaginie. Jej nieustanne uganianie się za zyskiem materjalnym, odejmowało jej przewagę, jaką daje ludom wyższe uczucie moralne.
Statek osadzony na piaskach libijskich utrzymywał się w miejscu z ciężkim wysiłkiem, plemiona obce szemrały wkoło, jak bałwany, a najmniejsza burza zdolną była zachwiać i pochłonąć tę groźną machinę.


Przymierze Narr-Havasa z Mathonem.

Teraz skarb był wyczerpany przez wojnę rzymską i przez wszystko, co zmarnotrawiono, targując się z barbarzyńcami; potrzeba było żołnierzy a żaden rząd nie ufał już Rzeczypospolitej i niedawno Ptolomeusz odmówił dwuch tysięcy talentów; oprócz tego porwanie zasłony osłabiło ich wiarę w siebie, jak to słusznie przewidział Spendius. Lud ten bowiem czując się znienawidzonym, cisnął do serca swe złoto i bogi, a patrjotyzm u niego miał tylko charakter czysto rządowy.
Władza należała do wszystkich, chociaż-nikt nie był dość silnym, aby ją skupić w sobie. Długi prywatne były tak znaczne jak dług publiczny. Ludzie pochodzenia chananejskiego, posiadali sami przywilej handlu, a mnożąc korzyści przez zdzierstwo i lichwę, wyzyskując wszelkiemi sposobami ziemie, niewolników i ubogich, dochodzili łatwo do ogromnych majątków. Ta rasa piastowała też wszelkie dostojeństwa, a choć potęgę i mienie dzierżyły niektóre tylko rodziny i możnowładztwo rozpostarte było na wielką skalę, tolerowano je jednak.
Stowarzyszenia handlujących stanowiły prawa, mianowały dozorców skarbowych, ci zaś, opuszczając swój obowiązek, wybierali stu członków rady senatu, zależnych od wielkiego zgromadzenia czyli od ogólnego związku możnych. Co się tyczy dwuch suffetów, tych szczątków monarchizmu a mniej w istocie znaczących niż konsulowie, ci pochodzili zawsze z dwuch najznakomitszych rodzin. Wyszukiwano dwie osobistości nienawidzące się wspólnie, aby osłabiali się wzajemnie. Nie posiadali oni głosu na punkcie prowadzenia wojny, a w razie przegranej Wielka Rada mogła skazać ich na ukrzyżowanie. Tym sposobem cała potęga Kartaginy spoczywała u Syssitów, czyli w wielkim pałacu na środku przedmieścia Malki, w miejscu, w którem, mówiono, że wylądowała pierwsza łódź majtków fenickich, od tego czasu bowiem morze znacznie opadło. Tam były małe pokoje w stylu starożytnym, z pni drzewa palmowego, z podmurowaniem kamiennem, urządzone oddzielnie między sobą dla łatwiejszego przyjmowania różniących się co do celu zebrań. Bogacze schodzili się tam w interesach prywatnych i rządowych, radzono o poszukiwaniach pieprzu i obaleniu Rzymu. Trzy razy podczas jednego obrotu księżyca dygnitarze rozkazywali zawieszać swe łoża na wysokim tarasie otaczającym mury pałacu; a wtedy lud widział ich kołyszących się w powietrzu bez koturn i płaszczy, z diamentami na palcach, z wielkiemi kolcami w uszach, dzwoniących czarami, silnych, zdrowych, potężnych, wesoło ucztujących pod jasnem niebem, niby olbrzymie rekiny igrające w morzu. Obecnie jednak niepodobna im było utaić niepokoju, zbyt pobladły ich lica, a tłum oczekujący przy wyjściu napróżno dążył za niemi dla otrzymania jakiej wiadomości. Wszystkie domy były pozamykane jak gdyby w czasie zarazy, ulice miasta puste i głuche. Napróżno wstępowano na Akropol, udawano się do portu, próżno Wielka Rada zbierała się każdej nocy na posiedzenia. Nakoniec postanowiono zwołać lud na plac Khamona i oddać się opiece Flannona, zwycięzcy Hekatompilu. Człowiek ten był znany jako świętoszek, przebiegły, nielitościwy dla Afrykanów, prawdziwy Kartagińczyk. Jego dochody równały się bogactwom Barkasów, a nikt nie posiadał takiego doświadczenia w rzeczach administracji. On też natychmiast ustanowił pobór do wojska wszystkich obywateli posiadających zdrowie i siłę. Rozmieścił katapulty na wieżach, nakazał dostawę broni, przygotowanie czterdziestu galer, których nie potrzebowano, i nakoniec żądał, aby to wszystko było najstaranniej obliczone i spisane. Sam zwiedzał arsenał, latarnię morską, skarby w świątyniach. Widywano bezustannie jego lektykę, kołyszącą się po stopniach schodów Akropolu. W pałacu swoim po bezsennych nocach przygotowywał się do walki, wywołując strasznym głosem rozporządzenia wojenne. Wszyscy teraz w tej trwodze chcieli być wojownikami. Bogacze od pierwszego piania kogutów gromadzili się wzdłuż Mappalów, i zrzucając wierzchnie suknie ćwiczyli się w robieniu bronią. Wprawdzie może z braku instruktorów więcej tam gwarzono i odpoczywano na grobach, próbując co chwila sił swoich. Niektórzy wprowadzili w codzienny tryb życia podobne zajęcia; wyobrażali sobie, że potrzeba dużo jeść, aby nabywać sił potrzebnych do rycerskiego rzemiosła, inni znów, ambarasowani tuszą, zmuszali się do postów, aby schudnąć, dla łatwiejszego nabycia zręczności.
Tymczasem Utyka przyzywała pomocy Kartaginy, ale Hannon nie myślał ruszyć z miejsca, dopóki nie wykończono ostatniego kołka w machinach wojennych. Sotracił jeszcze trzy odmiany księżyca na przygotowania dla dwustu słoni, które się mieściły między wałami stolicy. Słonie te sławne odniesionem zwycięstwem nad Regulusem, były bardzo cenione przez lud i nie łatwo zdołano obmyśleć wszelkie środki zabezpieczające tych starych przyjaciół. Hannon rozkazał ulać blachy ze spiżu, któremi opatrzono ich piersi, polecił ozłocić ich trąby, powiększyć strzelnice, które nosiły na grzbietach, i z najpiękniejszej purpury poszyć czapraki zdobione ciężką frendzlą. Nareszcie zwoławszy przewodników słoni, którzy pierwotnie pewno z Indji pochodzili, rozporządził, aby się przybrali po indyjsku t. j. w białe burlety i krótkie z drogiej materji spodnie, w ukośnych fałdach zebrane koło bioder nakształt muszli.
Wojsko Autharyta spoczywało pod Tunisem, otoczone wałem z błota, na którym ustawiono gęsty płot z krzaków ciernistych. Murzyni pozatykali tu i owdzie poczwarne maski, utworzone z piór ptasich, łbów szakali i wężów, które ziewając niby na nieprzyjaciela, miały go przerażać. Obwarowani w ten sposób, barbarzyńcy sądzili się niezwyciężonymi i zabawiali się skokami i śpiewem, przekonani, że Kartagina niebawem upadnie. Kto inny w miejscu Hannona byłby z wielką łatwością zniósł tę niesforną zgraję, obciążoną gromadami kobiet i stadami bydła, nie znającą żadnej karności ani sztuki wojennej a dowodzoną przez zniechęconego Autharyta.
Ten improwizowany wódz mijał ich obojętnie, spoglądając swemi wielkiemi siwemi oczyma. Przybywszy na brzeg jeziora, zdejmował odzież z włosienia foki, którą nosił, rozplątywał sznur wiążący jego długie rude włosy i zanurzał się w wodzie! Nie mógł odżałować, iż nie przeszedł do Rzymian wraz z dwoma tysiącami Galijczyków z bitwy pod Eryx.
Często wśród dnia, gdy słońce zasłoniła chmura, morze zdawało się nieruchome, jak gdyby z ołowiu, a tuman ciemnej kurzawy wirował prostopadle, gdy drzewa palmowe ugięte wichrem chyliły do ziemi swe wyniosłe szczyty; Galijczyk, patrząc przez otwór swego namiotu, wzdychał ze znużenia, smutku i marzył... o zapachu pastwisk w porankach jesiennych, o białych szmatach śniegu, o beczeniu żubrów błądzących wśród mgły, i przymknąwszy powieki gonił myślą za światełkami, które wychodząc z niskich chatek pokrytych słomą, migotały po bagniskach i lasach.
Przecież nietylko on jeden tak tęsknił za oddaloną ojczyzną. Kartagińscy jeńcy lubo patrzyli przez zatokę, na rozrzucone welaria ganków przy swych domach, myślami tylko przebywać w nich mogli. Straż ustawicznie czuwała nad niemi, przywiązano wszystkich jednym łańcuchem i włożono im żelazne okowy, a tłumy wciąż schodziły się jeszcze, aby im urągać. Kobiety pokazywały dzieciom piękne ich szaty w łachmanach wiszące na wychudzonych członkach.
Ile razy Autharyt patrzył na Giskona, wściekłość jego wracał ze wspomnieniem doznanej obrazy. Byłby go rozszarpał, gdyby nie przysięga uczyniona Narr-Havasowi. Uchodził wtedy do namiotu, upijał się napojem z owsa i kminku i zasypiał aż do świtania nowego słońca, dręczony wiecznie nieugaszonem pragnieniem.
Matho zaś oblegał Hippo-Zaryt; miasto to było bronione przez jezioro, dotykające morza. Podzielone na trzy okręgi, otoczone silnym murem ze strzelnicami. Libijczyk nie dokonywał jeszcze nigdy podobnego przedsięwzięcia. Myśl jednak o Salammbo nie opuszczała go wcale, cieszył się dokonaną zemstą, pragnął widzieć ją upokorzoną i rozdrażnioną nieustannie. Myślał udać się jako parlamentarz do Kartaginy, ażeby zobaczyć ją chociaż zdaleka. Czasami kazał trąbić do ataku i bez rozwagi rzucał się na tamę, którą usiłowano zepchnąć w morze. Wydzierał własnemi rękoma kamienie, przewracał, burzył, uderzał wszędzie swoim mieczem. Żołnierze jego łatwo się mieszali, drabiny pękały z hałasem i wiele ludzi staczało się w wodę, która krwawemi falami pryskała na mury.
Nakoniec zgiełk ucichał. Wojownicy zbierali się na spoczynek i Matho siadał przed namiotami, ocierał ręką twarz krwią zbroczoną i spoglądał w stronę Kartaginy. Przed nim, pomiędzy drzewami oliwnemi, palmami, myrtem i jaworami widniały dwie sadzawki, łączące się z dalszem jeziorem; poza jedną górą wznosiły się następne, a wśród jeziora leżała wyspa czarna w formie piramidalnej.
Na lewo przy kończącej się zatoce, wielkie stosy nieużytecznych piasków leżały przy wodach, które niby olbrzymie tafle z lapis lazuli, wynosiły się nieznacznie aż pod obłoki. Zieloność uprawnych pól ustępowała miejsca żółtym placom. Drzewa chlebowe błyszczały barwą korali, grona winne zwieszały się ze szczytu sykomorów, słychać było szmer wody, świergotanie czubatych skowronków, a ostatnie promienie słońca ozłacały skorupy wygrzewających się żółwi.
Matho wzdychał głęboko, potem położył się na piasku i płakał... Czuł się tak nędznym i samotnym, Nie miał nadziei posiadania dziewicy, i nie mógł nawet zdobyć miasta...
Po nocach sam jeden w swoim namiocie przypatrywał się zasłonie. I cóż mu pomagało jej posiadanie?.. Smutna wątpliwość opanowała barbarzyńcę. To znowu zdawało mu się, że odzież bogini należy do Salammbo, że część duszy przebywa niby oddech w tych przezroczystych zwojach... I dotykał zasłony, ukrywał w nią twarz swoją, całował łkając, lub zarzucał na ramiona, wyobrażając sobie, że dziewica jest przy nim. Czasami znów przy świetle gwiazd uciekał, depcąc po żołnierzach śpiących, dosiadał konia, w dwie godziny przybywał z obozu do Utyki i wpadał do namiotu Spendiusa.
Wtedy mówił najprzód o dokonanych robotach oblężenia, a potem wylewał skargi na Salammbo. — Spendius uspakajał go jak mógł tylko.
— Porzuć — mówił mu — te nędzne uczucia. Zbudzisz je w sobie znów kiedyś, lecz teraz kieruj armją i zwyciężaj Kartaginę; jeżeli jej samej nie zdobędziemy, to musi przynajmniej odstąpić nam niektóre prowincje i będziemy panować.
— Ach — więc posiadanie welonu nie zapewnia zwycięstwa — podług zdania Spendiusa?
Matho przypuszczał już, że cudowna moc przywiązana do tej świętości, służyła tylko ludom chananejskim i pocieszał się mówiąc, iż jeżeli nic dobrego zasłona nie zdziałała dla niego, to też i Kartagińczykom nie pomoże, ponieważ ją utracili. Wreszcie jakieś skrupuły go niepokoiły. Lękał się, aby, oddając cześć Aptouknusowi, bogu libijskiemu, nie obrażał Molocha, więc pytał Spendiusa, któremu z tych dwuch bogów wypada poświęcić człowieka?
— Poświęć każdemu — odpowiedział żartując Spendius, a Matho, nie rozumiejąc tej obojętności podejrzywał Greka, że czci tajemnie inne bóstwo, którego nie chce wymieniać.
Różne wyznania wszystkich narodów można było spotkać w obozie barbarzyńców, szanowano jednak bogów obcych, obawiając się ich gniewu, i wielu łączyło nawet do swej rodzinnej religji cudze obrządki. Wierzono, iż pomiędzy gwiazdami spotyka się przychylne konstelacje i składano im ofiary. Tajemnicze amulety — znalezione wypadkiem w chwilach niebezpieczeństwa, uznawano za bożyszcza. Czasem wymawiano z nabożeństwem imiona jakieś, nie rozumiejąc nawet ich znaczenia. Po upadku wielu świątyń można było spotkać całe plemiona, które wierzyły tylko w śmierć i przeznaczenie, a nocą szukały na spoczynek legowisk dzikich zwierząt.
Spendius spluwał na wizerunki Jowisza Olimpijskiego, a niemniej jednak wystrzegał się mówić głośno w ciemnościach, lub obuwać pierwej prawą nogę. Postawił on sobie naprzeciw Utyki taras kwadratowy, lecz zaledwie się tam umieścił, w mieście usypano wyższe szańce, tak, iż niepodobna było przeniknąć wzrokiem za mury.
Roztropny Grek oszczędzał swoich ludzi, obmyślał plany i przypominał sobie strategiczne pomysły, jakie poznał kiedyś w długich swych podróżach. Ale dlaczego Narr-Havas nie przybywa? To pytanie niepokoiło wszystkich.
Nakoniec Hannon ukończył swoje przygotowania. Podczas jednej bezksiężycowej nocy, przeprawił się na tratwach ze słoniami i żołnierzami przez zatokę Kartagińską, potem okrążyli górę Wód Ciepłych, unikając spotkania z Autharytem, lecz szli tak wolno, że zamiast napaść rankiem barbarzyńców, jak to planował suffet, dosiągnięto ich dopiero w połowie dnia trzeciego.
Od strony wschodniej Utyki rozciągała się płaszczyzna aż do wielkiej laguny Kartagińskiej, poza nią na prawo między dwoma wzgórzami leżała dolina. Barbarzyńcy obozowali na lewo, aby otoczyć zewsząd przystęp do portu. Zmęczeni po ostatniej utarczce, spoczywali w namiotach, gdy zwolna postępujące z poza wzgórzy, ukazało się wojsko kartagińskie. Oba skrzydła zapełnione były ciurami obozowemi zbrojnemi w proce. Gwardja legji w rynsztunkach ze złotej łuski tworzyła pierwsze szeregi, na wielkich koniach z obciętemi uszami i grzywami. Te konie — wśrodku czoła nosiły srebrne rogi, czyniące je podobnemi do nosorożców — pomiędzy szwadronami przebiegali młodzieńcy w małych kaskach na głowie, trzymając w każdej ręce jesionowe dziryty. Długie piki ciężkiej piechoty sunęły za niemi. Wszyscy kupcy i mieszczanie przywdziali na siebie mnóstwo rozmaitej broni i dźwigali jednocześnie siekiery, lance, maczugę i dwa miecze. Niektórzy byli opatrzeni grotami i okryci rogowemi lub żelaznemi pancerzami.
Na końcu dały się widzieć nagromadzone stosy machin wielkich, zwanych karrobalistami, onagrami, katapultami i skorpionami, wiezione zaś były na wozach przez muły i woły.
Stopniowo z posuwaniem się armji, rozpoznać można było starszyznę roznoszącą rozkazy, ścieśniające się szeregi i zapełniające luki. Dygnitarze dowodzący mieli na sobie długie opończe purpurowe, od których Wspaniałe frendzle plątały się przy rzemieniach koturn. Twarze ich pomazane cynobrem wyglądały z pod ogromnych kasków, na wierzchu których były umieszczone bożyszcza. Oprócz tego nosili pancerze z kości słoniowej wysadzane diamentami, i tak podobni byli do słońc błyskających po śpiżowych murach.
Lecz ci Kartagińczycy, improwizowani rycerze, z taką trudnością się posuwali, iż żołnierstwo szydziło z nich, namawiając, aby pierwej pościągali swe wielkie brzuchy, otrzepali złote pudry i poznajomili się z żelazem.
Lecz już oto na długiej pice przed namiotem Spendiusa rozwieszony zajaśniał sztandar z zielonego płótna. Był to sygnał do boju. Armja kartagińska odpowiedziała przeraźliwym odgłosem trąb, cymbałów, piszczałek z oślej kości i bębnów.
Barbarzyńcy przesadzili palisady i znaleźli się o jeden pocisk dzirytu naprost wrogów.
Jeden procarz balearski postąpił naprzód, zarzucił rzemień na wielką glinianą kulę, zakręcił nią w ręku — i wnet jeden słoniowy puklerz roztrzaskał się w kawałki. Dwie armje uderzyły na siebie.
Lecz w tym chaosie Grecy końcami lanc kłuli konie w nozdrza, a te przewracały się z żołnierzami. Niewolnicy, których obowiązkiem było rzucać kamienie, mieli je za wielkie, tak że spadały tuż przy nich. Piechota punicka, nacierając ostrzem długich mieczy, odsłaniała bok prawy. Barbarzyńcy mieszali się w szeregach i mordowano ich z łatwością, a cały tłum przewracał się na konających i zabitych, oślepiony krwią pryskającą po twarzach. Wszędzie piki, miecze i pancerze uderzały na siebie. Kohorty kartagińskie coraz się przerzedzały. Machin nie można było poruszyć w piasku, aż postrzeżono, iż wielka lektyka suffeta, która obwieszona kryształowemi dzwoneczkami kołysała się na ramionach żołnierzy, jak łódź wśród bałwanów, znikła nagle w kłębach kurzu. Sądząc, że wódz zginął barbarzyńcy uważali się za zwycięzców i rozpoczęli już radosny śpiew; gdy w tem Hannon zjawił się znowu na grzbiecie słonia z odkrytą głową pod wielkim parasolem, który trzymał nad nim murzyn. Suffet ubrany był w naszyjnik z niebieskich blaszek spadających na hafty czarnej tuniki, w obrączki diamentowe, które opasywały jego wielkie ręce, z otwartemi wiecznie usty potrząsał on swą potworną piką zwijającą się jak lotus a błyszczącą jak zwierciadło. Natychmiast ziemia zadrżała od tętentu. Barbarzyńcy ścisnęli się w szereg, a kartagińskie słonie ze złoconemi trąbami, z uszami malowanemi na niebiesko, okryte blachami z bronzu, wystąpiły dźwigając na szkarłatnych czaprakach skórzane szawieład, w których mieściło się po trzech łuczników z napiętemi łukami.
Gdyby żołnierze mieli takąż broń pod ręką, byliby uszykowali się stosownie; lecz przestrach ich ogarnął i stali nieruchomi. Tymczasem ze strzelnic rzucano na nich dziryty, strzały i kule ołowiane. Biedacy czepiali się frendzli czapraków, szukając ratunku, a wtedy kordelasami obcinano im ręce i spadali na ostrza mieczów. Lance łamały się daremnie, a słonie przechodziły zwycięsko pomiędzy flłangami, jak dziki wśród stogów siana, rujnując, przewracając swemi trąbami namioty. Barbarzyńcy poszli w rozsypkę, kryjąc się między wzgórzami, okrążającemi dolinę w stronie, którędy przybyli Kartagińczycy.
Zwycięski Hannon stanął u bram Utyki, rozkazując trąbić przed sobą. Trzech radnych miasta ukazało się na wieży w otworach strzelnicy. Mieszkańcy nie chcieli przyjmować u siebie zbrojnych gości, lecz to oburzyło Hannnona tak, że musieli się zgodzić na przyjęcie chociaż jego samego z małą eskortą. Dla słoni ulice okazały się za ciasne i trzeba było pozostawić je poza murami miasta. Jak tylko suffet przestąpił bramę, znakomitsi mieszkańcy przybyli go powitać; rozkazał on się natychmiast zaprowadzić do łaźni, i przywołać swoich kucharzy.
W trzy godziny potem triumfujący suffet zanurzał się w oliwie z cynamonem, napełniającej wannę i pożywał w kąpieli podane na rozciągniętej skórze wołowej języki czerwonaków obsypywane makiem i słodzone miodem; przy nim grecki lekarz, w długiej żółtej szacie, milcząc rozgrzewał łaźnię, a dwuch chłopczyków zwieszonych na stopniach wanny rozcierało mu nogi.
Jednak te starania około ciała nie przeszkadzały suffetowi pamiętać o sprawie publicznej, jednocześnie zatem dyktował list do Wielkiej Rady, a ponieważ znaleźli się zabrani jeńcy, więc namyślał się jeszcze, jaką karę na nich wynaleźć.
— Stój, — rzekł do niewolnika, któremu dyktował. — Niechaj mi przyprowadzą jeńców, chcę ich widzieć.
Wnet z głębi sali napełnionej białawą parą, wśród której czerwone błyskały pochodnie, ukazali się trzej barbarzyńcy: Spartańczyk, Kapadocjanin i Samnita.
— Pisz dalej, — mówił Hannon i dyktował co następuje:


Łucznicy tarentyńscy.
— „Radujecie się, o światła Baalów, wasz suffet zniósł bandy psów żarłocznych. Błogosławieństwo Rzeczyopspolitej. Raczcie nakazać dziękczynne modły!”.... Wtem spostrzegł niewolników oczekujących i wybuchając śmiechem, zaczął wołać:

— Ach, to wy, waleczni rycerze z pod Sikki! Jakoż nie odzywacie się dzisiaj tak głośno! A wszakże to ja!.... Czyż mnie poznajecie?... Gdzie wasze niezwalczone miecze, straszliwi mężowie!!... — Tu udawał, że się stara ukryć przed nimi z bojaźni, i znowu dalej urągał: — Czy chcecie koni, niewolnic, obszarów ziemi, dostojeństw, urzędów? — A dla czegóżby nie — ja wam dostarczę ziemi, z której nigdy nie wyjdziecie. Zaślubię was z szubienicą. Wypłacę żołd ołowianemi kulkami. Wyniosę aż pod obłoki i pobratam was z orłami!...
Długowłosi barbarzyńcy, okryci łachmanami, spoglądali, nie rozumiejąc mowy suffeta. Ranne ich nogi skrępowane były powrozami, a długie łańcuchy od rąk wlokły się po posadzce. Hannon, zniecierpliwiony ich obojętością, krzyczał z całej siły:
— Na kolana, na kolana nędzne prochy, szakale, gnoju plugawy! A gdy oni pozostawali nieruchomi, wołał: — Precz z niemi. Niechaj ich żywcem ze skóry obedrą, natychmiast!...
Piszczał, jak zwierzę, tocząc pianę ze złości. Wonna oliwa, przepełniając kąpiel, spadała w kroplach po ciele suffeta, które od blasku pochodni wydawało się czerwone jak krew...
On dyktował dalej z przerwami:
— „Ponieśliśmy wielkie straty w ciągu czterech dni, przy przejściu Makaru zginęły: wszystkie muły, słońce piekło niesłychanie. Odwaga tych łotrów była zdumiewająca”...
— Ach Demonadesie, jakże ja cierpię! Niechaj rozgrzeją cegły do czerwoności!...
W tejże chwili dały się słyszeć dźwięki pogrzebaczy i pieców. Wonny dym buchnął z głębokich fajerek, posługacze spoceni jak gąbki przynieśli potrawę z pszenicy, czarnego wina, psiego mleka, mirry, galbanum, siarki i żywicy. Nieustanne pragnienie paliło suffeta. Lecz człowiek w żółtej odzieży nie dozwalał mu się zaspokoić, tylko podając czarę złotą napełnioną rosołem z wygotowanej żmii, wymawiał zaklęcia:
— Pij — a niechaj siła wężów pochodzących od słońca przeniknie mlecz twoich kości. Bądź odważnym, o namiestniku bogów! Wszak wiadomo ci, iż kapłan Eschmuna widział gwiazdy straszliwe, z których pochodzi twoja niemoc. Widział je, jak pobladły, niby plamy na twojem ciele i śmierć uszła daleko od ciebie.
— Ach tak — powtórzył suffet, — ja nie mogę umierać. — A zaś z poza fioletowych warg jego zionął oddech cuchnący, jak trupie wyziewy, W miejscu oczu pozbawionych brwi dawały się widzieć dwa żarzące węgle, czerwona skóra zwieszała się na czole, a odstające wielkie uszy i głębokie rysy tworzące półkola około nozdrzy nadawały mu pozór wstrętny i przerażający, dziwnie podobny do dzikiego zwierza. Zmienionym głosem podobnym do ryku, przemawiał dalej.
— Masz słuszność, Demonadesie, wszakże wrzody się zamknęły i czuję się silniejszym znacznie. Czy uważasz jaki mam apetyt? — A chcąc dowieść, że jest zdrowy, zaczął pożerać nadzienie z sera i macierzanki, ryby obrane z ości, dynie, ostrygi z jajami, chrzanem i truflami oraz kawały pieczonych ptaszków. Podczas tego wpatrywał się w niewolników, rozważając z przyjemnością przyszłe ich męki, przypominał doznawane od nich nieprzyjemności w Sikka, pobudzając się do coraz.nowych złorzeczeń przeciwko tym ludziom.
— Ach zdrajcy, nędznicy, niegodni, przeklęci, oni mi uchybiali, mnie, suffetowi... Wypominali swoje zasługi, cenę krwi swojej... Ach krew... ta krew barbarzyńców!.. i mówiąc sam do siebie powtarzał: — Wszyscy zginąć muszą, ani jeden nie ujdzie mej zemsty. Możeby wypadało popędzić ich z triumfem do Kartaginy. Lecz nie mam z sobą dość łańcuchów...
— Pisz: — „Przyślijcie mi“... — lecz jakaż ich liczba? Niech pytają Mothumbala... nie, nie... bez litości niechaj zbiorą w kosze poobcinane ich ręce.
Nagle dzikie jakieś odgłosy zagłuszyły mowę Hannona, zadźwięczały ustawione półmiski, i rozległ się straszny ryk słoni, jak gdyby bitwa się rozpoczynała.
Wielki zgiełk zapełnił miasto.
Tu trzeba przytoczyć, iż Kartagińczycy po otrzymanem zwycięstwie nie ścigali wcale barbarzyńców, ale roztasowali się spokojnie pod murami Utyki wraz ze swoją służbą i bagażami; a cały orszak satrapów najspokojniej zabawiał się pod bogatemi namiotami, gdy tymczasem na płaszczyźnie z obozu jurgieltników pozostały tylko ruiny.
Spendius zaś odzyskał odwagę. Wysłał Zarxasa do Mathona a sam przebiegał lasy, zwołując żołnierzy, których straty nie były znaczne, rozbudzał w nich wstyd za przegraną bez walki bitwę i zdołał nareszcie zebrać dość znaczny zastęp. Napotkali też zgubioną w pochodzie przez Kartagińczyków kufę oleju skalnego. A wtedy przyszedł pomysł Spendiusowi spędzić z pobliskich folwarków znaczną ilość wieprzy, osmarować je tym olejem, zapalić ogniem i puścić na Utykę.
Słonie, przestraszone temi żywemi płomieniami, zaczęły uciekać. Ziemia zadrżała, rzucono na nich groty pocisków od strony barbarzyńców, a rozwścieczone zwierzęta zwracały się na swoich, uderzeniami kopyt i trąb tratując, niszcząc wszystko. Po za niemi żołnierze Spendiusa zstąpiwszy ze wzgórzy, splądrowali cały obóz punicki bez doznania oporu. Kartagińczycy zostali zduszeni przy bramie Utyki, której nie otwierano z obawy atakującego wroga.
Z nadejściem dnia ujrzano przybywającą od strony zachodniej piechotę Mathona. W tejże samej chwili ukazała się konnica, był to Harr-Havas z Numidyjczykami. Skacząc przez rowy i wąwozy, gonili oni za uciekającemi niby myśliwi za zającami.
Ta to zmiana fortuny przerwała spokój suffeta, który zaczął wołać, aby mu pomagano do wyjścia z kąpieli.
Trzej barbarzyńcy stali nieruchomi. Murzyn, ten sam, który nosił parasol w czasie bitwy nad głową Hannona, szepnął mu coś do ucha.
— To i cóż, — rzekł zwolna sufiet — lecz natychmiast przydał gwałtownie: — Zabij ich w tej chwili.
Etjopczyk wyjął z poza swej opaski długi puginał i trzy głowy spadły w momencie. Jedna z nich, skacząc między resztkami spożytej biesiady, potoczyła się do wanny z otwartemi usty i sztywnemi oczyma. Blask poranku świecił przez otwory w ścianach, a trzy ciała bluzgały krwią niby trzy fontanny, zalewając mozaikę posadzki wysypaną niebieskim proszkiem.
Suffet umaczał rękę w tej krwi gorącej jeszcze i potarł nią kolana: Było to jego lekarstwo. Wieczorem opuścił po cichu miasto wraz ze swoją eskortą, udając się w góry dla poszukiwania rozproszonej armji... Lecz spotykał tylko jej szczątki.
W cztery dni potem był w Gorza po nad wąwozem i patrzył na bandy Spendiusa znajdujące się w dole. Dwadzieścia dzielnych mieczy zdołałoby powstrzymać pochód barbarzyńców, lecz Kartagińczycy byli jak osłupieni. Hannon rozpoznał w tylnej straży Narr-Havasa, króla Numidów, i pozdrowił go ukłonem, ale ten udał, iż go nie rozumie.
Nastąpił powrót do Kartaginy w wielkim popłochu. Biedne niedobitki rozbitej armji, nocą tylko zdążały, kryjąc się przez dzień po laskach oliwnych. Wielu ginęło po drodze, aż nareszcie dosięgli przylądka Heermeum, skąd zabrali się na okręty.
Hannon był tak zrozpaczony utratą nadewszystko słoni, że żądał od Demonadesa trucizny, aby prędzej skończyć dni swoje. Wiedział prócz tego, iż nie uniknie krzyżowania. Lecz Kartagina nie miała nawet siły wykonać swej sprawiedliwości. Stracono w tej wyprawie czterysta tysięcy dziewięćset siedmdziesiąt dwa sykle srebrne, piętnaście tysięcy sześćset dwadzieścia trzy shekeli złota, ośmnaście słoni, czternastu członków Wielkiej Rady, trzystu bogaczy, ośm tysięcy obywateli, zboża na trzy księżyce, znaczne bagaże i wszystkie machiny wojenne. Odstępstwo Narr-Havasa było już jawne, dwa oblężenia rozpoczęte. Armja Autharyta zajmowała przestrzeń od Tunisu do Rades. Z Akropolu widziano dymy płonących zamków i posiadłości bogaczów. Jedyny mąż tylko mógł uratować Rzeczpospolitą. Panował też ża|lpowszechny, że go zapoznano, a stronnictwo pokojowe głosowało teraz za przywołaniem Hamilkara.
W czasie tych wszystkich przejść, Salammbo pogrążona były w dziwnem odurzeniu. Od chwili ujrzenia zasłony zdawało jej się po nocach, iż słyszy kroki bogini... Budziła się ze snu przerażona... Starała się rozrywać rozsyłaniem jałmużny po świątyniach, a Tałanach zaledwie sił starczyło wykonywać polecenia dziewicy. Schahabarim nie odstępował jej prawie.




ROZDZIAŁ VII.
Hamilkar Barkas.

Zwiastun księżyca, który każdej nocy czuwał na szczycie świątyni Eschmuna i ogłaszał miastu wszelkie obroty tego ciała niebieskiego, spostrzegł pewnego rana od zachodu jakiś przedmiot podobny do ptaka prującego skrzydłami powierzchnię morza.
Byłto okręt o trzech rzędach wioseł, który niósł na pokładzie rzeźbione wyobrażenie konia. Kiedy słońce rozjaśniło horyzont, zwiastun księżyca wpatrywał się, przysłoniwszy ręką oczy, aż ująwszy swą trąbkę, wypuścił z całej piersi silny odgłos na Kartaginę. Ze wszystkich domów wybiegli mieszkańcy; niewierzono zrazu głośnej wieści. Sprzeczano się, i cała tama została zapełnioną ludem. Wkrótce jednak rozpoznano Hamilkara.
Sunęła wspaniała i dumna galera, z podniesionym masztem i rozpuszczonemi żaglami, rozbijając srebrną fal pianę swemi olbrzymiemi wiosły. Od czasu da czasu ukazywała się kotwica i koń ze łbem z kości słoniowej zdawał się gonić po płaszczyznach morskich.
Kiedy wiatr ucichł, około przylądka żagiel opadł i ujrzano przy sterniku stojącego człowieka z odkrytą głową. Był to suffet Hamilkar. Nosił przy boku błyszczące metalowe blachy, płaszcz czerwony, zsunąwszy się z ramion, odsłaniał jego ręce, dwie długie perły wisiały przy uszach, a gęsta czarna broda opadała mu na piersi. Trirema bująca wśród skał posuwała się koło tamy, a tłum postępując w jej kierunku, wołał:
— Cześć Tobie Źrenico Khamona, ach, ratuj nas, ratuj! Bogacze głosili cię umarłym... Wystrzegaj się ich, Barkasie!
Bohater milczał, jak gdyby szum oceanów i zgiełk bitew pozbawiły go słuchu. Przybywszy do stopni prowadzących na Akropol, podniósł głowę, skrzyżował ręce, zapatrzył się w świątynię Eschmuna potem wzniósł wzrok swój jeszcze aż w niebiosa i po chwili donośnym głosem wydał rozkaz swym majtkom. Trirema w pląsach okrążyła bożyszcze umieszczone na tamie, które posiadać miało własność powstrzymywania burz, dalej w porcie kupieckim zapełnionym nieczystościami, ostrużynami owoców i wiórami drzewa rozepchnęła statki przyczepione do palów zakończonych paszczami krokodyla. Lud zbiegł się tłumnie, niektórzy rzucili się w wodę, lecz galera znajdowała się już w porcie przed bramą najeżoną gwoździami, która podniósłszy się wpuściła statek pod ciemne swe sklepienia.
Port wojenny był całkiem oddalony od miasta; kiedy przybywali ambasadorowie, trzeba ich było prowadzić pomiędzy dwoma murami przez kanał ciągnący się aż do świątyni Khamona. Ta rozległa przestrzeń wody wyglądała jak ogromna czasza, na której wybrzeżach pobudowane były przystanie dla ochrony okrętów. Przed każdą zaś z nich stały dwie kolumny z przytwierdzonemi na kapitelach rogami Ammona, co formowało wokoło długi szereg portyków. W środku na wysepce wznosił się dom suffeta morza; woda była tak jasną, że się dostrzegało głębię brukowaną białemi kamyczkami. Żaden hałas z ulicy nie dochodził tutaj, a Hamilkar przechodząc, rozpoznawał galery, któremi dawniej dowodził. Nie było ich już więcej jak dwadzieścia, i to leżących na ziemi, pochylonych na boki lub wspartych na kotwicach z nadwerężonym tyłem, ze zrujnowanym pokładem, okrytych złoceniami i zagadkowemi symbolami, ale niestety już smoki potraciły skrzydła, bogi pateckie swe ręce, byki swe srebrne rogi, wszystko było odrapane, bezładne, nadgniłe; zachowując jednak historję swej przeszłości, przedmioty te świeciły blaskiem przebrzmiałej chwały, i niby pokaleczeni żołnierze, witając wodza, zdały się powtarzać: „Czy poznajesz nas, wszak to my... więc przybywasz do nas pokonany nareszcie“.
Nikt, oprócz suffeta morza, nie mógł wstępować w dom admiralski. Dopóki zaś nie było dowodu jego śmierci, uważano go za istniejącego. Senat uciskając tym sposobem jednego więcej pana, nie zaniedbywał składać hołdów należnych Hamilkarowi, chociaż nieobecnemu. Teraz on, przybywszy, wszedł do opustoszałych komnat, na każdym kroku spotykał rynsztunki, meble i przedmioty dawniej znajome, które dziś zaledwie zdołał sobie przypomnieć. W przedsionku zobaczył na fajerce popiół z kadzideł spalonych przy jego wyjeździe na cześć Melkarta. Ach, nie tak spodziewał się powracać!!
Wszystko co działał i co widział, przedstawiało się jego pamięci. Szturmy, pożary, legjony, burze, Drepanum, Syrakuza, Lilibeum, góry Etny i płaszczyzny Eryksu, pięć lat bezustanych bojów, aż do owego straszliwego dnia, w którym ze złożeniem broni utracono Sycylję; przypominał sobie potem gaje cytrynowe, pasterzy i kozy na szarych wzgórzach, a serce biło mu na wspomnienie tej drugiej Kartaginy załozonej tam woddali. Jego zamiary i wspomnienia niby zmącone fale wirowały mu po głowie niewypoczętej jeszcze po podróży okrętem; jakaś niemoc go opanowała. Czuł się coraz słabszym aż zapragnął poszukać wzmocnienia u bogów.
Więc dlatego wstąpił na ostatnie piętro swego domu i tam, wydobywszy ze złotej muszli zwieszonej u pasa małą spatulę najeżoną gwoździami, otworzył nią niewielki owalny pokoik.
Cieniutkie czarne blaszki wprawione w ścianę i przezroczyste jak szkło, przepuszczały łagodne światło; pomiędzy takiemi jednakowemi blaszkami były wydrążone jamy podobne do otworów w gołębnikach, a w każdej z nich tkwił kamień ciemny okrągły, który zdawał się być bardzo ciężki. Przyjętem było, że ludzie wykształceni czcili te meteory spadłe z księżyca. One były symbolami ciał niebieskich; przez ich kolor oznaczano niebo, ogień, noc, a ściśliwość ich wyrażała spójność materji ziemskich. Duszne powietrze panowało w tym tajemniczym przybytku; piasek morski, naleciały zapewnie przez szpary drzwi, przypruszył nieco okrągłe kamienie ułożone w framugach. Hamilkar końcem palca policzył je zkolei, a potem ukrył twarz pod zasłoną szafranowego koloru i padł na ziemię z wyciągniętemi rękoma.
Przez ciemne szyby z materjału, zastępującego szkło dzisiejsze z własnością odbijania przedmiotów zewnętrznych, widać tylko rysujące się w czarnej barwie krzewy, kwiaty, pagórki i ludzi, wśród tego krążących. Światło zaś zachodzącego słońca z przestraszającą nieruchomością błyszczało wśród tego posępnego tła, nakształt ognistej kuli zapadłej w głęboką otchłań przeszłości.
Hamilkar przywoływał w swej myśli wszystkie symbole i zaklęcia bogów, aby uzyskać od nich pożądane wzmocnienie ducha. Jakieś nieziemskie uczucia owładnęło jego duszę i coraz większa wzgarda dla śmierci i wszelkich poziomych rzeczy go opanowała. Kiedy powstał, na nowo był nieustraszony i nieprzystępny wszelkiemu pobłażaniu i obawie; zapragnął wtedy odetchnąć pełną piersią i udał się na wysoką wieżę, która się wznosiła po nad całą Kartaginę.
Miasto leżało u stóp jego w długiej kręcącej się linji, ze swemi kopułami, świątyniami, złotemi dachy i wielkiemi kulami z kryształu, w których błyszczały ognie, z pałacami i gajami drzew palmowych tu i owdzie; wały otaczające wokoło stanowiły niby olbrzymie ramy tego rogu, obfitości. Widać było na dole porty, place, dziedzińce i mnóstwo ulic zapełnionych ludźmi, którzy wyglądali jak drobne robaczki.
— Ach, gdybyż ten Hannon nie był się spóźnił w poranek bitwy pod Egatami!!.. — I wzrok suffeta zatonął w roztaczającym się horyzoncie, a ręce wyciągnęły się drżące w stronę Rzymu.
Tymczasem tłumy oblegały stopnie Akropolu. Na placu Khamona gromadzono się też, aby ujrzeć bohatera, tarasy zaledwie mogły pomieścić natłok ciekawej ludności. Niektórzy poznawali go i pozdrawiali ukłonem, ale suffet cofnął się prędko, może chcąc więcej rozbudzić niecierpliwość ludu! Poszedł do dolnej sali, w której już zastał najznakomitszych mężów ze swojego stronnictwa. Istatten, Subeldia-Hiktamon, Yeoubas i inni opisywali mu wypadki zaszłe od czasu zawarcia pokoju; jakoto: sknerstwo senatu, wyjście jurgieltników, ich powrót, wymagania, niewolę Giskona, porwanie zasłony, pomoc udzieloną Utyce, a potem jej opuszczenie. Lecz nikt nie śmiał wspominać okoliczności dotyczących domu wielkiego męża. Nareszcie rozłączono się, obiecując sobie spotkanie na nocnem posiedzeniu senatu w świątyni Molocha. Po ich odejściu powstał zgiełk jakiś przed drzwiami. Ktoś chciał wejść pomimo oporu służby, a Hamilkar dosłyszawszy to, rozkazał wprowadzić nieznanego gościa.
Wtedy ukazała się stara murzynka, zgarbiona, drżąca, z miną głupawą, otulona w szerokie płachty z siwego płótna. Przystąpiła ona zwolna do suffeta, i spojrzała nań znacząco.
Hamilkar zadrzał cały, skinieniem ręki odprawił niewolników, a nakazując ostrożność, pociągnął murzynkę do dalszych pokojów.
Tam znalazłszy się sam na sam, rzuciła się ona najpierw do ucałowania stóp suffeta, lecz ten przerwał, mówiąc gwałtownie:
— Gdzie go pozostawiłeś Iddibalu?
— Tam, panie, na dole — była odpowiedź, i natychmiast mniemana murzynka zrzuciwszy swe osłony, rękawem sukni wytarłszy z twarzy czarną barwę, wyprostowawszy zgarbione plecy, ukazała się w postaci starca silnego, z cerą ogorzałą od słońca i wiatru; kosmyk białych włosów sterczał na gołej czaszce jak skrzydełko ptasie, a starzec uśmiechał się z szyderstwem, patrząc na leżące na ziemi przebranie.
— Dobrze uczyniłeś Iddibalu, bardzo dobrze, i suffet przenikając go badawczym wzrokiem dodał niespokojnie: — Czy tylko nikt jeszcze nie podejrzewa?
Starzec przysięgał na Kabirów, że tajemnica święcie dochowana. Mówił, że o trzy dni drogi od Hadrumetu przebywali w chacie na wybrzeżu morskiem, wśród wzgórzy piaszczystych zarosłych drzewami palmowemi i zaludnionych jedynie przez żółwie.
— Tak, podług twego, o panie, rozkazu przyuczam go rzucać pociski i powodować zaprzęgiem.


Widok z Kartaginy na morze.
— Jestże dość silny?

— Tak, panie, i nieustraszony; nie lęka się wężów ani grzmotów, ni żadnych strachów. Biega bosemi nogami po nad przepaścią jak pasterz.
— O mów mi o nim, mów!
— Wymyśla zasadzki na dzikie zwierzęta. Podczas tamtego księżyca, czy uwierzysz panie, że schwytał orła, w tej walce krew dziecka i ptaka pryskała razem w wielkich kroplach jak rozrzucone róże. Drapieżne zwierzę uderzało skrzydłami z całą gwałtownością, lecz chłopiec przycisnął je do swej piersi, a kiedy widział konającego w swych uściskach ptaka, śmiał się donośnie głosem dumnym i dźwięcznym jak dźwięk żelaza.
Hamilkar spuścił głowę olśniony temi przepowiedniami wielkości.
— Lecz, — ciągnął starzec — od jakiegoś czasu dziwna niespokojność go ogarnia, goni wzrokiem rozpięte żagle płynących po morzu okrętów, posmutniał, odtrąca pokarm, pyta o bogów i żąda poznać Kartaginę.
— O nie, nie jeszcze! wykrzyknął suffet.
Stary niewolnik zdawał się pojmować niebezpieczeństwo, które trwożyło Hamilkara, jednakże mówił: — Jakże go utrzymać? Muszę dziecinę łudzić obietnicami. Dzisiaj do Kartaginy przybyłem jedynie dla kupienia mu puginału z srebrną rękojeścią wysadzaną perłami.
Potem opowiadał, że spostrzegłszy suffeta na tarasie, przedstawił się strażnikom portu za jednę ze służebnic Salammbo, aby się mógł dostać do niego.
Hamilkar zadumał się czas jakiś, nakoniec rzekł: — Jutro staw się w Megarze po zachodzie słońca po za fabrykami purpury i daj znak naśladujący krzyk szakala. Jeżeli mnie nie ujrzysz, to pierwszego dnia każdego miesiąca powracaj do Kartaginy, pamiętaj o wszystkiem, kochaj go, i mów mu już teraz o Hamilkarze.
Niewolnik przywdział zrzucony kostjum i obydwa razem wyszli z domu i portu.
Flamilkar szedł sam, pieszo bez eskorty i pochodni, gdyż zgromadzenia senatu w okolicznościach tak niezwykłych odbywały się w wielkim sekrecie i zbierano się na nie potajemnie.
Najpierw więc udał się wzdłuż wschodniej strony Akropolu, dalej przez targowisko jarzyn, galerje Kinisdo i przedmieście handlujących pachnidłami. Na ulicach światła coraz rzadziej błyskały, coraz głębsza cichość panowała, czasem tylko niby widma jakieś sunęły w ciemnościach. Jedne znikały, drugie przybywały znowu a wszystkie dążyły tak jak i suffet w kierunku Mappalów.
Świątynia Molocha zbudowaną była u stóp pochyłego wąwozu, w ponurej ustroni; widać tam było jedynie wysokie i niedokończone mury niby ściany potwornego grobowca. Noc ciemna zapanowała wokoło i całun mgły szarej zdawał się ciążyć nad morzem. A fale uderzały o urwiska z głuchym odgłosem chrapania i jęku...
Widma nikły bez śladu jak gdyby przepadając wśród murów, lecz natychmiast po przebyciu bramy, znajdowali się wszyscy w obszernym, kwadratowym, otoczonym arkadami dziedzińcu, w pośrodku którego wznosił się gmach ośmiokątny.
Wysokie kopuły uwieńczały wierzchołek tego gmachu, otaczając drugie piętro, które tworzyło rotundę mieszczącą w sobie ostrokrąg zakończony wielką kulą. Światła błyskały w ażurowych cylindrach, przytwierdzonych do długich żerdzi, które nieśli ludzie mający złote grzebienie w zaplecionych włosach. Ci ludzie zwoływali się wzajemnie do przyjmowania starszyzny.
Na płytach kamiennych, przygarbione jak stinksy, spoczywały lwy olbrzymie, żywe symbole niszczącego słońca, drzemały one z napół przymkniętemi oczyma, a rozbudzone odgłosem mowy i kroków podnosiły się z powagą, zbliżając się do starszyzny, która im była znana z ubiorów, witały ją posępnym mrukiem. Oddech lwów wzruszał płomienie pochodni, zgiełk się powiększał, drzwi zamykano, kapłani się rozchodzili a dygnitarze nikli pod kolumnami tworzącemi ciemny przysionek świątyni.
Kolumny te były ustawione w taki sposób, iżby ich regularne i wyrachowane szeregi oznaczały perjod czasu, wyrażający lata, miesiące i dnie, a dotykały ścian przybytku. Tam członkowie senatu składali swe laski z rogu jednorożca, gdyż prawo karało śmiercią każdego, ktoby przybył na posiedzenie z jakąkolwiek inną bronią. Niektórzy mieli odzież rozdartą u dołu i bramowaną purpurowym galonem, jako dowód, iż opłakując zgon krewnych swoich, nie szczędzili sukien. Inni nosili brodę ukrytą w woreczku z fioletowej skóry przywiązanym dwoma sznurkami do uszu. Wszyscy witali się wzajemnym uściskiem, a otoczywszy Hamilkara, składali mu życzenia z czułością niby braterską. Ludzie ci wogóle byli dość niskiego wzrostu, z nosami zakrzywionemi jak u posągów assyryjskich. Niektórzy, odznaczając się czerstwemi policzkami, roślejszą postacią i cienkiemi nogami, zdradzali pochodzenie afrykańskie z plemienia koczowniczego. Jedni, którzy spędzili życie za kantorami, mieli twarz wybladłą, drudzy zaś przechowali w obliczu jakąś surowość pustyni. Nieznane klejnoty błyszczały na palcach ich rąk spalonych słońcem. Rozróżnić można było żeglarzy po chwiejącym chodzie, rolników po woni suszonych ziół, wyciskanego wina i potu mułów, jaka ich otaczała; starzy majtkowie uprawiali dziś pola, kapitaliści uzbrajali okręty, właściciele gruntów żywili niewolników, którzy pracowali w warsztatach. Wszyscy byli wyćwiczeni w przepisach religijnych, biegli w podejściach i nieubłagani arystokraci. Nosili w twarzy wyraz nietajonej troski; ogniste ich spojrzenia, rzucane z nieufnością wkoło, wyrażały przywyknięcie do przewodniczenia innym, do kłamstw w handlu, co wszystko nadawało ich fizjognomji pozór przewrotności, fałszu i porywczego grubiaństwa. Oprócz tego przejęci byli w tem miejscu trwogą, jaką oddziaływał na nich wpływ groźnego bożyszcza.
Przebyli salę sklepioną, która miała kształt jaja. Siedm drzwi odpowiadających siedmiu planetom oznaczone były w murze siedmiu kwadratami różnokolorowemi. Z tej komnaty dostali się do drugiej podobnej; tutaj świecznik ozdobiony sztucznemi kwiatami roztaczał światło na każdej z ośmiu złotych odnóg, w diamentowym kielichu mieścił się knot z bisioru. Świecznik ten ustawiony był na ostatnim stopniu prowadzącym do wielkiego ołtarza, a zakończony rogami ze spiżu. Dwoje bocznych schodów prowadziło na szczyt spłaszczony, na którym widniał stos z samych popiołów, dymiący powoli z niewyraźnej jakiej masy.
Wyżej ponad kandelabrem i ponad ołtarzem wznosił się Moloch wykuty z żelaza, z ludzką piersią w której widne były jamy; rospięte skrzydła wspierały się na murze, wyciągnięte ręce spadały aż na ziemię; trzy czarne kamienie okrążone żółtem kołem tworzyły trzy wielkie źrenice w środku czoła, podczas gdy, jak gdyby do ryku podnosił z straszliwym wysiłkiem swą potworną byczą głowę.
Wokoło ustawione były stołki hebanowe, a za każdym bronzowe świeczniki umieszczone na trzech odnogach unosiły świecącą pochodnię. Ten napływ świateł rzucał blaski po kwadratach z perłowej macicy, któremi wyłożona była posadzka. Sala była tak wysoka, iż ciemno-czerwona barwa jej obić, sięgających aż do sklepienia, wydawała się czarną a troje oczu bożyszcza błyszczące gdzieś w górze wyglądały jak gwiazdy wśród nocnej pomroki.
Członkowie senatu zasiedli na hebanowych stołkach zarzucając na głowy ogony swych szat, siedzieli tak nieruchomi z rękoma skrzyżowanemi w szerokich rękawach, a posadzka z perłowej macicy wydawała się jaśniejącą rzeką, która, płynąc od ołtarza ku drzwiom oblewała ich bose stopy.
Czterech kapłanów siedziało w środku na fotelach z kości słoniowej, tworzących rodzaj krzyża. Arcykapłan Eschmuna w szacie hiacyntowej, arcykapłan Tanity okryty suknią ze lnu białego, arcykapłan Khamona w szacie z płowej wełny i arcykapłan Molocha w odzieży purpurowej.
Hamilkar przystąpił do świecznika i obejrzawszy go wkoło, porachował świecące odnogi, potem posypał na nie wonnym proszkiem; fiołkowe płomyki ukazały się pomiędzy gałązkami. Wtedy zabrzmiał głos przenikający, następnie drugi mu odpowiedział, a wkrótce stu towarzyszonych, czterech kapłanów, i Hamilkar na czele rozpoczęli hymn, w którym powtarzając wciąż jedne sylaby i wzmacniając tony, sprawiali, że głos rósł coraz potężnieszy, coraz straszliwszy, aż nagle ucichł zupełnie.
Milczeli przez chwilę; Hamilkar wydobył z zanadrza posążek o trzech głowach, niebieski jakby z szafiru i postawił przed sobą. Było to wyobrażenie prawdy, genjusza jego czynów: po chwili jednak ukrył go przy swojem łonie, a zgromadzeni przejęci nagłym gniewem wydali okrzyk:
— Myślisz o swoich przyjaciołach barbarzyńcach!.. o zdrajco niegodny, powróciłeś, by widzieć nasz upadek, by się naigrawać?
— Nie pozwalajcie mu mówić, nie, nie!...
Starszyzna zerwała przymus, do którego ją polityka skłaniała i lubo sami pragnęli powrotu Hamilkara, wybuchnęli teraz obużeniem, iż on nie przewidział wcześniej ich klęski, albo raczej, że nie uległ jej razem z niemi.
Gdy nareszcie ten hałas się uspokoił, arcykapłan Molocha powstawszy, przemówił:
— Pytamy ciebie, dlaczego nie wracałeś do Kartaginy?
— Co was to obchodzi? — odrzekł pogardliwie suffet
Szemrania znowu powstały, a on mówił dalej:
— O co mnie oskarżacie? czy źle prowadziłem wojnę? czy potępiacie moje rozporządzenia, wy, którzy z taką łatwością dozwalacie barbarzyńskiej tłuszczy...
— Dosyć, dosyć!
Lecz on podniósł głos, aby lepiej być słyszanym.
— Jednakże prawda, ja się mylę, o światła Baalów — są między wami nieustraszeni! Giskonie powstań, i przebiegając stopnie ołtarza z przymrużonemi oczyma, jak gdyby upatrując kogo, powtarzał: Giskonie, ty jeden możesz mnie oskarżać, powstań! Ale gdzież on jest? — i unosząc się wołal: Ach, pewno w domu swoim, otoczony synami, rozrządzajacy swemi niewolnikami, szczęśliwy, spokojny liczy naszyjniki, które w nagrodę zasług ojczyzna mu dała.
Odpowiadano, wzruszając ramionami, jak gdyby pod chłostą rzemieni.
— Ach! wy nie wiecie nawet czy on żyje, czy umarł, i nie zważając na wrzawę wyrzucał im, że opuszczając tak wodza, opuścili Rzeczpospolitą; przypominał również pokój rzymski, który jakkolwiek wydaje się im korzystny, zgubniejszym jednak jest od dwudziestu przegranych bitew.
Niektórzy przyznawali mu słuszność, lecz byli to najuboźsi z Rady, podejrzani, iż zarówno skłonni są powstawać przeciw ludowi jak przeciw tyranii. Przeciwni im naczelnicy Syssitów i administratorowie kraju zwyciężali ich liczbą, a najznakomitsi gromadzili się obok Fannona, który zajmował miejsce na drugim końcu sali, przed wielkiemi drzwiami zasłoniętemi hiacyntowym dywanem.
Po smutnej porażce suffet Hannon pomalował wrzody na swej twarzy. Złoty puder obleciawszy z jego włosów utworzył na plecach dwa błyszczące palce jak blachy, a na głowie pozostały szare włosy kręcące się jak wełna. Bielizna przejęta wonnemi maściami, sączącemi się aż na podłogę, owijała jego ręce, widać było, że choroba znaczne poczyniła postępy, po oczach niknących w zmarszczkach powiek. Gdy chciał co widzieć, musiał przewracać głowę. Jego stronnicy zachęcali go do przemówienia, on też odezwał się nareszcie głosem chrapliwym i wstrętnym:
— Mniej zarozumiałości, Barkasie. Byliśmy wszyscy zwyciężeni, każdy znosi swoją dolę i ty musisz się jej poddać.
— Powiedz nam lepiej, — rzekł z szyderczym uśmiechem Hamilkar, — jakim sposobem nawprowadziłeś twoje galery na flotę rzymską? —
— Wiatr mnie tam zapędził, — odpowiedział Hannon.
— Ach, ty jesteś jak nosorożec, depcący w własnym nawozie, rozpościerasz twoje głupstwo. Zamilknij lepiej!...
I rozpoczęli obwiniać się wzajemnie o bitwę pod Egatami.
Hannon skarżył, iż Barkas nie przyszedł na jego spotkanie.
Ten odpowiadał, że niepodobna mu było opuścić. Eryksu. — Trzebaż ci było puścić się na pełne morze? Któż cię wstrzymywał? tylko prawda, zapomniałem, słonie lękają się wody!...
Stronnicy Hamilkara uważali ten koncept tak zabawnym, że się rozległy śmiechy silne, aż sklepienia zadrżały niby od echa trąby.
Hannon żalił się na to urąganie, dowodząc, że choroby tej nabył z przeziębienia w czasie oblegania Hekatompylu, a łzy płynęły po jego twarzy jak deszcz jesienny po zbutwiałych ruinach.
Hamilkar mówił jeszcze: — Gdybyście wy mnie tak kochali jak Hannona, to dzisiaj panowałaby wielka radość w Kartaginie. Wieleż to razy wołałem do was, ale odmawialiście mi pieniędzy.
— Ponieważ sami ich potrzebowaliśmy, — odrzekli naczelnicy Syssitów.
— A kiedy byłem w takim stanie, że musieliśmy nasycać pragnienie odchodami mułów, głód pożywaniem rzemiennych sandałów, kiedy zrozpaczony pragnąłem, aby z tych wynędzniałych ździebeł trawy jakiemi stali się moi żołnierze i ze zgniłych resztek naszych tworzyć walczące bataljony, wy zabieraliście mi ostatnie okręty!
— Niepodobna było ryzykować wszystkiego, — powiedział. Baat-Baal, dzierżawca złotych kopalni w Getulji Darytjeńskiej.
— A cóż zdziałaliście przecież tutaj w Kartaginie, w waszych domach poza murami? Czyliż to Gallów wypędziliście na Erydan, czy Chananejczycy weszli do Cyreny i podczas gdy Rzymianie wysyłają do Ptolomeusza ambasadorów...
— On nam wychwala teraz Rzymian — ktoś krzyknął, — co ci zapłacono, abyś ich tak sławił?
— Pytajcie oto płaszczyzn Brucyum, zwalisk Lokrów, Metapontu i Heraklei, popaliłem tam wszystkie ich domy, wydałem na łup rabunków świątynie a na śmierć nawet wnuki ich wnuków.
— O, ty umiesz rozprawiać jak retor, — rzekł Kapuras sławny kupiec, — lecz do czego zmierzasz?
— Mówię, że trzeba być przezorniejszymi lub groźniejszymi koniecznie. Jeżeli Afryka cała zrzuci wasze jarzmo, to dlatego, że wy niedołężni władcy nie umieliście przywiązać jej do siebie. Agatokles, Regulus lub którykolwiek z walecznych potrzebuje tylko wylądować, ażeby ją podbić sobie, a jeżeli Libijczycy ze wschodu porozumieją się z Numidami, którzy są na zachodzie, bandy koczownicze przybędą z południa, Rzymianie od północy...
Krzyk przerażenia rozległ się w sali.
— O, uderzcie się w piersi, tarzajcie w prochu, rozdzierajcie szaty, bo strasznie będzie w niewoli iść obracać młyńskie koła w Suburze, lub zbierać wino po pagórkach Lacyum...
Słuchacze uderzali się po prawem udzie na znak hańby, i powiewali szerokiemi rękawami swych szat niby skrzydłami przestraszone ptaki. Hamilkar w dzikiem natchnieniu, stojąc na najwyższym stopniu ołtarza, drżący i groźny wyciągnął ręce; promienie świecznika przebijały między palcami jego jak złociste pociski, a on mówił dalej:
— Stracicie wasze okręty, posiadłości, zaprzęgi, wiszące łoża i niewolników służalczych. Szakale rozgoszczą się w naszych pałacach, pług wyrówna wasze grobowce; tylko krzyk orłów, tylko głuchy łoskot walących się ruin będzie jedynem wspomnieniem o was. Ty upadniesz, Kartagino!!!
Arcykapłani na tę mowę wyciągnęli ręce dla odwrócenia przekleństw. Wszyscy powstawali. Lecz suffet morza, dygnitarz kościelny, zostający pod opieką słońca był nietykalny tak, iż zgromadzenie senatu sądzić go nie mogło. Trwoga rozchodziła się od ołtarza, wszyscy się cofnęli.
Hamilkar jednak już więcej nie mówił; z oczyma wlepionemi w jeden punkt, z twarzą bladą jak perły jego tiary, oddychał ciężko, przestraszony własnemi słowy, z myślą błądzącą wśród żałobnych widzeń. Wokoło wysokości, którą zajmował, pochodnie z bronzowych świeczników tworzyły niby wielką koronę ognistą, a czarne słupy dymów wznoszących się wgórę niknęły złączone w cieniach sklepienia... Cisza zaległa tak uroczysta, że słychać było tylko woddali szum morza.
Po chwili przecież starszyzna przerwała to milczenie. Interesy i całe położenie ich zbyt silnie były zagrożone przez barbarzyńców, a tych niepodobna było się pozbyć bez pomocy suffeta. Ta więc uwaga skłoniła ich, że pomimo obrażonej dumy, zaniechali wszelkich uraz. Udano się do jego przyjaciół, nastąpiło pojednanie interesowne, namowy, obietnice; Hamilkar nie chciał się mieszać do rządu, a gdy go błagali i zaklinali na wszystkie świętości, on się unosił gniewem na każde wspomnienie zgody. Jedynym zdrajcą podług niego była Wielka Rada, gdyż zobowiązania żołnierzy ustawały z chwilą skończenia wojny; oni byli już wolnymi. Wynosił nawet ich męstwo, przytaczał wszelkie korzyści, jakie można było wyciągnąć dla Rzeczypospolitej, ujmując ich sobie przez nadanie posiadłości i przywilejów...
Lecz tutaj Magdassan, dawny rządca prowincji, tocząc swemi żółtemi oczyma, przerwał:
— Wiesz co, Barkasie, że podróże zrobiły cię Grekiem czy Łacinnikiem? Jak możesz mówić o wynagradzaniu takich ludzi? Czyż nie lepiej, żeby zginęło 10.000 barbarzyńców aniżeli jeden z pomiędzy nas?
Cała starszyzna schylaniem głowy przytakiwała słowom, powtarzając jeszcze: — Tak, czyż warto się troszczyć o nich, wszak znajdą się tacy zawsze?
— I łatwo pozbyć się ich także w każdej porze, nieprawdaż? Można porzucić, jak to zrobiliście w Sardynji, można sprowadzić nieprzyjaciela na drogę, którą przebywać musieli, jak to było w Sycylji z Gallami, lub też wyrzucić na środku morza. Wszakże jadąc z powrotem oglądałem skałę, bielącą się od ich kości!
— Co to za nieszczęście! — rzekł z urąganiem Kapuras.
— A czyż oni nie przechodzili sami sto razy do nieprzyjaciela, — powtórzyli inni.
Hamilkar wykrzyknął:
— Dlaczegóż wreszcie, pomimo praw naszych, przyzwaliście ich do Kartaginy? A kiedy się znaleźli w mieście, między waszemi bogactwy, sami tak liczni i nędzni, nie pomyśleliście o osłabieniu ich sił jakimkolwiek rozdziałem? Rozpuściliście ich wraz z dziećmi i kobietami, bez żądania jakiegobądź zakładu, bez straży. Czyż sądziliście, że oni sami siebie wymordują, żeby wam nie sprawiać przykrości dotrzymania przyrzeczeń? Nienawidzicie ich, gdyż są silni; nienawidzicie mnie stokroć więcej, mnie, który byłem ich wodzem! Och! Czułem ja przed chwilą, że, całując ręce moje, wstrzymujecie się tylko, aby mnie nie pogryźć.
Gdyby lwy spoczywające w dziedzińcu były weszły z przeraźliwym rykiem, zgiełk nie byłby straszniejszym, jak po tych słowach suffeta. Arcykapłan Eschmuna podniósł się wyprostowany, z łokciami przy bokach, z dłońmi napół otwartemi i przemówił uroczyście.
— Barkasie, Kartagina wymaga, abyś przeciwko jurgieltnikom wystąpił na czele wojsk punickich.
— Odmawiam, — odpowiedział dumnie Hamilkar.
— Dostarczymy pieniędzy wiele tylko zażądasz bez żadnej kontroli i podziału, zabierzesz wszystkich jeńców, wszelką zdobycz i pięćdziesiąt zeretów ziemi za każdego trupa nieprzyjacielskiego.
— Nie, i jeszcze raz nie, gdyż niepodobna jest zwyciężać z wami.
— On ich się lęka.
— Ponieważ wy jesteście nikczemni, skąpi, niewdzięczni i nierozumni!...
— On barbarzyńców oszczędza.
— Ażeby zostać ich wodzem, — zakrzyknął inny, a z głębi sali zawył głos Hannona:
— On chce zostać królem!
Na to poruszyli się wszyscy, przewracając stołki i pochodnie; tłum cały rzucił się na ołtarz, wtrząsając dobytemi puginałami. Bohater odrzucił szerokie rękawy, wyjął dwa noże i, przychylony, jednym krokiem naprzód z iskrzącemi oczyma i zaciśniętemi zębami, urągał im, stojąc niewzruszenie pod złotym świecznikiem.
Tak więc, przewidując potrzebę, wnieśli broń tutaj!! to była zbrodnia.... spojrzeli się wszyscy przestraszeni, lecz ponieważ wszyscy zawinili, więc każdy się prędko uspokoił. Powoli całe zgromadzenie odwróciło się od suffeta, dysząc wściekłością, po raz już drugi cofnęli się przed nim.
Przez chwilę zostawali nieruchomi, wielu jednak zapragnęło dotknąć go boleśnie i szeptali tak, iż Hamilkar dosłyszał te słowa w tłumie:
— Odmawia przez współczucie dla swojej córki!
— Ponieważ ona wybiera sobie kochanków między jurgieltnikami.
Hamilkar zachwiał się i szukał wzrokiem Schahabarima, lecz ten nieporuszony był na swem miejscu, zaledwie można było dostrzec jego śpiczastą czapkę. Wszyscy teraz naigrawali się z suffeta a z wzrastającem jego udręczeniem ich radość się powiększała. Zewsząd słyszeć się dawały urywane wśród wycia frazesy:
— Widziano jednego z barbarzyńców opuszczającego komnatę twej córki.
— W poranek miesiąca Tammouz.
— To był ten sam, który ukradł zasłonę bogini.
— Ale mąż pięknej postaci.
— Wyroślejszy od ciebie.
Bohater zerwał swą tiarę, oznakę swojej godności, tiarę ośmiorzędną symboliczną, w środku której tkwiła muszla szmaragdowa, i obiema rękami rzucił ją o ziemię; złote obrączki rozleciały się zdruzgotane, perły zadźwięczały po taflach posadzki. Ujrzano wtedy na odkrytem czole wodza szeroką bliznę wijącą się jak wąż pomiędzy brwiami. Wszystkie członki jego drżały ze wzruszenia. Wstąpił na boczne stopnie prowadzące do ołtarza... Chciałże poświęcić się bóstwu? ofiarować się na całopalenie? Powiewy płaszcza wzruszały promykami świecznika chylącemi się do stóp jego, gęsty kurz wzniecony krokami otoczył go nakształt obłoku. On stanął przy nogach spiżowego kolosu, ujął w rękę garść pyłu, którego sam widok przyprawiał o drżenie Kartagińczyków, i mówił:
— Przez sto płomieni waszych duchów, przez ognie Kabyrów, przez gwiazdy, meteory i wulkany, przez wszystko co pali, pragnienie pustyń i sól oceanów, przez jaskinie Hadrumetu i krainy zmarłych, przez skończenie wszystkiego, popioły waszych synów i przodków waszych, z któremi ja łączę i moje, ty Wielka Rado stu Kartaginy, kłamiesz, oskarżając moją córkę, a ja Hamilkar Barkas, suffet morza, naczelnik zgromadzenia bogaczów, władca ludu, przed Molochem z byczą głową przysięgam... — zastygły oddechy we wszystkich piersiach, spodziewano się czegoś okropnego — a on kończył silniejszym i donośnym głosem: — że jej nie powtórzę nawet tych oszczerstw!
W tejże chwili służebnicy świątyni ubrani w złote grzebienie weszli, jedni z purpurowemi gąbkami w ręku, inni z palmowemi gałązkami; podnieśli firankę z hiacyntu rozwieszoną przed drzwiami i przez ten otwór ukazało się w głębi innych sal cudowne niebo, zrumienione jutrzenką, które zdawało się być dalszym ciągiem sklepienia rozpościerającego się nad błękitnem morzem. Słońce, wyłaniając się z przezroczych fal, witało światy. Strumienie. rażących blasków oblało złotem pierś spiżowego kolosa, podzieloną na siedm przegród okratowanych. Paszcza z czerwonemi zębami otwierała się w potwornem ziewaniu, olbrzymie nozdrza były rozdęte straszliwie. Blask dzienny go ożywił i nadał pozór okropniejszy jeszcze, jakgdyby ten bóg potworny zapragnął łączyć się z poranną gwiazdą i przebywać razem ponad sferami.
Tymczasem pochodnie rozrzucone gasły tu i owdzie, pozostawiając niby krwawe plamy na płytach z masy perłowej. Starszyzna, chwiejąc się ze znużenia, chciwie oddychała świeżym wietrzykiem poranku. Krople potu spływały po bladych ich licach, zmęczeni krzykiem sami się już prawie słyszeć nie mogli. Jednak gniew przeciw suffetowi nie przeminął. Żegnali o wykrzyknikami pełnemi pogróżek. Hamilkar podobnież im odpowiadał.
— Do przyszłej nocy, Barkasie, w świątyni Eschmuna.
— Będę tam.
— Wzywamy cię przed sąd senatu.
— A ja was przed sąd ludu.
— Strzeż się, bo zginiesz na krzyżu.
— A wy rozszarpani na ulicach!
Nareszcie, gdy wyszli za próg dziedzińca, zamilkli wszyscy.
Laufry i woźnice czekali u bramy. Większa liczba bogaczy miała zaprząg w białe muły. Suffet skoczył na rydwan, ujął cugle a jego rumaki, uderzając kopytami w odskakujące kamyki, pędziły przez Mappale tak prędko, iż sęp srebrny umieszczony na końcu dyszla, zdawał się lecieć w powietrzu. Droga szła przez pole Mappalów, zasiane kamiennemi nagrobkami piramidalnej formy, każdy z wyrzeźbioną ręką otwartą, wyobrażającą jakoby zmarły spoczywający pod nim, wołał o coś do nieba. Dalej były chatki ulepione z ziemi, gałęzi i sitowia, wszystkie kształtem stożkowym; niskie mury z kamieni, rowy napełnione wodą, płoty kaktusowe lub maty plecione z trawy, dzieliły nieregularne te mieszkania, które się skupiały coraz więcej ku ogrodom suffeta.
Hamilkar zwracał spojrzenia na wielką wieżę o trzech piętrach, formującą trzy olbrzymie cylindry, pierwszy był z kamieni, drugi z cegieł, trzeci z drzewa cedrowego a zakończone były kopułą miedzianą, wspartą na dwudziestu czterech kolumnach, między któremi spadały nakształt wieńców łańcuszki bronzowe „Ten budynek górował ponad gmachami rysującemi się na prawo, a mieszczącemi w sobie magazyny i domy handlowe, w głębi zaś alei cyprysowej podobnej do dwuch ścian z bronzu, ukazywał się pałac przeznaczony dla kobiet.
Kiedy wóz turkoczący przebył ciasną wjazdową bramę, zatrzymał się pod wielką szopą, gdzie konie na tręzlach trzymane, karmiły się zżętą trawą. Cała służba wybiegła na spotkanie, zrobił się zgiełk ogólny. Niewolnicy przebywający zwykle przy pracach wiejskich, teraz, uciekając przed barbarzyńcami, zgromadzili się w Kartaginie. Rolnicy, okryci skórą zwierząt, ciągnęli łańcuchy przytwierdzone do ciężarów, robotnicy z fabryk purpury mieli ręce czerwone jak kaci, żeglarze nosili zielone czapki, rybacy, łowcy korali i strzelcy mieli zarzucone sieci na ramionach; służba zaś z Megary ubierała się w tuniki białe lub czarne, skórzane spodnie i czapeczki ze słomy, pilśni lub płótna — stosownie do rodzaju wypełnianych obowiązków.
Za niemi cisnął się tłum nędzarzy w łachmanach. Ci żyli bez żadnego zajęcia, zdala od mieszkań spędzali noce w ogrodach, żywili się resztkami spożywanego jadła; był to chwast ludzki wegetujący pod cieniem pałacu. Hamilkar znosił ich przez pogardę i przez przezorność... Wszyscy na oznakę radości pokładli kwiaty w swe uszy. A wielu z nich dotąd nie widziało nigdy jeszcze swego władcy.
Między temi tłumami przebiegali ludzie uczesani jak sfinksy, uzbrojeni w długie kije, któremi, uderzając w prawo i w lewo, rozpędzali ciekawą tłuszczę, broniąc, aby nie tłoczono się na suffeta.
Gdy go ujrzano, rzucili się: wszyscy na ziemię wołając: „Źrenico Baala, witaj nam w domu twoim!”. Pomiędzy szeregami tak korzących się ludzi, wystąpił Abdalonim, główny intendent, ustrojony w mitrę białą i posunął się ku Hamilkarowi z kadzielnicą w ręku.
Wtedy i Salammbo zeszła ze schodów galerji.
Długi orszak służebnic postępował za nią, pomiędzy temi wyróżniały się murzynki noszące czarne paciorki na głowie, zamiast przepaski złotej jaką ściskały swe czoła Rzymianki. Inne miały we włosach srebrne strzały, motyle ze szmaragdów, łub długie igły błyszczące od słońca.
Wśród barwy białej, żółtej i niebieskiej ich strojów, świeciły spinki, naszyjniki, frendzle i bransolety, słychać było szelest lekkich materyj zmieszany z stukotaniem sandałów i odgłosem stąpania nóg bosych. Tu i owdzie wielki eunuch, idący za niewolnicami, uśmiechał się bezmyślnie. Kiedy okrzyki mężczyzn ucichły, wtedy kobiety stojące na schodach z hebanu, ukrywszy twarze w szerokie rękawy szat swoich, wydały naraz krzyk przeraźliwy, podobny do wycia wilków a tak gwałtowny i silnie brzmiący, że wielkie schody całe zadrżały jakby trącona lira.
Zasłony niewolnic i cienkie i pręciki papyrusów igrały z łagodnym powiewem wietrzyka. Było to w miesiącu Schebat, podczas mocnej zimy; kwiaty granatów rysowały się na jasnym lazurze nieba a poprzez ich gałązki widzieć się dawało morze z oddaloną wyspą na poły we mgle niknącą. Hamilkar zatrzymał się, spostrzegłszy Salammbo. Przyszła mu ona na świat po stracie kilkorga dzieci płci męskiej. Zwykle urodziny córek uważane były za klęskę u wyznawców religji słońca. Bogowie przecież pocieszyli go później, zsyłając jeszcze syna, jednakże on uważał się niejako zawiedziony w swoich nadziejach, i teraz niby ciężko ukarany za wyrzeczone przeciwko niej przekleństwo.
Salammbo postępowała zwolna. Perły w mieniących się barwach spadały od jej uszu aż do łokci, włosy ufryzowane otaczały głowę na kształt obłoku; na szyi miała blaszki małe kwadratowe ze złota, z wyobrażeniem kobiety umieszczonej pomiędzy dwoma spinającemi się lwami. Cały ubiór dziewicy naśladował w zupełności dziwaczne przystroje bogini, szata hiacyntowa z szerokiemi rękawami ściskała ją w pasie, rozchodząc się u dołu. Wargi umalone cynobrem podwyższały jeszcze białość drobnych zębów, a antymonjum na powiekach czyniło jeszcze większemi jej oczy. Nosiła sandałki z piór ptasich na wysokich obcasach, lica zaś jej były nadzwyczajnie blade, zapewne z powodu zimna.
Przystąpiła do Hamilkara ze spuszczoną głową a nie podnosząc oczu mówić zaczęła:
— Cześć ci, o źrenico Baalów! Niechaj Bogowie zsyłają tobie triumfy i spokój, radość i skarby! o panie. Serce moje tak długo było smutne i dom utęskniony. Lecz kiedy pan nasz w dom swój powraca, to niby zmartwychwstający Tammouz spojrzeniem swoim roznieca szczęście i nową siłę budzi w uśpionem życiu.!..
Wzięła z rąk Taanah małą podłużną czarę, w której przyprawiona była mieszanina z wina, mąki, masła i kardamonu.
— Pij, panie, na zdrowie twoje, — rzekła — ten napój powitania przyrządzony przez twą służebnicę.
On odrzekł:
— Błogosławieństwo tobie, — i przyjął machinalnie złotą czarę, którą mu podawała.
Przez chwilę jednak zatopił w córkę wzrok tak badawczy i bystry, że dziewica zmieszana wyszeptała:
— Czy wiadomo ci panie?...
— Tak, wiem już wszystko — odrzekł Hamilkar cichym głosem.
Byłoż to wyznanie z jej strony? czy ona mówiła o barbarzyńcach? Suffet dodał kilka słów ogólnych o niepokoju publicznym, Który spodziewa się uciszyć.
— O, ojcze, — przemówiła Salammbo — niepodobna ci będzie wynagrodzić tego, co jest niepowrotnem.
Na te słowa Hamilkar cofnął się nagle, Salammbo spojrzała zdziwiona, ona nie myślała o Kartaginie tylko o strasznem świętokradztwie, w którem uważała się za mimowolną wspólniczkę. Ten mąż, przed którym drżały legjony całe, którego ona zaledwie znała, przerażał ją jak Bóg! Więc on odgadł i wiedział wszystko. Ach, coś strasznego zapewne nastąpi... Dziewica wyjąkała: „Łaski!”
Suffet spuścił głowę. Ona chciała się oskarżyć, ale nie śmiała przemówić, chociaż czuła wielką potrzebę użalić się i być pocieszoną! Ojciec jej zwalczył w sobie chęć przełamania przysięgi. Wstrzymał się jednak tylko przez dumę i nie przemówił, aby nie rozjaśniać błogiej niepewności. Utkwił tylko wzrok swój na nowo w dziewicę tak głęboko, jakgdyby chciał zajrzeć aż w głąb jej serca. Salammbo powoli chwiejąca się, chyliła głowę ku ziemi: czuła się przybitą tym strasznym wzrokiem. Dumny jej ojciec powziął straszną pewność, że jego córa spoczywała w uściskach barbarzyńcy... Zadrżał, podniósł swe pięście... Dziewica wydała krzyk przytłumiony i padła na ręce otaczających ją kobiet.
Hamilkar odwrócił się, a służba cała udała się za nim. Rozkazał otworzyć magazyny i weszli do wielkiej sali z której jak promienie z jednego ogniska rozstrzelały długie kurytarze prowadzące do innych sal. Kamienna tarcza umieszczona była na środku, a wokoło niej słupki, które podpierały poduszki ułożone na dywanach.
Suffet szedł zrazu gwałtownemi krokami, oddech miał gorący, uderzał piętami o ziemię i przesuwał ręką po czole, jak człowiek odganiający napastnicze muchy. Lecz wkrótce wstrząsnął głową, a widząc na gromadzone bogactwa uspokoił się; myśl jego błądziła za wzrokiem po licznych kurytarzach i zagłębiała się w sale przepełnione najrozmaitszemi skarbami. Widzieć tam można było bronzy i sztaby srebra, szyny żelaza, drogie nieznane kruszce pochodzące z dalekich zamorskich krajów. Guma z ojczyzny murzynów znajdowała się w workach z kory palmowej, złoty piasek nagromadzony w skórzanych sakwach, z których się rozsypywał po ziemi. Cieniutkie włókna z roślin morskich wisiały pomiędzy lnami Egiptu, Grecji, Taprobanu i Judei; polipy, jak duże krzaki jeżyły się około murów, a pomieszana woń perfum, skór, korzeni, piór strusich zawieszonych w wielkich pękach pod sklepieniem, zapełniała powietrze. Przed wejściem na każdy kurytarz, były ustawione zęby słoniowe, w sposób formujący łuki ponad drzwiami.
Nakoniec suffet rozpatrzywszy się w tem wszystkiem, wstąpił na tarczę z kamienia. Wszyscy intendenci stanęli ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma i schylonemi głowy. Jeden tylko Abdalonim podniósł z dumnym wyrazem swą śpiczastą mitrę.
Hamilkar wezwał do sprawozdania naczelnika od żeglugi: byłto stary marynarz z powiekami przewróconemi od działania wiatru i z białemi kosmykami włosów spadających na ramiona i piersi, co wyglądało, jak gdyby burze morskie pianą ozdobiły jego brodę. Opowiadał on, że wysłał flotę przez Gades i Tymiamatę dla okrążenia krańców południa i przylądku Aromatów, aby dosięgnąć Ezyongaberu. Inne statki przeznaczone do podróży na zachód, postępowały w tym kierunku przez trwanie czterech księżyców nie napotkawszy lądu. Wkońcu zawikłały się w rośliny podwodne; stać musiały nieruchome i słyszały tylko bezustanny szum katarakt; gęste mgły krwawego koloru zaćmiewały słońce. Powiew wiatru przeciążony silnemi zapachami odurzył całą osadę i dotąd jeszcze pamięć o niej jest tak zmącona, że nie umieją nic opowiedzieć. Przecież mimo to dosięgnęli rzek Scytów, dostali się do Kolchidy, do Jugrów, Estów, porwali na archipelagu tysiąc pięćset dziewic i rozpędzili wszystkie cudze okręty żeglujące poza przylądkiem Estrymon dla tego, żeby nikt nie znał tej drogi. Król Ptolomeusz jednak zatrzymał kadzidła Szesbaru. Elatya, Syrakuzy, Korsyka i wyspy nic nie dostarczyły, a stary żeglarz przyciszonym głosem dodał, iż Numidzi zabrali jednę trimemę w Pusikadzie: — „Gdyż połączyli się z barbarzyńcami, panie”
Hamilkar ściągnął groźnie brwi i dał znak do mówienia przywódcy karawan; ten zbliżył się okryty długą brunatną suknią bez przepaski, z głową owiniętą białą materją, która, podwiązując mu brodę, spadała na plecy.
Karawany zwykle wychodziły w czasie zimowego porównania dnia z nocą. Lecz teraz niestety z tysiąca pięciuset ludzi, którzy się udali do Etjopji zaopatrzeni w wyborowe wielbłądy, nowe sakwy i obfite zapasy, jeden tylko powrócił do Kartaginy; inni poginęli ze znużenia, lub błąkali się w pustyniach; ten jeden dziwy opowiadał, że widział poza Czarnym Haruszem kraj zamieszkany przez same wielkie małpy, dalej znów niezmierne państwa, w których wszelkie używane sprzęty były ze złota, rzekę białą jak mleko a szeroką jak morze, lasy z drzew niebieskich, wzgórza z samych wonności, potwory z ludzką twarzą żyjące na skałach, a których źrenice, rzucając spojrzenia, rozwijały się jak kwiaty, gdzieindziej znowu wybrzeża jezior zaludnione smokami, i góry z kryształu, na których spoczywało słońce. Inni zaś szczęśliwie wrócili z Indyj, sprowadzając pieprz, pawie i nowe tkaniny. Co do tych, którzy mieli sprowadzić chalcedony przez Syrję koło świątyni Amona, ci, bezwątpienia zginęli w piaskach. Karawany z Getulji i Fazzany dostarczyły swe zwykłe produkty, lecz naczelny przewódca nie Śmiał wyprawiać ich znowu w tym czasie...
Hamilkar zrozumiał, że jurgieltnicy zajmowali całą drogę... Z głuchym rykiem wsparł się na ręce, a przystępujący rządca folwarków taką obawą był przejęty, iż drżał cały pomimo barczystych ramion i czerwonych oczu. Twarz jego płaska była jak u brytana, na głowie miał siatkę z włókna kory, w pasie przepaskę z niewyprawnej skóry lamparta i dwa długie błyszczące kordelasy u boku. Kiedy władca zwrócił się ku niemu, on rozpoczął krzykliwie świadczyć się Baalami „Że w tem nie ma jego winy, że nie mógł w niczem zapobiec, że robił wszystko, co do niego należało. Obserwował powietrze, grunta, gwiazdy — zakładał plantacje w właściwej porze — obcinał gałęzie przy zmianie księżyca, dozorował niewolników, oszczędzał ich odzieży.“
Hamilkar zniecierpliwiony tą czczą gadaniną klasnął językiem, a człowiek z kordelasami zmienił natychmiast ton mowy:
— Ach panie, barbarzyńcy wszystkich wymordowali i wszystko zniszczyli. Trzy tysiące stóp drzewa ścięte w Maschali, w Ubado zaś rozbite spichrze, zasypane studnie; z Tedesu zabrali tysiąc pięćset gomorów mąki, w Marazzanie wyrznęli pasterzy, zjedli stada, spalili dom twój, Panie, twój piękny dom z cedrowych belek... Niewolnicy z Tuburbo w czasie zrzynania owsa uciekli w góry, a muły, osły, woły taormińskie i konie oryngskie uprowadzili z sobą tak, że wszystko, co do jednego przepadło! To straszna plaga, o Panie, ja nie chcę przeżyć strat takich!... i powtarzał płacząc: — Ach gdybyś wiedział, o panie, jak pełne były spichlerze, jakie świecące pługi, jakie barany i byki...
Gniew suffeta wybuchnął tym razem i wykrzyknął: — „Przestań, czyż jestem nędzarzem? Żadnych kłamstw nie zniosę, mówcie prawdę; chcę wiedzieć co straciłem aż do ostatniego sykla i ostatniego kaba. Abdalonimie, podaj mi rachunki z okrętów, karawan, gospodarskie i domowe. Jeżeli sumienie wasze nie jest czyste, drżyjcie... Nieszczęście nad głowami waszemi! A teraz idźcie. — Intendenci oddalali się, cofając tyłem i kłaniając do samej ziemi.
Abdalonim zaś wyjąwszy z szafki będącej w murze sznury z węzłami, zwoje płótna i papyrusu, oraz na łopatkach baranich drobnym charakterem ryte pismo, przedstawiał Hamilkarowi, podając mu nadto do rąk ramki drewniane, w których były ponawlekane na sznurkach gałki złote, srebrne i rogowe. Nareszcie zaczął czytać:
— „Sto dziewięćdziesiąt dwa domy w Mappalach wynajęte nowym Kartagińczykom za opłatą jednego beka na księżyc.”
— A to za drogo, — oszczędzaj biedaków i pamiętaj notować nazwiska tych, którzy ci się zdawać będą odważnymi; a razem staraj się dowiedzieć, czy są przywiązani do Rzeczypospolitej. Dalej?
Abdalonim zawahał się zdziwiony tą wspaniałomyślnością. Suffet wyrwał mu z rąk tasiemki płócienne.
— A to co znaczy znowu? — trzy pałące obok Khamona po dwanaście kezitah na miesiąc! — podwyż ma dwadzieścia. Nie myślę być zdzieranym przez bogaczów!
Intendent z niskim ukłonem wyliczał dalej:
— Pożyczono Tigilasowi, dwa kikary z trzecim procentem, aż do końca tej pory roku, a na przedsięwzięcie morskie żeglugi, w Bar-Malkarth znów tysiąc pięćset syklów na zastaw trzydziestu niewolników. Lecz z tych dwunastu żyć przestało w bagniskach solnych.
— Zapewne nie byli dość silni, — rzekł śmiejąc się Hamilkar. — To mniejsza, pomimo to, wypada rozpożyczać pieniądze i trzeba pożyczać na różne przedsiębiorstwa według odpowiedzialności, jaką przedstawiają żądający pożyczki.
Następnie intendent zabrał się do wyszczególnienia, co przynosiły kopalnie żelaza w Annabie, połów korali, fabryki purpury, odbiór podatków od podwładnych Greków, wysyłki pieniędzy do Arabji, gdzie dziesięć razy większy walor miało złoto i zdobycze żeglugi, potem odliczono dziesięcinę na świątynię bogini, a Abdalonim dodał: — „za każdym razem przedstawiłem o czwartą część mniejszy dochód, panie!” Hamilkar policzył gałki dźwięczące w palcach.
— Dość. — Wiele zaś wydałeś?
— Stratoniklesowi z Koryntu i trzem kupcom aleksandryjskim na kwity tu złożone, dziesięć tysięcy drachm ateńskich i dwanaście talentów złota syryjskiego. Żywienie załogi okrętowej wynosi do dwudziestu min przez księżyc dla jednej triremy.
— Wiem o tem. — A wiele straconych?
— Oto rachunek na tych ołowianych blaszkach, — odrzekł intendent; co do okrętów najmowanych, ponieważ często trzeba było rzucać ładunek w morze, zatem straty niejednostajne pokrywali stowarzyszeni. Za liny pożyczone od arsenału, których niepodobna było zwrócić, Syssyci zażądali ośmset kesitah przed wyprawą Utycką.
— I znowu oni, — szepnął Hamilkar spuszczając głowę, zatonął na chwilę w zadumie przygnębiony ciężarem prześladowań i nienawiści, jakie czuł nad sobą. — Ależ nie widzę jeszcze wydatków z Megary. — Abdalonim blednąc, wyjął znowu tabliczki sykomorowe nawleczone na skórzanych sznurkach.
Suffet słuchał ciekawie wyliczania szczegółów domowych, nie przerywając monotonnego powtarzania cyfer. Nagle głos Abdalonima przycichnął i on sam, dozwoliwszy upaść na ziemię listkom drewnianym, rzucił się na twarz z wyciągniętemi rękami, jak zwykli byli czynić winowajcy.
Hamilkar bez wzruszenia podniósł tabliczki rozrzucone — lecz wkrótce oczy jego zabłysły dzikim ogniem i wargi się poruszyły gwałtownie, gdy spostrzegł w wydatkach jednego dnia, wymienioną niesłychaną ilość skonsumowanego mięsa, ryb, ptastwa, win, przypraw, oraz potłuczonych waz, ubytek niewolników, straty dywanów etc. Abdalonim wciąż bijąc czołem o ziemię, wyjaśnił, że to był dzień festynu barbarzyńców, — że niepodobna było oprzeć się rozkazom senatu i że oprócz tego Salammbo nakazała nie szczędzić kosztów na ugoszczenie żołnierzy.
Na imię swej córki suffet zerwał się gwałtownie. Po chwili jednak, ściskając zęby, przysiadł napowrót na poduszkach i rozrywał frendzle paznokciami, oddychając ciężko z utkwionym w jeden punkt wzrokiem. — „Wstań”, — przemówił nareszcie i postąpił sam z miejsca. Abdalonim szedł za nim, nogi mu się trzęsły, jednak ujmując sztabę żelazną, zaczął z wysileniem wyważać płyty. Drewniana tarcza odskoczyła i wkrótce ujrzeli się na długim kurytarzu, w którym było wiele ogromnych pokryw zamykających skrzynie wkopane w ziemię, a napełnione zbożem.
— Spojrzyj, Źrenico Baala, — mówił drżący intendent — mamy jeszcze dosyć zapasów; skrzynie te są głębokie na pięćdziesiąt łokci każda a napełnione do brzegu. Podczas twojej nieobecności kazałem wydrążać takie schowania wszędzie, w arsenałach, w ogrodach i dom twój jest dziś tak pełen zboża, jak serce twoje mądrości. — Uśmiech zadowolnienia przemknął po licu Hamilkara. — „To dobrze, Abdalonimie”, a schylając się do ucha wiernego sługi, powiedział: — „Rozkaż sprowadzać zboże z Etrurji, z Brucjum, skąd chcesz tylko i po jakiejkolwiek cenie. Gromadź je i strzeż pilnie. Potrzeba, abym posiadał sam wszystko zboże Kartaginy“.
Kiedy doszli do końca korytarza, Abdalonim kluczami wiszącemi u pasa, otworzył wielką komnatę kwadratową podzieloną w środku słupami cedrowemi. Stosy monet złotych, srebrnych i miedzianych ułożone na stołach, lub w framugach zajmowały wysokość czterech ścian aż do belki; na wielkich skórach z hippopotama spoczywały w kątach pełne worki a rozrzucone po płytach posadzki miljardy tworzyły wzgórza, między któremi niektóre wyglądały niby zrujnowane kolumny.
Sztuki olbrzymich monet kartagińskich z wyobrażeniem Tanity na koniu pod drzewem palmowym, mieszały się z pieniążkami różnych osad oznaczone mi bykiem, gwiazdą, globusem, lub półksiężycem; dalej można było widzieć znaczne sumy w monetach wszelkiej wartości i rozmiaru, z czasów i wieków różnych od starych pieniędzy assyryjskich, cienkich jak paznokieć do używanych w Laeguma tak grubych, jak ręka; były także guziki z Eginy, tabliczki baktrjańskie i małe trójkątne monety ze starożytnej Lacedemonji; wiele z nich było okrytych rdzą, pogiętych, opleśniałych wilgocią, lub sczerniałych od ognia; wydobytych z głębiny morskiej lub zebranych przy oblężeniu jakiemś ze zgliszczy domów. Suffet policzył naprędce, czy sumy przedstawiane odpowiadały korzyściom i stratom poniesionym, i wnet zauważył trzy wypróżnione całkiem skrzynie. Abdalonim odwrócił głowę z wyrazem najwyższego wstrętu, — a pan jego domyślając się przyczyny tego ubytku, postanowił nie pytać go więcej.
Poszli dalej przez następne kurytarze i sale, aż przybyli do drzwi, przed któremi na straży stał człowiek przykuty w pasie łańcuchem do muru. Był to zwyczaj Rzymian, świeżo przyjęty w Kartaginie. Broda i paznokcie tego nieszczęśliwego wyrosły do potwornej długości, cała postać chwiała się to w lewo, to w prawo bezustannem kołysaniem, jak to bywa u bezmyślnych zwierząt.
Jak tylko rozpoznał Hamilkara, zwrócił się ku niemu wołając: „Łaski, o Źrenico Baala, łaski, każ mnie zabić, już dziesięć lat nie widziałem słońca! Na pamięć ojca twojego, ulituj się nademną!...
Hamilkar bez odpowiedzi na tę skargę, klasnął w ręce i w tej chwili ukazało się trzech ludzi, którzy złączonemi siłami odrzucili ogromną belkę zamykającą drzwi. Suffet ujął pochodnię i zagłębił się w ciemności.
Uważano to miejsce za grób familijny, jednak znajdowała się tam jedna tylko olbrzymia studnia dla zmylenia złodziei, nie zawierająca nic w sobie. Hamilkar poszedł tędy, następnie schyliwszy się, za* kręcił będący na kółkach ogromny kamień młyński, i odkrytym otworem dostał się do sali zbudowanej w kształcie ostrokręgu. Bronzowe łuski okrywały całe ściany; w środku na piedestale z granitu wznosił się posąg Kabira zwanego Aletes, wynalazcy kopalń w Celityberji. Wokoło niego na ziemi ułożone na krzyż znajdowały się złote tarcze i czary srebrne dziwnej formy nie mogące służyć do użytku; był bowiem zwyczaj przetapiać tak znaczną ilość drogiego kruszczu, aby tym sposobem zapobiec trwonieniu i poruszaniu go z miejsca.
Suffet swoją pochodnią rozświecił lampę górniczą przytwierdzoną do czapki bożyszcza. Natychmiast promienie żółte, zielone, niebieskie, fioletowe, koloru wina i koloru krwi zabłysnęły w sali. Była ona napełniona diamentami mieszczącemi się w złotych tykwach pozawieszanych jak świeczniki na słupach bronzowych, lub na stosach wznoszących się około ściany. Znajdowały się tu kalaisy wydobyte z łona gór za pomocą proc. Krwawniki utworzone z wilgoci rysiów, glossopetry upadłe z księżyca, tjanosy, beryle, zandastry, brylanty, trzy gatunki rubinów, cztery rodzaje szafirów i dwanaście odmian szmaragdowych. Kamienie te migotały rozlicznemi barwami, podobne do kropel mleka, do błękitnych sopli lodu, do srebrzystego proszku oraz wydawały z siebie ogień bijący w kaskadach, promieniach i gwiazdach.
Skałki piorunowe pochodzące od gromów, leżały obok chalcedonów, które niweczyły działanie trucizny. Były i topazy z góry Zabarka chroniące od trwogi. Opale baktyrjańskie, które zapobiegały pronieniom niewiast i rogi Ammona umieszczane zwykle nad łożem dla sprowadzania snów przyjemnych.
Błyski diamentów i światło lampy odbijały się w wielkich tarczach złotych. Hamilkar stał uśmiechnięty z założonemi rękoma, ciesząc się nie tyle tym widokiem, co przeświadczeniem o niezmiernych swoich bogactwach, które wydawały się niedostępne, nie wyczerpane i nieskończone. Wspomnienie przodków spoczywających pod jego stopami, wzbudziło mu w sercu silną wiarę w nieśmiertelność. Czuł się zbliżonym do tych podziemnych duchów... i wielka radość go opanowała. Strumienie różnobarwnych świateł — bijące na twarz suffeta wydawały mu się wątłą siat ką, jaka przez dziwne otchłanie wiązała go jeszcze ze światem... Nagle myśl nowa nabawiła go dreszczu.. postąpił ku ścianie wznoszącej się poza posągiem. Tam przypatrzył się pilnie tatuowaniom na swej ręce, wyszukując linji horyzontalnej i dwuch pochyłych, co oznaczało w cyfrach chananejskich liczbę trzynaście. Wtedy odrachował do trzynastu blaszki bronzowe, odrzucił swój szeroki rękaw i prawą ręką wskazywał inne linje niedojrzane prawie na swej dłoni, przesuwając delikatnie palcami, jak gdyby przy graniu na lirze. Potem zapukał wielkim palcem siedem razy w belkę i cała część ściany się odwróciła.
Natenczas dała się widzieć ukryta tam piwnica, w której chowano przedmioty tajemnicze niemające ani nazwy, ani oznaczonej wartości. Hamilkar zstąpił po trzech stopniach, wziął ze srebrnej kadzi skórę antylopy pływającą w czarnym jakimś płynie i wyszedł. Abdalonim zjawił się znowu przy nim — uderzając podłogę swą długą laską ozdobioną dzwoneczkami przy gałce i wywołując przed każdemi drzwiami imię Hamilkara z dołączeniem pochwał i błogosławieństw. Na galerji okrążającej wszystkie kurytarze znajdowały się nagromadzoe worki z lauzonją, glina z Lemnos i skorupy żółwiowe napełnione perłami. Suffet przechodził, nie zwracając uwagi nawet na olbrzymie kawały bursztynu, który przecież szczególniej był ceniony, jako utworzony z promieni słonecznych. Obłok wonnych wyziewów otoczył ich wkoło. „Otwórz drzwi”, rzekł Hamilkar i weszli w miejsce, gdzie wielu ludzi pół obnażonych wyrabiało ciasto, tłułio zioła, rozżarzało węgle, rozlewało oliwę w naczynia, otwierało i zamykało szuflady owalne wydrążone w ścianach a tak liczne, iż przypominały wnętrze ula a były napełnione mirabolanami, bdelium, szafranem i fiołkami. Wszędzie pełno było balsamicznej żywicy, proszków, flaszeczek szklanych, gałązek ziół wonnych, listków różanych, tak, że wyziewy pomieszane zaduszały powietrze, pomimo kłębów storaksu, który się palił na umieszczonych pośrodku trójnogach. Dozorca wyrobów pachnących, blady i cienki jak świeca woskowa, stanął przed suffetem, rozcierając w rękach zwitek metopionu, inni zaś dwaj rozsypywali u nóg władcy listki wonnego bakcarysu. On odsunął ich z pogardą, albowiem byli to cyrenejscy zbrodniarze, których cierpiano jedynie dla znakomitych zdolności w swoim kunszcie. Dla okazania swych starań dozorca przedstawił suffetowi na bursztynowej łyżce odrobinę malobartu, przebijając szydłem trzy bezoary indyjskie. Władca, który znał się dobrze na wszelkich podstępach, wziął róg napełniony balsamem, zbliżył go do ognia i nachylił nad swoją suknią; ukazała się brunatna plama, dowód oszukaństwa; wtedy Hamilkar zmierzył ostrym wzrokiem zarządcę fabryki i nie mówiąc słowa, z pogardą rzucił mu w twarz róg gazelli. Jakkolwiek oburzony był fałszerstwem popełnionem z jego uszczerbkiem, przecież ujrzawszy pakiety kosztownej lawendy, którą wysyłano do krajów zamorskich, nie zaniedbał wydać rozkazu, aby mieszano ją z antymonem dla powiększenia wagi.
Następnie zapytał, gdzie się znajdują trzy pudełka psagdasu, przeznaczone do jego użytku.
Dozorca wyznał, że nic o nich nie wie od czasu, kiedy żołnierze wpadli z dobytemi nożami i straszliwym wyciem, a on im otworzył składy...
— Więc obawiałeś się ich więcej jak mnie? — ryknął suffet, a źrenice jego jak błyszczące pochodnie wśród dymu zwróciły się na wybladłego człowieka, który wydawał się jak gdyby dopiero co obudzonym: — Abdalonimie, przed wschodem słońca, niechaj go przepędzą przez rózgi. Na chłostę zasłużył. —
Ta strata prawie najmniej znacząca rozjątrzyła go najwięcej; albowiem mimo usiłowań, żeby barbarzyńców usunąć z myśli, spotykał ich na każdym kroku. Ich nadużycia połączone były z hańbą córki, a on pragnął, aby wszyscy wiedzieli, że ich przed nim wspominać nie wolno. Tymczasem mała drobnostka przypomniała mu najcięższy cios, 1 znowu porwany żądzą wyśledzania wszystkiego rzucił się zwiedzać po kolei szopy, składy drzewa, żelaza i powrozów, miodu, wosku, wyroby marmurów i magazyny silfium.
Następnie udał się na drugą stronę ogrodów, aby zobaczyć rzemieślników rozlicznych, których robotą handlowano. Tam krawcy wyrabiali odzież, inni wiązali sieci, czesali włosie na materace, wykrawali sandały; robotnicy egipscy ostremi muszlami gładzili papyrusy, słychać było warsztat tkaczy i kowadła puszkarzy.
Hamilkar do tych ostatnich przemówił: — Kujcie miecze bez ustanku, gdyż ich potrzeba. — Potem wyjął z zanadrza skórę antylopy moczoną w truciznie i rozkazał, aby mu z niej przyrządzono pancerz mocniejszy niż z bronzu i niedostępny płomieniom ani żelazu.
Od chwili znajdowania się między robotnikami, Abdalonim chcąc odwrócić gniew suffeta, starał się rozjątrzyć go na nich i czernił ich zatrudnienia.
— Co to za robota, to wstyd, doprawdy pan jest za dobry dla nich. — Hamilkar przecież nie zwracał uwagi na te poduszczenia i oddalił się nic nie mówiąc. Wkrótce jednak był zmuszony się zatrzymać, gdyż całą drogę zawaliły wielkie drzewa okopcone od góry do dołu, jak się to spotyka czasem w lasach, gdzie pasterze koczują; dalej groble były poprzerywane, w rowach wyschła woda, szczątki rozbitych naczyń, kości małp i t. p, rzeczy rozrzucone wśród błotnistych bagnisk. Gdzieniegdzie kawał materji rozwieszony był na krzewie, lub masa zgniłego kwiatu cytrynowego tworzyła żółtawe stosy. Widać było, że służba zaniedbała wszystko, sądząc, iż pan nie powróci więcej.
I tak za każdym krokiem odkrywał nowe spustoszenia, nową pamiątkę tej chwili, o której nie chciał nic wiedzieć. Trzeba mu było brodzić w purpurowych sabotach po błocie, deptać nieczystości, a nie móc dosięgnąć wszystkich tych złoczyńców, aby ich jednym pociskiem katapulty wyrzucić w powietrze!
Czuł się upokorzonym, że za niemi obstawał. Wszyscy go oszukali, zdradzili; a on nie mogąc zemścić się ani na żołnierzach, ani na senacie, ani na córce swej, doznawał gwałtownej chęci wywarcia tłumionego gniewu na kimkolwiek, i skazał odrazu do kopalń wszystkich niewolników przeznaczonych do robót w ogrodach.
Abdalonim tymczasem drżał za każdym razem, gdy widział Hamilkara zawracającego ku parkom. Lecz na teraz jeszcze udał się on drogą prowadzącą do młynów, skąd dochodził posępny odgłos.
Wpośród gęstej kurzawy obracały się ciężkie kamienie młyńskie urządzone w taki sposób, iż dwa ostrokręgi z porfiru ustawione były na sobie, jeden z nich wyższy, opatrzony lejkiem, kręcił się na drugim za pomocą mocnych drągów. Ludzie jedni popychali to koło siłą swych piersi i ramion, a drudzy zaprzęgnięci do niego ciągnęli z drugiej strony, Tarcie chomąt sformowało im około pachy zaropiałe wrzody, jak to się widuje czasem na grzbiecie osła. Czarny brudny łachman okrywający cokolwiek krzyże tych biedaków, wisiał do dołu i uderzał ich po łydkach jak bydlęcy ogon. Oczy mieli zaczerwienione, kajdany dzwoniły na nogach, piersi dyszały zgodnym przyspieszonym oddechem. Na ustach przytwierdzano im bronzowemi łańcuszkami kagańce, aby nie mogli jeść mąki; rękawice bez palców okrywały ich ręce, aby nie mogli jej nabrać.
Za wejściem pana drewniane belki silniej uderzyły, tłukąc ziarno na miazgę. Wielu upadło na kolana, lecz inni, kończąc robotę, przeszli po nich.
FHamilkar zapytał o Giddenema, dozorcę niewolników. Ukazał się on w całym przepychu piastowanej godności, bogato strojny w tunikę z cienkiej purpury, która rozcięta była na bokach; ciężkie obrączki wisiały mu w uszach, złoty sznurek jak wąż około drzewa owijał jego biodra. W palcach ozdobionych pierścieniami trzymał naszyjnik z paciorków agatowych.
Władca rozkazał odjąć kagańce, a wtedy wszyscy niewolnicy z okrzykiem zgłodniałych zwierząt rzucili się na mąkę, którą pożerać zaczęli zagłębiając twarz w jej zasypach.
— Ty ich zanadto wycieńczasz, — przemówił suffet.
Giddenem odpowiedział, że inaczej niepodobna mu było ich pokonać.
— Zyskałeś widać wiele na pobycie w Syrakuzańskiej szkole niewolników. Każ wejść innym. — Przedstawiali się tedy kucharze, klucznicy, masztalerze, roznosiciele lektyk, łaziebnicy, kobiety i dzieci. Wszyscy ustawieni w jednej linji od domu handlowego aż do parku zwierząt powstrzymywali oddech przejęci obawą. Milczenie panowało w Megarze, słońce rozciągało się nad laguną poniżej katakumb, tylko krzyk pawiów przerywał ciszę, a Hamilkar przechadzał się zwolna.
— Co mi po tych starcach? — mówił — wyprzedaj ich. Za wiele jest Gallów, a to są pijacy. Nie chcę też Kreteńczyków, gdyż kłamią. Zakupuj mi Kapadocjan, Azjatów i Negrów.
Dziwił się potem małej liczbie dzieci. „Wszakże każdego roku rodzina powinna dostarczyć nowego niewolnika”.
Rozkazał przedstawić sobie złodziei, leniwców i buntowników. Wyznaczał kary i robił wyrzuty Giddenemowi, a ten mruczał jak byk, spuszczając zmarszczone czoło do ziemi.
— Patrzaj, Źrenico Baalów, — mówił, wskazując rosłego Libijczyka, — oto jeden, którego schwytano przy zakładaniu sobie powroza na szyję.
— Więc ty pragniesz umrzeć — zapytał z pogardą władca.
A niewolnik nieustraszonym głosem odrzekł: „Tak jest.”
Wtedy nie myśląc o złym przykładzie, jaki to wywrzeć mogło, ani o stracie materjalnej, Hamilkar zawołał na służących:
— Bierzcie go!
Zapewne miał zamiar poświęcić na ofiarę biedaka, uprzedzając tym sposobem inne straszniejsze jakie nieszczęście. Lecz tymczasem uwaga jego zwrócona została na wielu ciężko pokaleczonych niewolników, których Giiddenem ukrył za drugiemi. — Hej! — zawołał, — kto tobie obciął prawą rękę?
— To żołnierz, Źrenico Baalów.
Dalej zapytał Samnity, który chwiał się cały, jak zraniona czapla.
— A tobie co się stało?
Tu wyszło na jaw, że temu sam rządca utrącił nogę sztabą żelaza.
To dzikie okrucieństwo oburzyło suffeta; wyrwał z rąk Giddenema naszyjnik z agatów wołając:
— Przeklęty pies, który szarpie powierzoną sobie trzodę! kaleczyć niewolników, o jasności Tanity! Wszakże ty niszczysz swojego pana! Niechaj go zakopią żywcem w gnoju. A gdzie są ci, których brakuje tutaj? Czyliż ich wymordowałeś wszystkich przy pomocy żołnierstwa?
Postać suffeta stała się tak straszna, że kobiety uciekły przerażone, niewolnicy cofnęli się, cisnąc do środka, Giddenem drżący całował sandały pana, a ten z wniesionemi wgórę rękami stał nad nim.
Jednakże tak jak w chwilach najstraszniejszych bojów przytomność go nie odstąpiła; przypomniał sobie tysiące rzeczy okropnych, poniesioną hańbę.... a przy świetle swego gniewu, niby przy błyskawicach burzy ujrzał naraz wszystkie doznane klęski. Administratorowie, którym powierzył swe mienie uciekli przed żołnierzami, a może w porozumieniu z niemi. Wszyscy go oszukiwali, zdradzali, on też oddawna przywykł ufać samemu sobie tylko.
— Niechaj sprowadzą winnych, — wykrzyknął, — piętnować gorącem żelazem ich czoła na znak hańby.
Natychmiast przyniesiono do ogrodu więzy, żelazne obręcze, noże, łańcuchy — dla skazanych do kopalń, kłódki ściskające nogi, numelle ściągające ramiona, skorpiony, bicze trzyrzemienne ze szponami miedzianemi. Umieszczono nieszczęśliwych na przeciwko słońca, w stronie Molocha pożercy, rozciągnięto ich na ziemi, a przeznaczonych na chłostę krępowano do drzewa stojących; z dwuch wykonawców wyroku, jeden liczył, drugi wymierzał razy. Ten ostatni uderzał obiema rękami z całej siły, rzemienie świszcząc odzierały korę jaworu, na którym jęczał nieszczęśliwy; krew spływała deszczem obfitym po liściach a słup czerwony, w którym trudno było odgadnąć człowieka wił się, wyjąc pod drzewem. Obłąkani niepisaną boleścią rozdzierali sobie twarz paznokciami własnemi. Słychać było trzeszczące śruby, głuchy, ponury łoskot, a niekiedy przerażający krzyk rozlegał się w powietrzu...
Od strony kuchni ludzie w podartych łachmanach, z potarganemi włosami za pomocą wachlarza rozżarzali węgle, woń piętnowanego ciała rozchodziła się wokoło. Mordowani chłostą omdlewali bezustannie, lecz przytrzymywały ich więzy krępujące do drzewa, tylko głowy bezsilne z zamkniętemi oczyma spadały na ramiona. Inni, tocząc obłąkanym wzrokiem, wydawali krzyki i jęki przenikające, a lwy przypominając sobie może ucztę barbarzyńców, z okropnym rykiem szukały schronienia.
Na tarasie ukazała się Salammbo, biegała śpiesznie z miejsca na miejsce jak szalona, Hamilkar spostrzegł ją i zdawało mu się, że wyciągała ku niemu ręce wzywając litości, lecz on z uczuciem wstrętu rzucił się w stronę parku słoni.
Znakomite rodziny punickie zwykły się pysznić temi zwierzętami. Nosiły one niegdyś dawnych przodków w czasie wojennych triumfów, i czczono je jako stworzenia szczególniej miłe słońcu.
Słonie Megary uchodziły za najsilniejsze z kartagińskich. Hamilkar przed odjazdem zażądał od Abdalonima przysięgi, że będzie je starannie doglądał. Tymczasem dużo ich wyginęło z kalectwa i tylko trzech zostało jeszcze żywych, spoczywając w środku swego dziedzińca przy szczątkach pożywienia.
Te jednak poznały suffeta i zbliżyły się ku niemu. Lecz niestety jeden miał szkaradnie oberżnięte uszy, drugi na kolanie ogromną ranę, a trzeci ściętą trąbę.
Spoglądały na swego pana wzrokiem tak smutnym jakgdyby żalące się rozumne istoty, a ten któremu brakowało trąby, schyliwszy olbrzymią głowę do nóg Hamilkara i zginając kolana, starał się przyłasić swą skaleczoną potwornie paszczą.
Na tę pieszczotę zwierzęcia dwie łzy zaświeciły mu w oczach. Rzucił się na Abdalonima.
— Ach, nędzniku, na krzyż ciebie, na krzyż!
Abdalonim, omdlewając ze strachu, padł na ziemię.
Lecz w tej chwili poza fabrykami purpury, z których niebieskawe dymu obłoki wznosiły się ku niebu, ozwał się głos szakala... Hamilkar stanął. Wspomnienie syna uspokoiło go jakby czarowne bóstwa dotknięcie. Wszakże w nim posiadał przedłużenie swej potęgi, dalszy ciąg swego istnienia. Niewolnicy nie pojmowali, co spowodowało tak nagłe pokonanie wybuchu.
Zwracając się ku fabrykom purpury, Hamilkar przeszedł koło długiego domu ergastuli z czarnych kamieni zabudowanego w kwadrat, z małą ścieżką wokoło i schodami na czterech rogach.
— Nic mnie nie nagli, ponieważ Iddibal zaczeka do nocy na skutek swych sygnałów — pomyślał Hamilkar i wstąpił do więzień. Rozległy się głosy.
— Panie, powstrzymaj się! — lecz ponieważ nie uważał na to, odważniejsi udawali się za nim.
Smutny widok przedstawiał się tutaj. Rozbitą bramą wiatr miotał dowolnie, a przy mroku światła wpadającego przez ciasne strzelnice, widzieć się dawały porozrywane łańcuchy...
Oto wszystko co pozostało po jeńcach wojennych...
Teraz Hamilkar pobladł niezmiernie, ci, co patrzyli za nim z oddali, spostrzegli, iż się oparł ręką o mur, aby nie upaść. Wtem znowu rozległ się trzy razy, raz po raz głos szakala; bohater kartagiński podniósł głowę, nie wyrzekł słowa, nie uczynił żadnego ruchu... Lecz skoro tylko słońce się skryło... zniknął i on poza płotami kaktusów. A... wieczorem na zgromadzeniu senatu w świątyni Eschmuna, wszedłszy, oświadczył:
— Światła Baalów, przyjmuję dowództwo sił punickich przeciwko armji barbarzyńców!





VIII.
Bitwa nad Makarem.

W następnym dniu Hamilkar zażądał od Syssitów dwustu dwudziestu trzech kikarów złota; nałożył podatek czternastu szekelów na bagaż, ustanowił składkę od kobiet, opłaty nawet od dzieci, i rzecz niesłychana przedtem w dziejach Kartaginy, że zgromadzenia kapłańskie musiały również dostarczyć pieniędzy. Oprócz tego suffet pozabierał wszystkie konie, muły i wszelką broń. Niektórzy chcieli utaić swoje skarby, lecz sprzedawano ich posiadłości nieruchome. Ażeby zawstydzić skąpców, Barkas sam ofiarował sześćdziesiąt rynsztunków i półtora tysiąca gomorów mąki, to jest tyle, ile całe stowarzyszenie handlujących kością słoniową.
Wysłał zaraz do Ligurji po najem żołnierzy; przybyło trzy tysiące górali przywykłych do walk z niedźwiedziami i zgóry za płacono im za sześć księżyców po cztery miny dziennie. Trzeba było utworzyć na nowo armję, Hamilkar jednak nie przyjął zaciągu wszystkich obywateli kartagińskich; usunął tych, którzy prowadząc zawsze życie siedzące, byli zbyt ociężali i trwożliwi, a przyjmował bezwarunkowo ludzi najmniej znaczących, opojów z Malki, synów barbarzyńców usamowonionych, obiecując w nagrodę nowym Kartagińczykom prawo do całego przedmieścia.
Pierwszem staraniem jego, było zreformowanie zastępu legji. Ci piękni młodzieńcy ze znakomitych rodów uważali się za przewagę wojskową Rzeczypospolitej i nie uznawali żadnej innej władzy nad sobą. Obecnie suffet zdegradował oficerów, zaczął ich traktować ostro, nakazywał marsze i ćwiczenia bezustanne, wymagał, żeby jednym tchem przebiegali pochyłość Byrsy, wprawiali się wreszcie w rzucanie pocisków, walki na pięście, przepędzanie noclegów na dworze itp. Rodziny tych paniczów, odwiedzając ich, ubolewały nad takiem postępowaniem. On nadto jeszcze nakazał nosić miecze krótsze, obuwie grubsze; ograniczył liczbę służących i zmniejszył ilość bagaży. Ponieważ zaś w świątyni Molocha znajdowało się trzystą dzirytów rzymskich, zabrał je także pomimo oporu arcykapłanów.
Ze słoni, które się ocaliły w porażce Utyckiej z tych, które posiadali prywatni, zorganizował falangę rzeczywiście straszliwą liczącą 72 słonie. Przewodników uzbroił w młoty i nożyce, aby mogli w czasie walki rozbijać czaszki unoszącym lub cofającym się słoniom.
Oparł się silnie temu, aby dowódców miała mianować Wielka Rada, a lubo starszyzna przedstawiała mu istniejące w tym względzie prawo, on zdeptał ustawę i nikt nie ośmielił się wystąpić z zarzutem, wszyscy upokorzeni byli genjuszem bohatera.
Zajął się również rozporządzeniami co do wojny, rządu i skarbu, chcąc zaś uniknąć oszczerstw zażądał do sprawozdania rachunków pomocy suffeta Hannona. Nakazał prace około naprawy szańców, aby zaś mieć potrzebne do tego kamienie, walono stare mury wewnątrz miasta na teraz nieużyteczne. Ponieważ różnica majątków zastępująca hierarchię rodów rozdzielała zawsze potomków zwyciężonych od synów zdobywców: patrycjusze krzywo patrzyli na burzenie starożytnych ruin, podczas gdy gmin, sam nie rozumiejąc dlaczego, cieszył się tem mocno.
Uzbrojone zastępy przechodziły od rana do wieczora po ulicach miasta; co chwila słychać było trąbki sygnałów, widziano przewożone na wozach pancerze, namioty, piki; dziedzińce zapełnione były kobietami przygotującemi szarpie; niezmierny zapał ogarnął wszystkich, duch Hamilkara ożywił całą Rzeczpospolitę.
Dalej suffet rozdzielił żołnierzy w ten sposób, iż jeden człowiek doświadczonej odwagi miał przy sobie słabszego, aby zawsze ten mniej silny i mniej waleczny był prowadzony i zachęcany przez dwuch dzielniejszych, pomimo wszelkich jednak starań niepodobna było z trzech tysięcy Ligurów i wszystkich zdolnych do broni Kartagińczyków utworzyć więcej jak jednę skromną falangę, w której znajdowało się: cztery tysiące dziewięćdziesięciu sześciu. pieszych, w pełnej zbroi, bronzowych kaskach i z jesionowemi pikami długiemi na czternaście stóp, oraz dwa tysiące młodych ludzi z procami, z puginałami i w sandałach. Wzmocnił ich jeszcze ośmiuset innemi noszącemi okrągłe pancerze i rzymskie miecze. Ciężka kawalerja składała się z tysiąca dziewięciuset jeźdzców legji okrytych w blachy bronzowe pozłacane na wzór noszonych przez assyryjskich Klinabarów; dalej czterystu łuczników konnych zwanych tarentyńskiemi w czapkach ze skóry baraniej, w skórzanych tunikach i z siekierami o podwójnem ostrzu. Nakoniec dwustu negrów, pozbieranych z resztek karawan i połączonych z Klinabarami, ci powinni byli biec przy jeźdzcach, trzymając się jedną ręką końskiej grzywy. Wszystko nareszcie było zupełnie gotowe, lecz Hamilkar nie występował jeszcze do boju.
Często w nocy opuszczał on Kartaginę sam jeden i zapuszczał się poza lagunę naprzeciw ujścia Makaru. Czyliżby pragnął połączyć się z jurgieltnikami? Ligurowie, obozując na Mappalach, otaczali dom suffeta. Obawy jednak bogaczy zdawały się być usprawiedliwione, kiedy dnia jednego ujrzeli trzystu barbarzyńców zbliżających się do murów miasta. Hamilkar rozkazał otworzyć im bramy: byli to zbiegowie, którzy spieszyli do dawnego wodza pociągnięci trwogą i przywiązaniem.
Powrót Hamilkara nie zadziwił bynajmniej jurgieltników, byli mocno przekonani, iż ten człowiek nie mógł umrzeć. Powracał zatem, mówili jedni, aby dopełnić swych zobowiązań i ta nadzieja nie wydawała się wcale dziwaczną, zważywszy przepaść jaka dzieliła wojsko od ojczyzny. Przytem nie uważali się wcale za winnych, a o nadużyciach popełnionych w jego domu w czasie festynu zapomnieli zupełnie.
Lecz szpiedzy, których zdołano pojmać, wyprowadzili ich z błędu co do zamiarów Hamilkara. Wtedy dopiero zawzięci triumfowali a najłagodniejsi stawał się zaciekłymi. Oprócz tego dwa oblężenia wyczerpały ich cierpliwość, nic nie zyskali do tej chwili, pragnęli więc koniecznie stoczyć stanowczą bitwę. Wielu zniechęconych, którzy rozbiegli się z bandy po okolicy, wracali spiesznie na wieść o nowych uzbrojeniach.
Matho skakał z radości powtarzając: „Nakoniec! nakoniec!” Uraza, jaką miał do Salammbo, pomnożona stokrotnie zwróciła się do Hamilkara. Uczucie nienawiści spotykało teraz usprawiedliwiony przedmiot. A ponieważ zemsta zdawała się tutaj łatwiejsza do wykonania, zatem Libijczyk cieszył się nią naprzód, doznając nieopisanej rozkoszy. We wszystkiem niesłychanie gwałtowny, człowiek ten czuł się opanowany miłością bez granic, trawiony namiętnością nadzwyczajną. Oprócz tego przejęty dzikiem pragnieniem zemsty, widział się nieraz wśród żołnierzy z głową Hamilkara na końcu swej piki, to znów w komnacie jego córki, uszczęśliwiony dziewiczym uściskiem, okrywając pocałunkami jej postać, dotykając jej cudnych, czarnych splotów... Marzenia te, które czuł sam jak niepodobne były do ziszczenia, udręczały go straszliwie.
Poprzysiągł towarzyszom, co go wodzem obrali, prowadzić wojnę, atoli pewność, iż plany jego się nie spełnią, czyniła go nieubłaganym. Poszedł do Spendiusa i mówił mu:
— Zbierz twoich ludzi, ja sprowadzę moich, Autaryta uprzedzić także potrzeba, gdyż, jeżeli Hamilkar nas zaatakuje, będziemy zgubieni. Czy słyszysz, powstań!
Spendius zdumiał się, słysząc te stanowcze rozporządzenia. Matho zazwyczaj dozwalał sobą powodować we wszystkiem, a chwilowe jego uniesienia zbyt prędko gasły. Teraz jednak wydawał się spokojnym zupełnie, straszliwa potęga silnej woli błyszczała mu w oczach podobnych do płomieni ofiarnych.


Narr-Havas i Matho.

Grek przecież nie chciał słuchać żadnych powodów. Jemu tak dobrze było w namiocie oszywanym perłami pić nektary w srebrnych czarach, grać w kości... to też z całą przyjemnością zapuścił długie włosy i prowadziłby oblężenie do nieskończoności, przytem pozawiązywał stosunki z miastem i nie miał bynajmniej chęci się oddalać, przekonamy, że niezadługo bramy Utyki same się otworzą.
Narr-Havas, który włóczył się wciąż pomiędzy trzema armjami, znajdował się właśnie blisko Spendiusa. Poparł jego zdanie i potępił nawet Libijczyka, iż ten przez zbytek męstwa pragnie porzucić rozpoczęte dzieło.
— Uchodź więc, jeżeli się lękasz! — wykrzyknął Matho. Nie dotrzymałeś nam już obietnic, miałeś dostarczyć słoni, siarki, smoły, piechoty i koni, gdzież to wszystko?
Narr-Havas przypominał, iż jemu głównie są winni ostateczne rozbicie kohort Hannona. Co zaś do słoni, te popędzono tymczasowo w lasy, piechotę uzbroił, konie są w pogotowiu... a Numidyjczyk, składając to usprawiedliwienie, bawił się od niechcenia piórem strusim, które mu spadało na ramiona i przewracał oczyma jak kobieta z lekceważącym uśmiechem. Matho nie wiedział, co mu odpowiedzieć na to. W tej chwili zbliżył się nieznany jakiś człowiek oblany potem, zmęczony, z okrwawionemi nogami, z rozpiętym pasem; gwałtowny oddech wstrząsał całą istotą tej wynędzniałej postaci, mówił djalektem nierozumiałym z dziwnemi gestami, jakgdyby o jakiej wielkiej bitwie. Młody król skoczył co żywo i zwołał swych towarzyszy. Zgromadzili się prędko na równinie, tworząc orszak wokoło swego wodza. Ten zaś, siedząc na koniu, spuścił głowę i gryzł wargi. Następnie rozdzielił swych ludzi na dwie części, jednym rozkazał czekać na siebie, drugich powołał ze sobą. Puścili się galopem i znikli wkrótce na horyzoncie w stronie gór.
— Panie, — szepnął Spendius — niemiłe są te niespodzianki, ten powracający suffet i uchodzący Narr-Havas.
— Mniejsza o to, — rzekł pogardliwie Matho.
Był to jeden powód więcej, ażeby uprzedzając Hamilkara połączyć się z Autarytem. Lecz znów, jeżeliby opuścili oblężenie dwuch miast, to mieszkańcy tychże niewątpliwie, wystąpiwszy, zaatakują ich ztyłu, podczas gdy przed sobą będą mieli Kartagińczyków. Po długiej zatem rozwadze dalsze postępowanie obmyślano i wykonywano.
Spendius wraz ze swymi tysiąc pięciuset ludźmi przeniósł się do mostu na Makarze o trzy mile od Utyki. Natychmiast wzmocnili cztery rogi mostu wysokiemi wieżami, na których umieszczono katapulty. Oprócz tego z odłamów skał, pni drzew, splotów tarniny i murów kamiennych utworzono zawady w górach i zatamowano wszystkie wąwozy oraz ścieżki. Na wynioślejszych szczytach nagromadzono mnóstwo zżętej trawy, ażeby można było zapalić ją na sygnał, ustawiono na straży pasterzy obdarzonych silnym wzrokiem. Barbarzyńcy przypuszczali, że — Hamilkar uda się jak Hannon drogą przez góry Wód Gorących. Mógł bowiem spodziewać się, że Autharyt, zajmując tę przestrzeń, zamknąłby mu przejście. Taki szach na początku kampanji zgubiłby go, zwłaszcza, iż daleko łatwiej było zwyciężyć jurgieltników, zdaleka ich okrążając.
Mógł także wylądować na przylądku Rodzynków i stamtąd iść do którego z miast zagrożonych. Ale w takim razie znalazłby się pomiędzy dwiema armjami, a to byłoby nieroztropnem przy tak małych siłach. Zatem wypadało, iż powinienby udać się wzdłuż pól Aryany, a potem zwrócić na lewo, ominąć ujście Makaru i zdążać do mostu, gdzie właśnie oczekiwał go Matho. Ten po nocach, przy świetle pochodni dozorował prac oblężniczych w Hippozaryt, we dnie czuwał nad robotami w górach i nieustannie był czynnym. Spendius zazdrościł mu sił. Ale znów co do pilnowania szpiegów, urządzania placówek, sposobu postępowania z machinami i środkami obrończemi, Matho słuchał zupełnie towarzysza; nie wspominali nigdy o Salammbo, jeden, bo o niej nie myślał, drugi znowu, bo nie chciał wymawiać jej imienia.
Często Matho wychodził w stronę Kartaginy, starając się wypatrzeć wojsko Hamilkara. Wlepiał swe oczy w daleką przestrzeń, rzucał się na ziemię i nieraz w odgłosie uderzeń własnego serca zdawało mu się słyszeć postępującą armję. Zapowiedział Spendiusowi, że jeżeli przed trzema dniami Hamilkar nie przybędzie, to on pójdzie sam ze swymi ludźmi na jego spotkanie i stoczy bitwę. Dwa dni upłynęły, Spendius powstrzymał go jeszcze, lecz nakoniec w poranku dnia szóstego Libijczyk wyruszył.
Kartagińczycy niemniej niecierpliwie pragnęli rozpoczęcia wojny. W namiotach i domach jednakie życzenia, jednakie udręczenia panowały. Wszyscy pytali ciekawie co wstrzymywało Hamilkara. On zaś od czasu do czasu wstępował na szczyt świątyni Eschmuna i obok Zwiastuna księżyców badał kierunek wiatru.
Jednego dnia nareszcie, a było to w trzecim miesiącu Tibby, ujrzano go zstępującego z Akropolu przyspieszonym krokiem. Na Mappalach powstał zgiełk wielki, wkrótce całe przedmieście się zaludniło. Żołnierze przywdziewali zbroje, żegnając swe rodziny; kobiety ściskały ich z płaczem. Udawali się wszyscy na plac Khamona, gdzie nie wolno było im towarzyszyć, ani zaczepiać ich jakąkolwiek rozmową, ani nawet zbliżać się za niemi do szańców. Przez jakiś czas miasto całe pogrążone było w najgłębszem milczeniu, niby grób olbrzymi. Żołnierze dumali wsparci na lancach, inni wzdychali po domach. O wschodzie słońca armja wyruszyła przez zachodnią bramę, lecz zamiast udać się drogą do Tunis lub też zająć góry w kierunku Utyki, oni postępowali wybrzeżem morza i wkrótce dosięgli Laguny, na której brzegach białe okrągłe place solne migotały nakształt olbrzymich półmisków srebrzystych, porozrzucanych tu i owdzie.
Dalej zwiększały się bagniska; grunt był coraz miększy, nogi grzęzły coraz głębiej. Hamilkar jednak nie myślał o powrocie. Postępował na czele wojska, a koń jego żółto nakrapiany, jak smok, parskając pianą z nozdrzy szedł wielkiemi krokami po bagnach.
Noc bezksiężycowa zapadała zwolna. Niektórzy wołali, że idą na pewną zgubę... lecz tych wódz, dosłyszawszy, kazał rozbroić i broń ich oddał służącym. Błoto stawało się przecież coraz większe, część żołnierzy musiała przesiąść się na bydlęta jukowe, inni czepiali się ogonów końskich, silniejsi dźwigali słabszych, a oddział Ligurów popychał konnicę swemi pikami. Ciemność się zwiększała, stracono drogę przed sobą i wszyscy się zatrzymali.
Wtedy suffet wysłał niewolników na wyszukanie trzcin, któremi kazał pierwej wysadzić drogę; ci wołali z ciemności i armja kierowała się za ich głosem. Nakoniec dało się uczuć pewne stwardnienie gruntu. Biaława linja zarysowała się blado i ujrzeli się nad brzegiem Makaru. Pomimo zimna nie dozwolono rozkładać ognisk.
W połowie nocy zaczął wiać wiatr od brzegów morskich. Hamilkar rozkazał zbudzić żołnierzy, lecz bez hałasu trąb, sami tylko dowódcy chodzili, poruszając śpiących.
Następnie człowiek wysokiego wzrostu zagłębił się w wodę, pokazało się, że mu pasa i że można ją wbród przebyć.
Wódz zatem rozkazał, aby trzydzieści słonie ustawiono rzędem przez szerokość rzeki, a potem drugi takiż sam rząd umieszczono o sto kroków niżej, tak, aby one powstrzymywały żołnierzy od uniesienia przez prąd. Tym sposobem wojsko całe, trzymając broń nad głową, przebyło Makar, jakgdyby pomiędzy dwoma murami. Zauważono, iż wiatr wschodni, nanosząc piaski, wstrzymywał też gwałtowny prąd rzeki i tworzył w jej szerokości naturalny gościniec.
Teraz znaleźli się na lewym brzegu wprost Utyki na rozległej płaszczyznie, z wielką ulgą dla słoni, które stanowiły główną siłę armji. Ten genjalny pomysł, tak szczęśliwie wykonany, zachwycił żołnierzy. Nieograniczone zaufanie do wodza powróciło znowu. Chcieli iść odrazu na barbarzyńców, lecz suffet nakazał dwugodzinny spoczynek. Jak tylko zaświtało słońce, ruszono z miejsca; najprzód szły słonie, dalej piechota z lekką kawalerją na tyłach a nakoniec falanga.
Barbarzyńcy obozujący pod Utyką i o piętnaście mil dalej przy moście, zdumieni zostali widokiem falującej ziemi. Wiatr, wiejąc silnie, pędził kłębami piasku, które się porywały z ziemi I zaciemniały szaremi obłokami powietrze, zasłaniając przed oczyma jurgieltników armję punicką. Widząc rogi umieszczone na kaskach kartagińskich wojowników, sądzono, że to jakieś stado wołów się porusza, lub też znowu złudzenie sprawiane powiewającemi płaszczami kazało się domyślać skrzydeł ptaków; ci, co wiele zwiedzili świata, tłumaczyli, że to wszystko jest skutkiem zwodniczego mirażu. Jednakże widocznem było, iż jakaś olbrzymia masa się zbliża. Małe dymy, niby wyziewy oddechów wznosiły się nad powierzchnią pustyni. Słońce coraz jaśniej rozświecało horyzont a blask od ogni, który dawał się dostrzegać, niknął teraz w świetle jaśniejszem tak, że niepodobna było oznaczyć odległości tego zjawiska. Wzrok ginął wśród niezmiernej równiny rozpościejącej się wokoło a falowanie prawie nieznaczne usuwało aż na ostatni kraniec horyzontu błękitną linję, którą uważano za morze. Żołnierze dwuch armji, wyszedłszy z pod namiotów, poglądali z ciekawością; mieszkańcy Utyki wstępowali na wały, aby lepiej widzieć.
Nareszcie można było rozróżnić liczne szeregi najeżone jednostajnemi szpicami. Coraz zgęszczałysię i rosły. Czarne wzgórza coraz widoczniej poruszały się naprzód, a nakoniec zjawiły się niby gaje czworokątne... to były słonie i lance. Na ten widok rozległ się okrzyk: „Kartagińczycy!“ i wszyscy żołnierze z pod Utyki i mostu, nie czekając sygnałów ani rozporządzeń — rzucili się bez porządku na wojsko Hamilkara.
Słysząc to imię, Spendius zadrżał, powtarzając machinalnie: „Hamilkar, Hamilkar — a Mathona nie było — co tu począć? niema sposobu ucieczki“. To nagłe zjawienie się nieprzyjaciela, obawa jaką go napawał suffet a nadewszystko potrzeba gwałtowna prędkiego zdecydowania się, pognębiły Greka tak niezmiernie, że już widział się przekłutym tysiącami mieczów, pojmanym, zabitym... Tymczasem trzydzieści tysięcy żołnierzy czekało na jego rozkazy, wzywali go, wściekłość go opanowała na siebie samego; przerzucił się znów w pewność zwycięstwa, powtarzał sobie, że nie było podobieństwa, aby ono go ominęło, i poczuł się odważniejszym od Epaminondasa samego. Aby ukryć swą trwogę, pomalował oblicze cynobrem, spiął swoje nagolenniki, wziął puklerz, wychylił czarę mocnego wina i pobiegł do oddziału, który spieszył ku Utyce.
Zbliżenie tych armji nastąpiło tak szybko, że Hamilkar nie miał czasu uszykować do boju swoich żołnierzy. Zwolnił więc swój pochód. Słonie się zatrzymały, kiwając wielkiemi głowami ustrojonemi w strusie pióra i uderzając się trąbą po plecach. Poza niemi widzieć się dawały kohorty welitów, dalej wielkie kaski Klinabarów z żelazem świetnie błyszczącem od słońca; puklerze, kity i rozpuszczone sztandary. Jednakże armja kartagińska, lubo licząca 11,396 ludzi wydawała się znacznie mniejszą, formując długi wąski i ścieśniony w sobie czworobok.
Widząc ich tak na pozór słabych, barbarzyńcy trzy razy liczniejsi poddali się szalonej radości. Nie mogli wprawdzie dojrzeć Hamilkara. Czyliżby on miał być na końcu? Lecz cóż to znaczyło zresztą; pogardzali temi ociężałemi handlarzami, których nieudolność już znali, a ta ufność wzmocniła właśnie ich siły tak, że zanim Spendius zdołał wydać rozkaz, oni już rzucili się do wykonania jego planu.
Rozstawiono się tedy na długiej linji, która okrążyła skrzydła armji punickiej, aby je otoczyć. Atoli gdy już tylko dzieliła ich przestrzeń trzystu kroków, słonie zamiast iść naprzód, zaczęły się cofać, za niemi również Klinabarowie uczynili odwrót, a zdziwienie jurgietiników doszło do najwyższego stopnia, gdy zobaczyli, iż wszyscy tył im podają. Więc kKartagińczycy obawiali się i pierzchali!... Straszliwe wycie zabrzmiało w bandach barbarzyńskich, głos Spendiusa z wysokości dromadera go unoszącego rozlegał się w powietrzu.
— Wiedziałem, że tak będzie, naprzód więc, naprzód!..
W tejże chwili dziryty, pociski, procowe kule naraz świsnęły. Słonie obciążone grotami puściły się najszybszym pędem, obłok gęstego kurzu tak ich otoczył, że w nim znikły jak cienie przed oczami wrogów. Słychać tylko było woddali ciężki odgłos kroków z ostrym dźwiękiem trąb, które dęły z wściekłością. Przestrzeń jaką barbarzyńcy mieli przed sobą, pełna kłębów kurzu i zamętu, wabiła ich jak otchłań. Wielu z nich rzuciło się w nią. Wkrótce ukazały się kohorty piesze i wnet zemknęły, a w tymże czasie ujrzano przybywającą inną piechotę z cwałującą kawalerią.
Hamilkar rozkazał falandze rozpaść się na oddziałki, słoniom zaś, piechocie i konnicy przejść zrobionemi przedziałami i rozstawić się żywo na skrzydłach, a tak dobrze wyliczył odległość barbarzyńców, że właśnie w chwili, w której oni się zbliżali, już armja kartagińska, uszykowana w długiej linii, czekała na nich. W pośrodku znajdowała się falanga utworzona z zapełnionych czworokątów, mających szesnastu ludzi z każdego boku. Dowódcy ukazali się wśród ostrokończastych szpic, które ich okrążały niejednostajnie, albowiem sześć pierwszych szeregów służyło niby za puklerz następującym dziesięciu, w taki sposób, iż zasłonięci przez swych towarzyszy Śmiało mogli postępować za niemi. Oblicza ich nikły w połowie pod szyszakami kasków, nagolenniki z bronzu okrywały nogi wszystkich. Wielkie puklerze cylindrowe spadały aż do kolan, i cała ta straszna masa czworokątna poruszająca się jednocześnie wydawała się być dziwnym potworem a działała jak machina. Dwie kohorty słoniów okrążały ją równolegle, a poruszając się wspólnie, błyskotały świecącemi strzałami przyczepionemi na ich czarnej skórze. Indusi, siedząc na grzbietach słoni pomiędzy pękami piór strusich, kierowali niemi zapomocą długich haków, podczas gdy ludzie ukryci po ramiona w wieżach przechadzali się z naciągniętemi łukami, trzymając w rękach żelazo okręcone zapalonemi konopiami. Z jednej i drugiej strony słoni szli procarze, dźwigając proce przy pasie, na głowie i w prawej ręce. Dalej postępowali Klinabarowie w towarzystwie negrów, pochylając dzidy między uszami swoich koni, które podobnie jak i jeźdzcy całe okryte były złotem. Następnie rozstawiono w odstępach żołnierzy lekko uzbrojonych w pancerze ze skóry rysiej, opatrzonych ostremi dzirytami, któremi wywijali lewą ręką, i Tarentyńczyków, którzy prowadząc dwa w parze konie, uzupełniali ten ruchomy wał rycerzy.
Armja barbarzyńców, przeciwnie, nie potrafiła nawet utrzymać w równej linji swych szyków, pośród jej zastępów, widzieć się dawały próżnie i wahania się, wszystko zdyszane kręciło się przyspieszonym biegiem.
Falanga ruszyła z miejsca ciężkim krokiem, wymierzając na przeciwników swe długie piki. Pod tym strasznym naciskiem szeregi jurgieltników, zbyt wątłe, złamały się w środku. Wtedy kartagińskie skrzydła rozwinięte usiłowały ich zagarnąć. Słonie posuwały się także; falanga swemi lancami ukośnie wymierzonemi cięła barbarzyńców okrutnie. Dwa wielkie korpusy rzuciły się na siebie, skrzydła pociskami proc i strzał zwróciły barbarzyńskie oddziały na falangę. Aby się od tego uchronić, brakowało żołnierzom konnicy Spendiusa, gdyż oprócz dwuchset Numidyjczyków, którzy uderzyli wprost na szwadrony Klinabarów, wszyscy inni byli ściśnięci w środku i nie mogli się wydostać. Niebezpieczeństwo stawało się groźnem a decyzja nagląca.
Spendius wydał rozkaz atakować falangę jednocześnie z dwuch boków, aby się przebić. Lecz szeregi jeszcze bardziej ściśnięte następowały po tych, które były łatwiejsze do zniesienia, zajmowały więc ich miejsca i zwracały się na jurgieltników, równie straszliwe z boku, jak te, które były na czele.
Uderzali na drzewce pik, lecz konnica ztyłu przeszkadzała ich ciosom, falanga wsparta przez słonie jużto ścieśniała się, już znów rozszerzała, formując kwadraty, ostrokręgi, romby, trapezy i piramidy. Bezustanny ruch poruszał całą linją, gdyż ci, co byli na końcu szeregów, przebiegali na pierwsze miejsce, a tamci znów znużeni lub ranni usuwali się wtył. Barbarzyńcy zostali wmieszani w falangę. Niepodobna im było się posunąć, rzekłbyś ocean cały, w którym pływały różowe kity, bronzowe łuski, oraz świecące puklerze, które tu odbijały jak srebra piana. Chwilami oddział jaki popędził nagle, potem znów wracał a masa stała nieruchoma ciągle. Lance schylały się i wznosiły kolejno. Oprócz tego bezustanny ruch obnażonych mieczy był tak szybki, że zaledwie można było rozeznać ich ostrza; hufce zaś kawalerji tworzyły niby koła zamykające sobą te straszne obrazy.
Ponad wołaniem dowódców, odgłosem trąb i dźwiękiem lir, Świstały w powietrzu kule z ołowiu i gliny, wytrącając z rąk miecze a z czaszek mózgi. Ranni chowali ręce pod puklerze i opierali rękojeść mieczów o ziemię, inni zaś pośród kałuży krwawej miotali się, gryząc z wściekłości pięty nieprzyjaciół!... Tłumy były tak ściśnięte, kłęby kurzu tak gęste, zgiełk tak silny, że niepodobna było cokolwiek rozróżnić. Tchórze, którzy wołali, że się poddają, nie mogli nawet być dosłyszani. Pozbawieni broni, rzucali się jedni na drugich, piersi druzgotały się o twarde puklerze, a trupy poległych ze zwieszoną wtył głową, ze skurczonemi rękami padały tu i owdzie. Był pomiędzy innemi oddział sześćdziesięciu Ombrów, którzy zgiąwszy kolana, trzymajac pikę przed sobą, niewzruszeni z zaciętemi zębami, zmuszali do cofania się dwa szeregi naraz, pasterze epiroccy napierali lewy szwadron Klinabarów, czepiając się grzywy ich koni i wywijając kijami tak, że rumaki zrzucały jeźdzców i rozbiegały się po równinach, procarze puniccy rozdzieleni tu i owdzie stali w miejscu przerażeni. Falanga zaczęła chwiać się w niepewności, dowódcy biegali pomieszani, lub też, uszykowawszy się wtyle linji, przepuszczali żołnierzy, i zdawało się, że barbarzyńcy, którzy na nowo się sformowali, otrzymują zwycięstwo.
Wtem nagle rozległ się krzyk straszny, ryk przeraźliwy wściekłości i bólu, pochodzący od siedmdziesięciu dwuch słoni, które cisnęły się do szeregów. Hamilkar zaczekawszy, aż jurgieltnicy zgromadzą się w jedno miejsce, — wypuścił na nich podrażnione zwierzęta. Indusi kłuli biedne olbrzymy tak silnie, że krew lała się strumieniem po wielkich uszach, trąby zafarbowane minją wznosiły się wgórę podobne do wężów czerwonych. Piersi uzbrojono im oszczepem, na grzbietach były puklerze, a chcąc je więcej rozjątrzyć, upojono mieszaniną pieprzu, mocnego wina i korzeni. Potrząsały naszyjnikiem z dzwonków, wydając krzyki okropne, a przewodnicy, schylając głowy, chronili się od zapalonych pocisków, które wyrzucano ze szczytu wież dźwiganych przez słonie. Chcąc się oprzeć tej nagłej napaści, barbarzyńcy ścisnęli się w tłum jeden, lecz słonie nacierały na nich gwałtownie, oszczepy przytwierdzone na piersiach zwierząt niby nawy statków, rozrzucały kohorty barbarzyńskie, które pierzchały jak spienione bałwany. Słonie trąbami dusiły przeciwników lub chwytając z ziemi, podawały ich przez swą głowę żołnierzom będącym w wieżach albo też kłami rozdzierały im wnętrzności, które potrząsane w powietrzu nawijały się na olbrzymie zęby słoni i wyglądały niby zwoje masztowych sznurów. Barbarzyńcy starali się wykłuwać im oczy, podrzynać kolana lub też wsuwając się pod słonia zatapiali miecz w jego brzuchu aż do rękojeści, i ginęli sami zdruzgotani ciężarem walącego się wroga. Najodważniejsi czepiali się rzemieni od rynsztunków słoni i wśród płomieni oraz pocisków nie przestawali piłować skóry tak, że w końcu całe wieże z łoziny rozsypywały się jakgdyby były z kamieni. Czternastu tych olbrzymów, znajdujących się na prawem skrzydle, rozjątrzonych boleścią ciężkich ran, zaczęło cofać się do drugiego rzędu, lecz wtedy Indusi, ujmując młotki i nożyce, z całej siły rozbijali im głowy.
Zwierzęta słabnące padały jedne na drugie i tworzyły ogromną górę, na szczycie Zaś tych trupów I rynsztunków pozostał słoń potwornej wielkości, noszący nazwę gniew Baala. Ten ze splątanemi łańcuchem nogami, z utkwionym w oku grotem ryczał przeraźliwie aż do wieczora. Jednakże inne słonie jako zwycięzcy, rozkoszując się nawet w chwili konania otrzymanym triumfem, deptały, druzgocąc z zaciekłością, po trupach i szczątkach. Aby odepchnąć oddziały cisnące się wokoło nich, obracały się na tylnych nogach postępując bezustannie naprzód; Kartagińczycy uczuli powracającą odwagę i walka rozpoczęła się na nowo.
Barbarzyńcy osłabli zupełnie, hoplici greccy rzucili broń, a nieopisana trwoga opanowała innych. Ujrzano Spendiusa, jak pędził na swoim dromaderze, kłując go ostrogami i unosząc na ramionach dwa dzryty. Wszyscy pospieszali za nim ku Utyce.
Klinabarowie, których konie upadały ze znużenia, nie próbowali ich ścigać; Ligurowie, wycieńczeni pragnieniem, wołali tylko, aby się dostać do rzeki. Lecz Kartagińczycy umieszczeni w środku szeregów, najmniej dotąd strudzeni, a zniecierpliwieni żądzą zemsty, która im uchodziła, puścili się w pogoń za jurgieltnikami, gdy nagle Hamilkar się ukazał.
Trzymał on cugle swego tygrysowatego konia, okrytego potem, szarfy wiszące przy kasku bujały z wiatrem wokoło niego, zwiesił na lewe udo swój owalny puklerz, i jednem skinieniem trójzębnej piki rozporządził armią.
Tarentyńczycy, zeskoczywszy prędko ze swych Koni na inne, rzucili się w prawo i w lewo ku rzece i ku miastu. Falanga zaś spokojnie wytępiła wszystko, co pozostało z barbarzyńców; ci nieszczęsni, widząc błyszczące nad sobą miecze podawali z przymkniętemi oczyma swe gardła. Niektórzy tylko bronili się rozpaczliwie, lecz tych mordowano, zdaleka zarzucając kamieniami, jak wściekłe psy. Chociaż bowiem Hamilkar nakazał brać w niewolę jeńców, Kartagińczycy nie mieli chęci być w tem posłuszni, gdyż doznawali zanadto wielkiej rozkoszy, topiąc miecze w łonach nieprzyjacielskich. Ponieważ było za gorąco, przeto zrzuciwszy odzież, półobnażeni na kształt żniwiarzy pracowali dalej, a gdy musieli spocząć na chwilę, to ścigali przynajmniej wzrokiem jeźdzca goniącego za uchodzącym. nieprzyjacielem. Doganiając go zwykle, jeździec chwytał za włosy, trzymał tak przez chwilę w powietrzu, aż wreszcie ścinał jednym zamachem topora.
Noc zapadła. Kartagińczycy i barbarzyńcy znikli bez śladu prawie, słonie, które się rozbiegły w ucieczce, błądziły tu i owdzie z zapalonemi wieżami, świecąc w ciemnościach niby pogubione w gęstej mgle latarnie. Na całej przestrzeni nie słychać już było innego ruchu, jak tylko szum rzeki przeciążonej trupami, które unosiła z sobą do morza.
W dwie godziny potem przybył Matho, ujrzał on przy świetle gwiazd jakieś wielkie stosy... Były to szeregi barbarzyńców, schylił się i poznał, że byli nieżywi, wołał i żaden głos mu nie odpowiedział.
Z samego rana Libijczyk opuścił Hippozaryt ze swymi żołnierzami, zwracając się ku Kartaginie. Z Utyki armja Spendiusa była wyszła, a mieszkańcy rozpoczynali palić machiny oblężnicze, lubo jednak mocno byli tem zajęci, przecież zgiełk jaki dochodził od mostu, zagłuszał wszystko. Matho udał się drogą najkrótszą przez góry, lecz ponieważ barbarzyńcy uciekali doliną, nie spotkał zatem nikogo. Tutaj naprzeciw niego wznosiły się piramidalne jakieś masy, a z tej strony rzeki widział na grobli światła nieruchome; Kartagińczycy bowiem udali się za most, a suffet chcąc zwieść nieprzyjaciół, rozstawił liczne forpoczty na drugim brzegu rzeki. Matho, zbliżając się, sądził, że poznaje znaki punickie, gdyż głowy końskie ukazywały się w powietrzu >sadzone na drzewcach, czego nie można było jednak dokładnie rozróżnić i tylko słyszeć się dawały odgłosy śpiewów i trącanych kubków... Wtedy nie wiedząc gdzie się znajduje i gdzie szukać Spendiusa, Libijczyk udręczony, pomieszany, błądzący w ciemnościach, powracał tąż samą drogą jaknajspieszniej. Rano świtało, kiedy ze szczytu gór ujrzał znowu miasto ze szkieletami sczerniałych od ognia machin, które na kształt wielkich olbrzymów otaczały mury. Wszystko było pogrążone w milczeniu, w nawale niezwykłych zatrudnień widać było, jak pośród żołnierzy przed namiotami spali ludzie zupełnie nadzy z głową opartą na rozrzuconych puklerzach. Niektórzy odpinali z kolan krwią zbroczone opaski. Konającym spadały głowy na ziemię; ranni, wlokąc się ledwo, podawali jedni drugim napój. Po wąskich ścieżkach prze-chadzały się placówki, lub też stały zapatrzone wdal, z piką na ramieniu, w dzikiej jakiejś osłupiałości.
Matho znalazł Spendiusa zamyślonego z rękami założonemi i głową spuszczoną pod łachmanem płótna, które wznosiło się rozpięte na dwuch kijach.
Patrzyli chwilę na siebie, nie mówiąc słowa. Nakoniec Matho wyszeptał:
— Zwyciężeni:
Spendius odparł głosem ponurym:
— Tak, zwyciężeni!
I już na wszelkie zapytania odpowiadał tylko gęstemi rozpaczy a zewsząd dochodziły westchnienia i jęki. Matho podniósł płótno, i straszny widok rozbitej armji przypominał mu pierwszą klęskę w tem ssamem miejscu już doznaną.
Więc też zgrzytnąwszy zębami zawołał:
— Ach nędzniku, wszakże już raz!... Spendius przerwał:
— Nie było ciebie i wtedy także.
— Fatalność, — mówił Matho, — przecież kiedyś ja się go doczekam, zwyciężę i zabiję. Ach gdybym był teraz z wami!...
Wspomnienie straconej okazji walki sprawiało mu większe udręczenie, aniżeli otrzymana porażka, porwał miecz swój z gwałtownością i rzucił o ziemię.
— Lecz jakimże sposobem ci Kartagińczycy was pobili?
Były niewolnik zaczął opisywać wszelkie obroty dwuch armji. Matho przenosił się myślą w te chwile, i oburzał się coraz bardziej. Oddział z pod Utyki zamiast gonić ku mostowi, powinien był zająć tyły Hamilkara.
— Eh, wiem ja to dobrze, — mruczał Spendius.
— Trzeba było wzmocnić kolumny, nie narażać swej piechoty przeciwko falandze nieprzyjacielskiej, przepuścić słonie... W ostatniej chwili jeszcze można było wszystko odzyskać, albowiem nic nie zmuszało do ucieczki.
Spendius odpowiedział:
— Widziałem go w tym wielkim czerwonym płaszczu, z ramionami wniesionemi gdzieś wgórę, niby orła wzlatującego ponad kohortami. Na jedno jego skinienie wojsko wykonywało wszystkie obroty, tłum popychał nas ku sobie, on patrzył na mnie, a ja czułem już w mem sercu zimne ostrze miecza...
— Może to taki dzień fatalny wybrał, — mówił do siebie cicho Matho.
Długo jeszcze rozmawiali, starając się odgadnąć, co, mogło spowodować Hamilkar do przybycia wśród najnieprzyjaźniejszych dla nich okoliczności. Rozważali położenie, usprawiedliwiając niejako klęskę lub dodając sobie odwagi na przyszłość.
Spendius dowodził, że jeszcze niestracona nadzieja.
— Niechaj przepadną wszelkie nadzieje, cóż mi to szkodzi, ja sam jeden nawet będę prowadził wojnę, — zawołał Matho.
— Ja z tobą, — wykrzyknął Grek, z zapałem biegając wielkiemi krokami, z źrenicą błyszczącą i uśmiechem dzikim, który oblicze jego czynił podobnem do szakala. — My rozpoczniemy teraz, tylko nie opuszczaj mnie. Ja nie umiem staczać walk w otwartem polu. Blask mieczów zaćmiewa wzrok mój, jest to choroba z przyczyny długiego pobytu w ergastuli. Lecz każ mi zdobywać nocą szańce, a wejdę do najobronniejszej twierdzy i trupy w niej zastygną zanim pierwszy kogut zapieje. Wskaż mi kogo lub cokolwiekbądź chcesz, nieprzyjaciela, skarb, kobietę... — i powtarzał: kobietę — chociażby to była córka króla, przywiodę ci ją do stóp twoich. Wyrzucasz mi, że przegrałem bitwę z Hannonem, a wszakże to ja ją wygrałem. Przyznaj sam, że stado wieprzów lepiej nam wtedy posłużyło od falangi spartjackiej, — I tu, czując potrzebę wysławienia swych zasług, rozpoczął wyliczać wszystko, co zdziałał w sprawie jurgieltników. — To ja — mówił — to ja w ogrodach suffeta podburzyłem Galijczyka, póżniej w Sikka rozjątrzyłem ich przeciw Rzeczpospolitej; Giskon byłby znów złagodził wszystko, lecz ja nie dopuściłem, aby tłumacze mogli przemówić. Ach jakże oni zabawni byli z wyciągniętemi językami. Czy przypominasz sobie? Ja ciebie wprowadziłem do Kartaginy, zabrałem welon, zawiodłem cię do niej... i jeszcze więcej dokonam! zobaczysz! — Wybuchnął śmiechem, jak szalony. Matho spoglądał na niego osłupiałym wzrokiem, czując się dziwnie słabym przy tym człowieku, tak nikczemnym, a jednak tak straszliwym!
Grek mówił jeszcze tonem wesołym, klaskając palcami. — Evohe! po deszczu będzie słońce. Pracowałem ja już w kopalniach kamieni i pijałem nektar na własnym okręcie pod złotym namiotem jak Ptolemeusz! Podniesiona klęska powinna uczyć większej przezorności. Wytrwałością zdobywa się fortuna, ona lubi cierpliwych!...
Potem zwrócił się do Mathona i, biorąc go za rękę, mówił:
— Panie, Kartagińczycy są zaślepieni swem zwycięstwem. Ty masz armję, która nie była w boju, ludzie twoi są ci posłuszni, prowadź ich naprzód, moi żołnierze, chcąc się pomścić, pójdą za wami. Mam jeszcze trzy tysiące Karjów, tysiąc dwustu procarzy i łuczników, oraz całkowite kohorty. Można utworzyć falangę. Wracajmy!
Matho zagłuszony porażką nic dotąd nie obmyślał stanowczego. Słuchał więc z otwartemi usty, a bronzowe blachy ściskające mu boki wznosiły się żywo, wstrząsane silnemi uderzeniami serca. Podniósł nareszcie miecz, wołając:
— Za mną! idźmy!...
Lecz przednie straże wysłane na zwiady, powróciły donosząc, że polegli Kartagińczycy zostali uniesieni, most zrujnowany, a Hamilkar gdzieś zniknął.


IX.
W czasie wojny.

Hamilkar spodziewał się, że jurgieltnicy będą oczekiwać go w Utyce, lub że wyjdą naprzeciw niego, a uważając, że niedostateczne ma siły do zmierzenia się z nimi, posunął się na południe prawem wybrzeżem rzeki, co go uchroniło od niespodzianej zaczepki. Wódz zamierzał, przebaczając buntownikom, odłączyć wszystkie miejscowe plemiona od sprawy barbarzyńców, a gdy znajdą się osamotnione wśród obcych sobie prowincyj, wtedy napaść i wytępić ich zupełnie.
W czternastu dniach uspokoił kraj zawarty między Tukaber i Utyką, oraz miasta Tignikabah, Tessourah, Vakka i inne jeszcze ku zachodowi. Zungar, leżące w górach, Assouras sławne przez swoją świątynię; Dżeroado obfitujące w jałowiec, Tapitis i Hagur też przysłały swoje poselstwa. Wieśniacy przybywali z zapasami żywności, błagając opieki suffeta, całując jego stopy i żaląc się na barbarzyńców. Niektórzy składali w workach głowy jurgieltników zabitych niby przez siebie, lecz istotnie poodcinane trupom, albowiem wielu ginęło w ucieczce, i znajdowano ich nieżywych pod drzewami oliwnemi lub wśród winogradów.
Hamilkar dla zaimponowania ludowi nazajutrz po zwycięstwie wysłał do Kartaginy dwa tysiące jeńców ujętych na placu boju; prowadzono ich po stu razem w szeregach, z rękami wtył związanemi, z ciężkiem żelazem na grzbiecie, ranni nawet, krwią brocząc, musieli biec popędzani biczem przez jazdę zdążającą za niemi.
W stolicy powstała radość szalona. Głoszono, że sześć tysięcy barbarzyńców padło trupem, że reszta poszła w rozsypkę i wojna zatem ukończoną została. Ściskano się na ulicach w rozczuleniu, namaszczano masłem i cynamonem figury bogów pateckich na oznakę dziękczynienia. Bożyszcza te ze swemi wytrzeszczonemi oczyma i ogromnemi brzuchami, z rękami wzniesionemi do góry, odświeżone nowem malowidłem zdawały się żyć i dzielić uciechy ludowe. Bogacze otwierali przechodniom swe podwoje, po całem mieście rozlegały się dźwięki tamburynów, świątynie po nocach były oświecone, a służebnice bogini, zstąpiwszy do Malki, zastawiały po rynkach stoły sykomorowe i frymarczyły sobą. Głosowano za nadaniem ziemi zwycięzcom, złożeniem całopalenia Melkartowi, trzechset koron złota suffetowi, a stronnicy jego wnosili za obdarzeniem go nowemi przywilejami i zaszczytami.
Hamilkar żądał od senatu, aby traktowano z Autharytem o wymianę jeńców za osobę starego Giskona i Kartagińczyków z nim razem uwięzionych. Lecz Libijczycy i Nomadowie składający armję Autharyta nie znali w cale pojmanych jurgieltników, którzy pochodzili z rasy itaskiej lub greckiej, a kiedy widzieli, że ofiarują tak znaczną ich liczbę za niewielu kartaginskich więźniów, przypuszczali jakiś podstęp i Autharyt odmówił przyjęcia zamiany.
Wtedy starszyzna skazała na śmierć wszystkich jeńców, chociaż suffet polecił nie odbierać im życia. Liczył on na to, że dzielniejszych weźmie do służby i zapełni nimi ubytek w swych szeregach. Nienawiść nie dopuściła do takiego rozumnego umiarkowania.
Dwa tysiące barbarzyńców przywiązano do kamiennych grobowców na Mappalach, a kupcy, rzemieślnicy, ciury kuchenne, nawet kobiety, wdowy zmarłych, ich dzieci, jednem słowem kto tylko zechciał przychodził zabijać strzałami tych nieszczęśliwych. Celowano umyślnie bardzo powoli, ażeby przedłużać ich męki, wznoszono łuk do góry lub zniżano go znowu a tłum rzucał się na nich ze straszliwem wyciem. Sparaliżowani nawet, żałując utracenia tego widoku, nakazywali nieść się tam na noszach. Wielu zabierało z sobą żywność i przebywało w tem miejscu po całych dniach, a inni spędzali tam nawet noce. Rozkładano zatem namioty, raczono się napojami i zyskiwano wielkie sumy za wynajmowanie łuków.
Po odebraniu życia, krzyżowano stojących barbarzyńców, którzy wyglądali jak czerwone na grobach posagi. Szał ten udzielił się nawet mieszkańcom Malki, to jest ludziom pochodzenia miejscowego, zazwyczaj zupełnie obojętnym na sprawy ojczyste. Jednakże ci zachęceni teraz przyszłością, jaką w Kartaginie znaleść mogli, zaczęli więcej się zajmować jej losem i uważać się też za Punitów, a senat znajdował bardzo właściwem rozpowszechniać uczucie zemsty w całym narodzie.
Nie brakło w tem dziele i sankcji bogów, widziano bowiem ze wszech stron gromadzące się chmary kruków czarnych. Wzlatywały, krążąc bezustannie, niby ciemny obłok i wydając chrapliwe krzyki. Leciały od Klipei, Radesu i przylądka Hermeum. Niekiedy wśród tej gromady zjawiał się orzeł, który tonął między niemi a po chwili unosił się znowu w niebo. Na tarasach, kopułach, na szczytach obelisków i frontonach świątyń, widać było te drapieżne ptaki szarpiące skrwawionym dziobem ludzkie szczątki. Okropne wyziewy skłoniły nareszcie Kartagińczyków do zniszczenia trupów, popalono niektórych, innych rzucono w morze, które pędzone wiatrem północnym wyrzucało je na wybrzeże zatoki przed obozem Autharyta. Ta okropna kara przeraziła widać barbarzyńców, gdyż wkrótce ze szczytu świątyni Eschmuna ujrzano ich, jak zwijali namioty, spędzali stada i pakowali bagaże na muły; wieczorem zaś tegoż dnia armja Autharyta oddaliła się z tego miejsca.
Powinna ona była, dążąc od góry Wód Gorących do Hippo-Zarytu, przeszkadzać suffetowi zbliżeniu się do miast syryjskich i powróceniu do Kartaginy. Równocześnie zaś dwie inne armje starały się dosięgnąć Hamilkara na południu. Spendius od wschodu, Matho na zachodzie działali tak, aby złączywszy wszystkie trzy wojska w jednym punkcie mogły go razem natrzeć i otoczyć. Właśnie przybył im nowy zasiłek, którego się już nie spodziewali. Był to Narr-Havas z trzystu wielbłądami obładowanemi smołą, dwudziestu pięciu słoniami i sześciu tysiącami konnicy.
Suffet, chcąc osłabić jurgieltników, umyślił zatrudnić młodego księcia w jego własnym kraju. Będąc w Kartaginie, potrafił znieść się z Masgabą, rozbójnikiem getulskim, który chciał utworzyć sobie państwo. Podniecany złotem punickiem, śmiały ten awanturnik podburzył stany numidyjskie, obiecując im swobody; Narr-Havas jednak uprzedzony przez syna swej mamki wpadł do Syrty, zatruł zwycięzcom wodę w studniach, pościnał niektórym głowy, uspokoił wszystko i powracał więcej rozjątrzony na suffeta, niż sami barbarzyńcy.


Narr-Havas ofiarowywa pomoc Hamilkarowi.

Wodzowie czterech armij odbywali długie narady nad dalszem prowadzeniem wojny. Zanosiła się ona na długo i wypadało wszystko przewidzieć. Umyślono wezwać pomocy Rzymian i ofiarowano poselstwo to Spendiusowi, lecz on, jako zbieg nie śmiał się podjąć takiej misji. Więc tedy dwunastu ludzi z kolonji greckich wypłynęło z Annaby na szalupie numidyjskiej. Potem zażądano od wszystkich barbarzyńców przysięgi na bezwarunkowe posłuszeństwo; dowódcy każdego dnia opatrywali odzież i obuwie; zabroniono placówkom używać puklerzy, gdyż często wsparci na lancach zasypiali nieopatrznie. Tym, którzy dźwigali na sobie jakie pakunki, wydano rozkaz pozbycia się ich, albowiem według przepisów rzymskich wszystko powinno być złożone na tyłach armji. Dla zabezpieczenia się przeciw słoniom, Matho urządził korpus jazdy pancerników, gdzie koń i człowiek nikli pod puklerzem ze skóry hippopotama najeżonym gwoździami; dla ochrony kopyt końskich wymyślono saboty plecione z trawy spartjackiej. Zakazano surowo rabunku miast i ciemiężenia mieszkańców rasy nie punickiej. Następnie Matho, zważając, że okolica staje się coraz więcej wyniszczona rozkazał wydzielać żywność dla żołnierzy, nie troszcząc się wcale o kobiety. Z początku ten posiłek wystarczał jednym i drugim, lecz wkrótce z powodu szczupłych racyj wielu zaczęło słabnąć. Przytem był to powód nieustannych kłótni i zajść gwałtownych. Niektórzy znęcali do siebie towarzyszki drugich ofiarą lub nawet samą obietnicą udzielenia żywności. Widząc to, Matho rozkazał wygnać bez litości wszystkie kobiety. Schroniły się one do obozu Autaryta, lecz Gallowie i Libijczycy prędko potrafili odstręczyć je od siebie. Udały się wkońcu pod mury Kartaginy, wzywając opieki Cerery i Prozerpiny, albowiem te boginie miały w Byrsie swą świątynię i kapłanów, poświęconych na przebłaganie za okropności popełnione niegdyś w czasie oblężenia Syrakuz. Syssici powołując się na ustawę, która im przyznawała prawo do rzeczy niemających właścicieli, wybrali sobie najmłodsze kobiety na handel, a nowi Kartagińczycy pojęli w małżeństwo jasnowłose Lacedemonki.
Jednakże niektóre z tych kobiet upornie trzymały się armji, biegły przy piechocie lub koło dowódców, wołając na swych towarzyszy, ciągnęły ich za płaszcze, uderzały się w piersi, miotając złorzeczenia lub też wznosiły na rękach małe nagie dzieciaki, które płakały żałośnie. Ten widok rozmiękczał serca barbarzyńcom. Kobiety stawały się niebezpiecznym ciężarem. Wiele razy, odpędzane, wracały ciągle, aż nakoniec Matho rozkazał obdzielać je razami a gdy Balearczycy dopominali się o kobiety, on odpowiadał zwykle: „ — Ja także niemam żadnej.“ Zdawało się, że duch Molocha opanował całkiem Libijczyka; pomimo cichych wyrzutów sumienia, dopuszczał się on okrucieństw, sądząc, że powinien być posłusznym rozkazom, tego Boga. Nieraz, gdy nie mógł spustoszyć pola, zarzucał je kamieniami, aby się stało nieurodzajnem. Ciągłymi posłańcami nie przestawał naglić do pośpiechu Autharyta i Spendiusa. Tymczasem zaś działania suffeta były niezrozumiałe. Obozował on kolejno w Eidous, Monchar, w Tebencie; przednie straże donosiły, że przebywa w okolicach Ischila, niedaleko granic państwa Narr-Havasa, to znowu dowiadywano się, iż przeszedł rzekę ponad Tibourbą, jakgdyby miał zamiar powracać do Kartaginy. Dopiero co zjawiał się w jednem miejscu, już znowu był gdzie indziej. Nikomu nie były znane drogi, któremi Hamilkar się przeprawiał. Unikając spotkania, odnosił on większe korzyści; ścigany zaś przez barbarzyńców w istocie kierował nimi według swej woli.
Jednakże te pochody i kontrmarsze utrudzały niezmiernie Kartagińczyków, siły ich nie podsycane coraz się zmniejszały. Mieszkańcy okoliczni dostarczali im już żywności z coraz większą opieszałością. Hamilkar spotykał wszędzie wahanie, niedowierzanie i skrytą nienawiść. Pomimo odezw do Wielkiej Rady nie mógł doczekać się żadnego posiłku z Kartaginy.
W stolicy głoszono, a może wierzono nawet, że pomoc suffetowi wcale nie jest potrzebna, że to tylko podstęp lub skargi nieszczere, a stronnicy Hannona, chcąc szkodzić Barkasowi, przesadzali ważność pierwszego zwycięstwa. Armję, która mu była powierzona, zaczęto uważać jako poświęconą na zgubę; lecz więcej dostarczać ofiar nie myślano. Wojna była zanadto uciążliwą, zbyt wiele kosztowała, a patrycjusze z partji Hamilkara tylko przez dumę ją podtrzymywali. Zwątpiwszy o Rzeczypospolitej, wódz kartagiński starał się przemocą dostać od tuziemców wszystko, czego wymagało prowadzenie wojny t. j. zboża, oliwy, drzewa, bydła i żołnierzy. Okolice, które przebywano, okazywały się całkiem wyludnione. Często po zburzeniu chaty nie znaleziono w niej nic do spożycia i wkrótce straszna pustynia otoczyła armję punicką.
Rozwścieczeni Kartagińczycy zaczęli pustoszyć okolice, zasypywali studnie i palili domy; rozżarzone iskry leciały z wiatrem, roznosząc ogień daleko; na górach lasy całe zaczęły płonąć pożarem i okrążać doliny niby ognistym wieńcem. Trzeba się było zatrzymywać w pochodzie, zanim mogli dążyć dalej po gorących jeszcze popiołach. Nieraz widziano w drodze błyszczące z krzaka oczy niby tygrysa. Byłto barbarzyniec, który krył się przed nimi, skurczony i przysypany kurzem dla niepoznaki. To znowu, idąc wąwozem, ujrzeli nagle sypiące się zgóry kamienie a, wzniósłszy oczy, dostrzegali w rozpadlinach skały bose nogi uciekającego człowieka.
Ponieważ Utyka i Hippo-Zaryt były teraz wolne, gdyż jurgieltnicy odstąpili od oblężenia, Hamilkar zażądał od nich pomocy. Lecz miasta te, lękając się narazić, odpowiadały mu tylko czczemi frazesami, komplementem lub wymówką. Suffet udał się zatem na północ, zamierzając opanować które z miast tyryjskich chociażby nawet oblężeniem. Potrzebował koniecznie zająć punkt jaki, ażeby otrzymywać z Cyreny prowizje i żołnierzy. Byłoby mu bardzo dogodnem zawładnąć portem Utyckim, jako będącym bliżej Kartaginy.
Dlatego więc powodu opuścił Zouitin i okrążył jezioro Hippo-Zarytu z wielką przezornością. Wkrótce jednak musiał ustawić swe oddziały w długą kolumnę, ażeby dostać się na górę dzielącą dwie doliny. Przy zachodzie słońca wstąpili na wierzchołek wydrążony w kształcie lejka, gdy nagle uderzył ich widok wilka z bronzu, zdającego się biec po trawie. W tejże chwili ukazały się wielkie kity z piór i razem z dźwiękiem fletów dał się słyszeć straszliwy jakiś śpiew... To była armja Spendiusa, gdyż Kampanijczycy i Grecy przez wstręt do Kartaginy przybrali godła rzymskie. W tymże samym czasie z lewej strony ukazały się długie lance, puklerze ze skóry lamparta, lniane kirysy i nagie ramiona; to znowu Iberyjczycy Mathona, Luzytanie, Balearczycy i Getulowie; dalej usłyszano rżenie koni Narr-Havasa, który się rozłożył wokoło wzgórz a nakoniec przybyła jeszcze pod dowództwem Autharyta różnorodna zgraja, t.j. Gallowie, Libijczycy, Nomadowie i między nimi owi zjadacze rzeczy nieczystych, noszący ości rybie we włosach.
Tak tedy barbarzyńcy, obliczając ściśle swój kierunek połączyli, się tutaj. Zdziwieni stali chwil kilka nieruchomi, spoglądając na siebie, zanim nastąpiły narady co począć wypada.
Suffet rozlokował swych ludzi w krąg tak, iż z każdej strony przedstawiali jednaki opór. Wysokie i śpiczaste tarcze powtykane w trawnik jedne przy drugich otaczały piechotę. Klinabarowie trzymali się za niemi a tu i owdzie ustawiono słonie. Jurgielitnicy czuli się bardzo znużeni, umyślili więc zaczekać do rana, a pewni zwycięstwa przez całą noc oddawali się ucztowaniu, zapalili wielkie ognie, które, olśniewając ich światłem pogrążały w cieniu armję punicką.
Hamilkar zaś rozkazał, aby na wzór Rzymian wykopano rów naokoło obozu, szeroki na piętnaście stóp a głęboki na dziesięć łokci, z wyrzuconej zaś z niego ziemi utworzono wał, na którym zostały poustawiane ostrokończate pale łączące się z sobą. Przy świtającym dniu, jurgieltnicy zdumieli się, ujrzawszy Kartagińczyków obwarowanych, jak w fortecy.
Widać było Hamilkara pomiędzy namiotami; przechadzał się, wydając rozkazy. Miał on na sobie pancerz brunatny z drobnej łuski, prowadził swego konia i od czasu do czasu zatrzymywał się, wskazując na coś prawą ręką wyciągniętą. Wtedy niejeden z barbarzyńskich wojowników przypominał sobie podobne ranki, gdy przy odgłosie klarynetów przechodził tak samo zwolna pomiędzy nimi, spojrzeniem swoim wzmacniając ich więcej, jak czara mocnego wina. Ogarnął ich pewien rodzaj rzewności. Przeciwnie jednak ci, co nie znali wcale Hamilkara, upajali się radością na myśl ujęcia go. Tymczasem rozważano, że jeżeliby wszyscy przypuścili naraz szturm do obozu Kartagińczyków, będą jedni drugim przeszkadzać w tak małej przestrzeni.
— Jesteście tchórze! — rozległ się głos Mathona, który z oddziałem najodważniejszych rzucił się na szańce punickie. Wkrótce jednak grad kamieni ich odparł, suffet bowiem zabrał z sobą porzucone na moście ich katapulty. To niepowodzenie zniechęciło barbarzyńców, zbytek udawanej odwagi zagasł. Chcieliby oni zwyciężyć, ale nie narażając się zbytecznie. Podług zdania Spendiusa należało utrzymać się starannie w zajmowanej pozycji i ogłodzić armję punicką. Lecz Kartagińczycy wzięli się do kopania studni, a nawet otaczające góry dostarczyły im wody. Stojąc na wałach wyrzucali oni pociski, ziemię, gnój, kamienie a sześć katapult umieszczonych wzdłuż szańców w bezustannym były ruchu.
Wkońcu jednak źródła się wyczerpały, spotrzebowano żywność, zużyto machiny. Jurgieltnicy, dziesięć razy liczniejsi, musieli odnieść triumf. Wtedy suffet ażeby zyskać na czasie wymyślił traktowania; i jednego rana znaleźli rzuconą w swe szeregi skórę baranią pokrytą pismem. Hamilkar usprawiedliwiał swoje zwycięstwa, utrzymywał, że senat zmusił go do prowadzenia wojny, a że on chcąc dowieść, iż, szanuje dane słowo, ofiaruje im rabunek Utyki lub Hippos Zarytu do wyboru; przy końcu zaś dodał, że nie lęka się ich wcale, albowiem ma zjednanych sobie zdrajców w ich szeregach i za pomocą tych potrafi z łatwością radzić sobie. Odezwa ta mocno zaniepokoiła barbarzyńców; propozycja łatwego łupu miło im się uśmiechała, lecz wiadomość o zdradzie napełniła ich obawą. Nie podejrzywając wcale postępu w fanfaronadzie suffeta, zaczęli patrzeć jedni na drugich z nieufnością, zwracać uwagę na rozmowy i stosunki; trwoga budziła ich po nocach. Wielu odstępowało swych towarzyszy i zmieniało rodzaj broni. Gallowie z Autharytem połączyli się z mieszkańcami Cyzalpiny, których posiadali język.
Czterej wodzowie zbierali się co wieczór w namiocie Mathona i przykucnąwszy wokoło tarczy, ustawiali na niej małe figurki z drzewa; był to sposób wynaleziony przez Pyrrhusa, aby wytwarzać plany strategiczne, Spendius dowodził braku sił Hamilkara, zaklinał, aby nie narażano szczęśliwych okoliczności i klął przez wszystkich bogów. Matho rozjątrzony przechadzał się, żywo gestykulując; wyobrażał on sobie, że wojna z Kartaginą była jego osobistą sprawą i gniewało go to, iż drudzy mieszali się do niej, nie chcąc mu być ślepo posłusznymi; Autharyt, odgadując jego myśli, przyznawał mu słuszność. Tylko Narr-Havas poruszał brodą z wyrazem pogardy. On wszelkie umiarkowanie uważał za zgubne. Nie uśmiechał się już teraz nigdy, ale wydawał często takie westchnienia, jakgdyby żałując niespełnionych marzeń, lub chybionego przedsięwzięcia.
Podczas, gdy niezdecydowani barbarzyńcy tak się namyślali, suffet pomnażał środki obrony; rozkazał kopać poza palisadą drugi rów, wznosić drugą groble, budować na groblach wieże drewniane. Wysyłał niewolników aż pod same forpoczty nieprzyjacielskie dla zagłębiania w ziemi pułapek najeżonych żelaznemi kolcami. W obozie jednak słonie, mając zmniejszone swe racje, szarpały pęta niecierpliwie. Dla oszczędzenia zapasów, Hamilkar nakazał Klinabarom zabijać mniej silne konie, a tych, którzy przywiązani do swych rumaków nie chcieli tego wykonać, skazywał na ścięcie. Spożyto konie, lecz wspomnienie tego świeżego mięsa sprawiało tylko żal w dniach następnych.
Z głębi tego smutnego amfiteatru widziano wokoło rozłożone cztery obozy barbarzyńców pełnych ożywienia. Kobiety przebiegały ze skórzanemi konwiami na głowach, kozy beczące błądziły pomiędzy wiązkami pik rozstawionych, zmieniano placówki, posilano się wokoło trójnogów. Okolica dostarczała im obficie żywności, a oni nawet nie przypuszczali, jak dalece ich nieczynność przerażała armję punicką.
W następnych dniach Kartagińczycy zauważyli pośród band koczowniczych, gromadę trzystu ludzi trzymanych w odosobnieniu od innych. Byli to puniccy bogacze, zostający w niewoli od początku wojny. Libijczycy ustawili ich na brzegu rowu, a sami stojąc poza niemi, niby za szańcem, wymierzali pociski. Zaledwo można było rozpoznać tych nieszczęśliwych, tak byli obsypani plugastwem i robakami; włosy, powydzierane miejscami, odsłaniały nagie czaszki, tak byli wychudzeni i okropni, że wyglądali raczej na mumje spowite w prześcieradła. Niektórzy z nich, drżąc na całem ciele, szlochali idjotycznie, inni wołali na swych przyjaciół, aby ich wyratowano od barbarzyńców. W środku znajdował się jeden nieruchomy, ze spuszczoną głową i wielką białą brodą, która spadała na ręce okryte łańcuchami; Kartagińczycy poczuli w sercu niby straszne walenie się Rzeczypospolitej — poznali w nim Giskona! Lubo miejsce było niebezpiecznem, cisnęli się wszyscy, chcąc go widzieć. Okryty był grubą tiarą ze skóry hippopotoma wysadzaną kamieniami, podług pomysłu Autharyta, czego jednak wcale nie pochwalał Matho.
Hamilkar rozpaczony, postanowił wystąpić z za szańców i Kartagińczycy gwałtownym ruchem posunęli się o trzysta kroków naprzód. Jednakże taki nawał barbarzyńców na nich się rzucił, że musieli spiesznie schronić się za wały. Jeden żołnierz z legji, potknąwszy się na kamieniach, nie zdołał uciec. Natychmiast Zarksas przybiegł do niego i powalając go, utopił puginał w gardle. Potem rzucił się na ranę i wpoiwszy usta z dzikim rykiem i drganiem wszystkich członków, wysysał krew całą siłą. Następnie zaś, uspokoiwszy się, przysiadł na trupie i wznosząc głowę dla wciągnięcia powietrza, jak sarna pragnąca dżdżu, rozpoczął przeraźliwy śpiew Balearczyków, to jest samą melodję przeciąganych tonów, przerywając ją i zmieniając, jak echa powtarzane przez góry — oraz przywołując na ucztę zamordowanych braci. Nakoniec opuścił ręce, pochylił zwolna głowę i płakał.
Ten okropny widok przejął wstrętem barbarzyńców, a osobliwie Greków.
Kartagińczycy od tej chwili nie myśleli wychodzić ani też się poddawać, wiedząc, jakie męki by ich spotkały. Tymczasem żywność pomimo starań Hamilkara codzień się zmniejszała; już dla każdego człowieka nie zostawało więcej jak dziesięć kommerów zboża, trzy hiny prosa i dwanaście beców suszonych owoców. Nie było mięsa, oliwy, ani wędlin, ani ziarnka owsa dla koni; biedne, schudzone zwierzęta błądziły, szukając w prochach ździebeł zdeptanej słomy. Często placówki, stojące na wałach, spostrzegłszy przy świetle księżyca psa barbarzyńców włóczącego się, wśród nieczystości, zabijały go kamieniem i potem za pomocą rzemieni od tarczy spuszczano się wzdłuż wału, aby nie mówiąc nikomu, pożywić się tą zdobyczą. Nie raz przecie powstawały okropne wycia i żołnierz nie wracał więcej. Był też wypadek, że trzech ludzi z falangi, pozabijało się nożami w kłótni o jednego szczura.
Wszyscy z żalem wspominali swe rodziny i domy. Biedacy tęsknili do chat swoich nędznych, podobnych do ulów, ze skorupami na progu, okręcanych sznurkiem; patrycjusze dumali o pysznych salach przyćmionych niebieskawem światłem, w których przepędzali upały, słuchając dalekiego odgłosu gwarów ulicznych, pomieszanego ze szmerem liści w ich ogrodach... Nieraz, tonąc w miłych wspomnieniach, zamykali oczy, aż ponawiający się ból z ran budził ich z tych marzeń. Co chwila jakieś nowe utarczki, nowe popłochy następowały. Wieże się paliły, zjadacze rzeczy nieczystych wdzierali się na palisady, obcinano im ręce toporem; lecz inni prędko ich zastępowali. Deszcz pocisków spadał na namioty. Wzniesiono galerje plecione z sitowia, aby odbijać te ciosy. Kartagińczycy obwarowali się silnie, nie poruszając z miejsca. Słońce każdego dnia, oświetlając wzgórze, głąb wąwozu zostawiało w cieniach. Wokoło szare osłony z ziemi sypane wznosiły się coraz wyżej; na nich kamienie mchem okryte, a nad tem wszystkiem wyjaśnione niebo roztaczało się gładkie i zimne na pozór, niby kopuła metalowa.
Hamilkar był już tak oburzony na Kartaginę, że uczuwał chęć połączenia się z barbarzyńcami, aby ich prowadzić na nią. Powoli wszyscy posługacze, markietani, niewolnicy nawet, zaczynali szemrać, a tutaj ani lud, ani Wielka Rada nie dawali żadnej nadziei pomocy. Położenie było tem nieznośniejsze, iż trzeba było spodziewać się jeszcze gorszych następstw.


Kartagina na wieść o klęsce uniosła się gniewem i niechęcią. Byliby mniej nienawidzili suffeta, gdyby był został zwyciężony na początku. Lecz teraz brakowało czasu i pieniędzy, aby zaciągnąć nowych jurgieltników. A gdyby nawet można było zebrać w mieście jeszcze żołnierza, to nie znalezionoby czem go uzbroić, albowiem Hamilkar zabrał wszelką broń i nie miałby kto dowodzić, bo najlepsi dowódcy byli przy nim. Ludzie przysyłani od suffeta rozbiegali się po ulicach wołając: „pomocy!“ Wielka Rada rozkazała uprzątnąć ich skrycie. Niepotrzebnie się jednak obawiali, bo wszyscy w mieście oskarżali Barkasa o zbytni upór w prowadzeniu wojny. Powinien był po pierwszem zwycięstwie zaraz wytępić całkiem jurgieltników. Poco mu było pustoszyć okolice? Tyle nadaremnych ofiar! Patrycjusze żałowali składek czternastu szekeli, Syssyci swoich dwustu dwudziestu trzech tysięcy kikarów złota. Ci nawet, którzy nic nie złożyli, skarżyli się jednak razem z drugiemi. Pospólstwo zazdrościło nowym Kartagińczykom przyznanego im prawa do całego przedmieścia; a Ligurów nawet, którzy tak nieustraszenie walczyli w sprawie kartagińskiej, uważano za barbarzyńców i przeklinano jak tamtych, mając za zbrodnię godną potępienia ich pochodzenie.
Kupcy na progach swych handlów, robotnicy z ołowianemi instrumentami w ręku, przekupnie soli płuczący swe kosze, łaziebnicy przy łaźniach i handlujący gorącemi napojami, rozprawiali o prowadzonej wojnie a każdy najlichszy ciura, pozwalał sobie wytykać błędy Hamilkara. Kapłani głosili, że to jest kara za długą jego bezbożność. Wszakże nie złożył całopalenia, nie oczyścił swoich zastępów; odmówił nawet zabrania z sobą wieszczków. Wspomnienie gorszącego świętokradztwa pobudziło na nowo gwałtowną nienawiść i powstrzymywaną dotąd wściekłość zawiedzionych nadziei. Przypomniano sobie klęski w Sycylji i cały ogrom dumy tego człowieka, którą tak długo cierpiano. Zgromadzenia kapłańskie nie mogły przebaczyć Hamilkarowi pozabieranych sobie skarbów i wymagały od Wielkiej Rady wyroku na ukrzyżowanie go, jeżeliby powrócił.
Przytem jeszcze upały w miesiącu Eloul, nadzwyczajną w tym roku były klęską. Z jezior podnosiły się zaraźliwe wyziewy, przeciążały powietrze wraz z dymem kadzideł wirujących po ulicach. Słychać było bezustanny odgłos hymnów, tłumy ludu cisnęły się na stopnie świątyń. Wszystkie mury okrywano czarnemi zasłonami, pochodnie gorzały na czołach bóstw pateckich, a krew wielbłądów zarzynanych na ofiarę, spływając po balustradach, tworzyła obfite czerwone kaskady. Straszne szaleństwo opanowało Kartaginę. Widać było w głębiach najciaśniejszych ulic i najciemniejszych zaułków wybladłe postacie ludzi podobnych do żmij syczących. Dzikie wycia kobiet zapełniały domy i przedzierając się przez kraty przejmowały okropną trwogą rozmawiających na ulicy.
Sądzono nie raz, że barbarzyńcy przybywali. Widziano ich poza górą Wód Gorących, jak obozowali w Tunisie. Słyszano straszne głosy zlewające się w jeden dźwięk przerażający. Następowało głuche milczenie w mieście, mieszkańcy wdrapywali się na szczyty gmachów, przysłaniając ręką oczy, albo rzucali się na ziemię twarzą, nadsłuchując pilnie. Trwoga przechodziła, wściekłość znów wracała, a przekonanie o własnej niemocy pogrążało ich coraz bardziej w rozpacz.
Smutek się wzmagał, gdy każdego wieczoru składano w dziewięciu pokłonach i wspólnym okrzyku cześć słońcu. Ukazywało się ono poza laguną, a potem, zwolna się chyląc, nikło w stronie barbarzyńców.
Nadchodziła uroczystość potrójnie święta, podczas której orzeł z wysokiego stosu wzlatywał ku niebu, jako symbol zmartwychwstającego roku, jako posłannik ludu do najwyższego Baala, jako wreszcie rodzaj związku ziemi ze słońcem. Teraz przecież tłumy zwróciły się ku Molochowi-Pożercy, a opuściły Tanitę; Rabetna bowiem, straciwszy swój welon, zdawała się być pozbawioną władzy; ona odmówiła cudotworności wodom, ona spustoszyła Kartaginę, ona więc była zdrajczynią i odstępczynią. Niektórzy wraz Z obelgami rzucali kamienie na wyobrażenia bogini, lecz inni znowu gromiąc ich, ubolewali nad nią i szanowali ją więcej jeszcze.
Utrzymywano, że wszystkie nieszczęścia pochodziły z utraty welonu. Salammbo miała w tem niejako udział, dlatego żywiono do niej urazę i uważano ją za godną kary. Dziki pomysł poświęcenia jej na ofiarę wstrząsnął ludem.
Dla ubłagania Baalów wypadało bez wątpienia złożyć im przedmiot nieoznaczonej, najwyższej wartości, istotę młodą, piękną, dziewiczą, ze starożytnego rodu, pochodzącą od bogów, ziemską gwiazdę. Po całych dniach nieznani ludzie zapełniali ogrody Megary. Dotąd wprawdzie nie przestępowali jeszcze schodów galerji. Błądzili na dole z oczyma wzniesionemi na najwyższy taras, oczekując całemi godzinami ukazania się Salammbo i krzycząc przeciwko niej, podobnie jak psy szczekające na księżyc!...





X.
ż.

Ta wrzawa tłumów nie przerażała jednak córy Hamilkara.
Niepokoje jej pochodziły z większego jeszcze utrapienia. Wielki wąż czarny Python umierał, a wąż był dla Kartagińczyków bożyszczem jednocześnie narodowem i doznającem czci szczególnej. Uważano go za syna ziemskiego mułu, gdyż z głębin jego wynurza się on i nie używając nóg przebiega powierzchnie. Otóż kształty jego przypominały niby falowania rzeki, temperatura krwi była symbolem owych przedwiecznych materji pełnych w sobie siły płodnej, kręgi zaś, które wąż opisuje, wyobrażały system planetarny, mądrość Eschmuna.
Wąż, należący do Salammbo już po kilkakroć nie przyjął żywych wróbli, jakie mu na pożywienie dawano w każdej pełni i na nowiu księżyca. Piękna skóra jego pokryta plamami złotemi na tle czarnem na podobieństwo niby firmamentu ustrojonego w gwiazdy zżółkła obecnie, okryła się zmarszczkami, zmiękła i rozszerzyła się na schudzonem ciele; zbutwiały mech porastał wokoło głowy, w kącikach zaś jego powiek dostrzegano czerwone punkciki, które zdawały się poruszać. Od czasu do czasu Salammbo zaglądała do jego koszyka ze srebrnych nici, w którym na rozpostartej osłonie z purpury były liście lotusu i puch ptasi — ale wąż pozostawał ciągle zwinięty i nieruchomy niby bluszcz uwiędły. Dziewica, patrząc na ego, czuła w swem sercu jakgdyby śrubującego się drugiego węża, który powoli sunął aż do gardła i dusił ją straszliwie.
Ona wciąż była niepocieszoną z powodu widzenia welonu, a pomimo tego czuła jakąś radość i dumę. Wszakże święta tajemnica była utajoną w tych cudownych zwojach. Wszakże to był obłok osłaniający samych bogów, zagadka nieśmiertelnej istności! To też Salammbo oburzając się na siebie samą, nie mogła odżałować, że go nie uniosła.
Spędzała zwykle dni całe w głębi swoich komnat z założonemi rękoma, z wpółotwartemi usty, schyloną głową i nieruchomym wzrokiem... Myślała o ojcu, pragnęła pójść za nim w góry Fenicji, odbyć pielgrzymkę do świątyni w Afaka, gdzie Tanita zstąpiła w postaci gwiazdy, wszelkie bowiem inne formy objawienia bogini odstręczały i trwożyły dziewicę. Coraz większa samotność roztaczała się wokoło niej, nie wiedziała nawet, co się dzieje z Hamilkarem.
Czasem znużona temi myślami, przechadzała się po wielkiej sali, w której tylko odgłos jej małych sandałków się rozlegał. Topazy i ametysty na posadzce świeciły tu i owdzie drżącym połyskiem, a Salammbo, stąpając po nich, odwracała niekiedy głowę, aby spojrzeć na nie. Ujęła za szyjkę jedną z zawieszonych amfor i odświeżyła pierś swoję za pomocą wielkiego wachlarza, potem zaś zajęła się paleniem cynamonu w wydrążonych perłach. O zachodzie słońca Taanach powyjmowała zwity czarnej pilśni zasłaniające otwory w ścianach, a natychmiast dały się widzieć wlatujące gołębie Tanity wytarte piżmem, które, sunąc różowemi nóżkami po kryształowych taflach posadzki, zbierały ziarna owsa rzucane pełną dłonią córki Hamilkara. Nie długo jednak rzuciła się ona z płaczem na wielkie łoże z rzemieni, i pozostała tam czas jakiś, szepcąc jedno wciąż słowo, blada jak widmo, nieczuła i zimna... Z oddalenia słyszeć się dawał tylko krzyk małp w gajach palmowych, oraz regularny ruch wielkiego koła rozprowadzającego po piętrach wodę w czary porfirowe.
Niekiedy dziewica przez kilka dni odmawiała przyjęcia posiłku. Widziała w snach swoich płynące gwiazdy pod stopami i wzywała Schahabarima, a kiedy przyszedł, nie wiedziała co mu powiedzieć. Nie podobna jej było obejść się bez szukania wsparcia w obecności kapłana, a jednak oburzała ją ta zawisłość. Czuła bowiem jednocześnie trwogę, bojaźń, zazdrość, nienawiść, i jakby miłość w obecności jego.
Schahabarim rozpoznawał wpływ Rabbety, umiał rozróżniać, którzy bogowie zsyłali choroby, i chcąc uleczyć Salammbo, rozkazał skrapiać jej komnaty płynem werweny i adyantu, przeznaczył na posiłek mandragorę, a do snu polecił układać głowę na workach ziół poświęcanych. Używał nawet baarasu, mającego korzeń ognisty z własnością odpędzania na północ złych duchów. Nakoniec, zwracając się ku polarnej gwieździe, wymawiał po trzy razy tajemnicze imię Tanity; przecież Salammbo nie przestawała cierpieć i udręczenia jej coraz się zwiększały.
Nikt w Kartaginie nie posiadał tyle wiedzy co Schahabarim, w młodości swej czerpał on naukę w szkole Mogbeds, w Borsippa blisko Babilonu; potem zwiedzał Samotrację, Efez, Tessalję, Judeę, świątynie Nabatejczyków, które zaginęły w piasku, przebiegał pieszo brzegi Nilu aż do ujścia morza. Z zasłoniętą twarzą i z pochodniami w ręku poświęcał czarnego koguta na stosie z sandałowego drzewa przed popiersiem Sfinksa, ojca Trwogi. Wstępował w jaskinię Prozerpiny, widział obracające się pięćset kolumn labiryntu na Lemnos i rozjaśniający się świecznik tarentyński, na którym było tyle kagańców, wiele dni jest roku. Często W nocy przyjmował pragnących wiedzy Greków. Urządzenie świata mniej go niepokoiło, jak natura bogów. W Aleksandrji obserwował on porównanie dnia Z nocą i towarzyszył aż do Cyreny zwolennikom Ewergeta, którzy rozmierzali niebo liczbą swych kroków. Otóż obecnie myśl tego kapłana karmiła jakiś kult osobliwy, niewyraźnie jeszcze sformułowany, a pełen misterji. Wyobrażał on sobie, że ziemia nie jest — jak mniemano — utworzona nakształt szyszki jodłowej. Owszem sądził ją być okrągłą i spadającą wiecznie w przestrzenie z szybkością tak nadzwyczajną, że niepodobna dostrzec jej ruchu.
O położeniu słońca ponad księżycem wnosił z przewagi Baala, którego to ciało niebieskie było odbiciem i postacią, oprócz tego wszystko, co widział z rzeczy ziemskich — zmuszało go do uznawania za najwyższą zasadę siły twórczej męskości. Tajemnie w duszy oskarżał Rabbetę o smutny swój los. Nie dla jejże to usług arcykapłan wśród odgłosu cymbałków odjął jemu, młodzieńcowi, ową męską siłę? Teraz spoglądał tylko nieraz tęsknym wzrokiem na szczęśliwych kochanków, którzy uprowadzali swe wybrane wśród gajów terebintu!...
Życie jego płynęło na dozorowaniu kadzielnic, waz, złotych szczypczyków i grabków do popiołów ofiarnych, oraz ozdób i szat odziewających posągi, nie wyłączając nawet bronzowych igieł do fryzowania włosów starej Tanity, w trzecim budynku obok szmaragdowej winorośli przebywającej. W jednostajnych zawsze godzinach unosił spadające obicia jednych i tychże samych podwoi; w jednej i tejże samej postawie wyciągał ramiona, lub też korzył się, padając twarzą na jedne zawsze płyty kamiennej posadzki, wkoło zaś niego tłumy kapłanów bosemi nogami przechodziły po kurytarzach pełnych wiecznego mroku.
Wśród tej posępnej barwy jego żywota, Salammbo była niby kwiatem posadzonym na grobowcu. Lubo obchodził się z nią ostro i nie szczędził ani słów gorzkich, ani pokuty dla niej, przecież stanowisko utrwalało pomiędzy nimi niby równowagę nieznającą różnicy płci; jemu mniej chodziło o posiadanie dziewicy, jak o znalezienie jej zawsze piękną i czystą. Częstokroć uważał, że ona napróżno trudzi swój umysł, ażeby go rozumieć, wtedy opuszczał ją smutniejszy jeszcze, czując się więcej samotnym i opuszczonym.
Niezrozumiałe słowa, wyrywające mu się często, ulatywały przed Salammbo nakształt błyskawic oświetlających przepaście. Razu jednego, gdy w czasie nocy oboje z tarasu patrzyli na gwiazdy, a Kartagina rozpościerała się u stóp ich wraz z zatoką i morzem niknącem w cieniach, on jej wykładał teorję przechodzenia dusz, które zstępują na ziemię tąż samą drogą co słońce przez znaki zodjaku. Wyciągniętą ręką wskazywał na Baranie bramę do wyjścia na świat rodzaju ludzkiego, a na Koziorożcu takąż samą bramę powrotu do bogów.
Salammbo siliła się, żeby je dojrzeć, albowiem przyjmowała za istniejące i prawdziwe wszelkie symbole i określenia, a nawet figury retoryczne, lubo te różnice i dla samego kapłana nie były dobrze zrozumiałemi.
— Dusze zmarłych — mówił on, rozpływają się w księżycu tak, jak trupy w ziemi. Łzy stanowią jego rosę, a pobyt jest tu zaćmiony błotem, gruzami i burzą.
Ona pytała, co się tam z nią stanie?
— Najprzód uwiędniesz, lekka jak piana bujająca po falach; potem nastąpią próby i męki dłuższe, aż nareszcie przejdziesz do ogniska słońca, do źródła wszechwiedzy.
Jednakże nie wspomniał wcale o Rabbecie; Salammbo sądziła, iż czynił to przez zbytnią delikatność dla zwyciężonej bogini, zato sama nazywając ją pospolitem mianem księżyca, sadziła się na błogosławieństwa dla gwiazdy użyzniającej i miłej. Aż nareszcie on zniecierpliwiony zawołał:
— Nie! Nie! Ona otrzymuje od innych swą siłę i cnoty. Czyż nie widzisz jej błądzącej wokoło niego, jak zakochana niewiasta goniąca za mężem po polach. I zaczął wysławiać przymioty słonecznego światła.
Daleki od przytłumiania w dziewicy jej mistycznych dociekań, pochwalał je nawet; a jednak widocznem było, iż czuł radość, trapiąc ją przytaczaniem nielitościwych dotkryn. Salammbo, pomimo doznawanej boleści, słuchała go z upojeniem. A przecież im więcej Schahabarim zwątpił o Tanicie, tem więcej pragnął w nią wierzyć. W głębi duszy doznawał ostrych wyrzutów. Czuł potrzebę jakiegoś dowodu, jakiejś manifestacji bogów i w nadziei dostąpienia tego, wymyślił sobie przedsięwzięcie, które jednocześnie mogło było zbawić jego wiarę i ojczyznę. Odtąd rozpoczął przed Salammbo opłakiwać dokonane świętokradztwo i smutne następstwa, jakie ono wywołało w urządzeniach niebieskich. Potem niespodzianie uwiadomił ją o niebezpieczeństwie, w jakiem znajduje się suffet otoczony przez trzy armje, któremi dowodzi Matho.
Kartagińczycy bowiem wszyscy ze względu na uniesiony welon, zwykli byli uważać Mathona, jako króla barbarzyńców; w końcu dodał, iż zbawienie Rzeczpospolitej i ojca zależy od niej jedynie.
— Ode mnie? — zawołała — jakżeż to być może?
A kapłan z uśmiechem podstępnym dodał jeszcze: — Ty nigdy się nie zgodzisz na to. —
Dziewica błagała o wyjaśnienie, aż Schahabarim wkońcu powiedział:
— Trzeba, ażebyś poszła do barbarzyńców odzyskać welon.
Ona upadła na hebanowy stołek i czas jakiś pozostała tak ze spuszczonemi na kolana rękami, przejęta drżeniem wszystkich członków, niby ofiara u stóp ołtarza oczekująca ciosu topora. Skronie jej biły gwałtownie, zdawało jej się, że widzi ogniste kręgi wokoło, a w osłupieniu nie rozumiała nic więcej nad to, że powinna iść na śmierć.
Lecz gdyby Rabetna zwyciężyła, welon powrócił i Kartagina była oswobodzona, to cóż znaczy życie jednej kobiety!... myślał Schahabarim. Zresztą mogłaby odzyskać welon, a nie zginąć przecież!...
Przez trzy dni nie ukazał się u Salammbo — czwartego posłała sama z przyzwaniem go.
Przybywszy, dla zachęcenia, powtarzał jej wszelkie zarzuty czynione Hamilkarowi przez lud i Wielką Radę i powiedział znowu, że ona powinna naprawić błąd jego, i że Rabetna wymaga tego poświęcenia.
W tejże chwili właśnie rozległa się wrzawa wielka przechodząca Mappale aż do Megary. Schahabarim i Salammbo pośpieszyli wyjrzeć ze szczytu ganków w tę stronę.
To było pospólstwo na placu Khamona dopominające się broni, której starszyzna nie chciała dostarczać, oceniając niebezpieczną doniosłość podobnych wymagań. Z niektóremi nawet obchodzono się bardzo surowo. Tłumy te atoli wybuchały niekiedy straszliwie, wskutek szczególnej czci dla Molocha, a może gnane wrodzonym popędem pustoszenia; wyrywano w święconych gajach ogromne cyprysy i pozapalawszy je przy pochodniach Kabyrów roznoszono po ulicach ze śpiewami. Te potworne ogniska wysyłały blaski aż do szklanych kopuł świątyń, do ornamentów kolosów, do masztów okrętowych, i unosząc się ponad miastem, tworzyły niby ruchome słońca. Widziano je nareszcie ustępujące z Akropolu i brama Malki otworzoną została.
— Jestżeś gotową? — zawołał Schahabarim, — lub czy każesz oświadczyć twemu ojcu, żeś go opuściła?
Salammbo ukryła twarz w opony, a światła powoli oddalające się nikły.
Nieokreślona trwoga wstrzymywała dziewicę. Lękała się Molocha — i również przestraszał ją Matho. Olbrzymia postać tego człowieka, który był panem cudownej zasłony, górowała ponad Rabetną niby sam Baal, przedstawiał jej się on zawsze otoczony błyskawicami, a przytem wiedziała, że nie raz przecie dusza bogów wstępowała w ciało ziemskiego męża; Schahabarim powtarzał, iż ona powinna zwyciężyć Molocha. Byliżby oni tak obaj połączeni z sobą? — byłożby to jedno i to samo, Moloch i Matho — nie mogła już ich rozróżnić, obydwa ją prześladowali.
Pragnęła poznać przyszłość i udała się do czarnego węża, gdyż z zachowywania się jego wyciągano wróżby. Lecz koszyk był pusty i zaledwo znalazła go zwiniętego na jednym ze srebrnych stopni przy wiszącym łożu, wycierał się, pozbywając starej zżółkłej skóry, gdy tymczasem błyszczące jasne ciało wyciągał jak miecz do połowy dobyty z pochwy.
Następnych dni, podług tego, jak dziewica nakłaniała się do poświęcenia, Python powracał do zdrowia, rósł i zdawał się ożywiać. Wtedy pewność, przez usta Schahabarima przemawiała wola bogów, uspokoiła ją. Jednego ranka zbudziła się nareszcie z silnem postanowieniem wykonania wszytkiego i pytała, co trzeba spełnić, aby Matho oddał welon.
— Upomnieć się o niego rzekł Schahabarim.
— A jeżeli odmówi?
Kapłan spojrzał na nią dziwnym wzrokiem, z uśmiechem, jakiego nie widziała jeszcze.
— Tak, co wtedy mam uczynić? — powtórzyła.
On poruszał palcami końce szarf spadające od tiary na jego ramiona i spuścił oczy w milczeniu. Lecz widząc, że dziewica nie rozumie go wcale, przemówił:
— Będziesz z nim sama...
— A więc, — pytała.
— Sama w jego namiocie.
— Więc? i cóż wtedy?
Schahabarim gryzł wargi, wyszukując jakiego zręcznego frazesu.
— Jeżeliby ci wypadało umrzeć, to stać się musi później — mówił — bądź odważną, nie przywołuj nikogo, nie przestraszaj się, — powinnaś być pokorną, czy słyszysz, i uległą jego życzeniom, które będą rozkazami nieba...
— Lecz welon?
— Bogowie ci go wskażą.
Ona szeptała: Gdybyś ty ojcze mi towarzyszył?
— Niepodobna.
Rozkazał jej przyklęknąć, i wznosząc rękę prawą przysięgał za nią, iż ona przyniesie Kartaginie płaszcz Tanity. Straszliwe były zaklęcia wymawiane przez Schahabarima. Dziewica, chwiejąc się, powtarzała je za nim. Nakoniec wyznaczył jej oczyszczenia i posty, jakie powinna przebyć, i nauczył, jak się ma dostać do Mathona; zresztą człowiek znający dobrze drogę miał ją doprowadzić. Po tem wszystkiem uczuła się swobodniejszą. Myślała o szczęściu posiadania welonu i błogosławiła Schahabarima za jego napomnienia.
Była to pora, w której gołębie z Kartaginy odlatywały do Sycylji w góry Eryksu około świątyni Wenery. Przed odlotem na wiele dni pierwej zbierały i szukały się, zwołując, a nakoniec wyruszyły wieczorem. Wiatr je pędził, i ten biały obłok sunął po niebie wysoko nad morzem. Krwawa barwa zachodu zalała horyzont. Gołębie leciały jak fala i znikały powoli zapadając w paszczę słońca.
Salammbo patrzyła, chyląc ku ziemi swą głowę, a Taanach sądząc, że odgadła powód jej smutku, rzekła zcicha:
— One powrócą, o pani!
— Tak, wiem o tem.
— Ty je zobaczysz znowu.
— Może, — szepnęła z westchnieniem.
Dziewica nie powierzyła nikomu swego przedsięwzięcia. Ażeby je zaś jak najtajemniej wykonać mogła, zamiast wprost żądać od rządców, posłała Taanach na przedmieście Kinisdo po zakupienie wielu rzeczy, których potrzebowała do tej wyprawy. Cynobru, pachnideł, przepaskę lnianą i odzienie nowe. Stara niewolnica ciekawą była, co znaczą te przygotowania, lecz nie śmiała pytać. Nakoniec nadszedł dzień oznaczony przez Schahabarima, w którym Salammbo miała wyruszyć.
Około dwunastej godziny dojrzała ona wśród sykomorów ślepego starca, który jedną ręką wspierał się na ramieniu chłopczyny, a w drugiej niósł cytrę z czarnego drzewa. Eunuchy, niewolnicy i służebne byli oddaleni na ten czas, bo żadne nie powinno było znać spełniającej się tajemnicy. Taanach zapaliła w komnacie na czterech trójnogach kadzidła, potem rozwiesiła wielkie babilońskie dywany wokoło komnaty, albowiem Salammbo nie chciała być widzianą nawet przez mury. Grający starzec przysiadł schylony za drzwiami, chłopiec stojąc przytknął do ust flet trzcinowy. Dolatujący z ulicy zgiełk przycichnął, fioletowe cienie zapadły przed przysionkiem świątyni, a z drugiej strony zatoki, pochyle góry, oliwne gaje, spustoszone żółtawe grunta w nieskończonem falowaniu zlewały się z mgłą niebieskawą. Nie słychać było żadnego odgłosu: nieopisana ciężkość jakaś tłoczyła powietrze.
Salammbo siedząc na onyksowym brzegu wanny, odrzuciła szerokie rękawy, które związała na plecach, i rozpoczęła swe ablucje systematycznie według świętych obrządków.
Następnie Taanach podała jej w alabastrowej czaszy płyn jakiś zaskrzepły, była to krew psa czarnego zarzniętego przez kobiety niepłodne w czasie nocy zimowej na ruinach grobowca. Dziewica potarła krwią tą uszy, pięty i wielki palce u prawej ręki, a paznokieć jej pozostał czerwony, jak gdyby gniotła soczyste owoce.
Księżyc się ukazał, muzyka fletu i cytry zabrzmiała jednocześnie.
Salammbo pozdejmowała swe kolczyki, naszyjnik, bransolety, długą białą szatę; zawiązała szarfą swe włosy rozpuszczone po ramionach. Tony muzyki nie przestawały dźwięczyć w trzech nutach powtarzających się, przyspieszonych, gwałtownych. Struny skrzypiał, flet dął; Taanach wtórowała taktem, uderzając w ręce Salammbo kołysząc swem całem ciałem, odmawiała modlitwy, ubranie jedno po drugiem spadało z niej na ziemię.
Tymczasem wstrząsł się ciężki dywan i ponad sznurem, który go utrzymywał, ukazała się głowa Pythona. Sunął on powoli jak kropla wody tocząca się po ścianie, potem pełzał po rozciągniętych materjach, aż wkońcu, wspierając ogon na posadzce, podniósł się prosto i oczyma błyszczącemi jak karbunkuły strzelił w Salammbo.
Ona zawahała się pod wpływem wstrętu, czy też dziewiczego wstydu. Lecz przypomniawszy sobie zalecenia Schahabarima, zbliżyła się do węża. Python zawisnął na szyi dziewicy w ten sposób, iż głowa i ogon spadały z dwuch stron do ziemi, jak rozerwany naszyjnik. Salammbo okręcała go wokoło swych bioder, rąk, kolan, a w końcu ująwszy trójkątną paszczę, oparła ją na zębach swoich, i przymykając oczy, zwróciła się ku bijącym na nią promieniom księżyca. Bladawe światło zdawało się ją otaczać niby mgłą srebrzystą, ślady wilgotnych jej kroków błyszczały na płytach, gwiazdy przeglądały się w przezroczystej wodzie; wąż ściskał jej piękne ciało w swych czarnych złotem centkowanych zwojach. Salammbo chwiała się pod tym ciężarem, gięła się pod nim, czuła, że umiera. Straszliwy wąż uderzał ją lekko swym ogonem, potem muzyka ucichła i potwór upadł na ziemię.
Taanach, zbliżywszy się do niej, ustawiła dwa świeczniki, których światło przeglądało przez kule kryształowe napełnione wodą. Potem pomazała lauzonią jej dłonie, cynobrem policzki, antymonem brzegi jej powiek, brwi odznaczyła mieszaniną z gumy, piżma, hebanowego pyłku i zgniecionych muszek.
Salammbo, siedząc w krześle na wieszadłach z kości słoniowej, poddawała się z cierpliwością staraniom niewolnicy. Lecz te dotykania, zapachy kadzideł i przebyte posty zdenerwowały ją tak dalece, że pobladła osłabiona. Taanach zatrzymała się z trwogą. — Kończ dalej — rzekła dziewica i wyprężając się z wysiłkiem, zniecierpliwiona nagliła Taanach do pośpiechu. Stara mruczała zcicha:
— Ależ dobrze, dobrze, o pani moja, wszak nikt nie czeka na ciebie?
— Tak, — rzekła dziewica; — jest ktoś, co mnie oczekuje.
Taanach cofnęła się ździwiona, a chcąc dowiedzieć się więcej, pytała:
— Jeżeli opuścisz nas pani, jakież zostawisz rozkazy?
Salammbo rozpłynęła się w łzach, a niewolnica przerażona wołała:
— Ty cierpisz! Ach, co tobie, nie uchodź, lub weź mnie z sobą. Kiedy byłaś maleńką dzieciną, umiałam koić twe płacze, tuląc cię mlekiem swych piersi, sprowadzałam uśmiech na twe usta, — i uderzała w wyschłą pierś swoją. Dziś jam już stara, nic nie mam dla ciebie. A ty nie kochasz mnie więcej, taisz przede mną swe udręczenia, pogardzasz swą karmicielką. — Z czułości i żalu łzy obfite potoczyły się po jej policzkach wśród znaków tatuowania.
— Nie — odpowiedziała Salammbo, — ja ciebie kocham, uspokój się.
Taanach z uśmiechem podobnym do skrzywienia starej małpy powróciła do przerwanych zajęć.
Według nauki Schahabarima, Salammbo rozkazała się wspaniale ustroić, przybierała ozdoby w guście barbarzyńskim Z wielką wykwintnością i prostotą zarazem.
Na cienkiej tunice koloru winnego, była druga oszywana piórami ptaków; pas ze złotej łuski otaczał jej kibić, z pod tej szerokiej przepaski spadały obfite fałdy draperji niebieskiej w srebrne gwiazdy. Dalej Taanach włożyła na nią długą suknię zrobioną z płótna kraju Seres, białą, pręgowaną w zielone pasy. Potem zaś przyczepiła na ramionach purpurę oszytą u dołu drogiemi kamieniami; a na to wszystko zarzuciła płaszcz czarny, powłóczysty.
Wkońcu dumna swem dziełem patrząc na dziewicę wyrzekła: — Jesteś piękną, jakgdyby w dzień swych zaślubin.
— Moich zaślubin! — westchnęła dziewica i rozmarzona oparła się na krześle z kości słoniowej.
Taanach podała jej zwierciadło z blachy tak szerokie i długie, że się w niem cała zobaczyć mogła. Córka Hamilkara powstawszy, końcem palca poprawiła spadający lok swoich włosów. Włosy te pokryte złotym pudrem, kędzierzawiły się nad czołem, a z tyłu opadały w długich warkoczach przeplatanych perłami. Blask świeczników ożywiał barwę jej lic, świetność strojów i białość cery. Cała postać, ręce, ramiona, palce u nóg nawet ozdobione były taką obfitością drogich kamieni, że w zwierciadle odbijały promienie niby od słońca. Salammbo stojąc obok Taanach wpatrującej się w nią z uwielbieniem, uśmiechała się wśród tego przepychu. Potem zaczęła się przechadzać, zniecierpliwiona długiem oczekiwaniem.
Nakoniec ozwało się pianie koguta. Dziewica upięła na włosach długą żółtą zasłonę, okręciła szarfą wkoło szyi, wsunęła nogi w buciki z niebieskiej skóry i rzekła do Taanach:
— Idź, zobacz, czy pod myrtami nie czeka człowiek z dwoma końmi?
Lecz zaledwie służebna wyszła, ona już zstępowała ze schodów.
— O, pani! — zawołała mamka.
Salammbo obróciwszy się, położyła palec na ustach na znak spokoju i milczenia.
Taanach posunęła się aż do tarasów i zdaleka przy świetle księżyca widziała w alei cyprysowej olbrzymi cień postępujący ukośnie z lewej strony Salammbo, co uważano za przepowiednię śmierci.
Stara niewolnica, powróciwszy do komnaty, rzuciła się na ziemię i szarpiąc twarz paznokciami, wydzierając swe włosy, wydawała przeraźliwe wycia.
Przecież w końcu przypomniała sobie, że ją mogła usłyszeć, więc przycichnąwszy, szlochała tylko żałośnie, leżąc na płytach posadzki z głową ukrytą w dłoniach.




ROZDZIAŁ XI.
W namiocie.

Człowiek, który był przewodnikiem dziewicy, prowadził ją do latarni morskiej ku katakumbom, a potem wzdłuż przedmieścia Malouja, pełnego krętych uliczek. Niebo zaczynało się rozjaśniać, belki palmowe wystające ze ścian zmuszały ich często do schylania głowy; konie, postępując zwolna, ślizgały się, aż nareszcie przybyli do bramy Tevestańskiej. Ciężkie podwoje były uchylone, lecz kiedy przeszli, natychmiast je zamknięto.
Z początku postępowali koło szańców, później dopiero zwrócili się przez Taenią, wąski pasek żółtej ziemi dzielący zatokę od jeziora, aż do Radesu. Nikt się nie ukazywał około Kartaginy, ani na morzu, ani w polu. Sine fale szumiały spokojnie, lekki powiew wiatru rozpędzając tu i owdzie białą ich pianę, zamącał powierzchnię wody. Salammbo pomimo swych opończy drżała od chłodu poranka, ruch i świeże powietrze wprawiały ją w dziwny stan ogłuszenia. Kiedy słońce się podniosło i promieniami ogrzało jej postać, uspokoiła się nieco; konie stąpając kłusem, zagłębiały w piasku swe nogi.
Przebywszy górę Wód Gorących, zwolnili kroku na twardej ziemi; pomimo że to było w porze siewów i uprawy gruntów, okolica wydawała się zupełnie pusta. Gdzie niegdzie wznosiły się stogi wypadającego z kłosów jęczmienia... Na dalekim horyzoncie czerniały tu i owdzie rozrzucone wioski. Od czasu do czasu wznosiły się kawałki spalonego muru koło drogi, zapadnięte dachy chat, w których wnętrzach znajdowały się tylko skorupy garnków, łachmany z odzieży i rozmaite sprzęty potłuczone do niepoznania. Często jakaś istota obdarta, z fizjognomią straszną i rozpłomienionemi oczyma ukazywała się wśród tych gruzów; prędko jednak zjawisko takie niknęło w jakiejś przepaści. Salammbo i jej przewodnik nie zatrzymywali się wcale. Na rozległych przestrzeniach opustoszałych równin wznosiły się za niemi obłoki kurzu. Czasami napotykali spokojne ustronia i strumienie toczące się wśród niezdeptanej trawy, a Salammbo dla odświeżenia rąk swych zrywała zroszone kwiaty... Raz w gaju róż laurowych koń jej potknął się na trupie ludzkim.
Niewolnik jednak dopomógł jej znowu dosiąść wierzchowca. Byłto człowiek posiadający zaufanie Schahabarima, służebnik świątyni, którego zwykle używano w niebezpiecznych misjach.
Przez zbytnią przezorność szedł on już teraz pieszo przy dziewicy, poganiając konie rzemiennym biczem okręconym przy swej ręce. Czasami dobywał z koszyka — wiszącego na piersi — bułeczki pszenne, daktyle i jaja żółte zawinięte w liście lotusu, podając w milczeniu Salammbo.
W ciągu dnia trzech barbarzyńców okrytych skórami bydlęcemi zastąpiło im drogę; za niemi ukazał się inne bandy złożone z dziesięciu, dwunastu, lu dwudziestu pięciu ludzi; wielu z nich pędziło kozy lub chromające krowy. Ich ciężkie laski z ołowianemi gałkami i kordelasy świeciły blaskiem przy zaburzonej odzieży. Spoglądali na podróżnych groźnym i zdumionym jednocześnie wzrokiem. Niektórzy rzucali, mijając ak zwykłe błogosławieństwa, albo też bezwstydne koncepty; posłannik Schahabarima odpowiadał wszystkim we właściwem narzeczu. Mówił, że prowadzi młodego chłopca schorzałego po lekarstwo do oddalonej świątyni.
Tymczasem dzień zapadał, szczekanie psów zwiastowało jakąś zamieszkałą siedzibę.
Przy nastającym zmroku spostrzegli ogrodzenie z kamieni otaczające jakieś zabudowania. Pies wybiegł do nich ujądając. Niewolnik rzucił nań kamieniem i wstąpił do wielkiej sklepionej sali w której skurczona kobieta rozgrzewała się przy ogniu z cierni; dym ułatywał przez dziury w suficie. Stara, zasłonięta włosami białemi spadającemi aż do kolan, nie chciała odpowiadać, mruczała tylko z ogłupiałą miną złorzeczenia przeciw barbarzyńcom i Kartagińczykom razem.
Przewodnik Salammbo szperał starannie po całym gmachu; lecz nie mogąc nic. wynaleźć, powrócił do kobiety, żądając posiłku. Stara wstrząsnęła głową i nie odwracając oczu od węgli, szeptała:
— Byłam ręką. Ucięto mi dziesięć palców. Usta nie łakną pożywienia.
Niewolnik pokazał jej pełną garść złota, poruszyła się na ten widok, lecz wkrótce wróciła znów do dawnej osłupiałości. Nakoniec przyłożył jej do gardła sztylet tkwiący za pasem; a wtedy drżąc, poszła usunąć wielki kamień i wyjęła z pod niego amforę pełną wina i ryby z Hippo-Zarytu marynowane w miodzie.
Salammbo nie przyjęła jednak tej nieczystej potrawy, ale położyła się do spoczynku na czaprakach końsich rozciągniętych w kącie sali.
Przede dniem zbudzili się do dalszej drogi. Pies zaczął wyć, lecz niewolnik, podszedłszy zcicha jednym zamachem puginału odciął mu głowę. Potem zaś krwią tą wytarł nozdrza koni dla orzeźwienia ich. Stara rzuciła za niemi ostatnie przekleństwo, Salammbo zaś, dosłyszawszy je, przycisnęła do piersi swój amulet. Udali się dalej w drogę.
Od czasu do czasu dziewica pytała, rychło przybędą do celu podróży. Droga prowadziła przez niewielkie wzgórza. Słyszeć się dawały świerszczenia polnych koników. Słońce wypaliło zżółkłą trawę, a ziemia była zryta przez liczne krety z czego potworzyły się niby tafle olbrzymie. Niekiedy przesunęła się żmija, lub przeleciał orzeł. Niewolnik szedł ciągle pieszo. Salammbo marzyła pod swemi osłonami, których pomimo gorąca nie odrzucała, lękając się pobrudzenia świetnych swoich strojów.
W niejakich odstępach po drodze, spotykali wieże wzniesione przez Kartagińczyków dla oznaczenia ich władzy nad ościennemi plemionami. Wstępowali tam na chwilowy spoczynek i dążyli dalej.
Z początku przez ostrożność okrążali zdala, lecz nie spotykali nikogo. Okolica bowiem była wyludnioną i barbarzyńcy nie przebywali tutaj. Powoli widzieć się dawały coraz większe ślady zniszczenia. Niekiedy wśród czystego pola znajdowali kawał pysznej mozaiki, jedyny szczątek zrujnowanego zamku; lub drzewa oliwne odarte z liści, podobne zdaleka do krzaków cierniowych. Przechodzili przez miasto, w którem spalone domy zrównano prawie z ziemią. Wzdłuż murów ujrzeli szkielety ludzi, dromaderów i mułów; stosy napół zgniłej padliny leżały na ulicach.
Noc następowała, niebo pokryło się obłokami. Nasi podróżni szli jeszcze dwie godziny w kierunku zachodu, aż nagle spostrzegli przed sobą wielką ilość drobnych ognisk.
Blaski te pochodziły z głębi amfiteatru, tu i owdzie złote blachy migotały, poruszając się z miejsc. Były to puklerze Klinabarów w obozie punickim, w okolicy którego jaśniały daleko liczniejsze światła, bo armja jurgieltników, połączywszy się razem, zajmowała tu ogromną przestrzeń.
Salammbo pospieszyła w ich stronę, lecz posłannik Schahabarima wstrzymał ją, prowadząc dalej wzdłuż okopów zamykających obóz barbarzyńców. Tam upatrzyli jakiś wyłom, w którym niewolnik się ukrył. Na szczycie oszańcowania przechadzał się strażnik z łukiem w ręku i piką na ramieniu; ujrzawszy zbliżającą się Salammbo, barbarzyniec przykląkł i wnet wyrzucona, strzała przeszyła brzeg jej płaszcza. Ona pozostała nieruchomą, wołając na niego, aż się zapytał czego żąda.
— Mówić z Mathonem, — odrzekła — uciekam z Kartaginy.
Strażnik wydał sygnał gwizdawką, który powtórzyły dalej inne placówki.
Salammbo czekała, koń jej przestraszony kręcił się, wciągając powietrze.
Kiedy przybył Matho, księżyc wznosił się nad dziewicą, lecz ona miała twarz zasłoniętą gęstym welonem w czarne kwiaty i tyle rozmaitych osłon na sobie, że niepodobna było jej poznać.
Wódz barbarzyński z wysokości okopów widział tylko postać chwiejącą się jak widmo w cieniach wieczornych. Ona przemówiła:
— Chcę iść do twego namiotu, prowadź mnie.
Jakieś niedokładne wspomnienie zarysowało się w jego pamięci. Serce silniej zabiło, lecz ton rozkazujący jej mowy onieśmielił wojownika.
— Pójdź więc — rzekł — i wkrótce dziewica znalazła się w obozie barbarzyńców.
Wielka wrzawa tłumów go napełniała; ogniska rozpalone pod zawieszonemi kociołkami purpurowym blaskiem oświecały niektóre miejsca, zostawiając inne w tem głębszej ciemności. Rozlegały się krzyki, nawoływania; konie przywiązane tworzyły długie szeregi między namiotami, które były różnych kształtów: okrągłe, kwadratowe, ze skóry lub płótna, szopy z trzciny plecione i jamy grzebane w piasku podobne do tych, jakie sobie robią psy. Żołnierze zwozili faszynę, inni podparłszy się na łokciach, odpoczywali, lub przewracając się na matach, zasypiali spokojnie. Koń Salammbo deptał po nich, albo ich przeskakiwał.
Widząc te dzikie postacie, dziewica przypomniała sobie, że kiedyś już one były jej znane, tylko dziś brody mieli dłuższe, twarze czarniejsze i głosy chrypliwsze. Matho, idąc przed nią, usuwał ich z drogi znakami swojej ręki wysuniętej z pod czerwonego płaszcza. Niektórzy całowali jego ręce, inni chyląc się do ziemi przystępowali, pytając o rozkazy, gdyż istotnie teraz Matho był jedynym i rzeczywistym wodzem barbarzyńców. Spendius, Autharyt, Narr-Havas, byli zniechęceni całkiem, on jeden zachował jeszcze odwagę i stałość taką, że mu ulegano.
Salammbo, postępując za nim przebyła cały obóz; namiot Mathona bowiem był na końcu o trzysta kroków tylko od szańców Hamilkara. Zauważyła na prawo szeroki rów i zdało jej się, że jakieś twarze wyglądają z jego głębi, opierając się o brzeg, jakgdyby to były głowy pościnane. Jednakże oczy w tych głowach poruszały się, a z ust na wpół otwartych wychodziły jęki i słowa w mowie punickiej.
Dwuch negrów, trzymając pochodnie, stało przy drzwiach namiotu. Matho uchylił płótna i ona weszła za nim. Był to namiot obszerny, z matą rozrzuconą na środku, oświecony wielkim świecznikiem w formie lotusu, napełnionym żółtą oliwą, w której pływały knoty. W cieniu błyszczały wojenne sprzęty. Miecz goły oparty był o stołek przy puklerzu, bicze ze skóry hippopotama, cymbały, dzwonki, naszyjniki rozrzucone w nieładzie na koszach z trawy spartjackiej; okruszyny chleba czarnego na kołdrze pilśniowej; a w kącie na okrągłym kamieniu miedziana moneta, niedbale nagromadzona. Przez dziury porobione w płótnie wiatr naniósł do namiotu kurzu ze dworu, razem z wonią właściwą słoniom, które wpobliżu jadły i potrząsały swemi łańcuchami.
— Kto jesteś? — rzekł Matho.
Ona milcząc, oglądała się wkoło powoli. Na końcu wzrok jej zatrzymał się w głębi namiotu, gdzie na łożu z gałęzi palmowych spoczywał przedmiot jakiś błyszczący i błękitnawy.
Dziewica posunęła się tam żywo, wydając okrzyk.
Matho postąpił za nią, i uderzając zniecierpliwiony nogą o ziemię, powtórzył:
— Kto cię tu sprowadza? poco przychodzisz?
Ona wskazując welon cudowny — odrzekła:
— Chcę go zabrać — i drugą ręką odrzuciła za słony z swej głowy. Matho cofnął się, podając ręce wtył, osłupiały i prawie przerażony.
Salammbo, uczuła w sobie wstępującą jakby siłę bogów a patrząc mu w oczy, zażądała zwrotu cudownego welonu, przemawiając śmiało i wyniośle.
Matho nie słyszał słów, on patrzył na nią. Strój w jego oczach pomieszał się z samą jej istotą. Świetność ozdób wydawała mu się niejako cząstką jej ciała, własnością jej tylko przynależną. Oczy i brylanty jednako świeciły, połysk paznokci przedstawiał się jako dalszy ciąg kamieni obejmujących jej palce. Dwie spinki unoszące tunikę odsłaniały zlekka łono, na które spadał sznurek z zawieszonym szmaragdowym klejnotem, przy uszach miała dwa szafiry, a przy tych wydrążone perły napełnione wytworną perfumą. Z pereł sączyła się wonność zraszająca odkryte ramiona. Matho ścigał wzrokiem te spadające krople.
Niezwalczona ciekawość pociągnęła go, i niby dziecię, wznosząc rękę za nieznanym owocem, dotknął zlekka piersi cudnej dziewicy.
To dotknięcie, zaledwie dające się uczuć, przeniknęło barbarzyńca aż do głębi... Jakieś gwałtowne wzburzenie całej jego istoty porwało go ku niej... pragnął ją objąć, utulić, pochłonąć. W piersiach gorzały płomienie szalonej żądzy, usta drżały z niecierpliwości.
Ujął ją za ręce, pociągając ku sobie i wpatrywał się chciwie w jej czarowną postać, powtarzając:
— Jakże jesteś piękną — jakże piękną!...
Wzrok jego wlepiony w dziewicę sprawiał jej niewypowiedzianą boleść, a to uczucie tak silnie się wzmagało, iż prawie gwałtem wyrywały się z ust biednej wykrzyki trwogi, które zaledwo wspomnienie Schahabarima zdołało zagłuszyć.
Matho trzymał wciąż jej drobne ręce w swych dłoniach, a ona pomimo rozkazu kapłana, odwracając twarz, usiłowała go odepchnąć. Barbarzyniec z rozkoszą upajał się wonią płynącą od jej postaci. Zdawało mu się, że jakiś pachnący obłok, niby dym z kadzielnicy unosi się koło niej, że jakaś nieskończona woń róż, pachnideł i miodu ją otacza.
Lecz skądże ona tutaj się znajduje, w jego namiocie i w jego mocy? Co ją tu sprowadza? Miałażby przybywać po welon bogini?.. Ręce wojownika „opadły, pochylił głowę przygnębiony myślami.
Wtedy Salammbo, chcąc go wzruszyć, przemówiła rzewnym głosem:


Salammbo w namiocie Mathona.
— Co ja ci uczyniłam złego, że tak uporczywie pragniesz mojej śmierci?

— Twej śmierci?
Ona zaś mówiła dalej: — Widziałam cię po raz pierwszy przy blasku gorejących ogrodów moich, wpośród dymiących czar i zarzynanych mych niewolników i wtenczas gniew twój ku mnie wybuchnął tak mocno, że zmuszona byłam uciekać. Potem zapanowała trwoga w Kartaginie. Głoszono o spustoszonych miastach, popalonych włościach, pozabijanych mieszkańcach, a to wszystko ty sprawiłeś — ty ich pomordowałeś. Nienawidzę ciebie, twe imię zgrozą mnie przejmuje! Jesteś straszniejszym aniżeli zaraza i wojna z Rzymianami. Kraj cały drży przed twoją wściekłością, ziemia cała zasłana trupami!... Widziałam ślady twego miecza, jakgdybym postępowała za Molochem.
Matho powstał. Ogrom dumy przepełnił mu serce, zdawało mu się, że dorósł bogom!.. Dziewica uniesiona zapałem, mówiła dalej:
— Jakgdyby nie dość ci było popełnionego świętokradztwa, przyszedłeś do mnie okryty cudownym welonem i rozbudzoną przeraziłeś swym widokiem. Nie zrozumiałam słów twoich wtedy, ale czułam, że chcesz mnie pociągnąć do jakiegoś wstrętnego czynu, w głąb strasznej przepaści!
Matho, składając ręce, zawołał:
— O nie, nie! ja chciałem ci go zwrócić, chciałem złożyć tobie cudowną zasłonę, ja myślałem, że bogini dla ciebie ją przeznacza, że ona do ciebie należy. Czy przebywa w świętym przybytku, czy w domu twoim, to jedno. Czyliż ty także nie jesteś wszech, mocną, niepokalaną, promienną i piękną jak Tanita! I ze spojrzeniem pełnem nieograniczonego zachwytu dodał:
— Powiedz, czy ty nie jesteś Tanitą?
— Ja, Tanitą? — powtórzyła Salammbo.
Zamilkli na chwilę. Grzmot się rozległ woddali, owce beczały, zestraszone burzą. On znowu mówił:
— Zbliż się, o zbliż się bez trwogi! Niegdyś ja byłem tylko nędznym żołnierzem posród gminu jurgieltników, i tak pokorny, że służyłem innym, znosząc drzewo na swych ramionach. Czyż mnie obchodziła co Kartagina. Tłum jej mieszkańców ginie mi;w prochu twojego obuwia, wszystkie jej skarby, floty i wyspy oddałbym za świeżość ust twoich, za jasność twego ramienia! Lecz ja pragnąłem skruszyć jej mury, aby się dostać do ciebie, aby cię posiadać. Tymczasem mszczę się za przeszłość i depcę tych ludzi jak skorupy, rzucam się na falangi, własnemi rękami łamię kindżały, wstrzymuję rozhukane rumaki. Cios katapulty mnie nie przeraża. Och, gdybyś wiedziała jak w czasie bitwy myślę o tobie!... Nieraz wspomnienie jednego ruchu, lub szmeru twej sukni porywa mnie i kieruje niby wędzidło. Widzę twe oczy w błysku strzał, w świecących ozdobach puklerzy! Słyszę głos twój w brzmieniu muzyki wojennej. Odwracam się, szukam, a nie znajdując, rzucam się w odmęty walk i zapasów!...
Podniósł rękę, na której wydatne żyły krzyżowały się niby bluszcze wokoło drzewa. Pot spływał po piersi między muskułami. Oddech podnosił pierś razem z bronzową przepaską ozdobioną rzemieniami spadającemi do kolan tak twardych, jak marmur. Salammbo przywykła widzieć niewolników, była zdumiona taką siłą męża!,.. Była to może kara bogini, czy też wpływ Molocha krążącego wkoło niej pośród pięciu potężnych armij. Opanowana znużeniem, słuchała w osłupieniu rozlegających się okrzyków straży.
Światła lampy wahały się od powiewów gorącego wiatru morskiego. Chwilami ukazywały się jeszcze błyskawice przerzynające chmurę, a potem następowała ciemność. Dziewica widziała tylko błyszczące źrenice Mathona, jak dwa węgle żarzące się w ciemnościach. Czuła, że jakaś siła straszna ją otacza, że nadchodzi moment stanowczy, nieunikniony, i wpół omdlała z nadzwyczajnym wysiłkiem rzuciła się ku świętej zasłonie wznosząc rekę, aby ją ująć.
— Co robisz? — zawołał Matho.
— Zabiorę święty welon do Kartaginy — odrzekła.
On postąpił z rozkrzyżowanemi rękami i głosem tak strasznym, że dziewica stanęła jakgdyby wrosła w ziemię — zawołał:
— Powracasz z nim do Kartaginy — i trząsł się cały, powtarzając ze zgrzytającemi zębami: — Powracasz do Kartaginy! Ach, więc ty przybyłaś tylko, aby unieść ten welon, zwyciężyć mnie i zniknąć!... O nie, nie, tyś moją teraz, tyś moją. Nikt nie przyjdzie odebrać mi ciebie. Nie zapomniałem ja pysznego wyrazu twych wielkich oczu, tak spokojnych i pogardliwych razem... Teraz na. mnie kolej; ty jesteś mą niewolnicą, moją służebnicą. Wołaj na ojca twego, na armię, na senat, przyzywaj bogaczów i cały twój obrzydliwy naród!... Dziś jam panem trzystu tysięcy żołnierzy, Pójdę ich jeszcze więcej sprowadzić z Galji, z Luzytanji, z głębi pustyń i zburzę twe miasto, popalę świątynie, aż triremy zabujają po falach krwi przelanej... Nie pozostawię ani jednego domu, ani kamienia, ani palmy! A jeśli ludzi mi zabraknie, to spędzę z gór niedźwiedzie, wypuszczę lwy... Nie probuj ucieczki, bo cię zabiję.
Blady, z zaciśniętemi pięściami, drżał cały jak arfa, której struny mają popękać, lecz nagle głośne łkania stłumiły głos jego, i zginając kolana zawołał: „Przebacz mi! Jestem nikczemny, podlejszy niż gady, gnój i prochy; niedawno, kiedy mówiłaś, tchnienie twe wionęło na mnie i ja upajałem się niem, jak konający z pragnienia, trzeźwiący się wodą w potoku... Ach zdeptaj mnie, niech tylko mogę dotykać stóp, twoich, przeklinaj, bylem słyszał dźwięk twojego głosu. Nie uchodź ode mnie, błagam cię litości. Ja kocham ciebie, kocham!”. — Wlókł się na kolanach przed nią i obejmował ramieniem jej kibić, jej głowę wtył zwieszoną, opuszczone ręce...
Złote blaszki przy jego uszach spadały na szyję bronzowej barwy... Wielkie łzy błyszczały w oczach, podobne do kul srebrzystych. Wzdychał, szeptając pieszczotą przyciszone słowa, lżejsze od powiewu wiatru a słodkie jak pocałunki.
Salammbo opanowana dziwnem osłabieniem, odchodziła od zmysłów prawie. Jakieś uczucie wewnętrzne a nakazujące jak rozkaz bogów zmuszało ją do poddania się. Ciemne chmury zasłoniły jej wzrok, i upadła na łoże ze lwiej skóry. Złoty łańcuszek, zrywając się przy jej stopach, uderzył dwoma końcami o płótno namiotu, niby skaczące dwie żmije. Welon cudowny upadł, okrywając jej postać całą, a wśród jego zwojów ujrzała Mathona tulącego ją do swej piersi. — „O Molochu, ty mnie palisz” — szeptała, a pocałunki żołnierza więcej gorejące jak płomień, przenikały ją całą. Była niby burzą porwana, niby pochłonięta siłą słońca.
Barbarzyniec całował palce jej rąk, ramiona, nogi i długie sploty włosów.
— Odbierz welon — mówił — nie będę ci bronić, unieś go, lecz razem ze mną; ja opuszczę armję, porzucę wszystko. Tam za Gadesem, o dwadzieścia dni morzem, znajduje się wyspa posiadająca złoty piasek, zieloność i ptaki. Na jej górach rosną kwiaty wiecznie woniejące jak kadzielnice. Drzewa cytrynowe wyższe od cedrów; węże mlecznego koloru z diamentami w swych paszczach, strząsają owoce z drzewa na trawnik, powietrze jest tak cudne, że niedozwala umierać. Ja znajdę tę wyspę, zobaczysz. Będziemy żyć w kryształowych grotach. Nikt tam nie mieszkał jeszcze, ja zostanę królem tego kraju.
I otrząsł kurz ze swych kolan, błagał, ażeby wzięła do ust cząstkę granatu. Zbierał pod jej głowę odzież dla utworzenia poduszki. Pragnął jej służyć pokornie, a wkońcu okrył jej nogi świętym welonem, niby najprostszym dywanem.
— Czy ty masz jeszcze, — mówił — te małe różki gazelli, na których rozwieszasz twe naszyjniki? Podaruj mi je, mnie one tak są miłe! — Prawił tak, jak gdyby nie było już wojny, śmiał się radośnie; jurgieltnicy, Hamilkar i wszelkie przeszkody znikły mu z pamięci. Księżyc wyjrzał z poza obłoków, oni go ujrzeli przez otwór namiotu. — Ach — powiedział Matho, — wieleż ja nocy patrzyłem na te gwiazdy i zdawało się, że mi ta blada twarz księżyca zasłania ciebie, że ty spoglądasz z poza niej. Wspomnienie twoje łączyłem z promieniami tego niebieskiego światła. Nie mogłem ciebie odróżnić!... — I płakał z głową wspartą na jej łonie.
A Salammbo myślala: „Tenże to jest ów straszny wojownik, przed którym drży Kartagina!“
Zasnął. Wtedy, uwolniwszy się z jego objęć, i stawiając nogę na ziemi, spostrzegła rozerwany łańcuszek.
Przyjętem było, że dziewice znakomitych rodów szanowały te złote pęta, jakgdyby religijne symbole. Salammbo więc, zarumieniona, okręciła koło nóg dwa przerwane końce.
Kartagina, Megara, dom rodzinny, komnata i kraj, który dopiero co przebywała, wirowały teraz w jej umyśle pomięszanemi a jednak wybitnemi zarysami.


Matho i Salammbo
Ale pomiędzy temi obrazami a nią, zdawała się rozciągać nieskończona przepaść!

Burza szalała, rzadkie krople grubego deszczu spadały jedna po drugiej na dach namiotu.
Matho, niby człowiek pijany, spał rozciągnięty z ręką spuszczoną na brzeg posłania. Opaska z pereł wzniesiona odkrywała mu czoło, uśmiech odsłaniał zęby błyszczące wśród czarnej brody, a w oczach na pół przymkniętych jaśniała milcząca wesołość i prawie zuchwałe szczęście.
Salammbo patrzyła nań nieruchoma, ze spuszczoną głową i rękami skrzyżowanemi.
Przy łożu na cyprysowym stole leżał puginał. Widok tej błyszczącej stali natchnął ją krwawą myślą; jakieś płaczliwe głosy dolatywały z oddali, zdało jej się, że chór duchów niewidzialnych zachęca ją do tego czynu. Zbliżywszy się, ujęła żelazo za rękojeść. Lecz na szmer jej sukni, Matho otworzył oczy i posunął usta do jej rąk. Puginał upadł na ziemię.
W tej chwili rozległy się krzyki i przerażający blask zajaśniał przez płótno namiotu. Matho podniósł je do góry i ujrzeli płomienie ogarniające cały obóz Libijczyków. Ich trzcinowe chaty gorzały; tysiące iskier ulatywało jak strzały po jaskrawym horyzoncie. Czarne cienie przebiegały w chaosie. Słychać było jęki znajdujących się w chatach. Słonie, woły, konie skakały z rykiem i rżeniem wśród tłumów, depcąc zapasy i bagaże wynoszone z pożaru. Brzmienie trąb się odzywało. Wołano: Matho! Matho! i żołnierze, będący na straży przyszli do drzwi namiotu, mówiąc:
— Przybywaj, bo Hamilkar pali obóz Autharyta. Libijczyk wybiegł. A dziewica została samą. Wtedy zaczęła oglądać cudowny welon; lecz im więcej się przypatrywała, tem więcej była zdumioną, nie doznając przy nim wcale tego szczęścia, jakie sobie wyobrażała przedtem. Stała zatęskniona przed ziszczonem swojem marzeniem.
Tymczasem płótno namiotu przy samej ziemi uniosło się zwolna, i potworna jakaś istota zjawiła się niespodzianie. Salammbo ujrzała najprzód dwoje oczu i brodę długą, bardzo białą, spadającą aż do ziemi; reszta ciała owinięta łachmanami spłowiałej odzieży wlokła się po ziemi. Dziwne to zjawisko za każdem poruszeniem opierało się rękami przy brodzie i tak czołgając, przybyło do stóp dziewicy, która poznała starego Giskona.
W istocie jurgieltnicy, chcąc zapobiec ucieczce swych jeńców, połamali im nogi uderzeniami szyn żelaznych i rzucili ich razem wszystkich do rowu na pastwę zgnilizny. Najsilniejsi jednak, słysząc brzęk mis, dźwigali się niekiedy do góry. Tym sposobem Giskon dostrzegł Salammbo. Odgadł w niej córę Kartaginy po małych paciorkach z zandastru, wiszących przy jej koturnach i przeczuwając jakąś tajemnicę, wsparty przez swych towarzyszy, wydobył się z rowu, a potem za pomocą rąk i łokci powlókł się o dwadzieścia kroków dalej do namiotu Mathona, tam, przytuliwszy się do płótna, wysłuchał wszystko.
— Ach, to ty jesteś, — zawołała przerażona.
Stary wódz, dźwigając się na pięściach, odrzekł:
— Tak, to ja jestem; sądzą, że już umarłem, nieprawdaż?
Dziewica spuściła głowę, on mówił dalej.
— Ach, czemuż Baale nie zmiłowali się nade mną — i zbliżając się tak, że jej dotykał, dodał: — Oszczędziliby mi smutku przeklinania ciebie.
Salammbo odsunęła się gwałtownie, czując wstręt i trwogę do tej okropnej postaci, przerażającej jak larwa, a straszliwej jak upiór.
— Ja już dochodzę stu lat — mówił — widziałem Agatoklesa, Regulusa i orły rzymskie na polach punickich. Widziałem okropności wojny i morze miotające szczątkami naszej floty. Barbarzyńcy, któremi dowodziłem, skuli — mnie, jak zbrodniczego niewolnika, towarzysze moi jedni po drugich giną wokoło mnie, przeraźliwa woń trupów budzi mnie po nocach. Odpędzałem drapieżne ptaki szarpiące ich zwłoki, a przecież nigdy jeszcze nie wątpiłem o Kartaginie; kiedy widziałem przeciwko niej wszystkie armje świata, a w oblężeniu morze płomieni ogarniające szczyty jej świątyń, jeszcze wierzyłem w jej nieśmiertelność. Dziś jednak czuję, że już wszystko skończone, wszystko przepadło... Bogowie ją opuszczają!! Przekleństwo tobie, która przyspieszasz upadek ojczyzny swoją sromotą!
Ona otworzyła usta.
— A ja byłem tam, — zawołał, — słyszałem cię drżącą z miłości, jak nierządnicę, i widziałem cię w jego objęciach! Lecz czemuż, kiedy taki szał cię ogarnął, nie skryłaś się w jaką ustroń przynajmniej, jak dzikie zwierzęta robią, ale przyszłaś tutaj roztaczać hańbę swoją przed oczami twego ojca.
— Jakto? — zapytała.
— Ach, więc nie wiesz o tem, że dwa obozy zaledwo sześćdziesiąt łokci są położone jeden od drugiego, i że twój Matho przez zbytek pychy umieścił się naprzeciw Hamilkara. Twój ojciec zatem jest blisko, i gdybym mógł przebyć ścieżkę, która prowadzi na platformę, zawołałbym na niego: „Pójdź, zobacz twą córkę w objęciach barbarzyńcy, jak się przystroiła welonem bogini, jak, oddając się nędznemu kochankowi, rzuciła pod jego stopy chwałę twego imienia, sławę bogów, zemstę ojczyzny i honor Kartaginy!”
Ruchy ust pozbawionych zębów wykrzywiały jego długą brodę, oczy utkwione w dziewicę pożerały ją prawie. Powtarzał tarzając się w prochu.
— Ach, świętokradztwo! Bądź przeklęta! przeklęta! przeklęta!
Salammbo uchwyciła płótno namiotu, podniosła je do góry i milcząc wpatrywała się w stronę obozu Hamilkara.
— Więc tam iść trzeba — spytała — nieprawdaż?
— A cóż to ciebie obchodzi. Odwróć się. Idź precz! padnij twarzą na ziemię, nie kalaj miejsca świętego twym wzrokiem.
Ale Salammbo nie słuchając, zarzuciła święty welon wokoło swej kibici, zebrała spiesznie swe osłony, płaszcz i szarfę.
— Idę tam, — zawołała i znikła.
Zrazu postępowała w ciemnościach nie spotykając nikogo, gdyż wszyscy udali się do pożaru. Słyszała nieustającą wrzawę, widziała niebo okryte purpurą płomieni, aż nakoniec ujrzała przed sobą wznoszący się szaniec z ziemi.
Wtenczas, obracając się w prawo i w lewo, szukała drabinki, sznura, kamieni, lub czegokolwiekbądź dla dopomożenia sobie. Doznawała niezmiernej obawy przed Giskonem i zdawało jej się wciąż, że jakieś kroki i głosy ją ścigają.
Dzień zaczynał świtać, gdy spostrzegła ścieżkę w gęstwinach ogrodzenia. Ujęła w rękę wlokącą się swą szatę i w trzech skokach znalazła się na platformie. Ponury okrzyk rozległ się pod nią w cieniu, takiż sam, jaki słyszała przy wyjściu ze swego pałacu. Schyliwszy się, zobaczyła posłańca Schahabarima czekającego z końmi.
Błądził on przez noc całą pomiędzy okopami, potem zaniepokojony pożarem powrócił, pragnąc dostrzec, co się dzieje w obozie Mathona, u widząc, iż to miejsce właśnie najbliższem było jego namiotu, nie opuszczał go posłuszny rozkazom kapłana. Siedział on teraz na jednym koniu, Salammbo wskoczyła na drugiego, popędzili galopem, okrążając obóz punicki, aby dopatrzeć w nim jakiej bramy.

Matho powrócił do swego namiotu, w którym dogorywająca lampa blade jeszcze rzucała światło. Młody wódz, myśląc, że Salammbo zasypia, ostrożnie dotknął lwiej skóry na palmowem łożu. Zaczął jej wołać, lecz nikt mu nie odpowiedział. Odsłonił gwałtownie płótno namiotu, przepuszczając promienie światła dziennego... i zobaczył, że welon święty zniknął także.

Tymczasem ziemia drżała pod odgłosem licznych kroków, krzyki, jęki, rżenie koni, szczęk zbroi za y powietrze, brzmienie trąb rozlegało się wszędzie. Byłto huragan wirujący wkoło Libijczyka, który porwany szaloną wściekłością chwycił za miecz i wybiegł znów naprzód.
Długie szeregi barbarzyńców wstępowały na górę, oddziały punickie zaś sunęły ku nim ruchem ciężkim i regularnym. Mgła, rozdzierana promieniami słońca, tworzyła małe obłoczki, które bujając zwolna, unosiły się i odsłaniały sztandary, kaski i piki.
Matho rozróżniał zdaleka dowódców, żołnierzy, heroldów, a nawet posługaczy siedzących na osłach. Tylko Narr-Havas zamiast zachować swą pozycję dla osłonięcia piechoty zwrócił się nagle na prawo, jakgdyby pragnął być rozbitym przez Hamilkara.
Jeźdzcy jego przejechali pomiędzy rozstępującemi się słońmi. Konie nie powstrzymywane pędziły tak gwałtownym galopem, że ich brzuchy wygięte zdawały się w biegu muskać ziemię. Nagle Narr-Havas posunąwszy się ku placówce, rzucił miecz, lancę, dziryty i rzucił się w środek Kartagińczyków.
Wkrótce potem król Numidów, przybywszy do obozu Hamilkara, rzekł do niego, wskazując oddział jeźdzców stojących zdaleka:
— Barkasie, przyprowadzam ci moich ludzi, należą do ciebie.
I padł twarzą na znak poddania się, a potem zaczął dowodzić swej wierności, tłumacząc całe swe postępowanie od początku wojny.
— Najprzód — mówił, — iż on wstrzymał oblężenie Kartaginy i zamordowanie jeńców; dalej, że nie korzystał ze zwycięstwa nad Hannonem po porażce utyckiej. Nakoniec nie uczestniczył w bitwie nad Makarem i nawet umyślnie był nieobecnym, aby uniknąć okazji walczenia przeciw suffetowi.
Narr-Havas bowiem pragnął zwiększyć swe posiadłości przez nabytek części krajów punickich i podług przypuszczalnych powodzeń, pomagał lub opuszczał sprawę jurgieltników. Zważywszy jednak, że ostatecznie silniejszym będzie Hamilkar, zwrócił się ku niemu. Może być, że w tym postępku kryła się jakaś uraza do Mathona, czy to z powodu jego naczelnictwa, czy też dawnej miłości!
Suffet jednak wysłuchał go, nie przerywając. Człowiek, przechodzący do szeregów armji, mającej względem niego powody do zemsty, nie był do pogardzenia. Hamilkar pojął odrazu użyteczność dla swoich planów z tego przymierza. Z Numidami mógł się uwolnić od Libijczyków, a potem pociągnąłby zachód na podbicie Iberji, to też nie pytając, dlaczego młody książę nie zjawił się pierwej, ani nie sprawdzając wcale jego dość widocznych kłamstw, ucałował go, przyciskając po trzykroć do swej piersi.
Wódz kartagiński zrozpaczony, chcąc już raz wyjść z przykrego położenia, rozniecił pożar w obozie libijskim. Teraz zatem wojsko Narr-Havasa przybywało mu bardzo w porę, niby oczywista pomoc bogów. To też, nie tając swej radości, powiedział:
— Niechaj Baale ci pomagają. Nie wiem, jak cię wynagrodzi Rzeczpospolita, lecz Hamilkar nie będzie niewdzięczny.
W tej chwili wrzawa się wzmogła, dowódcy weszli po rozkazy. Suffet przywdziewał zbroję, mówiąc:
— Spieszmy! powracaj Narr-Havasie! Z twoją jazdą wpędzisz ich piechotę między twoje i moje słonie. Odwagi! — nakoniec wytępimy ich!
Numidyjczyk wychodził, gdy ujrzano Salammbo. Zeskoczyła ona z konia i odrzucając fałdy szerokiego płaszcza, odsłoniła cudowną zasłonę.
Skórzany namiot bez ścian dozwalał widzieć całą pochyłość góry zajętą przez żołnierzy i Salammbo, znalazłszy się tutaj, była też widzianą przez wszystkich. Rozległ się niesłychany hałas, długi okrzyk triumfu i nadziei. Ci, którzy już szli do boju, zatrzymali się na chwilę, konający dźwigali się, zwracając z błogosławieństwem dla dziewicy. Barbarzyńcy dowiedzieli się, że welon święty został im odebrany. Widzieli go zdaleka, i głosy strasznej wściekłości oraz zemsty zabrzmiały jednocześnie z oklaskami kartagińskiemi. Pięć armij mieszczących się na górze, krzyczało i wyło wokoło Salammbo.
Hamilkar nie mogąc przemówić, dziękował jej skinieniem głowy. Wzrok jego, zwracając się od świętej zasłony na córkę, zauważył, iż łańcuszek złoty był przerwany. Zadrżał, przejęty strasznem podejrzeniem; wracając jednak do zwykłej obojętności, spojrzał z boku na Narr-Havasa. Król numidyjski usunął się nieco. Na czole jego widoczny był ślad prochu, którym się okrył, przysięgając nowym sprzymierzeńcom. Suffet zbliżył się ku niemu i uroczystym tonem przemówił: „Narr-Havasie, w nagrodę wyświadczonych mi usług, oddaję ci córkę moją, bądź mi synem i broń ojca twego.“
Narr-Havas stanął zdumiony, lecz po chwili rzucił się do rąk dziewicy, okrywając je pocałunkami.
Salammbo nieruchoma, jak statua, zdawała się nierozumieć nic wcale. Zarumieniona, cokolwiek spuściła powieki, których długie rzęsy rzucały cień na jej policzki.
Hamilkar zapragnął połączyć ich bezzwłocznie przez nierozerwalne zaręczyny. Podano więc w ręce Salammbo lancę, którą ona ofiarowała Narr-Havasowi; potem związano palce obojga razem rzemieniem wołowym, a nakoniec posypano na ich głowy zboże, którego ziarna spadały wokoło niby grad obfity.





XII.
Wodociąg.

W dwanaście godzin potem, po jurgieltnikach zostały tylko stosy rannych, zabitych i konających.
Hamilkar, wyszedłszy z głębi wąwozu, zstąpił wschodnią stroną ku Hippo-Zarytowi, a ponieważ przestrzeń tutaj była obszerniejszą, starał się zwabić za sobą barbarzyńców. Wtedy Narr-Havas zajął im odwrót ze swoją jazdą, a suffet przez ten czas ścigał ich i gniótł; oni byli już pognębieni stratą cudownej zasłony, ci nawet, którzy niewierzyli w jej siłę, uczuli teraz dziwne udręczenie i niemoc. Nakoniec Hamilkar, nie dbając o otrzymanie placu boju, oddalił się niedaleko na wzgórze panujące nad obozem barbarzyńców.
Stąd można było rozpoznać rodzaj koczowisk po ich oszańcowaniach. Wielki zbiór popiołów czarnych dymił na miejscu Libijczyków, ziemia pokopana wyglądała jak falujące morze, a namioty z porozrywanego płótna przedstawiały się niby okręty porozbijane o skały. Dziryty, widły, trąbki, drzewca, żelazo, miedź, słoma i odzież porozrzucane walały się między trupami; tu i owdzie pocisk zapalony gasł wśród stosów bagaży. Ziemia cuchnęła, zasłana pancerzami, a pośród tych wznosiły się pagórki z zabitych koni, widzieć się dawały poodrywane nogi w sandałach, ręce w misiurkach i głowy w kaskach przypiętych do podbródka toczyły się jak kule; czupryny pozaczepiane na tarninie, albo w krwawych bagniskach, słonie z rozszarpanemi wnętrznościami dyszały przywalone wieżami. Grunt przepełniony był wilgocią, jakkolwiek deszcz oddawna nie padał a mieszanina trupów zaściełała całą górę od spodu do samego wierzchołka.
Ci, którzy żyli jeszcze, byli również nieruchomi jak polegli. Zgromadzeni w grupach niejednostajnych, spoglądali nieruchomi i osłupiali.
Na końcu długiej łąki jezioro Hippo-Zaryt błyszczało od promieni zachodzącego słońca; na prawo skupione domy białe wyglądały z poza opasujących je murów...


Hamilkar

Barbarzyńcy z podpartą na ręku brodą wzdychali, myśląc o ojczystych krajach. Obłok szarej mgły zapadał wokoło. Wiatr wieczorny wionął i wszystkie piersi lżej odetchnęły, a stopniowo ze wzrastającą świeżością powietrza można było widzieć robactwo opuszczające zastygłe trupy i kryjące się w ciepły piasek, na skałach nieruchome Kruki, patrząc na konających, czekały swojej kolei.
Kiedy noc zapadła, psy żółte, owe zwierzęta nieczyste, które szły zwykle za armją, skradały się w sam środek obozu barbarzyńców. Z początku lizały skrwawione kamienie, potem rzucały się do pożerania trupów.
Zbiegowie ukazywali się powoli. Kobiety także odważyły się powracać, gdyż ich jeszcze dość zostawało szczególniej u Libijczyków, pomimo straszliwej rzezi, jaką tu zdziałali Numidowie. Niektórzy z rozbitków ujęli sznury i zapalali jak pochodnie, inni na skrzyżowanych lancach umieszczali trupy i unosili na stronę. Jeszcze inni leżeli na wznak z otwartemi usty, z porzuconą obok lancą, lub też szukając kogo brakuje, przerzucali wszystkich i oświecali pochodnią oblicza nieżywych. Straszną bronią zadawane, potworzyły się dziwaczne rany; opleśniałe łachmany wisiały na czołach, wszyscy byli poszarpani w kawałki, zgnieceni aż do szpiku, sini od uduszenia, lub popłatani słoniową trąbą.
Pomiędzy zabitemi wspólnie, różnicę widzieć można było po śmierci. Ludzie z północy byli nabrzmieli, Afrykanie więcej nerwowi mieli fizjognomję zagorzałych i prędzej wysychali. Poznawano jurgieltników po tatuowaniu rąk; z tych, dawni żołnierze z Antjochji mieli wyryte krogulce, ci, którzy służyli w Egipcie, głowę małpią, ci znowu, co walczyli pod książętami azjatyckiemi znaczyli się toporem, granatem lub młotem. Wojownicy rzeczypospolitej greckiej mieli zarysy twierdz, lub imiona archontów. A spotykano i takich, których ramiona całe pokryte były nagromadzonemi symbolami, naprzemian z zagojonemi bliznami i świeżemi ranami.
Dla ludzi pochodzenia Latyńskiego, — Samnitów, Etrusków, Kampanijczyków i Brucjów, — wzniesiono cztery wielkie stosy.
Grecy końcami swych mieczy wykopywali doły, Spartjaci swemi czerwonemi płaszczami okrywali zmarłych; Ateńczycy swoich obracali twarzą do słońca; Kantabryjczycy zasypywali ich kamieniami; inni wiązali po dwuch wołowym rzemieniem.
Garamanci rozrzucali trupy po wybrzeżu, ażeby bezustannie obmywała je fala. Lecz Latyńczycy ubolewali, że nie mogą zbierać w urny popiołów. Nomadowie żałowali rozpalonych piasków, w których z ciał tworzyły się mumje. Celtowie pragnęli trzech nieciosanych kamieni pod swem dżdżystem niebem w głębi zatoki zasianej wysepkami.
Rozlegały się przeraźliwe wrzaski a po nich głuche milczenie naprzemian, co miało oznaczać przyzywanie dusz do powrotu.
Usprawiedliwiano się przed zmarłymi, iż niepodobna zachować przepisanych obrządkiem ceremonij, wiedziano bowiem, że z powodu tego zaniedbania biedne dusze muszą się błąkać przez czas nieokreślony, przebywać wszelkiego rodzaju przygody i metamorfozy.
Przyzywano je, zapytując, czego potrzebować mogą, lub też obsypywano wyrzutami, — że się pozwolili zwyciężyć.
Blask, bijący od stosów, oświecał blade postacie trupów porozrzucanych tu i owdzie na szczątkach zdruzgotanych rynsztunków. Łzy: obficie płynęły, łkania stawały się coraz głośniejsze. Kobiety rzucały się na zabitych, tuląc usta do ich ust, opierając czoła na martwych obliczach, tak że trzeba było siłą odrywać rozpaczające. Wszyscy pogrążeni w żalu, na znak żałoby uczernili sobie policzki, obcięli włosy, puszczali krew, kropiąc nią ziemię na grobach, albo robili sobie nacięcia w kształcie ran poniesionych przez nieboszczyków. Dzikie wycia brzmiały wśród odgłosu cymbałów. Niektórzy zrywali trupom amulety i kruszyli je nad niemi; konający, tarzając się w krwawem błocie, gryźli z wściekłości zaciśnięte pięści.
Lecz wkrótce zabrakło drzewa na stosy; płomienie gasnąć zaczęły, a barbarzyńcy zmęczeni krzykiem osłabli, chwiejący się pozasypiali przy poległych braciach; jedni pragnąc nabrać sił do nowych zapasów z życiem, a drudzy z gorącem życzeniem nie zbudzenia się więcej.
Przy pierwszym błysku jutrzenki ukazał się przed pobojowiskiem szereg żołnierzy postępujących z kaskami wzniesionemi na końcach pik; dążyli oni, pozdrawiając jurgieltników i pytając, czy nie pragną przesłać jakich poleceń do ojczystych swych krajów. Kiedy się przybliżyli, barbarzyńcy poznali swych dawnych towarzyszy.
Suffet zaproponował zabranym w walce jeńcom służbę w swych szeregach. Wielu jednak nieustraszenie odmówiło, a on nie mogąc ich żywić i nie chcąc oddawać Wielkiej Radzie, odesłał do domów, rozkazując tylko nie występować więcej przeciw Kartaginie. Tym zaś, których bojaźń uczyniła powolniejszymi, rozdzielono broń i oni przedstawiali się zwyciężonym z pewnym rodzajem pychy.
Opisywali dobre obejście się z niemi suffeta. Barbarzyńcy słuchali ich z radością i pogardą zarazem. Na pierwsze słowo wymówki nikczemnicy oburzali się niesłychanie; pokazywali zdaleka swym dawnym kolegom ich zabrane miecze i dziryty, przyzywając z urągowiskiem, aby przyszli je sobie odbierać. Barbarzyńcy rzucili gradem kamieni i wszystko uciekło. A potem już widziano tylko na wierzchołku góry szpice lanc poruszające się za okopami. Wtedy znów boleść silniejsza od poniżenia pochodzącego z doznanej porażki przygnębiła barbarzyńców. Dumali o daremnych wysiłkach swej odwagi, siedząc z włepionemi w jeden punkt oczyma i zaciśniętemi zębami. Wreszcie nowa myśl im przyszła. Rzucili się tłumnie na jeńców kartagińskich, tych albowiem żołnierze suffeta, nie mogąc znaleźć po oddaleniu się z placu boju, zostawili jak przedtem w głębokim rowie.
Wyprowadzono ich teraz na miejsce odkryte, otoczono wokoło strażą i wpuszczono kobiety po trzydzieści lub czterdzieści razem. Pragnąc korzystać z przeznaczonej im chwili, kobiety. te rozwścieczone rzucały się na nieszczęśliwych i drżące, pochylone biły rękami własnemi ich na pół martwe ciała, wywołując przytem strasznym głosem imiona swych utraconych mężów, szarpały paznokciami, wykłuwały oczy szpilkami od włosów. Kiedy weszli żołnierze, te dzikie jędze u stóp ich PS aby porąbano na szczątki Kartagińczyków, a zdartą z ich czoła skórą wieńczyły sobie głowy.
Zjadacze rzeczy nieczystych byli również okropni w obmyślaniu męczarni, rozjątrzali rany, sypiąc na nie piaskiem i potłuczoną skorupą, lejąc ocet, a gdy krew lała się po nich, oni hasali radośnie niby robotnicy w czasie winobrania wokoło gotujących się kadzi.
Tymczasem Matho pozostawał siedząc na ziemi w tem samem miejscu, w którem był, gdy walka się skończyła, — z opartemi na kolanach łokciamii z głową ukrytą w dłoniach. Nie widział, nie słyszał nic wcale. Na odgłos wrzawy tłumów podniósł czoło. Przed nim kawał potarganego płótna zatkniętego na żerdzi bujał w powietrzu zasłaniając przed wzrokiem kosze, dywany i lwią skórę. Libijczyk rozpoznał swój namiot i zapatrzył się w ziemię, jakgdyby myślał, że córa Hamilkara utonęła w jej głębinach.
Podarte płótno, poruszone wiatrem dotykało ust jego długiemi łachmanami; Matho spostrzegł na niem ślad czerwony ręki; była to ręka Narr-Havasa, symbol zawartego niegdyś przymierza. Wódz barbarzyński powstał, wziął rozpaloną głownię i rzucił z pogardą pomiędzy szczątki namiotu. Potem końcami swych koturnów popchnął w płomienie niektóre odsunięte przedmioty, ażeby po nie nic nie zostało.
W tejże chwili, tak że nikt nie mógł odgadnąć skąd przybywa, zjawił się Spendius.
Dawny niewolnik przywiązał sobie do grzbietu dwa kawałki lancy. Utykał z miną płaczliwą, zionąc skargami.
— Oddal się już ode mnie — rzekł mu Matho, — wiem, że jesteś odważny. Był bowiem tak pognębiony srogością bogów, że nie miał siły powstawać przeciw ludziom.
Spendius pociągnął go ku grocie, w której byli ukryci Zarxas i Autharyt. Oni również pierzchnęli jak niewolnik, jakkolwiek jeden był tak okrutnym, a drugi tak lubił przechwalać się swoją odwagą. Lecz któż mógł przewidzieć takie następstwa, któż się spodziewał — mówili zdrady Narr-Havasa, pożaru między Libijczykami, utraty welonu, nagłego napadu Hamilkara, a nadewszystko takich jego manewrów, któremi ich wpakował w głąb góry, rażąc nieustannie ciosami?
Spendius naturalnie nie przyznawał się też do tchórzostwa, utrzymywał tylko, że mu zdruzgotano nogę.
Nareszcie trzech dowódców wraz z swoim wodzem zaczęli radzić, co im wypada przedsięwziąć.
Widocznem było, że Hamilkar zamknął im drogę do Kartaginy, znajdowali się pomiędzy jego wojskiem i krajami Narr-Havasa. Miasta tyryjskie bez wątpienia połączą się ze zwycięzcami, a barbarzyńcy widzieli się teraz przyparci do morza i zagrożeni wszystkiemi siłami nieprzyjacielskiemi. Trzeba się było spodziewać nieuchronnej i zupełnej porażki.
A tu nie było sposobu uniknięcia wojny. Owszem powinni byli ją prowadzić do ostatka. Lecz jakże wytłumaczyć potrzebę tej bez końca walki ludziom z nieoschłą jeszcze krwią na ranach?
— Ja się tego podejmę — rzekł Spendius.
W dwie godziny potem ukazał się człowiek przybywający od strony Hippo-Zarytu. Ukazywał trzymane w rękach tabliczki i wołał na barbarzyńców, którzy go w momencie otoczyli.
Miał on być wysłanym przez żołnierzy greckich z Sadki zalecających swoim towarzyszom w Afryce pilne czuwanie nad Qiskonem i innemi jeńcami. Kupiec z Samos niejaki Hipponax, przybywszy z Kartaginy, zawiadomił, że się knuje spisek — dla uwolnienia ich; uprzedzono więc barbarzyńców, ażeby byli przygotowani do odporu potężnej Rzeczypospolitej.
Wybieg ten Spendiusa nie wywarł jednak wpływu takiego, jak on się spodziewał. Wieść o nowem niebezpieczeństwie, zamiast zbudzić energję, podwoiła trwogę; przypominano sobie ostrzeżenia rzucane przez Hamilkara i wyglądano wciąż nieprzewidzianych a strasznych następstw.
Noc przeszła wśród ciągłych niepokojów. Wielu barbarzyńców rzucało broń, ażeby ująć tem spodziewanego tu suffeta. Nazajutrz znowu o trzeciej zrana drugi posłannik się ukazał, jeszcze więcej zdyszany i zakurzony. Grek wyrwał mu z rąk rulon pepyrusu z pismem fenickiem. Były w nim odezwy do jurgieltników, ażeby nie tracili odwagi, bo waleczni mężowie z Tunisu przybędą im z pomocą.
Spendius odczytał po trzykroć list ten, a potem wsparty na ramionach dwuch Kapadocjan, rozkazał się nosić z miejsca na miejsce i powtarzał czytanie. Przez siedm godzin wciąż tak prawił wśród armii.
Przypomniał jurgieltnikom fałszywe obietnice Wielkiej Rady, Afrykanom okrucieństwa rządców, a wszystkim wogóle przywodził na pamięć niesprawiedliwości Kartaginy. Upewniał, że pobłażanie suffeta jest nowym podstępem, że poddających się wyprzedadzą potem jak niewolników, a zwyciężeni zginą w męczarniach. Niema również sposobu ucieczki, bo w którąż stronę się udać mogą? jakiż lud zechce ich przyjąć? Zatem ci tylko jedynie, którzy wytrwają, mogą mieć nadzieję otrzymania wolności, zdobycia skarbów i zemsty. Nie potrzebują nawet długo czekać, ponieważ mieszkańcy Tunisu i całej Libji spieszą im na pomoc. Tu pokazywał rozwinięty papyrus na dowód, że nie kłamie i wołał: „Patrzcie, czytajcie, oto są przyrzeczenia”.
Tymczasem na pobojowisku psy błądziły z zafarbowanemi krwią paszczami. Słońce piekło odkryte głowy; zabijający odór wionął od trupów źle pogrzebanych, które miejscami do połowy sterczały z ziemi. Spendius przyzywał je na świadectwo prawdy tego co mówił, a potem wygrażał pięścią w stronę Hamilkara. Matho, będąc zmuszony tolerować podłość Greka, rozbudzał sam w sobie gniew i oburzenie, a tamten przyzywał bogów, przeklinał Kartagińczyków i mówił, że męczarnie zadawane jeńcom było tylko dziecinną igraszką. Dla czego ich oszczędzać i włóczyć za sobą nieużyteczny ciężar? Powinniśmy raz z niemi skończyć, znamy ich plany, każdy z nich może nas zgubić. Nie masz więc litości! Śmierć im! Zwrócili się wszyscy do jeńców, między któremi wielu jeszcze od dychało, skończyli z niemi uderzając nogą w głowę, lub też dobijając ich ostrzem dzirytu.
Nakoniec wspomniano o Giskonie. Nie można było go znaleźć, co wszystkich mocno strwożyło, pragnęli przekonać się o jego śmierci i przyłożyć się do niej. Wreszcie trzej pasterze samniccy odkryli go o piętnaście kroków od miejsca, w którem się wznosił przedtem namiot Mathona. Stary wódz został poznany po długiej brodzie i otoczony w tej chwili zbiegającym się tłumem.
Leżał na wznak z rękami przy bokach i ściśniętemi kołanami, jak umarły przeznaczony do pogrzebania. Przecież wyschłe piersi wznosiły się niekiedy słabym$ oddechem, a oczy szeroko otwarte w środku bladego oblicza patrzyły nieruchomo i okropnie.
Barbarzyńcy przyglądali mu się z zadziwieniem. Od czasu jak go wrzucono do rowu, zapomnieli o nim; niepokojeni starem wspomnieniem trzymali się zdaleka i nie śmieli podnieść ręki na niego. Lecz tłumy stojące dalej poczęły szemrać i cisnąć się bliżej; a jeden z barbarzyńców przebił się wśród ścisku, potrząsając ostrym sierpem. Wszyscy zrozumieli jego myśl i zaczerwienieni gniewem zawyli: „dobrze — dobrze.”
Człowiek ten, trzymajac zakrzywione żelazo, zbliżył się do Giskona, ujął jego głowę i oparłszy na swem kolanie upiłował spiesznie. Głowa spadła a dwa strumienie krwi rozlały się po piasku. Zarxas uchwycił ją natychmiast, lżejszy od lamparta poskoczył w stronę Kartagińczyków. Ubiegłszy dwie trzecie części drogi, podniósł w górę głowę Giskona, wywijął nią młynka, a nakoniec wymierzywszy silnym zamachem, rzucił ją poza oszańcowania punickie.
Wkrótce ukazały się na brzegu palisady dwa skrzyżowane sztandary, znak, że Kartagińczycy żądają wydania trupów. Lecz wtedy czterej heroldowie wystąpili z trąbami i mówiąc przez miedziane tuby głosili, że odtąd nie ma pomiędzy Kartagińczykami i barbarzyńcami układów, ani litości, ani bogów, że już najprzód odrzucają wszelką zgodę i że odeślą wszelkich parlamentarzy z obciętemi rękami.
Natychmiast potem wysłano Spendiusa do Hippo-Zarytu po żywność, której przedmieście tyryjskie dostarczyło tegoż wieczoru. Strudzone żołnierstwo chciwie się posilało. A wzmocniwszy się, zebrali resztę, bagaży i popsutej broni, umieścili kobiety w środku, i nie troszcząc się o rannych płaczących za niemi, udali się spiesznie brzegiem rzeki niby gromada uchodzących wilków. Szli do Hippo-Zarytu z postanowieniem zajęcia tego miasta.
Hamilkar pomimo dumy jaką czuł, widząc ich pierzchających przed sobą, był przecież zmartwiony. Trzeba było ich atakować ze świeżemi siłami. Jeszcze jeden dzień taki a wojna byłaby skończona. Tymczasem sprawa Się przewlekała, barbarzyńcy stawali się silniejsi, miasta tyryjskie łączyły się z niemi. Pobłażaniem swoim dla zwyciężonych suffet nic nie zyskał, postanowił też odtąd być nieubłaganym. Tegoż wieczora wysłał do Wielkiej Rady dromadera obciążonego masą naszyjników pozdejmowanych z zabitych, załączając przytem groźny rozkaz dostarczenia sobie posiłków.
W stolicy sądzono oddawna, że suffet jest zgubiony, to też słysząc o nowem jego triumfie, zostali wszyscy opanowani zdumieniem graniczącem z trwogą. Odzyskanie świętego welonu zwiastowane jednocześnie, dopełniało cudu. Tak więc bogowie i potęga Kartaginy zdaje się wyłącznie do niego należeć.
Nikt z nieprzyjaznych Barkasowi nie odważył się powstać ze skargą lub potępieniem, i wnet jedni powodowani uznaniem, a drudzy zaś nikczemnem tchórzostwem, zgromadzili pięciotysięczną armję, która jeszcze przed oznaczonym terminem gotową była do wyruszenia.
Zobowiązano Utykę do niesienia pomocy suffetowi ztyłu, a trzy tysiące znakomitszych Kartagińczyków popłynęło okrętami do Hippo-Zarytu, gdzie mieli stawić opór barbarzyńcom.
Hannon objął nad niemi dowództwo, lecz powierzył władzę swemu pomocnikowi Magdassanowi, aby ten prowadził wojsko morzem, bo sam nie był w stanie wytrzymać wstrząśnień, jakie żegluga sprowadzała. Choroba jego, tocząc mu wargi, wydrążyła ogromną ranę w twarzy tak, że o dziesięć kroków można było zajrzeć w głąb gardła, a znając też sam swą wstrętną potworność, zasłaniał się woalem jak kobieta.
Hippo-Zaryt nie słuchał wcale odezwy ani Kartagińczyków, ani barbarzyńców, którym każdego rana mieszkańcy spuszczali żywność w koszach, tłumacząc się z wysokości wież wymaganiami Rzeczypospolitej i zaklinając, ażeby się oddalili; tak samo protestowali oni wobec Kartagińczyków, którzy stali na morzu.
Hannon zdecydował się blokować porty, nie próbując stanowczego napadu. Jednakże potrafił skłonić radnych Hippo-Zarytu, że przyjęli w swe mury trzystu jego żołnierzy. Potem udał się ku przylądkowi Rodzynków, starając się okrążyć zdaleka barbarzyńców, co było trudne i niebezpieczne. Zazdrość też wstrzymywała go od pośpieszenia na pomoc Hamilkarowi, to też przetrzymywał jego posłańców, bruździł mu we wszystkich planach i utrudniał wszelkie obroty. Nakoniec suffet napisał do Wielkiej Rady, aby go uwolniono od Hannona, który powrócił do Kartaginy rozjątrzony przeciw podłości — jak mówił — Senatu i szaleństwu swego kolegi. Tak tedy po tylu świetnych nadziejach znajdowano. się w położeniu jeszcze smutniejszem jak przedtem, a jednak nie chciano się wcale zastanowić nad tem.
Jakgdyby niedość było tych niepowodzeń, przyszła wiadomość, że jurgieltnicy w Sardynji ukrzyżowali swego wodza, zajęli miejsce obronne i wyrzynali wszędzie ludzi pochodzenia chananejskiego. Wtedy i lud rzymski zagroził Rzeczypospolitej krokami nieprzyjacielskiemi, jeżeli nie wypłaci dwu tysięcy dwustu talentów i nie odda całej wyspy Sardynji. Rzymianie zawarli przymierze z barbarzyńcami i nadsyłali im czółna obładowane mąką oraz wędlinami. Kartagińczycy napadli te statki i zabrali je w niewolę w pięciuset ludzi. Atoli w trzy dni potem flota płynąca od Byzanny, wioząca żywność Kartaginie, zatonęła w czasie burzy. Widocznie bogowie nie sprzyjali wcale.
Wtedy mieszkańcy Hippo-Zarytu pod pozorem zamieszania wyprowadzili na mury trzystu ludzi Hannona, a tam, chwyciwszy ich za nogi, wyrzucili niespodzianie za szańce. Ci z nich, którzy uchronili się od śmierci, zmuszeni byli uchodzić i zatonęli w morzu. Utyka podobnież postąpiła z żołnierzami kartagińskiemi, albowiem Magdassan, działając według rozkazów Hannona, otoczył miasto, głuchy na prośby Hamilkara. Tutaj spojono ich winem zaprawnem mandragorą i potem wyrżnięto śpiących. W tymże czasie przybyli barbarzyńcy, Magdassan uciekł. Utyka otworzyła bramy i odtąd dwa miasta tyryjskie okazywały swym nowym przyjaciołom tak stałą życzliwość, jak dawnym sprzymierzeńcom nieprzejednaną nienawiść.
To opuszczenie sprawy punickiej było niepospolitą zachętą dla ludów okolicznych, które ożywiły się nadzieją wyzwolenia; wszystko zakipiało a suffet ujrzał się pozbawionym wszelkiej pomocy. Trzeba było teraz nieuchronnie zginąć.
Odprawił Narr-Havasa dla strzeżenia granic swego królestwa, sam zaś postanowił wracać do Kartaginy, zebrać żołnierzy do nowej wojny. Barbarzyńcy zostający w Hippo-Zarycie ujrzeli armję Hamilkara zstępującą z góry. Ciekawi byli, gdzie ona dąży? Przypuszczali, że znaglona głodem i znękana klęskami idzie do walki. Lecz zwróciła się na prawo, więc uuchodzi. Można jeszcze ich dosięgnąć i rozbić wszystkich!... Barbarzyńcy puścili się w pogoń.
Rzeka wstrzymała pochód Kartagińczyków; na nieszczęście wezbrała w tym czasie i wiatr zachodni nie wiał wcale. Rzucili się przecież jedni wpław, drudzy przepływali na tratwach i szli dalej wśród zapadającej nocy. Wkrótce nie było ich już widać. Barbarzyńcy nie zatrzymali się także; przeszli rzekę wyżej, upatrzywszy dogodniejszy bród. Ludzie z Tunisu śpieszyli także wraz z utyckiemi mieszkańcami.
W każdym razie liczba ich wzrastała, Kartagińczycy, kładąc się na ziemi, słuchali odgłosu nieprzyjacielskich kroków dążących za niemi w ciemnościach. Od czasu do czasu Barkas rozkazał puszczać strzały, od których wielu padało. Za nadejściem dnia znajdował się w górach Arjadny, w miejscu gdzie droga zakręcała.
Wtedy Matho, idący na czele swoich, ujrzał na horyzoncie jakiś zielonawy przedmiot na wyniosłym szczycie wzgórza. Dalej przestrzeń się pochylała, widać było obeliski, posągi i domy. Poznał Kartaginę i musiał wesprzeć się o drzewo, aby nie upaść, tak serce jego biło gwałtownie. Zadumał się nad tem, co zaszło w jego losie od ostatniej jego tu bytności. Co za dziwna gra fortuny! Uczuł znów wielką radość na samą myśl ujrzenia Salammbo. Powody, dla których powinien ją był nienawidzieć, przyszły mu na pamięć, lecz odrzucił je natychmiast. Drżący, z przymrużonemi powiekami spoglądał to na świątynię Eschmuna, to na wysoki taras pałacu, to wreszcie na palmowe gaje, i uśmiech zachwytu rozjaśnił twarz jego, wyciągnął więc ręce a posyłając całunki szeptał z powiewem wiatru:


Ucieczka armji.
— O przybądź, przybądź!

Głębokie westchnienie poruszyło jego piersią i dwie łzy niby perły spadły mu na brodę.
— Cóż cię tu wstrzymuje — wykrzyknął Spendius — spiesz się, w pochód, bo suffet uchodzi. — Lecz cóż to ja widzę, kolana chwieją się pod tobą i wyglądasz jak pijany.
Grek tupał z niecierpliwości, nagląc Mathona i mrugając oczyma, jakgdyby przy zbliżaniu się chwili długo oczekiwanej.
— Ach, jesteśmy tu nareszcie, — wołał — jesteśmy. Już ich mam!
Miał istotnie minę tak pełną pewności i triumfującą, że Matho dał się wyrwać z odrętwienia. Słowa Greka pobudziły jego martwą rozpacz do zemsty, wskazały pastwę jego wściekłości. Wskoczył na jednego z wielbłądów, które były między bagażami, zarzucił uzdę z długim sznurem, uderzył silnym razem ociągających się i zaczął obiegać armję w prawo i w lewo, niby pies pędzący trzodę.
Na grzmiący głos wodza szeregi żołnierzy pospieszyły, chromi nawet przynaglili kroków i wśrodku międzymorza doścignięto armję Hamilkara. Barbarzyńcy postępowali tuż za Kartagińczykami; dwie armje zbliżyły się tak, że się prawie stykały. Ale brama Malki, Tagastańska i wieka brama Khamona, roztworzyły swe wrzeciądza, oddział punicki się podzielił, trzy kolumny zostały pochłonięte i znikły, a cała masa barbarzyńców pozostała wściekła poza murami. Na progu Khamona ujrzano Hamilkara, który odwrócił się wołając na swoich ludzi, żeby się rozsunęli. Sam zeskoczył z konia i kłując go mieczem w grzbiet wypuścił na barbarzyńców.
Koń ten był rasy oryngskiej, żywiono go bułeczkami z mąki, klękał przyjmując na grzbiet swego pana. Dlaczego więc go wysłał? Byłażby to ofiara? Rumak pędził przewracając ludzi, zaplątawszy nogi, upadł, potem podniósł się znowu i sadził w szalonych skokach. A podczas, kiedy wszyscy żołnierze Mathona starali się go zatrzymać i przyglądali się ze zdumieniem, Kartagińczycy połączeni zamknęli z trzaskiem ogromną bramę. Nie ustąpiła ona już barbarzyńcom pomimo ich usiłowań, a przez kilka minut w całej armji napastniczej panował ruch gwałtowny, który jednak powoli słabnął aż nareszcie całkiem ustał.
Kartagińczycy umieścili żołnierzy na wodociągu i zaczęli rzucać kamienie, kule, belki. Spendius przedstawił, że wypada ich pozostawić w spokoju i usunąć się nieco dalej, rozpoczynając na dobre oblężenie Kartaginy.
Tymczasem odgłos wojny przedarł się za granice państwa punickiego; od kolumny Herkulesa aż do Cyreny pasterze marzyli o niej, pasąc swe trzody, karawany gwarzyły po nocach przy świetle gwiazd, że Kartagina, ta potężna władczyni morza, świetna jak słońce i groźna jak bóg, znalazła przeciwnika, który ją śmiał napastować. Wiele już razy twierdzono o jej, upadku i wszyscy łatwo temu dawali wiarę, bo wszyscy pragnęli tego; ludy podległe, prowincje hołdownicze, kraje sprzymierzone, plemiona „niezawisłe, wszyscy nienawidzili jej tyranii, zazdrościli jej potęgi, lub też łaknęli jej bogactw. Najodważniejsi połączyli się odrazu z jurgieltnikami. Porażka nad Makarem wstrzymała cokolwiek zapędy innych, lecz odzyskali zaufanie i zbliżyli się znowu. Obecnie ludzie z okolic wschodnich zbierali się na piaszczystych wzgórzach z drugiej strony zatoki. Spostrzegłszy barbarzyńców, postąpili ku nim.
Nie byli to już Libijczycy z okolic Kartaginy, gdyż ci oddawna formowali trzecią armją, ale Nomadzi z płaskowzgórza Barka, bandyci z przylądka Fiskus i Derne; byli mieszkańcy Fazzany i Marmaryki. Splondrowali oni pustynie, pijąc wodę słoną w studniach napełnionych kośćmi wielbłądów. Byli Zuacesi okryci piórami strusiemi, przybywający na wozach. Garamanci w czarnych welonach, siedzący tyłem na malowanych klaczach, inni na osłach, zebrach, bawołach. Niektórzy prowadzili ze sobą rodziny, bożyszcza, dachy chat swoich w formie szalup. Byli Amonowie, Ataranci, którzy przeklinają słońce, Troglodyci, którzy chowają swych zmarłych ze śmiechem pod gałązki drzew. Potworni Auzeanie, karmiący się szarańczą, Achirmachidzi, żywiący się plugawem robactwem i Gizantowie pomalowani cynobrem a pożywający małpy. Wszyscy się zgromadzili nad brzegiem morza w wyciągniętej długiej linji, potem posuwali się niby tumany piasku przez wiatr unoszonego. Wśrodku międzymorza tłum cały zatrzymał się, gdyż jurgieltnicy roztasowani przed niemi, nie poruszali się z miejsca. Wkrótce potem od strony Arjadny ukazali się mieszkańcy zachodnich krajów, ludy z Numidji. Narr-Havas bowiem rządził tylko Massyljanami, a i ci trzymając się zwyczaju dozwalającego odrzucać króla, zebrali się na koniach, jednomaścistych rumakach i przybyli za pierwszem poruszeniem — Hamilkara. Widziano dalej strzelców Maletut-Baala i Garafoza, ubranych w lwie skóry, trzymających halabardy i chude małe koniki z długą grzywą; potem szli Getulowie w pancerzach ze skóry węża, potem Fardzjanie ustrojeni w korony z wosku i żywicy. Kaunowie, Makarowie, Tillabarowie, każdy dźwigając dwa dziryty i okrągłe tarcze ze skóry hippopotama. Zatrzymali się oni u stóp katakumb przy pierwszych bagniskach laguny.
Kiedy zaś Libijczycy ustąpili, natychmiast w miejscu przez nich zajmowanem dał się widzieć niby obłok opadający na ziemię: była to niezliczona liczba negrów. Przybywali oni od strony. Haruszu białego i czarnego, z pustyni Augylu, a nawet z wielkiej przestrzeni Agazymby, która jest o cztery miesiące na północ Garamantów i dalej jeszcze. Pomimo ozdób z różnego drzewa, niechlujstwo czarnej skóry czyniło. ich podobnymi do morwy utarzanej w błocie. Nosili spodnie z włókna kory drewnianej, tuniki z wysuszonej trawy, pyski zwierząt na głowie, a wyjąc jak wilki, potrząsali prętami pełnemi nawieszanych obrączek i wznosili na drzewcach uczepiane ogony bydlęce naśladując sztandary.
Poza Numidami, Mauruzjanami i Getulami, cisnęły się ludy żółtawej cery, przebywające poza Taggirem w lasach cedrowych, kołczany z kociej sierści uderzały ich po ramionach; prowadzili na smyczach ogromne psy tak wysokie jak osły, które wcale nie szczekały. Nakoniec jakgdyby Afryka nie mogła się dostatecznie wyludnić i jakgdyby dla pomnożenia żywiołów wściekłości, potrzeba jej było zniżać się aż do najnikczemniejszych ras, widziano znajdujących się między przybyszami ludzi ze zwierzęcą fizjognomją i z idjotycznym uśmiechem, nędzarzy strawionych obrzydłemi chorobami, pigmejczyków potwornych, mieszańców wątpliwej płci, albinosów, których czerwone oczy mrugały do słońca; a wszyscy wydawali niezrozumiałe dźwięki, i kładli palce do ust, dając do zrozumienia, że cierpią głód.
Dobór broni — niemniej był różnorodny jak mieszanina odzieży i narodowości. Znajdowały się tu wszelkie wynalazki do zadawania śmierci, zacząwszy od puginałów drewnianych, kamiennych toporów, trójzębów z kości słoniowej aż do długich mieczy ząbkowanych jak piły a cienkich i robionych z blachy miedzianej gnącej się niby pióra. Niektórzy władali dzirytami rozdzielającemi się w wiele odnóg, podobne « mi do rogów antylopy, sierpami, kosami przywiązanemi do sznura, trójkątami z żelaza, maczugami, szydłami... Etjopowie z Bambotu mieli ukryte w swych włosach małe zatrute groty. Inni, idąc z próżnemi rękami, dzwonili szczęką.
Ustawiczny ruch panował pośród tych tłumów. Dromadery, pomazane smołą jak okręty, przewracały, po drodze kobiety, idące z dziećmi na rękach. Zapasy — żywności marnowano, rozsypując; deptano sól, pakiety gumy, daktyle nadgniłe i orzechy popsute; często na łonie pokrytem robactwem wisiał na cienkim sznurku pyszny diament poszukiwany nieraz przez satrapów, kamień bajecznej wartości, który mógł wystarczyć na zakupienie królestwa. Oni sami nie wiedzieli, co posiadają i za czem gonią. Jakiś urok nowości i ciekawość popychała ludy koczownicze, które nie widziały nigdy miasta i były przerażone prawie widokiem ciemnych murów. Międzymorze nikło okryte ludem, długa przestrzeń, na której powznoszone namioty wyglądały jak chaty w czasie zalewu, rozciągała się aż do pierwszych szeregów innych barbarzyńców, którzy niby potok rozlanego żelaza systematycznie się rozłożyli około wodociągu.
Kartagińczycy nie ochłonęli jeszcze z postrachu, w jaki wprawił ich ten straszny napływ wrogów, kiedy ujrzeli znowu z prawej strony przybywające niby potwory i gmachy z masztami, wiązadłami, licznemi gzemsami, tarczami, machiny oblężnicze, które nade słały miasta tyryjskie. Sześćdziesiąt karrobalist, ośmdziesiąt cztery onagry, trzydzieści skorpjonów, pięćdziesiąt tollenonów, dwadzieścia taranów i trzy olbrzymie katapulty, które wyrzucały kawały skał ważące do piętnastu talentów.
Ludzie uczepieni u dołu popychali te maszyny, które za każdym krokiem wstrząsały się straszliwie i zbliżały do murów.
Jednak trzeba było jeszcze niemało czasu na ukończenie przygotowań oblężniczych. Jurgieltnicy, nauczeni przykładem poprzedniej porażki, nie chcieli się narażać na bezużyteczne próby. To też ani z jednej, ani z drugiej strony nikt nie naglił do przyspieszenia stanowczego ruchu, widząc, że po nim musi nastąpić albo zupełne zwycięstwo albo ostateczny upadek. Kartagina mogła się długo bronić. Jej grube mury przedstawiały dostateczny odpór szturmom. Jednakże od strony katakumb część murów była już nadwerężona i w czasie ciemnych nocy przez szpary między kamieniami widziano światła błyszczące po chatach Malki.
Tam żyły z nowymi swymi małżonkami owe kobiety jurgieltników wypędzone przez Mathona, które przecież nie straciły serca do dawnych swych kochanków, i widząc ich teraz zdaleka powiewały chustkami, dając znak o sobie; potem wychodziły rozmawiać w ciemnościach z żołnierzami przez rozpadliny murów, a nakoniec pewnego rana doniesiono Wielkiej Radzie, że wszystkie znikły. Jedne przesuwały się między kamieniami, inne odważniejsze spuściły się na sznurach.
Nareszcie Spendius postanowił wykonać swój dawno obmyślany plan.
Wojna, trzymając go w oddaleniu, powstrzymywała dotąd śmiały pomysł awanturnika. Z początku zaś, kiedy wrócił pod Kartaginę zdało mu się, że mieszkańcy stolicy przeniknęli jego zamiary, lecz wkrótce zmniejszono straż na wodociągu, widocznie za mało miano ludzi, aby bronić okopów.
Były niewolnik wprawiał się długi czas do wyrzucania strzał przeciw czerwonakom na jeziorze. Następnie jednego wieczora przy świetle księżyca prosił Mathona, ażeby w połowie nocy kazał rozpalić wielki ogień ze słomy, i w czasie gdy wszyscy przerażeni tym niespodzianym płomieniem napełniali krzykiem powietrze, on, wziąwszy z sobą Zarxasa, udał się brzegiem rzeki w kierunku Tunisu. Przybywszy do ostatnich arkad zwrócili się wprost ku wodociągowi; ponieważ miejsce było tu odsłonięte, więc, czołgając się, przybyli aż do samych podstaw. Placówki przechadzały się spokojnie po platformie, a za ukazaniem «się płomieni i odgłosem trąb żołnierze będący na straży, spodziewając się szturmu, pospieszyli w stronę Kartaginy.
Jeden człowiek tylko pozostał. Rysował się on czarno na tle niebios, promienie księżyca padały na niego, uwidoczniając zdaleka cień nieforemny, niby poruszający się obelisk.
Poczekali chwilę, zanim stanął przed niemi, a wtedy Zarxas ujął swą procę, lecz Spendius przez ostrożność lub dzikość wstrzymał go.
— Nie, — mówił — świst kuli narobi hałasu, zostaw go mnie.
I naciągnąwszy łuk z całej siły, oparł go na wielkim palcu swej lewej nogi i wycelował. Strzała poleciała.
Cień nie padł, lecz zniknął.
— Jeżeli ranny, to go usłyszymy, — rzekł Spendius, i zaczął skakać żywo z piętra na piętro, tak jak to zrobił pierwszym razem, pomagajac sobie sznurem i hakiem; stanąwszy w górze, zrzucił trupa. Balearczyk zaś przywiązał drąg z młotkiem i obrócił nim. Trąby nie brzmiały już wcale, wszystko było spokojne. Spendius podźwignął jednę z płyt, wszedł w wodę i otwór zamknął za sobą.


W drodze...

Rozliczając odległość liczbą swych kroków, przybył właśnie do miejsca, w którem zapamiętał szparę podłużną. Przez trzy godziny, to jest do samego rana pracował ciężko, chwytając zaledwo niekiedy cokolwiek powietrza przez spojenia płyt; upadając ze znużenia, ileż to razy był bliskim śmierci.
Nakoniec dał się słyszeć trzask jakiś okropny, olbrzymi kamień, odskakując od arkad wewnętrznych, stoczył się.na dół, i nagle wodospad, ba, rzeka cała buchnęła na płaszczyznę; wodociąg, obalony w połowie, przewrócił się. Było to hasłem śmierci dla Kartaginy, a zwycięstwem dla barbarzyńców. W tejże chwili Kartagińczycy rozbudzeni ukazali się na murach, na domach, na świątyniach. Barbarzyńcy oddawali się szalonej radości, tańczyli wokoło wielkiego spadku wody, i z radości biegli skrapiać nią swe głowy.
Na szczycie zaś wodociągu ukazał się człowiek odziany burą, podartą tuniką. Pochylał się on nad brzegiem z rękami założonemi wtył i poglądał, zdając się sam dziwić własnemu dziełu.
Wkońcu, wyprostowawszy się, obiegł dumnym wzrokiem horyzont, jakgdyby mówił:
— Wszystko teraz do mnie należy!
Oklaski barbarzyńców rozległy się wokoło, a Kartagińczycy, pojmując swój upadek, zawyli z rozpaczy. Wtedy Spendius zaczął biegać po platformie i, niby przewódca triumfalnego wozu na igrzyskach olimpijskich, uniesiony dumą wzniósł wgórę ręce.





XIII.
MOLOCH.

Barbarzyńcy nie potrzebowali obwarowywać się od strony Afryki, która im sprzyjała, lecz aby ułatwić przystęp do murów, sypano groble nad otaczającą je fosą. Następnie Matho podzielił armję na wielkie półkola, aby otoczyć lepiej Kartaginę. Hoplici jurgieltników byli w pierwszym rzędzie, za nimi procarze i jeźdźcy, w głębi zaś znajdowały się bagaże, wozy i konie, przed tem wszystkiem o trzysta kroków od wież były machiny.
Nieskończona rozmaitość tych bojowych machin, których nazwy zmieniały się wiele razy w ciągu wieków, może się jednak zredukować do dwóch systemów: jedne działające jako bomby, drugie jako łuki.
Pierwsze, katapulty, składały się z belki poziomej, umieszczonej w oprawie kwadratowej, przed którą w części przedniej był cylinder opatrzony linami utrzymującemi drąg z miejscem do przyjmowania pocisków. Podstawy okręcone były sznurami, które, zwalniając się, wypuszczały silnym zamachem ciosy.
Inne machiny przedstawiały w sobie mechanizm więcej skomplikowany, działała tam sprężyna, która za lekkiem dotknięciem wyrzucała strzały.
Katapulty zwały się również onagrami z powodu podobieństwa do dzikich osłów, które wyrzucają nogami kamienie, — ballistami, skorpjonami, które znów opatrzone były w haki i tablice spuszczające się za uderzeniem pięści.
Budowa tych machin wymagała mądrej znajomości rzeczy i długich kombinacyj. Drzewo do nich powinno było być wybrane z najtwardszych gatunków, koła, lewary, dźwignie, walce windy i bębenki z najlepszego metalu zrobione.
Największe z nich sprowadzono pokolei i ustawiono naprzeciw nieprzyjaciela.
Spendius umieścił trzy wielkie katapulty w głównych punktach, przed każdą bramą ustawił tarany, przed każdą wieżą kusze i karrobalisty. Trzeba je było jednak zabezpieczyć przeciw pociskom ognistym rzucanym przez oblężonych, oraz wyrównać fosę dzielącą od wałów.
Potworzono więc galerje z plecionej trzciny i dębowych obręczy, które nakształt olbrzymich pancerzy poruszały się na kółkach.
Tymże sposobem porobione małe altanki, które osłonięte skórą a wypchane morskiemi roślinami, chroniły robotników; katapulty zaś i ballisty były jeszcze okryte tkaniną moczoną w occie dla uczynienia ich niepodległemi spaleniu. Kobiety i dzieci zbierały kamienie oraz piasek, własnemi rękami podając żołnierzom.
Kartagińczycy również się przygotowywali. Hamilkar dodał otuchy, upewniając lud, że wody w studniach znajduje się ilość dostateczna na sto dwadzieścia trzy dni; ta wiadomość jak równie jego samego obecność, a nadewszystko powrót cudownej zasłony ożywiły niknące nadzieje. Kartagina dźwignęła się z pognębienia. Ci, którzy nie należeli do pokolenia chananejskiego, dzielili też zapał drugich. Uzbrojono niewolników, wypróżniono arsenały; obywatele kartagińscy zajęli nowe stanowiska i obowiązki. Przybyło tysiąc dwustu zbiegów, których suffet mianował dowódcami. Cieśle, puszkarze, kowale i złotnicy byli przyzwani do reparacji machin, Kartagina bowiem przechowała ich kilka, pomimo warunków pokoju rzymskiego. Teraz więc przygotowano je do użytku.
Miasto było niedostępne z dwuch stron: wschodniej i północnej, bronione przez morze i zatokę. Na murach zaś przeciw barbarzyńcom składano pnie drzewa, kamienie młyńskie, kufy napełnione siarką lub olejem, powznoszono stosy. Dalej nagromadzono kamienie na platformach wież, a domy, przytykające do wałów, zburzono i gruzami wzmocniono okopy. Barbarzyńcy byli rozjątrzeni temi środkami obrony; chcieliby byli przyspieszyć napad, lecz ciężary umieszczone w katapultach były tak wielkie, że liny się wciąż zrywały i szturm coraz się opóźniał.
Nakoniec dnia trzynastego miesiąca — Schabar, o wschodzie słońca dał się słyszeć wielki huk przed bramą Khamona. Siedmdziesięciu pięciu żołnierzy zarzucało liny przywiązane do olbrzymiej belki zawieszonej poziomo na łańcuchach, którą zakończał taran spiżowy, owinięty w skóry ściskane żelaznemi obręczami; był on grubszy trzy razy od człowieka, długi na sto dwadzieścia stóp i posuwający się za pomocą mnóstwa rąk go popychających.
Inne tarany przed drugiemi bramami rozpoczęły również działania. Ludzie wdrapywali się po drabinach wgórę, gzemsy i haki skrzypiały, osłony powiewały wśród gradu strzał i kamieni sypiących się bez liku. Niektórzy żołnierze zbliżali się ku murom, kryjąc pod pancerzem garnki z żywicą i ciskali niemi. Ten zbiór kul, kamieni, pocisków, ogni przechodził ponad pierwsze szeregi i zakreślał krzywą linję poza murami.
Lecz na tych murach ustawiono mnóstwo długich żerdzi z masztami okrętowemi, za niemi zaś były półkola zębate, które osłabiały rzuty pocisków i szkodliwość taranów. Utarczka zatem była trudna i trwała aż do wieczora.
Kiedy nazajutrz jurgieltnicy wrócili do swego dzieła, ujrzeli cały mur zasłany mnóstwem pak bawełny, płótna, poduszek, strzelnice pozasłaniane były matami, pośród zaś wysokich żerdzi widać było jeszcze widły i deski ustawione na kijach. Rozpoczął się znów dzielny opór.
Grube pnie drzew utrzymywane na linach, spadały i podnosiły się wgórę, uderzając w tarany. Wyrzucane haki zrywały dachy z domów, a ze szczytu wież spadały potokiem kamienie i głazy.
Nakoniec tarany zdołały rozbić bramę Khamona i Tagastańską, lecz Kartagińczycy zgromadzili tutaj taką ilość rozmaitych przedmiotów, że wrzeciądze nie puściły wcale.
Wtedy wymierzono przeciwko murom świdry, które wpadając w spojenia kamieni rozrywały je. Machiny były doskonale urządzone, tak, że od rana do wieczora funkcjonowały bez szwanku, z doskonałością i monotonją pracującego tkacza.
Spendius niestrudzonym był przy nich. On sam wiązał liny. Chcąc mieć zupełną zgodność w rzutach, przyciągano sznury, próbując pokolei, dopóki nie wydały jednakowego dźwięku. Były niewolnik stanąwszy na brzegu działa uderzał lekko nogą, przysłuchując się jak muzykant strojący lirę; a kiedy widział wznoszącą się wagę, kiedy cała machina trzęsła się za dotknięciem sprężyny, a kamienie i pociski leciały gęstym deszczem, on. pochylał się naprzód i wyciągał ręce w powietrze, jakgdyby chciał lecieć z niemi.
Żołnierze, podziwiając zręczność Greka, chętnie wykonywali jego rozkazy. Rozweselano się przy pracy żarcikami, nadając przezwiska machinom, naśladując winobranie, przemawiając do onagrów niby do osłów; „Nuże, tocz się żywo!” a do skorpjonów: „Hej, przebijaj aż do serca!“ itp. a te powtarzane koncepty ożywiały zapał barbarzyńców.
Jednakże działania machin oblężniczych nie osłabiały wcale szańców, które składały się z dwuch ścian murowanych, napełnionych wśrodku ziemią. Jeżeli strącono wyższe części, to oblężeni natychmiast je naprawiali.
Matho tedy kazał zbudować wieże drewniane tak wysokie jak wieże z kamienia na szańcach. Zarzucono fosę głazami, klocami drzewa, darniną, worami nawet, ażeby ją wypełnić najprędzej; a nim jeszcze została zasypaną, już niezmierne tłumy barbarzyńców przybyły, uderzając o mury niby wezbrane morze.
Użyto sznurowych drabinek, sambuków czyli mat, tworząc z nich ruchome mosty. Umieszczono je w prostych linjach, opierając o mur, a jurgieltnicy z bronią w ręku wstępowali po nich. Żaden Kartagińczyk się nie ukazał, chociaż nieprzyjaciel dosięgnął już dwuch trzecich odległości. Lecz wtedy niespodziewanie otworzono strzelnice i z nich niby z paszczy smoka wybuchły dym oraz. płomienie; piasek posypał się zgóry, siarka czepiała się odzieży, roztopiony ołów rozlany po kaskach tworzył dziury w ciałach, deszcz iskier zasypywał twarze, wypalając oczy, które zdawały się płakać wielkiemi łzami.
Ludzie pożółkli od oliwy. Zapalały im się włosy, a uciekając zapalali sobą innych. Chcąc to ugasić, rzucano na nich płaszcze zmaczane we krwi. Niektórzy zostawali na miejscu nieruchomi, sztywni jak koły, z otwartemi usty i wyciągniętemi ramionami.
Tak przez wiele dni rozpoczynano atak, gdyż jurgieltnicy spodziewali się zwyciężyć wysiłkiem swej odwagi i śmiałości. Niekiedy jeden człowiek, stanąwszy na ramionach drugiego, zagłębiał żelazo między kamienie i posługiwał się tem niby szczeblem do wzniesienia się wyżej, dalej zaś czepiając się brzegów strzelnic wystających za mury, dostawał się do pewnej znacznej wysokości, z której jednak niespadzianie bywał strącony. Głęboki rów zapełnili ranni, trupy, żywi i konający, tarzając się wśród poszarpanych wnętrzności, rozbitych mózgów, sadzawek krwi, ręce i nogi sterczące Zz tej masy robiły wrażenie tyczek w gorejącej winnicy.
Ponieważ drabiny okazały się niedostateczne, użyto tollenonów, to jest narzędzi złożonych z długiej belki umieszczonej poprzecznie na drugiejże takiej, i mającej na zakończeniu kosz czworograniasty, w którym trzydziestu ludzi z bronią pomieścić się mogło. Matho chciał wsiąść do najpierwszego z takich koszów, lecz Spendius go powstrzymał.
Wtedy żołnierze zakręcili windę, wielka belka podniosła się naprzód prostopadle, a potem zanadto obciążona zgięła się niby ogromna trzcina. Żołnierze ukryci aż po brodę skurczyli się tak, że było widać tylko pióra od kasków. Nakoniec, kiedy już wznieśli się na pięćdziesiąt stóp w powietrzu, zwrócili się w prawo, znowu w lewo, a potem opadając, niby ramieniem olbrzyma trzymającego w ręku kohortę pigmejczyków, tollenon postawił na murze kosz napełniony ludźmi; ci, wyskoczywszy, znikli w tłumie oblężonych i nie ukazali się więcej nigdy. Wszystkie inne tollenony równie szybko się załatwiały. Lecz potrzeba było tego sto razy więcej dla zdobycia miasta. Zużytkowano ich więc w sposób więcej morderczy, zapełniano kosze łucznikami etjopskiemi, a gdy liny zostały wyprężone, utrzymywano kosz wysoko zawieszony ponad szańcami, wtedy wypuszczali oni swe zatrute strzały. Pięćdziesiąt tollenonów wznoszących się ponad strzelnicami otaczało Kartaginę na kształt potwornych sępów. Negrowie zaś śmieli się, widząc straż nieprzyjacielską, ginącą od tych zabójczych grotów.
Hamilkar wysłał w te miejsca hoplitów, którym każdego rana dawano pić sok z pewnych ziół zabezpieczających od trucizny. Jednego ciemnego wieczoru wódz kartagiński wyładował oddział najlepszych swych żołnierzy na szkuty i deski, a zwracając się w prawą stronę portu, wysłał ich ku Taenia. Kiedy się zbliżyli do pierwszych nieprzyjacielskich szeregów, wpadli na nie i sprawili ogromną rzeź. A w tymże czasie ludzie zawieszeni na linach spuścili się z murów, niosąc pochodnie, któremi zapalili roboty oblężnicze jurgieltników, i powrócili na powrót.
Matho stał się zaciekły. Każda przeszkoda podniecała jego gniew, dochodził prawie do szaleństwa. Wzywał nieraz myślą Salammbo na schadzkę a później oczekiwał jej, gdy zaś nie przybyła, uważał to za nową zdradę i unosił się nienawiścią ku niej, Wtedy, gdyby był ujrzał jej trupa, byłby pewnie już opuścił dzieło.
Tymczasem podwajał straże przednie, przekładał szubienice wokoło szańców, umieszczał pułapki w ziemi i rozkazał Libijczykom sprowadzić drzewo z całego lasu i rozłożyć ognisko, aby spalić Kartaginę niby schronienie lisów. Spendius obstawał za oblężeniem dalszem. Wyszukiwał najstraszniejsze machiny jakich nigdy dotąd nie widziano.
Inni barbarzyńcy, obozujący wśród międzymorza, niecierpliwili się tą zwłoką domagając się, aby im dozwolono działać.
Wtedy posunęli się ze swemi kordelasami i dzirytami do bram. Lecz obnażone ich członki, ułatwiając rany, zostały przez Kartagińczyków straszliwie pokaleczone. Inni jurgieltnicy cieszyli się tem, zazdroszcząc im korzyści z rabunku; z tego wynikły kłótnie i bójki pomiędzy niemi. Okolica też już była spustoszona, wkrótce zaczęło brakować żywności, i wszystko zniechęcało tych ludzi. Luźne hordy zaczęły się rozchodzić, lecz tłumy były tak wielkie, że tego ubytku nie dostrzeżono. Najwytrwalsi próbowali kopać ruiny, lecz ziemia zapadała się zawsze. Rozpoczynali w innych miejscach, ale Hamilkar odgadywał ich kierunek, przykładając ucho do swego bronzowego puklerza i rozkazał bić kontrminy pod drogą, którą prowadzono wieże drewniane, i stąd te także niespodzianie znikały pod ziemię.
Nakoniec wszyscy uznali, że stolica była niezdobytą dotąd, dopókiby nie wzniesiono tarasów wyrówwnywających wysokości murów tak, żeby można walczyć na jednym poziomie. Wypadło przytem brukować szczyt takiego tarasu, ażeby powprowadzać działa. Wtedy dopiero już nie mogłaby się Kartagina opierać.
Biedne miasto cierpiało natenczas nieznośne pragnienie. Miara wody, kosztująca w początkach oblężenia dwa kesitah, sprzedawała się teraz po szekelu srebrnym. Zapasy mięsa i zboża wyczerpywały się, także. Obawiano się głodu i przebąkiwano o pozbyciu się nieużytecznych ust, co przestraszało ogół.
Od placu Khamona do świątyni Melkarta trupy zapełniały ulice. A ponieważ to było przy końcu lata, wielkie muchy czarne niepokoiły walczących. Starcy zbierali rannych, ludzie pobożni zajmowali się grzebaniem ciał poległych krewnych i przyjaciół. Posążki woskowe z włosami i odzieżą wystawiono przed drzwiami domów. Rozpływały się one od gorąca palonych obok pochodni; farby kroplami spadały na ramiona a strumienie łez oblewały twarze tych, którzy byli obowiązani nucić obrządkowe hymny pogrzebu; wkoło spieszyły bandy uzbrojonych, ogłaszali rozkazy i słychać było straszny huk taranów bijących o mury. Temperatura stała się tak ciężką, że ciała nieboszczyków, nabrzmiewając, nie mogły się mieścić w trumnach, palono je więc na dziedzińcach. Stąd nieraz płomienie obejmowały pożarem sąsiednie gmachy, a ogień, wyrywając się przez dachy, tryskał niby strumienie krwi z otwartej arterji.
Tak tedy Moloch opanował Kartaginę, niszczył szańce; przeciągał po ulicach, pochłaniał nawet trupy.
Ludzie na znak rozpaczy ubrani w szaty z pozbieranych łachmanów, rozsiedli się po rynkach, powstawali przeciw Senatowi i Hamilkarowi, przepowiadali ludowi zupełny upadek i zachęcali go do buntu. Najniebezpieczniejsi byli ci, co się upajali blekotem. Oni to w swych napadach uważali się za dzikie zwierzęta i rzucali się na przechodniów. Zbierały się wkoło nich tłumy, zapominano o położeniu Kartaginy. Suffet postanowił ich opłacić, aby mu pomagali do prowadzenia jego polityki.
Chcąc zatrzymać w mieście łaskę bogów, obwieszano łańcuchami ich wizerunki, czarne welony powiewały na bóstwach pateckich a włosiennice wkoło ołtarzy. Dalej starano się pobudzić zazdrość Baalów, powtarzając w pieśniach:
— Dozwolicież się zwyciężyć, o bogowie nasi, czyż inni będą silniejsi od was? O powstańcie, ratujcie nas, aby narody nie rzekły: „Gdzież są bogi Kartaginy!”
Ustawiczny niepokój napełniał również zgromadzenia kapłanów. Kapłani Rabetny osobliwie przejęci byli trwogą, albowiem odzyskanie welonu cudownego nic nie pomogło. Jeden z nich tylko odważył się wychodzić. Był to wielki kapłan, Schahabarim.
Udawał się on do Salammbo. Lecz tam pozostawał milczący, topiąc w niej swoje źrenice, lub też rzucał słowa i wyrzuty ostrzejsze, niż kiedykolwiek.
Przez niepojętą sprzeczność, nie mógł on wybaczyć młodej dziewicy tego, że wypełniła jego rozkaz. Schahabarim bowiem wszystko zgadywał, a natrętne wspomnienia rozbudzały w nim zazdrość niemocy. Oskarżał ją, że była przyczyną wojny, dowodząc, iż Matho oblegał Kartaginę jedynie dla tego, aby odebrać cudowną zasłonę. Nie powstrzymywał też złorzeczeń i złośliwej ironji, mówiąc o tym barbarzyńcy, który chciał posiadać rzeczy święte... Nie o zasłonie jednak myślał zapewne kapłan.
Salammbo nie doznawała już teraz obawy w jego obecności. Dawne udręczenia opuściły ją, czuła się zupełnie spokojną. Jej wzrok nie był tak błędnym, aby błyszczał blaskiem spokoju.
Tylko Python utracił siły, a ponieważ dziewica przeciwnie zdawała się być zupełnie zdrową, przeto stara Taanach cieszyła się, widząc, że wąż wziął na siebie chorobę jej młodej pani.
Jednego rana znaleziono go pod rzemiennym łożem zwiniętego w kłębek, zimnego jak marmur, z głową zagłębioną w stos robactwa. Na krzyki niewolnicy przybiegła Salammbo, lecz poruszyła go tylko końcem swego sandałka z taką obojętnością, że stara osłupiała ze zdziwienia.
Córka Hamilkara nie odbywała już praktyk religijnych z dawną gorliwością. Przepędzała dni całe na tarasie z opartemi o balustradę rękami, patrząc wdal na rysujące się po niebie murowane szczyty miasta, wkoło których strażnicze piki wyglądały niby wieńce z kłosów.
Zdaleka dziewica widziała ruchy barbarzyńców, a gdy oblężenie było zawieszone, mogła rozpoznać ich zatrudnienia. Naprawiali sobie broń, czesali włosy, lub myli w morzu zakrwawione ręce. Namioty były zamknięte, bydlęta jukowe pożywały spokojnie, — stalowe kosy zebrane w półkole wyglądały jak srebrny bułat rzucony u stóp wzgórza.
Salammbo myślała o rozmowach z Schahabarimem, wyglądała przybycia swego narzeczonego Narr-Havasa i uczuwała chęć wielką — pomimo swej nienawiści — zobaczyć Mathona; ze wszystkich Kartagińczyków, ona jedna nie lękałaby się z nim rozmawiać.
Często ojciec przybywał do jej dziewiczej komnaty, zasiadał, bujając się na poduszkach, i wpatrywał się w nią rozrzewionym wzrokiem, jakgdyby w widoku swej jedynej córki czerpał jakieś orzeźwienie w swojem znękaniu. Czasami badał ją o szczegóły bytności w obozie jurgieltników. Pytał, czy przypadkiem nie była tam przez kogo posłaną, lecz ona skinieniem głowy odpowiadała, że nie, bo dziewica chlubiła się odzyskaniem świętego welonu. Suffet najczęściej wypytywał ją o Mathona, ciekawy jego wojennych zatrudnień. Nie chciał zastanawiać się wcale nad tem, jak jego córka spędziła godziny długie w namiocie barbarzyńcy. Salammbo wcale nie wspominała o Giskonie, gdyż wygłaszane przez niego przekleństwa napełniały ją straszną trwogą; taiła również chęć swoją do zamordowania Mathona, gdyż obawiała się zostać zganioną, iż nie wypełniła tego. Mówiła tylko, że wódz wydawał jej się bardzo gwałtownym, że krzyczał wiele a potem usnął. Więcej nie opowiadała, może przez uczucie wstydu, a może przez dumę, nie przywiązując żadnej wagi do pocałunków żołnierza. Wszystko to zresztą przesuwało się po jej głowie w zamglonych i posępnych obrazach niby pamiątka męczącego snu, i nie wiedziała nawet jakiemiby słowy opisać to uczucie. Jednego wieczoru, gdy tak oboje z ojcem znajdowali się razem, weszła Taanach skłopotana.
— Jakiś starzec z dzieckiem był na podwórzu i żądał widzieć się z suffetem.
Hamilkar zbladł i zawołał żywo:
— Niech wejdzie.
Wszedł Iddibal bez składania pokłonu, trzymając za rękę młodego chłopczynę okrytego płaszczem z koźlej wełny i, podnosząc kaptur zasłaniający jego twarz, przemówił:
— Oto on jest, panie, odbierz go sobie.
Wtedy suffet pociągnął niewolnika w głąb pokoju, a chłopiec pozostał stojąc na środku, i wzrokiem więcej ciekawym niż zdumionym spoglądał na bogaty sufit, na sprzęty, naszyjniki rozwieszone wśród purpurowych draperyj i na kobietę tak wspaniale piękną, pochyloną ku niemu. Mógł on mieć około dziesięciu lat wieku i nie był wyższym od rzymskiego miecza, kręcone włosy ocieniały mu wypukłe czoło, z pod którego błyszczące źrenice zdawały się mieć za mało dla siebie przestrzeni. Nozdrza wąskiego nosa rozdymały się gwałtownie, a w całej powierzchowności chłopięcia, świeciła jakaś powaga właściwa ludziom przeznaczonym do wielkiej przyszłości; kiedy odrzucił swą ciężką opończę, pozostał okryty tylko rysią skórą, opierając swobodnie na płytach posadzki swe drobne nagie stopy okryte kurzem. Widać było, że zgaduje, iż chodzi o jakieś ważne sprawy, bo czekał nieruchomy z rękami wtył założonemi. Nakoniec Hamilkar przyzwał swą córkę i rzekł do niej po cichu:
— Zatrzymasz go u siebie, rozumiesz? Trzeba, aby nikt z domowników nie wiedział o jego pobycie tutaj.
Potem, wychodząc, pytał jeszcze Iddibala, czy był pewnym, że ich nie zauważono?
— Nie, — odrzekł niewolnik — ulice były zupełnie puste.
W czasie wojny zajmującej cały kraj, wierny sługa lękał się o bezpieczeństwo syna swojego pana. Nie wiedząc, gdzie go ukryć, przekradł się około wybrzeży na szalupie, a przez trzy dni, lawirując po zatoce, rozpatrywał szańce. Nakoniec tego wieczora, spostrzegłszy w miejscach otaczających świątynię Khamona panującą ciszę i spokojność, przesunął się lekko i wylądował blisko arsenału, gdzie wejście do portu było wolne. Wkrótce potem barbarzyńcy rozstawili załogę, aby powstrzymać Kartagińczyków od wycieczki, powznosili wieże drewniane i sypali taras.
Komunikacja miasta natenczas była zupełnie przerwana i głód wszechwładnie zapanował.
Pozabijano wszystkie psy, muły, osły, potem nawet piętnaście słoni, które sprowadził suffet. Lwy w świątyni Molocha wpadały w wściekłość i hierodulowie nie ważyli się już do nich przystąpić. Żywiono je zrazu, dając na pastwę rannych barbarzyńców, potem rzucono nieostygłe trupy, lecz lwy nie chciały przyjąć tego pokarmu i wszystkie wyginęły. O zmroku wielu ludzi błądziło po starych obwodach miasta, zbierając między. kamieniami wyrosłe zioła i kwiaty, które wygotowano w winie, albowiem mniej to kosztowało jak woda. Inni wciskali się ukradkiem aż za przednie straże nieprzyjaciół i w namiotach kradli pożywienie. Barbarzyńcy zdumieni tą odwagą, dozwalali nieraz spokojnie im powracać. Nakoniec przyszedł dzień, w którym Senat postanowił zarzynać rumaki Eschmuna. Były to zwierzęta bardzo czczone, kapłani złotą wstęgą zaplatali im grzywy, były one symbolem biegu słońca oraz wyobrażeniem ognia w jego najwznioślejszej postaci. Mięso ich podzielone zostało na równe części i ukryte w ołtarzu; wieczorami zaś pod pozorem nabożeństwa, starszyzna udawała się do świątyni, posilano się tam skrycie i zabierano w tunikę po kawałku mięsa dla swych rodzin. W oddalonych częściach miasta zamożniejsi mieszkańcy barykadowali się przed innymi nędzarzami. Pociski katapult, i gruzy zburzonych dla obrony gmachów tworzyły nagromadzone wpośródku ulic stosy. W najspokojniejszych godzinach zrywały się masy ludu biegnąc z” krzykiem; a ze szczytu Akropolu rozniecone po żary wyglądały niby bujające z wiatrem szaty purpury.
Trzy główne katapulty nie przestawały być czynnemi, a zniszczenie sprawiane przez nie było przerażające. Nieraz głowa człowieka stoczyła się do przedsionka Syssitów. Na ulicy Khamona kobieta wydająca na świat dziecię została zdruzgotaną kawałkiem marmuru, a dziecina jej wraz z łóżkiem porwaną była gdzieś na dalekie przedmieście, gdzie znaleziono potem i kołdrę.
Najwięcej jednak dokuczały pociski procarzy, padały one na dachy, do ogrodów, w środek domostw, i tam właśnie sprawiały spustoszenie pomiędzy zgnębionemi obłężeńcami. Na tych straszliwych grotach wyryte były wyrazy, które się potem odbijały na ciałach zabitych, i nieraz czytano na trupie złorzeczenia i przekleństwa, jak np. „wieprz, szakal, plugawy robak“, lub złośliwe żarty, np. „uderz teraz, zasłużyłeś na to” itp.
Część szańców zapadła się zapewne wskutek, podminowania. Wtedy mieszkańcy Malki znaleźli się oddzieleni od starego okręgu Byrsy, mając przed sobą barbarzyńców; ponieważ zaś miasto zajęte było wzmacnianiem murów, opuszczono więc ich i wszyscy wyginęli. Chociaż byli powszechnie nienawidzeni, przecież to ich nieszczęście podnieciło jeszcze wyrzekania na Hamilkara, który nazajutrz rozkazał otworzyć własne lamusy ze zbożem dla ludu; przez trzy dni czerpano w nich do woli. Jednakże pragnienie stawało się coraz nieznośniejsze. Widzieli przed sobą kaskady czystej wody wytryskające z wodociągu, oświeżone promieniami słońca z przeglądającą się w nich tęczą. Widać było też, na większe udręczenie, mały strumień kręto przebiegający doliną i uciekający w zatokę. Hamilkar tylko nie upadał na duchu, on liczył koniecznie na jakiś traf szczególny a stanowczy.
Polecił swym niewolnikom odrywać srebrne blachy z świątyni Melkharta i wydobyć z portu cztery duże czółna z windami, które sprowadzono z pod Mappali. Tam przebito mur dzielący od wody i wyruszono w świat, aby za jakąkolwiekbądź cenę dostać jej od jurgieltników. Hamilkar martwił się, nie mogąc znieść się z królem numidyjskim, o którym wiedział, że się znajduje poza barbarzyńcami i gotów napaść na nich. Lecz Narr-Havas za słaby, nie myślał się narażać, i suffet musiał wznosić szańce, zgromadzać w Akropolu wszelkie zapasy z arsenału, oraz zająć się jeszcze naprawą machin wojennych.
Zwykle używano na okręcanie katapult ścięgien z karków byczych lub z kolan jelenich, lecz w Kartaginie nie było już byków ani jeleni, a Hamilkar zażądał od starszyzny, ażeby kobiety poświęcały na ten użytek swoje własne włosy. Wszystkie się na to zgodziły, przecież ilość warkoczy okazała się niedostateczną. Było u Syssitów tysiąc dwieście dojrzałych niewolnic, które przeznaczono” na sprzedaż w Grecji lub ltalji. Włosy ich elastyczne przez używanie wonnych namaszczań okazały się wyborne do machin, lecz strata dla skarbu byłaby bardzo znaczna, zatem uchwalono zebrać włosy pomiędzy kobietami gminu. Te zaś, nie dbając o potrzeby ojczyzny, krzyczały zrozpaczone, kiedy służebnicy Rady przybywali z nożycami do strzyżenia ich włosów.
Podwójna wściekłość opanowała wtedy barbarzyńców. Widziano ich zdaleka, jak zbierali tłuszcz z trupów do smarowania machin, lub jak wyrywali im paznokcie na utworzenie sobie pancerzy. Wymyślili także pomieścić w katapultach garnki gliniane napełnione wężami zbieranemi przez negrów, które, padając na płyty, tłukły się i rozpuszczały mnóstwo rozdrażnionych gadów. Potem jeszcze, niezadowolnieni pomysłem, wyrzucali wszelkie rodzaje nieczystości, ścierwa, gnoje itp. Powstała z tego zaraza, zęby Kartagińczykom wypadały, a dziąsła się psuły, jak to bywa w czasie podróży u wielbłądów.
Machiny oblężnicze były ustawione na tarasie, lecz ten niedosięgał wysokości szańców. Zatem przed dwudziestu trzema wieżami fortyfikacyjnemi, wzniesiono dwadzieścia trzy wieże z drzewa. Wszystkie tollenony zostały w nich pomieszczone, a za niemi ukazała się straszliwa machina Demetriusa Poliorceta, zwana helepolem, którą Spendius przygotował. Wielka jak latarnia Aleksandryjska, miała wysokości sto trzydzieści łokci, a szerokości dwadzieścia trzy. Dziewięć pięter osłonionych śpiżem mieściło w sobie trzy tysiące żołnierzy, a na najwyższej platformie znajdowała się katapulta i dwie balisty.
Na ten widok Hamilkar rozkazał wznosić krzyże dla mówiących o poddaniu się. Kobiety nawet przyzwano do udziału w obronie. Wszyscy. zgromadzili się na ulicach, umęczeni strasznem oczekiwaniem.
Wreszcie jednego ranka przed wschodem słońca (a było to siódmego dnia miesiąca Nysan), usłyszano okropny okrzyk wydany przez barbarzyńców, zabrzmiały trąby z ołowianemi tubami, olbrzymie rogi paflagońskie ryknęły jak byki, wszyscy się zerwali, lecąc na szańce. Las pik, lanc, dzirytów i mieczy je„żył się u stóp wałów. Nieprzyjaciele zaczęli wdzierać się na mury: zaczepiono drabiny i wkrótce głowy barbarzyńców ukazały się pośród strzelnic. Belki, utrzymywane przez liczne dłonie, waliły w bramy, a w miejscach, gdzie zabrakło tarasu, jurgieltnicy przybywali w ściśniętych kohortach tym porządkiem, iż pierwszy szereg był całkiem przygarbiony, drudzy ze zgiętemi kolanami i tak. dalej, aż do ostatnich, którzy szli zupełnie wyprostowani. Gdzieindziej zaś, chcąc się dostać wgórę, najwyżsi postępowali na czele, najniżsi wkońcu, a wszyscy prawą ręką wspierali na kaskach swe puklerze, jeden koło drugiego tak ściśle, że tworzyli jakby zbiorowiska olbrzymich żółwi. Pociski zesuwały się po tej twardej skorupie.
Kartagińczycy rzucali kamienie młyńskie, kadzie, beczki, łóżka, wszystko, co tylko zdolne jest gnieść swym ciężarem. Niektórzy czatowali w rozpadlinach muru z przygotowaną siecią, a kiedy się zjawił barbarzyniec, oplątywano go tak, że szamotał się jak ryba. Burzyli sami strzelnice, a odłamy muru staczały się, tworząc oślepiający kurz; katapulty z tarasu, bijąc jedne naprzeciw drugim, roztrzaskiwały się nawzajem i rozlatywały w tysiącznych kawałkach na walczących, niby deszcz gruby. Wkrótce dwa tłumy tworzyły niby jeden wielki łańcuch ciał ludzi, którzy gnietli się wzajem jak szermierze. Mordowano się okropnie. Kobiety zwieszone ze strzelnic wyły przeraźliwie, chwytano je za welony, a białe ich łona świeciły pomiędzy czarnemi ramionami negrów zatapiających w nich sztylety. Trupy ściśnięte w tłoku nie upadały, lecz wsparte o swych towarzyszy, trzymały się czas jakiś prosto z przewróconemi oczyma. Niektórzy z roztrzaskanem czołem kiwali głowami jak niedźwiedzie, z otwartemi do krzyku ustami stali nieruchomi; odcięte ręce bujały w powietrzu. Była to straszną chwila, o której długo wspominali ci, co ją przeżyli.
Tymczasem strzały leciały ze szczytu wież drewnianych i kamiennych. Tollenony wyrzucały długie drągi, a że barbarzyńcy pod katakumbami zrujnowali stary cmentarz miejscowy, więc wyrzucały one też na Kartagińczyków kamienie z grobowców. Pod ciężarem ciężkich koszów częstokroć zrywały się liny i pełno ludzi wznoszących ręce do góry spadało w powietrze.
Do połowy dnia weterańskie pułki hoplitów robiły wycieczki, aby się dostać do portu i zniszczyć flotę. Hamilkar rozkazał rozpalić na dachu świątyni Khamona ogień z wilgotnej słomy, z której dym taki wybuchał, że napastnicy musieli się cofać i powiększali straszliwy zgiełk panujący ku Malce. Już syntagmy, to jest oddziały utworzone z ludzi niezmiernej siły umyślnie dobieranych, wyważyły troje drzwi. Wysokie barykady z desek nabijanych gwoździami wstrzymały ich zapęd. Czwarta brama łatwiej ustąpiła, puścili się nią wszyscy w cwał i niespodzianie stoczyli się w fosę, gdzie przygotowano zasadzki. W południowo — wschodniej stronie Autharyt ze swymi ludźmi rozburzył szańce, w których jakaś szpara zasłoniętą była cegłami. Poza murem wznosiła się grobla, którą co żywo rozkopano, ale dalej znowu napotkali drugi mur z desek i kamieni ułożonych niby szachownica. Był to zwyczaj galijski zastosowany w potrzebie przez suffeta. Gallowie sądzili, że znajdują się przed jakim miastem swego kraju; zaczęli się ostro dobijać, lecz byli odparci.
Od ulicy Khamona aż do targowiska jarzyn cała przestrzeń należała już do barbarzyńców. Samnici dobijali konających lub też spoczywali zapatrzeni na dymiące przed niemi gruzy i rozpoczynającą się woddali walkę.
Procarze, umieszczeni ztyłu, byli wciąż czynni, jednak z powodu długiego użycia broń mieli zepsutą i wielu z nich na wzór pasterzy, ręką rzucało kamienie na przeciwników. Inni wypuszczali ołowiane kule za pomocą bicza. Zarxas osłoniony swemi długiemi czarnemi włosami, biegał wszędzie, podskakując, zachęcał Balearczyków.
Matho zrazu sam nie brał udziału w walce, gdyż chciał dowodzić wszystkiemi barbarzyńcami. Widziano go wzdłuż zatoki, pośród jurgieltników, blisko laguny, przy Numidyjczykach i na brzegach jeziora z negrami; również z głębi równin wysłał tłumy żołnierzy pod linję fortyfikacyjną. Wreszcie zbliżył się sam, a zapach krwi, zgiełk bojowy i odgłosy trąb wojennych rozbudzały w nim zapał, pobiegł do swego namiotu i zrzuciwszy pancerz, przywdział na siebie lwią skórę jako dogodniejszą w bitwie. Paszcza lwa, skrywając głowę wojownika, otaczała mu twarz wielkiemi kłami; dwie przednie łapy krzyżowały się na piersiach, tylne zaś obejmowały szponami kolana jego.
Zatrzymał na sobie gruby pas, za którym tkwił topór o podwojnem ostrzu, i wznosząc w obydwóch rękach swój ciężki miecz, rzucił się gwałtownie ku walczącym, niby rębacz obrzynający gałęzie wierzby, który spieszy się ze swą pracą, aby zarobić jak najwięcej pieniędzy. Tak on szedł, ścinając wokoło głowy Kartagińczyków; tych, którzy chcieli go podejść bokiem, powalał za pomocą rękojeści, atakujących z przodu przebijał ostrzem, a gdy uciekali, rąbał wszystkich niemiłosiernie. Naraz dwuch ludzi rzuciło się, zaczepiając go ztyłu, lecz on w tejże chwili cofnął się do bramy i zdruzgotał ich sobą. Miecz dzielnego Libijczyka podnosił się i spadał bez odpoczynku, nakoniec strzaskał się na murze, wtedy wyjął on, swój wielki topór a rzucając nim wtył i naprzód, płatał Kartagińczyków jak trzodę owiec. Musieli mu ustępować z drogi wszyscy, aż się dostał do drugiego obwodu pod Akropol; — tutaj szczątki spadające zgóry zaściełały stopnie, wyrównywając je z murem wałów; Matho wśród tych gruzów odwrócił się, przywołując swych towarzyszy. Widać było ich kity, jak wśród tłumów kręciły się i nikły; wódz, posunąwszy się ku nim, został otoczony wieńcem ich czerwonym, porwany wpół i uniesiony aż poza szańce w miejsce, gdzie się wznosił wysoki taras.
Wtedy wydał rozkaz a wszystkie puklerze zostały wzniesione i oparte na kaskach, on skoczył na nie, starając się zaczepić o co, aby wejść do Kartaginy; potrząsał swym straszliwym toporem i biegał po tych puklerzach podobnych do bałwanów z bronzu, niby na falach bóg morza ze swoim trójzębem.
W tymże czasie człowiek w białej szacie przechadzał się po szańcach niewzruszony i obojętny na widok otaczającej go śmierci. Czasami przykładał on rękę prawą do oczu, widocznie upatrując kogoś. Wódz barbarzyńców zbliżał się ku niemu, nagle źrenice tego człowieka zabłysły, śniada twarz drgnęła i wznosząc wgórę wychudłe ramiona, zaczął wywoływać przekleństwa...
Matho nie mógł ich dosłyszeć, lecz poczuł w swojem sercu wpływ tego strasznego dzikiego wejrzenia i mimowoli wydał ryk, potem rzucił na Schahabarima swój wielki topór, żołnierze puścili się ku niemu a barbarzyniec, — nie widząc go, upadł wycieńczony. Jednocześnie dał się słyszeć huk ogromny wraz z brzmieniem chrapliwych głosów śpiewających jakieś pieśni.
Był to olbrzymi helepol otoczony mnóstwem żołnierzy, którzy trzymali go się rękami i nogami, ciągnąc za liny a pchając plecami, spadzistość bowiem tutaj okazała się niemożebną do przebycia dla tak nadzwyczajnie ciężkiej machiny. Miała ona wprowadzić ośm kół opasanych żelazem i posuwała się zwolna od samego rana, podobna do góry wznoszonej na drugą górę. Dalej ukazał się w dolnej części olbrzymi taras i mieszczący się we wnętrzu jego, niby posągi z żelaza, opancerzeni żołnierze. Widać ich było na podwójnych schodach łączących piętra; niektórzy czekali na sposobność uchwycenia się murów. Wpośrodku zaś platformy wyższej rozwijały się kłęby sznurów i ogromny drąg katapulty spadał powoli.
Hamilkar znajdował się w tej chwili na dachu Melkharta! Sądził, że straszna machina zwróci się głównie w tę stronę, jako w miejsce murów najwięcej niezdobytych i z tej przyczyny ogołoconych z placówek. Rozkazał zatem niewolnikom znosić naczynia skórzane z wodą w dwie przegrody z gliny utworzone, poprzecznie i formujące rodzaj sadzawki. Woda tam umieszczona wylewała się na taras, a Hamilkar, (co było rzeczą zdumiewającą) nie zdawał się tem niepokoić.
Lecz gdy już helepol był o trzydzieści kroków, — suffet kazał pozakładać pomiędzy. domami deski od studzien aż do szańcow i tą drogą ludzie znosili wodę w amforach i kaskach, którą wypróżniali bezustannie. Kartagińczycy żałowali wody zmarnowanej... lecz nagle gdy taran dotykał już murów, fontanna obfita puściła się ze spojeń kamieni. Ogromna masa ze spiżu i bronzu o dziewięciu piętrach, mieszcząca w sobie więcej jak trzy tysiące żołnierzy, rozpoczęła wolno bujać się niby okręt.
W istocie woda, przenikając taras, rozmiękczyła tak ziemię, że koła zaczęły grzęznąć. Na pierwszem piętrze ukazała się głowa Spendiusa z za skórzanych zasłon, dmącego z całej siły w róg z kości słoniowej. Wielki helepol jakgdyby po konwulsyjnem natężeniu posunął się o dziesięć kroków może, lecz ziemia coraz miękła, koła tonęły w bagnie i wkrótce zatrzymał się, chyląc z niebezpieczeństwem w jedną stronę. Katapulta potoczyła się z platformy i spadła, gniotąc sodą wyższe piętra, żołnierze stojący we drzwiach wpadli w przepaść lub też zatrzymali się na drugim końcu, powiększając swym ciężarem nachylenie helepolu, który trzeszczał we wszystkich spojeniach.
Inni barbarzyńcy pospieszyli, aby go ratować; zgromadzili się wszyscy w tak gęstym tłumie, że wtedy Kartagińczycy mogli — zstąpiwszy ze szańców i napadając ich ztyłu — zabijać z łatwością. Wtenczas znowu przybyły wozy z kosami i uderzyły na tłum oblężeńców, którzy cofnęli się za mury. Noc nadeszła, barbarzyńcy powoli zdołali się oddalić. Na równinach widziano już tylko niby czarne mrowiska rozsiane od niebieskawej zatoki aż do białej laguny, a poza tem jezioro, w którem spływająca krew podobną była do wielkiego bagniska z purpury.
Taras był już natenczas tak przeciążony trupami, że można było mniemać, iż jest z ciał ludzi utworzony. Wpośrodku stał helepol okryty. rynsztunkami, a z niego od czasu do czasu olbrzymie części odrywając się spadały, niby kamienie z burzącej się piramidy.
Po murach świeciły ślady jak strumienie z rozlanego szeroko ołowiu. Tu i owdzie gorzała obalona drewniana wieża, a domy ukazywały się niedokładnie, podobne do stopni amfiteatru, niknąc w zgęszczonym dymie sypiącym iskrami, które ginęły na tle czarnego nieba.
Tymczasam Kartagińczycy, cierpiąc szalone pragnienie, spieszyli ku studniom. Oderwali zapory i ujrzeli błotniste bagno. Co tu począć? Barbarzyńcy byli jeszcze tak silni; odpocząwszy, rozpoczną zapewne bój na nowo.
Lud podzielony na grupy zastanawiał się przez noc całą po ulicach nad swoją dolą. Jedni utrzymywali, że trzeba odesłać kobiety, chorych i starców; inni proponowali opuszczenie miasta i osiedlenie się w jakiej odległej kolonji. Lecz brakowało okrętów; o wschodzie słońca nic nie było jeszcze zdecydowane.
Nie walczono jednak dnia tego, gdyż wszyscy zanadto byli zmęczeni; ci, którzy spali, podobni byli do trupów.
Następnie Kartagińczycy, zastanawiając się nad powodem swych klęsk, przypomnieli sobie, że nie wyprawili w tym roku zwykłej ofiary, należnej Melkhartowi Tyryjskiemu, i przejęci zostali wielką trwogą. Widać bogowie, obrażeni na Rzeczpospolitą, ścigali ją swoją zemstą.
Lud przywykł uważać ich jako okrutnych władców, których łagodzono jeno modlitwą, a którzy dozwalali się ubłagać tylko znacznemi ofiarami. Wszyscy zresztą inni byli bezsilni wobec Molocha pożercy. Do niego istnienie dusz i ciało ludzi należały, dlatego więc, aby życie ocalić, Kartagińczycy mieli zwyczaj poświęcać mu część jakąś swego ciała, aby go uspokoić. Wypalono tedy dzieciom knotami z wełny znaki na czole i barkach, i tym sposobem zadawalniano Baala, a ponieważ zaś ten środek przynosił kapłanom wiele zysków, nie omieszkali oni zalecać go jako środek najskuteczniejszy i najmniej srogi.
Atoli tutaj chodziło o ocalenie Rzeczypospolitej, sądzono więc, że nie wypada uchylać się od żadnego poświęcenia, wobec bóstwa, które szczególniej lubowało się w najstraszniejszych mękach, a od którego łaski wszystko zawisło. Trzeba przecież było nasycić je zupełnie. Niejednokrotne przykłady dowodziły, że to był sposób okupywania ciężkich klęsk, a oprócz tego mniemano, że ofiara ognia oczyściłaby Kartaginę. Okrucieństwo ludzi nęciła już myśl ta, że wybór powinien wyłącznie paść na rodziny znakomite.
Zwołano tedy zgromadzenie starszyzny na długie posiedzenie. Przybył i Hannon. Lecz ponieważ nie mógł siedzieć, ułożył się zatem przy drzwiach wpół osłonięty frendzlami wielkiego dywanu.
Gdy arcykapłan Molocha zapytał, czy zgadzają się wszyscy na poświęcenie swych dzieci, głos Hannona ozwał się gdzieś z głębi, niby ryk złego ducha z cieniów pieczary. Mówił, że żałuje, iż nie ma dzieci dla oddania własnej krwi na ofiarę ojczyznie. Mówiąc to, patrzył na Hamilkara siedzącego na drugim końcu sali; suffet był tak przerażony tem wejrzeniem śmiertelnego wroga, że spuścił oczy. Wszyscy przyświadczyli skinieniem głowy; następnie zaś każdy powinien był powtórzyć według rytuału za arcykapłanem:
— Niech się tak stanie.
Wtedy Senat zasądził ofiarę w tradycyjnych omówieniach.
To uchwalone postanowienie prawie natychmiast było znane całej Kartaginie; rozpoczęły się więc skargi. Zewsząd słychać było krzyki kobiet i pocieszających lub ostro je napominających małżonków.
Tymczasem w trzy godziny potem rozeszła się znowu wiadomość, że suffet odkrył źródło wody przy skalistem wybrzeżu morskiem. Zbiegli się tam wszyscy, pokopane doły w piasku dozwoliły ujrzeć wodę a wtedy niektórzy, kładąc się na brzuchu, pili ją chciwie.
Hamilkar sam nie wiedział, czy to natchnienie bogów, czy też niepewne wspomnienie odkrycia zrabionego niegdyś przez jego ojca, lecz opuściwszy zgromadzenie udał się na tamę i zaczął sam z niewolnikami swemi rozkopywać grunt. Rozdawał odzież, obuwie, wino; oddał resztę zboża zachowanego u siebie. Dozwolił nawet wejść tłumom do swego pałacu i roztworzył im kuchenne magazyny oraz wszystkie pokoje prócz tych, co należały do Salammbo. Oznajmił im, że sześć tysięcy jurgieltników allijskich przybywa i że król Macedonii obiecał przysłać swych żołnierzy. Lecz w drugim dniu już źródła zmniejszyły się, a trzeciego wieczoru były całkowicie wyczerpane. Wtedy wyrok Senatu zabrzmiał na nowo we wszystkich ustach i kapłani Molocha rozpoczęli swą czynność.
Ludzie w czarnych szatach przybywali do domów. Wiele rodziców uciekało wtedy pod pozorem interesów lub za kupieniem pożywienia, służebnicy Molocha przybywszy, zabierali zostawioną im na pastwę dziatwę. Jedni oddawali swe dzieci sami w ponurem milczeniu. Następnie zaś prowadzono je: do świątyni Tanity, której kapłanki miały obowiązek bawić i żywić dzieci aż do chwili uroczystości.
Niespodzianie ci straszni posłannicy zjawili się w domu Hamilkzra, którego znaleźli w ogrodzie.
— Barkasie — rzekli — przybywamy po wiadomą ci rzecz, po twego syna!... Dodali, że napotkano go niedawno przy świetle drugiego księżyca na Mappalach, prowadzonego przez starca.
Suffet stanął niby gromem rażony. Lecz wkrótce pojmując, że wszelki opór byłby próżnym, skłonił się i wprowadził przybyłych do domu handlowego. Przyzwani niewolnicy czuwali naokoło.
Udał się do komnat Sallammbo okropnie pognębiony. Tam ujął jedną ręką Hannibala, drugą oberwał pętlice odzieży, którą ściągnął z chłopca; potem zawiązał mu ręce i nogi, przeciągnął końce przez usta, tworząc knebel, i skrępowanego schował pod rzemienne łoże, zapuszczając do ziemi fałdzistą draperję.
Następnie zaczął chodzić gwałtownie po komnacie, podniósł ramiona, obrócił się, gryząc wargi, a potem stanął z wlepionemi w jeden punkt oczyma, chwiejąc się, jakgdyby bliski był śmierci. Lecz nagle... uderzył trzy razy w dłonie, Giddenem wszedł.
— Słuchajno! — rzekł do niego — idź i wybierz pomiędzy niewolnikami dziecię płci męskiej od ośmiu do dziesięciu lat wieku, z czarnemi włosami i wypukłem czołem, — przyprowadź mi je tutaj, a spiesz się.
Wkrótce Giddenem powrócił, prowadząc chłopczynę.
Było to bardzo wynędzniałe dziecię, wychudłe i napuchnięte zarazem, z cerą szarą podobną do obrzydliwego łachmana wiszącego na niem. Spuszczał głowę i odwróconą ręką przecierał oczy, które mu obsiadały muchy. Czy można by wziąć je za Hannibala? Lecz nie było czasu do wybierania innego.
Hamilkar spojrzał na Giddenema, jakgdyby miał chęć go udusić.
— Idź precz — rzekł. Dozorca niewolników zniknął za drzwiami.
A więc nieszczęście, przed którem tak długo się chronił, nastąpiło, a on z wysiłkiem dzikiej rozpaczy szukał sposobu uniknięcia go.
Abdalonim ozwał się za drzwiami. Przyzywano suffeta, gdyż służebnicy Molocha niecierpliwili się oczekiwaniem.
Hamilkar wydał krzyk, jakgdyby dotknął się rozpalonego żelaza, i zaczął na nowo przebiegać pokój jak szalony. Wreszcie oparł się łokciami na balustradzie i ścisnął dłońmi swe czoło.
Potem w naczyniu porfirowem zawierającem nieco czystej wody, służącej do obmywań Salammbo, suffet pomimo wstrętu i dumy zanurzył dziecię i niby handlarz niewolników zaczął je czyścić szczotką oraz ziemią czerwoną. Następnie wziął dwa kwadraty purpury, z których jednym okrył piersi, a drugim plecy chłopca, spajając je ze sobą pięknemi spięciami z diamentów. Nalał perfum na jego głowę, otoczył szyję naszyjnikiem bursztynowym i włożył na nogi sandałki szyte perłami, czyste sandałki swej córki. Przy tej czynności trząsł się ze wstydu i wzruszenia, a Salammbo, starając się pomagać ojcu, była równie jak on bladą. Dziecię tylko uśmiechało się olśnione nieznanym przepychem, a nawet, ośmieliwszy się, zaczęło klaskać w ręce i skakać. Hamilkar wyprowadził chłopca z sobą, trzymając za rękę tak mocno, jakgdyby obawiał się go stracić; dzieciak doznawszy bólu zaczął płakać wydzierając się suffetowi.
Kiedy przechodzili koło ergastuli, z pod palmy dał się słyszeć głos smutnie błagający:
— Panie, o panie!
Hamilkar obrócił się i spostrzegł człowieka wstrętnej powierzchowności, jednego z nędzarzy tułających się przypadkiem koło domu.
— Czego chcesz? — zapytał.
Niewolnik, drżący cały, wyjęczał:
— Jestem ojcem tego dziecka...
Hamilkar nie zatrzymał się dłużej, a tamten biedak szedł za nim zgarbiony, zgięty, z głową wyciągniętą naprzód. W twarzy miał wyryte niewypowiedziane cierpienie; łkania, które chciał przytłumić, wyrywały mu się gwałtem. Widać było, że pragnął zaczePić swego pana i wołać do niego „łaski”, nakoniec ośmielił się dotknąć końcem palca szat Hamilkara...
— Panie, czyliż go chcesz?... — Nie miał siły dokończyć, a Hamilkar stanął zdumiony tą boleścią.
Jemu nigdy na myśl nie przyszło jakiekolwiek Porównanie siebie z taką istotą. Jakaż bo ogromna przestrzeń ich dzieliła, czyż podobna było przypuszczać Coś wspólnego między niemi? Suffetowi wydało się to obrazą jego majestatu... targnięciem na przywileje. Odpowiedział tylko spojrzeniem chłodniejszem i twardszem od żelaza katowskiego. Niewolnik, omdlewając upadł w proch u jego stóp, a władca dumnie postąpił dalej przez powalonego.
Trzech ludzi czarno ubranych oczekiwało w wielkiej sali; ujrzawszy ich suffet, rozdarł gwałtownie swą szatę i rzucił się na posadzkę, wywołując żałosne jęki.
— Ach, mój mały, biedny Hannibal, mój syn, moja pociecha, nadzieja, życie moje! Zabijcie mnie raczej, unieście; o biada mi, biada! — Szarpał się po twarzy paznokciami, wyrywał włosy, wił się, niby płaczki pogrzebowe. — Uprowadźcie go więc już, bo zawiele cierpię, spieszcie się lub odbierzcie życie z nim razem!..
Służebnicy Molocha dziwili się, że wielki Hamilar miał tak niemęskie serce... Byli tem prawie wzruszeni, lecz nagle dał się słyszeć odgłos bosych stóp, połączony z oddechem urywanym, podobnym do oddechu dzikiego, biegnącego zwierzęcia, i na schodch trzeciej galerji pomiędzy filarami z kości słoniowej ukazał się człowiek siny, straszny, z wyciągniętemi rękami, wołający:
— Moje dziecię!
Hamilkar jednym skokiem rzucił się na niewolnika i zasłaniając mu usta swą ręką, wołał jeszcze donośniej:
— Ach, to biedny starzec, który wychował mego syna i nazywa go swojem dzieckiem, on oszaleje z boleści, dość tego, dość!
Wyprowadził trzech kapłanów i ich ofiarę, po ich wyjściu — silnem uderzeniem nogi zamknął drzwi od sali, potem czas jakiś nadsłuchiwał pilnie, lękając się zobaczyć ich powracających. Następnie pomyślał, iż wypada się pozbyć niewolnika dla pewności zachowania tajemnicy. Lecz niebezpieczeństwo grożące miastu nie przeszło jeszcze, a zatem śmierć taka, rozjątrzając bogów, mogła się zwrócić przeciw jego synowi, przeto zmieniając myśl posłał mu przez Taanach wiele dobrych rzeczy ze swej kuchni: ćwiartkę koźliny, fasoli i konfitur z granatów. Niewolnik, który już dawno nic nie jadł, rzucił się na te pokarmy i łzy stoczyły się po półmiskach.
Hamilkar, powróciwszy do Salammbo, rozwiązał sznur krępujące Hannibala. Rozgniewany dzieciak ugryzł go w rękę aż do krwi i odtrącił wszelkie pieszczoty. Chcąc go uspokoić, Salammbo straszyła go Lamią, żoną ludożercy z Cyreny.
— A gdzież ona jest? — zapytał.
Opowiadała mu o strasznych rozbójnikach, którzy go przyjdą zabrać do więzienia. Chłopiec odpowiadał na to:
— Niech przyjdą, to ich pozabijam!
Hamilkar nakoniec opowiedział mu przerażającą prawdę, Lecz on uniósł się przeciw ojcu, dlaczego nie potrafił ukorzyć ludu, będąc panem Kartaginy.
Nakoniec, wycieńczony szarpaniem się i gniewem, zasnął snem twardym.
W śnie prawił, mając głowę opartą o poduszkę, szkarłatną, a mała jego rączka — oddzielona od reszty ciała, była wyciągniętą jakgdyby do wydawania rozkazów. Gdy noc nadeszła, Hamilkar wziął go na ręce i bez pochodni zeszedł po schodach galerji, przechodząc przez dom handlowy zabrał naczynie z jagodami winnemi i szklankę czystej wody; dziecię ocknęło się przed statuą Aletesa, w piwnicy pełnej drogich amieni i roześmiało się w objęciu ojca, przy blasku otaczających je kosztowności. Teraz Hamilkar był już Pewnym, że mu nikt nie porwie syna, było to bowiem miejsce bardzo utajone, mające komunikację z wybrzeżem morskiem przez chodnik samemu tylko suffetowi znany, to też, rzucając dokoła oczyma, odetchnął tutaj swobodnie, potem złożył dziecię na krześle obok złotych puklerzy.
Ponieważ nikt tutaj nie mógł zobaczyć Hannibala i nie było się już czego obawiać, więc suffet czuł się uspokojony. Teraz, jak matka, która właśnie Co odszukała swego jedynaka, rzucił się na dziecię, Przycisnął je do piersi, śmiał się i płakał jednocześnie; dawał mu nazwy najpieszczotliwsze, okrywał je pocałunkami, a chłopczyna, przestraszony tą niezwykłą czułością, milczał tylko. Hamilkar powrócił nareszcze, macając mur koło siebie, przybył do wielkiej sali, kędy światło księżyca blado się rozlewało przez szparę. Na środku spał ów niewolnik wyciągnięty na marmurowej posadzce, suffet spojrzał na niego i uczuł litość... Końcem swojej koturny podsunął mu dywan pod głowę.
Następnie wzniósł oczy i spojrzał na Tanitę, która w nowiu jaśniała na niebie. Poczuł się mocniejszym od samych Baalów i uczuł dla nich wzgardę.
Czynności ofiarnicze już się były rozpoczęły.
Obalono w świątyni Molocha część muru, aby wyjąć spiżowe bożyszcze bez uszkodzenia świętych popiołów w ołtarzu. Jak tylko słońce się ukazało, hierodulowie zaczęli przeprowadzać posąg na plac Khamona.
Posuwano go tyłem na kołach. Olbrzymie jego barki przewyższały mury, a Kartagińczycy, spostrzegłszy go zdaleka, uciekali jak najspieszniej, gdyż nie wolno było patrzeć bezkarnie na Baala, chyba kiedy zaspakajał swój gniew.
Wszystkie świątynie naraz zostały otwarte; wyniesiono bogate namioty czyli przybytki, niesiono je na wózkach i lektykach dźwiganych przez kapłanów. Wielkie pęki piór zdobiły ich boki, promienie odbijały się od wielkich kul kryształowych, złotych, srebrnych lub miedzianych.
Byli to bogowie chananejscy drugiego rzędu, korzący się wobec najwyższego Baala, znikający, niemal przy jego świetności i potędze. Przybytek Melkarta był z cienkiej purpury osłaniającej płomień z oleju skalnego; nad pawilonem Khamona koloru hjacyntowego wznosił się symbol płodności wyrobiony z kości słoniowej, oprawny w kosztowne kamienie; pomiędzy firankami Eschmuna błękitnemi jak niebo, uśpiony python leżał zwinięty wkoło, — a bogowie pateccy trzymani w rękach swych kapłanów wydawali się niby wielkie spowite niemowlęta, którym pięty spadają do ziemi. Następnie szły wszelkie inne niższe formy bóstw. Baal-Sanun, bóg przestworów niebieskich, Baal-Peor, bóg świętych wzgórzy, Baal-Zebub, bóg zniszczenia i inni z sąsiednich krajów oraz pobratymczych plemion. Jarbal Libijski, Adramelech Chaldejski, Kijun Syryjski, Derceto z dziewiczą twarzą czołgający się na płetwach, oraz trup Tammouza ciągnięty na katafalku pomiędzy pochodniami; dalej wyobrażenia wszelkich konstelacyj gwiazd, począwszy od czarnego Nebo, do potwornego Rahaba, który jest konstelacją Krokodyla. Ababdiry, kamienie spadłe z księżyca obracały się w procach na srebrnych niecach; małe „bułeczki“ wytwarzające płeć żeńską, były niesione w koszach przez kapłanów Cerery. Niektórzy prowadzili swoje fetysze, amulety, bożyszcza już zapomniane, zabrano nawet okrętom ich symbole tajemnicze, jakgdyby Kartagina chciała zgromadzić wszystkie swe świętości, myśląc o śmierci i pozostając w rozpaczy. Przed każdym przybkiem człowiek niósł na swej głowie wielką czarę napełnioną dymiącym kadzidłem. Tu i owdzie bujały gęste obłoki, przez które przebijały się draperje i hafty świętych pawilonów, posuwały się one zwolna będąc niezmiernie ciężkie. Osie rydwanów zaczepiały się częstokroć po ulicach, a wtedy pobożnisie korzystali ze sposobności, aby dotknąć swoją odzieżą bożyszcza; potem zaś je chowali jako relikwje.
Spiżowy posąg dążył do placu Khamona, a bogacze piastujący berła z jabłkiem szmaragdowem przybywali z Megary; starszyzna ustrojona w diademy zgromadziła się w Kinisdo, urzędnicy zaś skarbowi, rządcy prowincyj, kupcy, żołnierze, majtkowie i liczni bardowie, używani przy pogrzebach, wszyscy z oznakami swych godności i zajęć zbliżali się ku przybytkom, które zstępowały z Akropolu pośród orszaków kapłańskich.
Kapłani zaś przez uszanowanie dla Molocha byli ozdobieni najświetniejszemi klejnotami. Diamenty błyszczały na czarnej ich odzieży; lecz obrączki zanadto przestronne spadały z wychudłych rąk i nic nie mogło być więcej posępnego, jak ten tłum ludzi milczących, u których bogate kolczyki, spadając od uszu, uderzały o blade policzki, a złote tiary ściskały czoła dziką rozpaczą napiętnowane.
Nakoniec Baal przybył na sam środek placu. Kapłani w szpalerach ustawili się wokoło posągu, aby go chronić od zbytniego natłoku.
Kapłani Khamona w szatach z płowej wełny otoczyli swoją świątynię obok kolumn portyku; kapłani Eschmuna w lnianych płaszczach, naszyjnikach i tiarach śpiczastych umieścili się na stopniach Akropolu; kapłani Melkharta w tunikach z fioletu zajęli stronę zachodnią; kapłani Ababdirów, obciśnięcie przepaskami z materji frygijskiej, stanęli ku wschodowi, w stronie zaś południowej uszykowano czarnoksiężników wywołujących duchy zmarłych, a okrytych tatuowaniem rozlicznem, dalej płaczków w połatanych opończach, oraz kapłanów niższego stopnia bóstw pateckich, Idonimów, którzy zajmowali się przepowiadaniem przyszłości, trzymając w ustach kość zmarłego. Kapłani Cerery ubrani w suknie błękitne, zatrzymali się z przezornością na ulicy Satheb, śpiewając pociesznym głosem hymny w djalekcie megaryjskim.
Od czasu do czasu przybywały szeregi ludzi całkiem obnażonych, którzy wyciągniętemi rękami trzymali się za ramiona i wydobywali z głębi swych piersi śpiew chrapliwy, przytłumiony. Źrenice ich zwrócone na kolos błyszczały ogniem zapału, ciałem zaś kiwali się jednostajnie niby chwiani jednym wspólnym ruchem. Byli tak natarczywi, że hierodulowie dla utrzymania porządku zmuszali ich razami biczów kłaść się na ziemię z twarzą opartą o kraty bronzowe.
W tymże czasie na placu ukazał się człowiek jakiś biało ubrany, w którym rozpoznano służebnika Tanity, arcykapłana Schahabarima. Podniosły się krzyki, albowiem w religji tak przemogła dnia tego siła męska, że zapomniano o bogini i nie zauważono nawet nieobecności jej kapłanów. To też zdumienie wzrosło, gdy ujrzano Schahabarima otwierającego w kracie drzwiczki przeznaczone dla składających cześć ofiarną. Kapłani Molocha uważali to za obrazę wyrządzoną swemu bogu i starali się koniecznie usunąć przybysza. Karmieni mięsiwem całopaleń, okryci purpurą jak monarchowie, z trójrzędnemi koronami na głowach, opluli z wzgardą wynędzniałego eunucha, wycieńczonego umartwieniami, i gniewny uśmiech poruszył leżące na piersiach ich czarne lśniące brody.
Schahabarim, nie odpowiadając, postąpił dalej; przeszedłszy cały okrąg, przybył: do stóp kolosu i ukorzył się, obejmując go obydwiema rękami, co było formułą uroczystego hołdu. Oddawna już, doznając udręczeń od Rabety, zrozpaczony, a może czując więcej skłonności dla straszliwego boga, postanowił on przejść na jego usługi.
Tłum, przestraszony tą nagłą apostazją, wydał przeciągłe szemranie. Wszyscy poczuli zrywający się łańcuch, który przywiązywał dusze do łagodnego bóstwa.
Schahabarim jednak z powodu swej niemocy, nie mógł należeć do kultu Baala. Ludzie zatem w czerwonych szatach wykluczyli go z pomiędzy siebie, a gdy się znalazł poza obrębem przybytku Molocha, napróżno udawał się jeszcze do wszystkich zgromadzeń kapłańskich, i wkońcu kapłan ten, pozbawiony boga, zniknął w tłumie, który się przed nim rozsunął.
Tymczasem u stóp kolosu rozniecono płomień z aloesów, laurów i cedrów. Długie skrzydła bożyszcza tonęły w ogniu, wonne maści, któremi był nacierany, spływały niby krople potu po spiżowych członkach. Wokoło okrągłej tafli, na której wspierał swe nogi, ustawione były dzieci nieruchome, okryte czarnemi welonami. Ręce Baala potwornie długie wyciągały do nich swe drapieżne dłonie, jakgdyby chciały pochwycić ten wieniec i unieść go z sobą do Nieba.
Bogacze, dygnitarze, kobiety, cały tłum cisnął się za kapłanami i na tarasy domów; namioty ustawiono na ziemi, a dymy z kadzielnic wznosiły się pro-stopadle niby olbrzymie drzewa rozwijające pośród lazuru swe sine gałązki.
Wielu widzów omdlało, niektórzy stali bezwładni i skamienieli w ekstazie. Nieopisana ciężkość zaległa na piersiach, ostatnie zgiełki cichły powoli a lud kartagiński zaledwie dyszał, przejęty żądzą spodziewanych okropności.
Nakoniec wielki kapłan Molocha wsunął rękę pod welon ukrywający dzieci i wyrywał im z czoła kosmyki włosów, które rzucał w płomienie. Ludzie w czerwonych szatach zaintowali hymn święty:
„Cześć tobie słońce, władco dwuch stref, stwórco zapładniający, ojcze i matko, ojcze i synu, boże i bogini, bogini i boże!”
A głos ich niknął w wybuchach instrumentów odzywających się razem dla zagłuszenia krzyków ofiar. Szeminity z ośmiu strunami, kinnony z dziesięcioma, i nobale o dwunastu strunach skrzypiały, piszczały, dzwoniły... Olbrzymie naczynia skórzane najeżone rurkami sprawiały silne pluskanie wody, tamburyna uderzane rękami brzmiały odgłosem głuchym i przyspieszonym, a pomimo gwałtowności trąb, słychać było salsalimy, szczękające na kształt skrzydeł szarańczy.
Hierodulowie długiemi hakami roztworzyli siedm przedziałów mieszczących się w posągu Baala. Do najwyższego wprowadzono mąkę, do drugiego dwie synogarlice, do trzeciego małpę, do czwartego barana, w piątym umieszczono owcę, a ponieważ nie było wołu do zawarcia go w szóstej przegrodzie, przeto rzucono tam skórę wyprawną wziętą z przybytku. Siódma skrzynia pozostawała jeszcze próżną.
Zanim przystąpiono do dzieła, trzeba było wypróbować rące Baala. Cienkie łańcuszki, idące od jego palców sięgały ramion i spadały ztyłu, gdzie ludzie ciągnący je na dół podnosili ręce bożyszcza, które zbliżały się ku sobie i zatrzymywały około brzucha. Instrumenty zamilkły i ogień zaczął pałać.
Kapłani Molocha przechadzali się po postumencie, spoglądając na tłum.
Trzeba było ofiary osobistej, poświęcenia się dobrowolnego, któreby wywarło wpływ na drugich. Lecz dotąd nikt się nie zjawiał i siedm alei wiodących do drzwiczek przy kolosie były zupełnie puste. Wtedy dla zachęcenia ludu księża wyjęli z za pasów swoich szydła i zaczęli niemi kaleczyć sobie twarze. Wprowadzono następnie w okrąg poświęcających się derwiszy; rzucono im straszliwe narzędzia, z których każdy wybierał dla siebie torturę. Zagłębiali tedy rożny w swych łonach, przerzynali sobie policzki, wciskali korony z cierni na głowy, a potem, biorąc się za ręce, otaczali dzieci, tworzyli drugie koło ścieśniające i rozszerzające się do woli. Przybywszy do balustrady, cofnęli się wtył i znowu tak samo zaczynali, ściągając do siebie tłum wabiony tym szalonym ruchem, krwią i krzykiem; powoli ludzie zaczęli się pokazywać na drożynach, rzucano w ogień perły, złote wazy, czary, pochodnie i bogactwa całe; ofiary stawały coraz świetniejszemi i liczniejszemi... Nakoniec jeden człowiek się posunął... człowiek ten blady i straszny rzucił dziecię... Ujrzano w rękach kolosu maleńką masę, która znikła w ciemnym otworze. Kapłani pochylili się na brzeg postumentu, zabrzmiał śpiew nowy, głoszący rozkosze śmierci i zmartwychwstanie w wieczności.
Ofiary wstępowały zwolna i niby dym wznoszący się wgórę, zdawały się niknąć w obłokach. Dzieciny nie ruszały się z miejsca; były powiązane za ręce i za nogi w kostkach, a gęsta draperja, osłaniając je, nie dozwalała nic widzieć ani też być poznanemi przez kogo. Hamiłkar w szkarłatnej szacie — jak kapłan, Molocha, — stał obok Baala naprost wielkiego palca jego prawej nogi.
Kiedy wiedziono czternaste dziecię zkolei, wszyscy mogli dostrzec, że na obliczu suffeta zajaśniał wyraz wstrętu i oburzenia. Wkrótce jednak powrócił do zwykłej obojętności, skrzyżował ramiona i zapatrzył się w ziemię. Z drugiej strony posągu wielki kapłan stał równie nieruchomy, ze spuszczoną głową obciążoną assyryjską mitrą, wlepił wzrok w złotą blachę na swej piersi, okrytą kamieniami czarodziejskiemi, w których płomienie odbijając się rzucały blaski tęczowe. Nagle pobladł zdumiony, Hamilkar schylił czoło, a obydwa znajdowali się tak blisko stosu, że brzegi ich szat od czasu do czasu trącały głowni żarzących.
Spiżowe ramiona szybko się zwijały i bez odpoczynku. Za każdym razem, gdy stawiono dziecię, kapłani Molocha wyciągali swe ręce, aby nań złożyć: ciężar zbrodni całego ludu, krzycząc przytem przeraźliwie:
— To nie ludzie, to bydlęta!
A tłum wokoło powtarzał: „bydlęta, bydlęta!”
Derwisze wołali:
— Pożywaj panie!
A kapłani Prozerpiny, biorąc również udział w potrzebach Kartaginy wymawiali także formułę eleuzyjską:
— Padaj deszczu i użyźniaj:
Ofiary, zaledwo ukazawszy się na brzegu otworu, znikały niby krople wody na rozpalonej blasze; białawy dym wzlatywał, mieniąc się w kolor szkarłatny. A jednak żarłoczność bóstwa nie była jeszcze zaspojoną, pragnął więcej. Aby mu więcej dostarczyć, układano stosy na jego rękach powiązane grubemi łańcuchami. Pobożni z początku zaczęli rachować ofiary, aby się przekonać, czy ich liczba będzie odpowiadała liczbie dni roku słonecznego; lecz ilość tak wzrastała, że niepodobna było robić obliczeń przy nieustannym ruchu strasznych ramion. Trwało to długo aż do wieczora, wtedy ściany wewnętrzne nabrały ciemniejszego blasku. Widać było skwarzące się mięso ludzkie i można było rozpoznać włosy, członki i całe ciała. Dzień zapadał, obłoki zbierały się ponad Baalem. Stos bez płomieni tworzył piramidę z węgli aż do kolan bożyszcza, które czerwone niby straszny olbrzym okryty krwią, z głową pochyloną na bok, chwiało się jak pijak.
W miarę pośpiechu kapłanów, szaleństwo. ludu wzrastało, gdy liczba ofiar się zmniejszyła. Jedni wołali, ażeby ich oszczędzać, drudzy dopominali się o więcej. Możnaby mniemać, że mury obciążone ludem walą się pod wściekłym rykiem trwogi i mistycznych upojeń. Wierni cisnęli się drożynami, prowadząc dzieci wyrywające się z ich rąk, bili je, zmuszając do poddania się czerwonym ludziom. Muzykanci cichli zmęczeni, a wtedy rozlegały się krzyki matek i smażenie ciała wśród węgli. Używający blekotu czołgali się na czworobokach wokoło kolosu i wydawali tygrysie mruczenia.
Idonimowie prorokowali, derwisze śpiewali swemi pokaleczonemi wargami; rozrywano kraty, wszyscy chcieli mieć udział w całopaleniu. Ojcowie, którzy pierwej stracili dzieci, rzucali teraz w ogień ich popiersia, zabawki, kości przechowywane. Niektórzy uzbrojeni nożami zwracali się na drugich, zaczynały się walki. Hierodulowie zbierali w bronzowe kosze popioły spadłe na płytę i rozrzucali w powietrze, aby ofiara rozniosła się nad miastem i dosięgła gwiazd.

Hałas ten nadzwyczajny i światło ściągnęły barbarzyńców do stóp murów, zaczęli czepiać się Szczątków helepolu i zaglądali do miasta przejęci zgrozą.





XIV.
W wąwozie.

Kartagińczycy nie zdążyli rozejść się do domów, kiedy chmury, zbierając się coraz cięższe, spadły w dużych kroplach deszczu na czoła wzniesione ku Baalowi.
Ulewny deszcz padał noc całą; grzmoty się rozlegały. Był to głos Molocha, który pokonał Tanitę, jaśniejącą teraz na firmamencie swem błyszczącem łonem, rozpostarała się ona wśród poduszek z obłoków. Wkrótce jednak chmury ją zasłoniły, jakgdyby zanato znużona, pragnęła spoczywać jeszcze. Kartagińczycy, wierząc, iż woda pochodzi od księżyca, uczcili go hucznym okrzykiem.
Deszcz zalał tarasy, utworzył jeziora w dziedzińcach, kaskady po schodach, strumienie po ulicach, woda lała się w ciężkich masach i w długich promieniach. Węgły budynków kąpały się w pieniących falach, opłukane mury świeciły białością niby świeżym obrusem okryte, dachy świątyń błyszczały, woda spływała tysiącznemi drogami z Akropolu, aż nagle runęły domy, belki, gruzy, sprzęty spłynęły w potokach zalewających gwałtownie płyty.
Wystawiono amfory i czary; gdy pochodnie zgasły, schwytano głownie ze stosu Baalów, a Kartagińczycy, ustami czerpiąc wodę, upijali się nią tak chciwie, że aż cierpieli wymioty jak bawoły. Świeżość i orzeźwienie rozpościerało się wszędzie; wszyscy oddychali wilgotnem powietrzem i upojeni tą rozkoszą nabrali nowej nadziei.
Wszystkie nędze zostały upomniane, ojczyzna znowu zmartwychpowstała.
Mieszkańcy Kartaginy czuli potrzebę wywarcia na wrogach swej zemsty. Tak wielka ofiara nie mogła pozostać bezpożyteczną. Jakkolwiek nie doznawali oni żadnego wyrzutu sumienia, czuli jednak rodzaj niezadowolenia, jakie daje świadomość czynnego współudziału w popełnieniu niepowetowanej zbrodni.
Barbarzyńcy przetrwali burzę w swoich źle zbudowanych namiotach, a nazajutrz przemokli brodzili po błocie, zbierając zmarnowane zapasy oraz popsute i pogubione oręże.
Hamilkar wybrał się do Hannona i ze względu na jego wpływy powierzył mu ster rządu. Stary suffet wahał się czas jakiś między urazą i rządzą władzy, jednakże przyjął.
Wtedy Barkas wyprowadził galerę uzbrojoną katapultami na każdym rogu. Umieścił ją w zatoce naprzeciw tratwy, a potem sprowadziwszy najdzielniejszych swoich żołnierzy, uciekł z niemi, żeglując ku północy, aż zniknął we mgle.
W trzy dni potem przy rozpoczętym ataku, mieszkańcy przylądku libijskiego przybyli tłumnie, żaląc się, że suffet ich naszedł, zabierał żywność i zajmował kraj.
Barbarzyńcy zostali tą wieścią tak obrażeni, jak gdyby on ich zdradzał. Ci, którzy przykrzyli sobie oblężenie a głównie Galijczycy, nie wahali się wcale opuścić murów, ażeby pogonić za Hamilkarem. Spendius jednak chciał odbudować helepol, Matho wyznaczał w swej myśli idealną linię prowadzącą do Megary i przysiągł, że ją przekroczy; żaden więc z ich ludzi nie ruszył z miejsca. Lecz dowodzeni przez Autharyta rozeszli się, opuszczając część zachodnią — szańców, niedbalstwo zaś takie panowało, że nie pamiętano nawet, aby ich zastąpić. Tymczasem Narr-Havas, szpiegujący zdaleka, przeprowadził w nocy wszystkich swych ludzi na drugą stronę laguny brzegiem morza i dostał się do Kartaginy.
Tam przedstawił się jako prawdziwy zbawca, przybywając z sześciu tysiącami ludzi niosących na sobie wory z mąką i czterdziestu słoniami obładowanemi furażem oraz suszonem mięsem. Lud zgromadził się wokoło tych zwierząt, nadając im słodkie imiona. Ucieszyło bowiem Kartagińczyków, nie tyle przybycie pomocy, jak widok słoni poświęconych Baalowi. Uważali to jako zakład jego czułości i dowód, że on przyjmuje udział w wojnie w celu ich podźwignięcia.
Narr-Havas, przyjąwszy powitania senatu, udał się do pałacu Salammbo.
Nie widział on jej od chwili, kiedy w namiocie Hamilkara jej drobna i zimna rączka spoczęła w jego dłoni. Ona po zaręczynach odjechała do Kartaginy, a miłość jego — zajęta czas jakiś uczuciem ambicji — wróciła teraz. Przybył więc licząc na swoje prawa, aby ją zaślubić i unieść z sobą.
Salammbo nie pojmowała, jakim sposobem: ten młodzieniec może stać się jej panem. Im więcej błam Tanity o śmierć Mathona, tem więcej wstręt jej o Libijczyka zmniejszał się. Powtarzała sobie ze wstydem, że nienawiść, jaką pałała ku niemu, była uczuciem prawie religijnem. Pragnęłaby jednak widzieć w Narr-Havasie jakiś odblask tej dzielności barbarzyńcy, która ją olśniewała. Życzyła sobie poznać „lepiej swego narzeczonego, a tymczasem obecność jego mieszała ją mocno. Rozkazała mu odpowiedzieć, że nie może go przyjąć.
Oprócz tego Hamilkar zabronił służbie wprowadzać do córki króla Numidów, albowiem odkładając do końca wojny przyobiecaną nagrodę, chciał zapewnić sobie w nim stałą przychylność. Narr-Havas zatem, stosując się do życzeń suffeta, musiał się oddalić.
Lecz tem wynioślej znalazł się wobec Rady Stu. Zmienił jej rozporządzenia, zażądał różnych przywilejów dla swoich ludzi, któremi obsadził ważniejsze punkty. Barbarzyńcy szeroko otwarli zdumione oczy, spostrzegłszy Numidyjczyków na wieżach.
Zdziwienie Kartagińczyków było jeszcze większe, gdy ujrzeli przybywających na starej triremie punickiej czterystu wojowników zostających w niewoli od czasu wojny sycylijskiej.
W istocie Hamilkar odesłał potajemnie kwirytom ludzi z okrętów latyńskich zabranych przed odstąpieniem miast syryjskich; a Rzym odwdzięczając się za ten postępek, zwracał mu także jeńców. Rzymianie potępiali działania jurgieltników w Sardynii, nie chcieli nawet uznać za poddanych, mieszkańców Utyki; Hieron, który rządził w Syrakuzach, naśladował ten przykład. Potrzebował on dla ochronienia swego państwa równowagi między dwoma ludami, miał więc interes w sprzyjaniu sprawie chananejskiej i oświadczył się przyjacielem Kartaginy, przysyłając tysiąc dwieście wołów i pięćdziesiąt trzy tysiące nebelów czystej pszenicy.
Głębszy jeszcze wzgląd nakazywał wspomagać rzeczpospolitą kartagińską. Wiedziano bowiem, iż jeżeli jurgieltnicy zwyciężą, natenczas zacząwszy od żołnierza aż do pomywacza garnków, wszyscy się zbuntują i żadna władza się nie utrzyma.
Hamilkar przez ten czas poskramiał prowincje wschodnie. Odparł Gallów, a barbarzyńcy teraz sami znaleźli się jak w oblężeniu.
Wtedy rozpoczął zaczepki. Zbliżał się, oddalał znowu i, przywabiając nieprzyjaciół takiemi manewrami, potrafił wyciągnąć ich z dotychczasowego stanowiska. Spendius był zmuszony ścigać go; Matho wkońcu również musiał wystąpić. Przecież ten ostatni nie wyszedł za obręb miasta Tunisu, w którem się zamknął i pokazało się, że upór ten był rozumnie obmyślany, albowiem. wkrótce Narr-Havas wyszedł przez bramę Khamona na czele swych żołnierzy i słoni. Hamilkar go przyzywał. Wtedy barbarzyńcy krążyli już po całym kraju ścigając sufieta, który dostał z Klipei przybywających trzy tysiące Gallów; sprowadził konie z Cyrenajki, broń z Brucjum i rozpoczynał sam wojnę.
Nigdy genjusz wodza Kartagińczyków nie jaśniał taką świetnością pomysłów; — przez czas trwania pięciu księżyców wodził za sobą nieprzyjaciół, mając obmyślany zgóry cel, do którego chciał ich sprowadzić.
Barbarzyńcy starali się naprzód oskrzydlić go małemi podjazdami; lecz nieustannie im się wymykał. Wkońcu postanowili nie rozdzielać się więcej. Armja ich licząca do czterdziestu tysięcy ludzi, miała sposobność widzieć po kilkakroć cofających się żołnierzy suffeta.
Najwięcej niepokojeni byli jazdą Narr-Havasa. Często w godzinach najspokojniejszych, kiedy przebywano równiny, drzemiąc pod ciężarem oręża, zjawiała się na horyzoncie ciemna linja kurzu, zbliżał się tętent koni i nagle z łona obłoku ukazywało się mnóstwo błyszczących źrenic a grad strzał się sypał. Numidowie okryci białemi płaszczami z głośnym okrzykiem podnosili wgórę ręce, ściskali kolanami spinające się rumaki, zataczali niemi gwałtownie i nikli niewiadomo gdzie. Mieli zwykle w niedalekiej odległości przygotowane na dromaderach zapasy pocisków, więc powracali wkrótce znowu, jeszcze straszniejsi, wyjąc, jak wilki i krążąc wciąż, jak sępy. Barbarzyńcy umieszczeni na końcach szeregów padali jedni po drugich, a tamci powtarzali takie wycieczki aż do wieczora, w którym usiłowali przedrzeć się w góry.
Jakkolwiek dla słoni nie było to dogodnem, Hamilkar prowadził je z sobą. Postępował on wąską drogą, która się rozciąga od przylądku Hermaeum aż do szczytów Zagonan. Był to środek — jak sądzono — utajenia niedostateczności swego wojska; jednakże ciągła niepewność, w jakiej trzymał barbarzyńców zużywała ich więcej jeszcze aniżeli jakakolwiek porażka. Atoli nie zniechęcali się i dążyli za nim. Nakoniec jednego wieczora pomiędzy górą Srebrną i górą Ołowianą, pośród wielkich skał przy wyjściu z wąwozu dojrzeli zdaleka oddział welitesów. Zapewne armja Hamilkara była blisko, gdyż słychać było odgłos kroków i trąb. Musieli spuścić się w równinę mającą kształt siekiery, otoczoną wysokiemi urwiskami. Aby ich dosięgnąć, barbarzyńcy puścili się w wąwóz, gdzie w głębi pośród przebiegających wołów, Kartagińczycy ukazywali się tłumnie. Ujrzano między niemi męża w szkarłatnym płaszczu; to był suffet. Na ten widok rozległ się okrzyk radości i szału ogarniającego barbarzyńców. Wielu z nich przez przezorność, czy przez lenistwo nie miało chęci pakować się w wąwóz, lecz jazda waląc się na nich, drzewcami pik lub płazem miecza pędziła ich za drugiemi tak, że wkrótce wszyscy znaleźli się na płaszczyźnie.
Po chwili cała ta wielka masa, zachwiawszy się, stanęła w miejscu. Nie widzieli żadnego przejścia. Ci, którzy szli na końcu, chcieli powrócić wąwozem lecz przejście znikło zupełnie. Wołano na tych, którzy byli na czele, aby postępowali dalej, ciśnięto ich do ścian skalistych gromiąc, że nie znajdują drogi.
W istocie rzecz się tak miała, iż zaledwie barbarzyńcy weszli w wąwóz, ukryci przez Hamilkara ludzie za pomocą belek podważyli skały, a że spadzistość była nagłą, zatem olbrzymie masy, staczając się, zawaliły zupełnie wąski otwór.
Z drugiej strony płaszczyzny rozciągał się niby długi kurytarz poprzerzynany rozpadlinami, prowadzący do wyrwy, jaka wznosiła się ku wzgórzu zajmowanemu przez armję punicką. W tym kurytarzu przy urwiskach zaczepiono drabiny, za pomocą których welitesi kartagińscy, zanim ich nieprzyjaciel dosięgnął, potrafili się schronić. Wielu wpadło wprawdzie w potok lecący zgóry, lecz wydobywano ich sznurami, gdyż grunt w tem miejscu był ruchomym piaskiem i tak pochyły, że nawet klęcząc niepodobna było na nim się utrzymać.
Barbarzyńcy prawie natychmiast za nimi przybyli w to miejsce; lecz w tejże chwili wielka zapora, wysoka na czterdzieści stóp, dopasowana do zasłonięcia wyrwy, spuściła się przed niemi nagle, niby szaniec spadający z nieba.
Tak tedy wszystkie plany suffeta się spełniły. Żaden z jurgieltników nie znał położenia góry, a idący na czele szyków, pociągnęli nieopatrznie wszystkich. Skały wąskie u dołu dozwoliły się z łatwością spuścić, kiedy zaś barbarzyńcy wpadli w wąwóz, wojsko Hamilkara zwabiło ich dalej, wydając lamentujące okrzyki. Mógł on był wprawdzie stracić wszystkich welitesów, których tylko połowa została, lecz poświęciłby był dwadzieścia razy więcej, aby otrzymać podobny rezultat. Do samego rana barbarzyńcy przebiegali z końca w koniec dolinę; daremnie próbowali ścian góry własnemi rękami, starając się odkryć jakie przejście. Nakoniec dzień zaświtał. Zobaczyli wkoło siebie niby wielki mur ścięty prostopadle. Nie było już środka wybawienia, nie było nadziei! Dwa naturalne wyjścia z tego miejsca były zamknięte, jedno sztuczną zaporą, drugie nagromadzonym stosem skał.
Wtedy wszyscy spojrzeli na siebie w milczeniu, Pochylili się jedni na drugich, czując w sercach lodowate zimno a na powiekach ciężkość tłoczącą. Po chwili jednak zrywali się, biegając ku skałom, lecz najniżej położone, były przygniecione drugiemi, nie dały się poruszyć. Żołnierze starali się uczepić tak, aby dosięgnąć wierzchołka skał, lecz wypukła forma tych wielkich mas nie dozwoliła się utrzymać nikomu. Chcieli przekopać grunt z dwuch stron wąwozu, lecz wnet połamali narzędzia. Z mat swoich namiotów ułożyli wielki ogień, lecz ogień nie mógł spalić góry. Powrócili do zastępującej im zasuwy, była ona najeżoną wielkiemi gwoździami, grubemi jak kołki, ostremi jak groty, a gęstszemi od szczeciny szczotki. Rozpacz tak rozogniła barbarzyńców, że się rzucali sami na tę zaporę; rozraniali piersi i grzbiet aż do krwi — i spadali na ziemię, zostawiając na tych strasznych kolcach szczątki poszarpanego ciała i pokrwawione czupryny.
Kiedy uniesienie cokolwiek się uspokoiło, zaczęli rozpatrywać zapasy swej żywności. Jurgieltnicy, któych bagaże przepadły, posiadali przy sobie zaledwie na dwa dni pokarmu. Inni znów znaleźli się całkiem ogołoceni, gdyż właśnie oczekiwano przyobiecanego konwoju od południowych prowincyj.
Z początku błąkało się jeszcze nieco bydła, które Kartagińczycy rozpuścili w wąwozie dla zwabienia w zasadzkę nieprzyjaciół. Pozabijano je lancami i spożyto niebawem. A gdy żołądki zostały napełnione, myśl poczęła się rozjaśniać.
Nazajutrz wyrznięto wszystkie muły, których było około czterdziestu. Potem wygotowywano skóry, wnętrzności, kości potłuczone i jeszcze nie rozpaczano, spodziewając się, że armja z Tunisu, uprzedzona o ich losie, przybędzie im na pomoc. Jednak piątego dnia wieczorem głód podwoił się. Wielu krzyczało przeraźliwie; ogryźli temblaki przy mieczach i małe gąbki, któremi wyłożone były kaski.
Te czterdzieści tysięcy ludu było ściśnięte w rodzaju cyrku utworzonego z otaczających skał. Część jakaś została przy zaporze, niektórzy pod skałami, a inni byli rozproszeni po płaszczyznie. Najsilniejsi unikali się wzajemnie, najtrwożliwsi szukali odważniejszych, którzy jednak nie byli w stanie udzielić drugim ratunku.
Musieli, unikając zarazy, zająć się pogrzebaniem welitesów:
Wszyscy padali z omdlenia; tu i owdzie dźwigał się jaki weteran, zionąc przekleństwa na Kartaginę, Hamilkara, a nawet na Mathona, lubo ten nie mógł być winien tej klęsce. Lecz sądzili oni, że cierpienie byłoby znośniejszem, gdyby on był je z niemi podzielał.
Jęczeli i płakali nawet, niby małe dzieci, przychodzili do dowódców, błagając ich o jaką ulgę na swoje męki; lecz ci nie odpowiadali wcale, lub w napadzie wściekłości rzucali kamieniami w twarz nieszczęśliwym.
Wielu zachowało starannie w wydrążonych jamach ukrytą żywność: kilka garści daktyli, nieco mąki, którą pożywano tajemnie w nocy, chowając głowę pod płaszczem. Niektórzy trzymali miecze obnażone z pochwy, a najpodejrzliwsi stali wciąż przycieśnięci plecami do skały. Wyrzekano na niebaczność dowódców, grożąc im. Autharyt jednak nie obawiał się tego. On z uporem właściwym barbarzyńcy, którego nic nie zniechęca, dwadzieścia razy dziennie przesuwał się po równinie, badając otaczające skały i spodziewając się za każdym razem znaleźć jakiś ślad przejścia. Okryty futrem zarzuconem na swe szerokie barki, przypominał towarzyszom niedźwiedzia wyglądającego na wiosnę z jaskini, czy śniegi już stajały.
Spendius, otoczony Grekami, ukrył się w jednej rozpadlinie, a ponieważ lękał się gniewu ludu, rozgłosił wieść o swej śmierci. Wszyscy byli przerażająco wychudli, skóra ich pokryła się niebieskawym marmurkiem. Dziewiątego wieczoru trzech Iberyjczyków umarło; towarzysze ich przestraszeni, oddalili się, a ciała rozebrane z odzieży pozostały na piasku w słońcu.
Wtedy Garamanci zaczęli kręcić się wokoło nich. Była to rasa ludzi przywykłych do samotności, którzy nie uznawali żadnego boga. Najstarszy z tej bandy zwołał drugich i rzucając się nożami na trupy — pokrajali je na kawały a przykucnąwszy na piętach, pożerali chciwie. Wszyscy inni, patrząc na to zdaleka, wydawali okrzyki zgrozy, lecz wielu w głębi duszy zazdrościło Giaramantom takiej odwagi. To też wśród nocy zbliżali się do nich, żądając małego kąska tej obrzydłej strawy dla spróbowania — jak mówili. Odważniejsi naśladowali ich, a liczba takich, coraz wzrastając, wkrótce stała się tłumem. Większa część, poczuwszy przy ustach to zimne mięso, opuszczała ręce, jednakże niektórzy zjadali z przyjemnością.
Aby być usprawiedliwionymi, licznym przykładem zachęcali się wzajemnie. Taki, który z początku oburzał się na to, szedł zobaczyć drugich i sam nie wracał więcej. Zaczęli piec ciało w kawałkach na węglach z drewnianych rękojeści, poczem przyprawiano je prochem i wybierano sobie co lepsze. Kiedy już nie było nic z trzech trupów, oczy wszystkich zwróciły się na dolinę, upatrując więcej takich.
Ale czyż nie posiadano około dwudziestu kartagińskich jeńców zabranych w ostatniej potyczce, których od tej chwili nikt więcej nie zauważył? — Znikli bez śladu — byłaż to zemsta? Jednakże trzeba było żyć, a kiedy już raz sprobowano tego pokarmu, zaczęto bez wahania wyduszać wszystkich roznosicieli wody, stajennych i służących. Zabijano ich codzień, Niektórzy jedli dużo, odzyskiwali siły i nie byli tak smutni.
Lecz wkrótce i tego źródła zaczęło brakować. Wtedy zwrócono się do rannych i chorych. Ponieważ nie mogli być uleczeni, zatem — mówiono — lepiej uwolnić ich od cierpień. To też, jak tylko jaki człowiek zachwiał się na nogach, wszyscy wołali, że z niego nic nie będzie i że powinien być użytym dla dobra drugich. Aby przyspieszyć śmierć ofiar, uciekano się do podstępów. Nieraz konający, chcąc dowieść swej siły, wyciągali ręce, starali się podnieść, roześmiać. Zemdleni trzeźwili się za dotknięciem wyszczerbionego żelaza, które odcinało im członki. Mordowano nawet przez dzikość bez potrzeby, dla nasycenia jedynie swego okrucieństwa.
Mgła ciężka i gorąca, jaka zwykła bywać w tamtych strefach przy końcu zimy, dnia czternastego spadła na armję. Ta zmiana temperatury sprowadziła liczne śmierci, rozład ciał rozpoczął się straszliwie prędko; w gorącej wilgoci, jaka panowała pomiędzy skalistemi ścianami, dżdże, padając na trupy, utworzyły z nich na całej dolinie rodzaj zgnilizny. Białawe wyziewy, unosząc się wgórę, uderzały powonienie, raziły wzrok. Barbarzyńcy sądzili, że widzą w nich wyzionięte duchy swych współbraci. Niezmierny niesmak ich opanował i nie pragnęli nic już więcej jak tylko śmierci.
Lecz w dwa dni potem czas się wypogodził i głód powracał. Zdawało się wszystkim, że im kleszczami rozrywano żołądki. Tarzali się w konwulsjach po ziemi, chwytali do ust garścią piasek; gryźli własne ręce, wybuchając szalonym śmiechem. Pragnienie: dręczyło ich jeszcze więcej, a nie mieli ani jednej kropli wody dla zaspokojenia się. Skórzane łagwie w dziewiątym dniu już zostały wyczerpane. Chcąc się: sami oszukać, przykładali na język chłodne łuski metalowe, gałki z kości słoniowej, żelazo. Dawni przewódcy karawan, doświadczeńsi w takich razach, ściskali sobie brzuchy sznurami, inni wysysali kamienie, wypijali urynę chłodzoną w bronzowych kaskach i oczekiwali zawsze armji z Tunisu. Długość czasu potrzebna w ich imaginacji na przebycie takiej odległości utrwalała to oczekiwanie.
Z początku odprawiano modły i wszelkiego rodzaju zaklęcia. Lecz potem zniechęceni barbarzyńcy doznawali dla bóstw swoich uczucia nienawiści i przez zemstę nie chcieli w nie wierzyć.
Ludzie gwałtownych usposobień ginęli najpierwsi. Afrykanie byli wytrzymalszemi od Gallów. Zarxas pomiędzy Balearczykami leżał wyciągnięty z włosami rozrzuconemi, bezwładny. Spendius znalazł roślinę z wielkiemi liśćmi napełnionemi pożywczym sokiem i rozgłosiwszy, że to jest trucizna, aby oddalić innych, karmił się nią sam. Nikt nie miał siły, aby zabijać wzlatujące w powietrzu kruki. Czasami, gdy sęp spocząwszy na trupie dziobał go długo, człowiek przyczołgał się ku niemu z dzirytem w zębach i wsparty na ręku, po długiem celowaniu wypuszczał strzałę. Ptak z białemi piórami, zestraszony hałasem, przerywał sobie żer, spozierając wokoło z miną spokojną, jak kormoran na skale, potem znów zagłębiał swój obrzydły żółty dziób, a człowiek rozpaczony padał na wznak w prochu. Niektórzy zbierali kameleony, węże, — a miłość życia wrodzona każdemu kazała im szukać ratunku, ażeby jakkolwiekbądź przedłużyć nędzny żywot.
Najobojętniejsi stoicy siedzieli wokoło, na środku doliny, pomiędzy trupami; otuleni w płaszcze pogrążali się ze smutkiem w swojej niedoli.
Ci, którzy pochodzili z miast, przypominali sobie ulice pełne gwaru, szynkownie, teatry, łazienki, sklepy balwierzy, w których rozpowiadano cudowne historje. Inni myśleli o wioskach, kiedy zżółkłe kłosy się chwieją na polach, gdy wielkie woły ciągną pług po wzgórzach... Spragnieni marzyli o cysternach, myśliwi o lasach, starzy wojacy o bitwach... W odrętwiającej ich senności wspomnienia te przesuwały się niby sny niedokładne. Nieprzytomność opanowała ich całkiem, szukali drzwi w skale, pragnąc wyjść koniecznie. Niektórym zdawało się, iż są na morzu w czasie burzy — sterowali niby okrętem, lub też chcieli się cofać przerażeni, upatrując w obłokach zastępy punickie. Byli i tacy, którzy wyobrażali sobie, że są na uczcie i śpiewali.
Wielu także przez dziwną manję powtarzało bez ustanku jeden wyraz, lub wykonywało ruch jednostajny. Kiedy zaś podnieśli głowy, spoglądając po sobie i spostrzegając straszną zmianę w znędzniałych swych twarzach, wybuchali głośnym płaczem. Niektórzy jednak oswoili się już z cierpieniem i dla zabicia czasu opowiadali sobie przebyte niebezpieczeństwa. Śmierć wszystkich była nieuchronną; wielekroć razy probowali nadaremnie otworzyć sobie przejścia. Nie było też: sposobu wybłagać jakiekolwiek warunki od zwycięscy, gdyż nie wiedzieli nawet, gdzie się znajduje Hamilkar.
Wiatr wiał od strony potoku, poruszał piaskiem. spadającym przez zaporę, który pokrywał głowy i odzież barbarzyńców tak, jakgdyby ziemia chciała ich pochłonąć. Straszna góra wydawała im się każdego rana wyższą.
Gromady ptastwa wzlatywały wolno, bijąc skrzydłami o lazurowe obłoki. Ludzie zamykali oczy, niechcąc ich widzieć. Z początku doznawali jakiegoś szumu w uszach, paznokcie im poczerniały, zimno przejęło pierś. Kładli się na bok i gaśli bez jęku. Dziewiętnastego dnia brakło dwu tysięcy Azjatów, tysiąca pięciuset mieszkańców Archipelagu, ośmiu tysięcy Libijczyków; wyginęli najmłodsi jurgieltnicy i całe nawet plemiona. Wogóle dwadzieścia tysięcy żołnierzy, to jest połowa armii.
Autharyt, mający już tylko pięćdziesięciu Galijczyków, myślał sam odebrać sobie życie, aby raz skończyć, gdy na szczycie góry ujrzał człowieka.
Człowiek ten z powodu wysokości, na jakiej się znajdował, wydawał się nie większym od karła. Przecież Autharyt rozpoznał na jego prawem ramieniu puklerz w kształcie żołędzi i zawołał: „Kartagińczyk!”
Wtedy na całej dolinie wszyscy się poruszyli. Żołnierz przechadzał się ponad przepaścią, a barbarzyńcy z głębi spoglądali ku niemu. Spendius wyszukał głowę wołu i uwieńczywszy ją przepaskami, zatknął rogami na żerdzi, jako symbol pojednawczych zamiarów. Kartagińczyk zniknął. Wszyscy pozostali w oczekiwaniu.
Nakoniec wieczorem, niby kamień spadający z urwiska, nagle zgóry spadła tarcza zrobiona z czerwonej skóry okrytej haftami i ozdobionej trzema diamentowemi gwiazdami. Wśrodku były wyryte godła Wielkiej Rady: „koń pod palmą.” Była to odpowiedź Hamilkara, list bezpieczeństwa, jaki przysyłał.
Barbarzyńcy nie mieli czego się obawiać, gdyż wszelka zmiana losu, mogła im tylko sprowadzić koniec ich męczarni. To też szalona radość ich opanowała, ściskali się, płakali. Spendius, Autharyt i Zarxas, czterech Italów, jeden Negr i. dwóch Spartjatów ofiarowali się jako parlamentarze. Zatwierdzono ich bezzwłocznie, lecz niewiedziano, którędy udać się mają. Po chwili przecie usłyszano jakiś odgłos w kierunku zapadniętych skał i najwyższe, zachwiawszy się, spadały na dół. Jakkolwiek bowiem od strony barbarzyńców były one niewzruszone, gdyż trzeba było wiedzieć, jak je podnosić, jednak z drugiej strony wystarczało silnie podważyć, aby ustąpiły. Kartagińczycy popchnęli je zatem i wnet posunęły się w dolinę niby olbrzymie stopnie zrujnowanych schodów. Barbarzyńcy nie mogli przecież wyjść tą drogą. Spuszczono im więc drabiny, do których wszyscy się rzucili. Wystrzał katapulty odtrącił ich napowrót oprócz dziesięciu, którzy zostali wyprowadzeni.
Szli pomiędzy Klinabarami, opierając się ręką o biodra końskie, aby nie upaść.
Po przejściu pierwszej uciechy, ogarnęła ich niespokojność. Wymagania Hamilkara zapewne będą sokrutne!.. Jednak Spendius ich spokoił, mówiąc:
— Ja przemówię — i wiem, co powiedzieć, ażeby armję uratować.
Wśród krzaków spotkali placówki na czatach, które pokłoniły się przed tarczą niesioną przez Spendiusa.
Przybywszy do obozu punickiego, zostali otoczeni tłumem, słyszeli śmiechy i szepty wokoło. W otwar tych drzwiach namiotu ukazał się Hamilkar siedzący na krześle. Wokoło niego stali dowódcy. Spostrzegłszy przybyłych, cofnął się wtył, lecz po chwili przystąpił do nich.
Mieli oni źrenice nadzwyczaj powiększone i wielkie czarne podkowy wkoło oczu; zsiniałe nosy sterczały pośród zapadłych policzków pooranych zmarszczkami. Skóra, za szeroka na schudzone muskuły, znikała pod grubym osadem kurzu. Wargi przylepiały się do zżółkłych zębów. Wydawali z siebie nieznośny odór, rzekłbyś: w otwartych grobach żyjące szkielety.
Wśrodku namiotu na macie, około której mieli zasiąść dowódcy, stał półmisek gorącej dyni. Barbarzyńcy wlepili w niego swe oczy, drżąc wszystkiemi członkami, a łzy zasłoniły im wzrok; powstrzymywali się jednak.
Hamilkar odwrócił się, mówiąc do kogoś, a w tej chwili oni rzucili się na półmisek, twarze ich zatonęły w tłustości, odgłos połyków zmieszał się z dzikim ’wyciem radości. Więcej przez podziw, aniżeli przez litość, dozwolono im skończyć tę ucztę. Kiedy się podnieśli, Hamilkar dał znak, aby człowiek niosący tarczę przemówił, lecz Spendius był tak przerażony, że zaczął się jąkać.
Suffet, słuchając go, bawił się obracaniem na palcu wielkiego pierścienia, który służył do wyciskania na tarczy pieczęci kartagińskich. Upuścił go, a Spendius pospieszył podnieść. Przyzwyczajenie niewolnicze powróciło mu wobec dawnego pana. Inni zadrżeli, oburzeni tem poniżeniem. Lecz rek odzyskał głos i rozpoczął przytaczać przestępstwa Hannona, o którym wiedział, że był nieprzyjacielem Barkasa. Dalej Starał się wzbudzić litość opisem nędzy jurgieltników i wspomnieniami dawnej ich wierności. Mówił długo, przebiegle, gwałtownie, wkońcu nawet zapomniał się uniesiony zapałem.
Hamilkar odpowiedział, że przyjmuje ich wymówki i że pokój może zawrzeć ostatecznie. Lecz wymagał, aby mu oddano do wyboru dziesięciu barbarzyńców bez broni i bez odzieży.
Nie spodziewali się takiego umiarkowania, to też Spendius zawołał:
— Dwudziestu, — jeżeli żądasz, panie.
— Nie — wystarczy mi dziesięciu, — odparł łagodnie suffet.
Wyprowadzono ich potem z namiotu, aby się mogli naradzić. Jak tylko zostali sami, Autharyt odmawiał poświęcenia towarzyszy, a Zarxas rzekł do Spendiusa.
— Dlaczegoś ty jego nie zamordował, byłeś tak blisko miecza?
— Jego? — odpowiedział Spendius, — i powtarzał kilkakrotnie: — jego zamordować? — jakgdyby rzecz taka była całkiem niemożebną, a Hamilkar nieśmiertelny. Wszystkie te niepewności tak ich nużyły, że padli wkońcu na ziemię, nie wiedząc sami, co przedsięwziąć. Spendius nareszcie zachęcał ich do ustępstwa. Postanowili zgodzić się na żądanie suffeta i weszli do niego.
Suffet podał rękę każdemu pokolei, ściskając im wielki palec, a potem obcierając starannie o swoją odzież, gdyż skóra barbarzyńców była tak zbrudzona, że dotknięcie przejmowało wstrętem, niby przechodzące po ciele mrowie, aż się włosy jeżyły na głowie.
Następnie rzekł do nich:
— Zapewne jesteście wodzami barbarzyńców i składaliście im przysięgę?
— Tak, — odrzekli.
— Dobrowolnie więc pragniecie dotrzymać waszych obietnic?
Zapewniali, że powrócą do drugich, aby wyegzekwować dopełnienie przyjętych warunków.
— A więc — rzekł suffet, — podług umowy, zawartej między mną, Barkasem, a posłańcami jurgieltników, ja was wybieram sobie i zatrzymuję.
Spendius padł bez czucia na matę, inni barbarzyńcy ścisnęli się obok siebie, nie wydając już żadnego słowa skargi.
Towarzysze, którzy ich oczekiwali, nie widząc powracających, sądzili, że są zdradzeni, przypuszczali, iż parlamentarze przeszli na stronę suffeta.
Oczekiwano przez dwa dni, nakoniec trzeciego ranka postanowili wydobyć się koniecznie. Za pomocą sznurów, drągów i łuków użytych za szczeble, potrafili wdrapać się na skały, zostawiając tylko najsłabszych około trzech tysięcy; udali się w pochód, zamierzając połączyć się z armią w Tunisie.
Ponad wąwozem rozciągała się łąka zasiana krzewami; barbarzyńcy objedli wszystkie latorośle. Dalej napotkali pole z bobrem, który znikł w momencie, jakgdyby chmara szarańczy go obsiadła. W trzy godziny potem przybyli na drugą płaszczyznę otoczoną zielonemi pagórkami. Tam między falującemi wzgórzami błyszczały srebrzyste snopy porozstawiane w odstępach. Barbarzyńcy, olśnieni słońcem, spostrzegli Czarne masy. Były to słonie unoszące wieże napełnione uzbrojonemi wojownikami.
Prócz oszczepów, z ich napierśników sterczały Ostrza broni rozmaitej, blachy bronzowe osłaniały ich boki — puginały były przy nagolennikach, również na końcach trąb miały rzemienne okowy, za któremi utkwiono rękojeść kordelasa. Ukazały się one na całej przestrzeni, występując równolegle z każdej strony.
Wtedy niewypowiedziana trwoga przejęła barbarzyńców. Nie próbowali nawet uciekać, widząc, że są zgubieni.
Słonie weszły w tę masę ludu; ich oszczepy i lance przewracały ciała niby pługiem, kosy od trąb sprawiały rzeź straszliwą. Wieże napełnione siarczanemi pociskami wydawały się niby wulkany. Wśród tego wszystkiego można było rozpoznać tylko masę jedną, w której ciała ludzkie świeciły jak białe plamy i szare śpiżowe blachy krwią zaczerwienione. Okropne zwierzęta idąc, ryły niby czarne bruzdy. Najgroźniejszy słoń był kierowany przez Numidyjczyka ozdobionego piórami. Rzucał on pociski z przerażającą szybkością, wydając bezustannie ostre gwizdanie. Olbrzymy niby tresowane, w czasie rzezi zwracały wzrok ku niemu.
Wkrótce słonie zaczęły się schodzić; a ponieważ barbarzyńcy nie stawiali im oporu, zatem znalazły się w środku równiny. Brakło im przestrzeni i trąby uderzały o siebie. Głos Narr-Havasa uspokoił je; odwracając się grzbietem, pobiegły kłusem na wzgórza.
Tymczasem dwie syntagmy ukryły się w dolinie, rzucając broń, na klęczkach zdążały ku namiotom punickim i, wzniósłszy ręce, błagały o litość.
Skrępowano ich, rzucono na ziemię jednych koło drugich, i przyzwano napowrót słonie.
Zatrzeszczały piersi niby łamane sprzęty; każdy krok straszliwych zwierząt druzgotał dwuch od razu ludzi. Wielkie ich nogi zagłębiały się w ciałach; przeszły, jakgdyby utykając, aż do końca.
Cały poziom płaszczyzny był nieruchomy. Noc zapadła. Hamilkar rozkoszował się widokiem swej zemsty, — gdy nagle... zadrżał — zobaczył on najdalej o sześćset kroków na lewo za wzgórzem jeszcze barbarzyńców... W istocie było tam czterystu Najdzielniejszych jurgieltników etruskich, libijskich, i spartjackich. Od początku walki zajęli oni to miejsce i dotąd się trzymali, niepewni, co począć mają. Widząc rzeź swych towarzyszy, zamierzali przebić się z bronią w ręku przez Kartagińczyków i zstępowali nieulękli. Wysłano do nich herolda. Suffet Potrzebował żołnierzy, proponował im zatem przebaczenie i służbę u siebie, ceniąc męstwo. Mogli nawet — mówił im kartagiński wysłannik — zbliżyć się Śmiało w miejsce, które im wskazywał, gdzie znajdą żywność.
Barbarzyńcy posłuchali go i spędzili noc całą na posilaniu zwątlonych głodem swych sił. Kartagińczycy zaś powstawali na łaskawość taką suffeta.
Niewiadomo jednak, czy on w tej całej sprawie Powodował się nienasyconą nienawiścią, czy też wyrafinowanym podstępem, dość, że nazajutrz poszedł bez Toni z odkrytą głową, otoczony Klinabarami do tej garstki walecznych i oświadczył im, że nie ma zamiaru ich zatrzymać z powodu braku żywności. Że jednak potrzebuje ludzi, a nie widząc, jakim sposobem mógłby wybrać najdzielniejszych, pragnie, aby walczyli między sobą na ostre, i wtedy zwyciężających przyje do swej osobistej gwardji.
Taki rodzaj śmierci nie gorszy był od innej, która ich nieuchronnie czekała; rozsuwając bowiem żołnierzy; sztandary punickie, zasłaniające jurgieltnikom Widok na okolice, ukazał im sto dziewięćdziesiąt dwa Słonie Narr-Havasa, ustawione w jeden szereg, których trąby, potrząsające żelaziwem, podobne były do rąk straszliwego olbrzyma wznoszącego topór nad ich głowami.
Barbarzyńcy spojrzeli po sobie w ponurem milczeniu. Nie bojaźń jednak śmierci sprowadziła przerażającą bladość na ich lica, ale okropny przymus w jakim się znaleźli.
Wspólność życia utrwaliła pomiędzy tymi ludźmi uczucie szczerej przyjaźni. Dla większej części obóz zastępował ojczyznę. Nie mając rodziny, całą wrodzoną ludzkim sercom tkliwość, przenosił każdy z nich na swego towarzysza. Pod jednym płaszczem zwykli spoczywać przy świetle gwiazd. Błądząc wspólnie wśród obcych krajów, morderczych bitew i przygód przeróżnych, powstawał między niemi nieraz dziwny związek niby miłości małżeńskiej. Starszy zwykle bronił młodszego w walkach, pomagał w przebywaniu trudnych przepaści, ocierał pot z jego czoła w gorączkach, ubiegał się za pożywieniem dla niego. A drugi dziecięciem znaleziony na drodze, zostawszy potem jurgieltnikiem, płacił to przywiązanie uległością i tysiącznemi oznakami czułości.
Nieraz zamieniali naszyjniki i kolczyki, robiąc sobie podarki po przejściu — niebezpieczeństw, lub w czasie uczty. Teraz wszyscy pragnęli śmierci, a żaden nie chciał uderzyć. Młody mówił do towarzysza, któremu brodę szron pokrywał. — Nie, nie! — ty jesteś silniejszym, ty nas pomścisz, ty mnie zabij. — A drugi odpowiadał: — Mniej życia mam przed sobą, uderz w serce moje i nie myśl o tem.
Bracia patrzeli na siebie, ściskając swe ręce, kochanek powtarzał kochankowi pożegnania, płacząc na jego ramieniu. Pozdejmowali kirysy, aby miecz łatwiej przeniknął, a wtedy dały się widzieć liczne kresy otrzymane za Kartaginę, rzekłbyś: napisy ryte na kolumnach. Podzielili się w cztery równe rzędy na wzór gladjatorów i rozpoczęli nieśmiało nacierać. Niektórzy zawiązali sobie oczy i machali mieczami po powietrzu, jak ślepi laskami. Kartagińczycy wołali na nich, że są tchórzami, a ta obelga podnieciła barbarzyńców tak, że wkrótce bój stał się ożywiony i straszny. Co chwila dwuch ludzi oblanych krwią rzucało się w wspólne objęcia i umierało wśród pocałunków. Żaden się nie cofnął, padali razem na porzucone tarcze. To konanie było tak okropnem, że Kartagińczyków nawet przejmowała trwoga.
Nakoniec zatrzymali się. Piersi ich wydawały ochrzypły głos, a z pod długich włosów zwieszonych wyglądały zaiskrzone źrenice. Niektórzy rzucali się jak pantery ranne na swych towarzyszy. Inni nieruchomo spoglądali na trupa powalonego u stóp swoich. Potem Szarpali twarz paznokciami, chwytali oburącz za miecze i zatapiali je we własnem łonie.
Pozostało ich tylko sześćdziesięciu; ci wołali pić; rozkazano im porzucić miecze i przyniesiono wody. Gdy zaś czerpali twarzą zagłębioną w naczyniach, sześćdziesięciu Kartagińczyków, przyskoczywszy ztyłu przebiło ich swemi sztyletami.
Hamilkar przystał na to, chcąc przypodobać się swej armji i tą zdradą przywiązać ją do swej osoby.
Wojna tedy była ukończona, jak sądzono. Matho nie zdoła się opierać, a suffet niecierpliwy nakazał wojsku swemu ruszyć w pochód.
Szpiedzy donieśli, że zauważono oddział nieprzyjacielski, dążący ku górze Ołowianej. Hamilkar jednak nie troszczył się tem wcale, zwyciężywszy jurgieltników, nie czuł obawy co do band koczowniczych.
Głównie mu teraz zależało na opanowaniu Tunisu — to też pośpieszył w tą stronę.
Jednocześnie wysłał Narr-Havasa do Kartaginy z radosną wieścią o zwycięstwie. Król Numidów dumny swojemi czynami, przedstawił się u Salammbo.

Dziewica przyjęła go w ogrodzie, siedząc pod cienistym jaworem na poduszkach ze skóry żółtej mając obok siebie Taanach. Twarz jej była osłoniona białą szarią, która otaczała czoło i usta tak, że zaledwo można było widzieć jej oczy, wargi zaś błyszczały pod przezroczystą tkaniną, podobnie jak diamenty na palcach rąk, które Salammbo trzymała okryte starannie i nie poruszała niemi przez cały ciąg rozmowy.
Narr-Havas oznajmił jej porażkę barbarzyńców. Ona dziękowała mu za usługi oddane jej ojcu, słuchając dalej szczegółowych opisów tej wojny.
Gołębie pośród drzew palmowych gruchały słodko wkoło młodej pary narzeczonych. Inne ptastwo podlatywało soi pomiędzy bogatą roślinnością. Widać tam było przepiórki z Tartessu, kurki punickie i inne. Ogród, długo nieuprawiany, zarósł obficie zielenią, polne ogórki rozwieszały się po gałązkach kassji. Aklepie wzrastały pośród krzewów różanych; wszystkie gatunki pnących roślin tworzyły sploty i altanki, a promienie słońca, wdzierając się przez liście, złotemi blaskami odbijało się na cieniu. Domowe zwierzęta zdziczałe uciekały za najmniejszym szelestem. Niekiedy ukazywała się gazela wlokąca na swych małych nóżkach rozrzucone wszędzie pióra pawie. Zgiełk miasta ginął w szumie bałwanów — i żaden żagiel nie zamącał cichej powierzchni morza, w którym tylko czysty błękit nieba się odbijał.
Narr-Havas przestał mówić, a Salammbo, nie odpowiadając, przyglądała mu się pilnie. Miał na sobie szatę lnianą w malowane kwiaty ze złotemi frendzlami u dołu. Dwie srebrne strzały podpinały mu włosy spuszczone na uszy, prawą ręką opierał się na drzewcu piki ozdobionej bursztynem i pękami włosia. Widok je o rozbudzał w dziewicy tłum różnych myśli. Ten młodzieniec z wdzięcznym głosem i kobiecą prawie słodyczą zniewalał wzrok wdziękiem swej postaci i wydawał jej się niby starszą siostrą, którą bogowie dla niej zsyłają; lecz nagle wspomniała sobie Mathona i zażądała wiedzieć, co się z nim dzieje.
Narr-Havas odrzekł, że Kartagińczycy poszli za Tunis, ażeby pojmać wodza barbarzyńców. Słuchając opisu szans ich powodzenia i niemocy prawdopodobnej Mathona, dziewica zdawała się ożywiać nową nadzieją. Usta jej drżały, pierś się wznosiła, a kiedy nareszcie król numidyjski przyrzekał jej śmierć wroga, zawołała: „O, zabij go, zabij! — powinienieś to uczynić!”
Numidyjczyk upewniał, że jego najwyższem życzeniem jest to uczynić, gdyż tym sposobem ukończyłaby się wojna, po której miał zostać jej małżonkiem. Na te słowa dziewica zadrżała, spuszczając głowę. Młody król mówił dalej, porównywając swoją niecierpliwość do kwiatów więdnących bez rosy, do podróżników zbłąkanych, wyglądających jutrzenki. Mówił, że jest piękniejszą od księżyca, milszą od świeżości poranka, od widoku pożądanego gościa. Obiecywał sprowadzić dla niej z kraju murzynów rzeczy, jakich nie znano jeszcze w Kartaginie, w jej mieszaniu rozsypać złoty piasek po ziemi. Tymczasem wieczór zapadał, woń balsamiczna przejmowała powietrze. Młodzi ludzie patrzeli na siebie w milczeniu. Oczy Salammbo z pomiędzy zwojów białej zasłony świeciły jak dwie gwiazdy zza obłoku. Nim słońce zaszło, on się oddalił.
Senat doznał wielkiej ulgi w swych niepokojach, gdy Narr-Havas opuścił Kartaginę. Lud bowiem przyjmował go z takim zapałem, że widocznem było, iż jeżeli Hamilkar ze swoim zięciem zwyciężą całkiem Jurgieltników, wtedy nic się nie oprze wpływom tej rodziny w Rzeczypospolitej. Dlatego Rada postanowiła dla zmniejszenia zasług Barkasa, dopuścić do udziału w tej sławie ulubionego przez siebie Hannona.
Udał się on natychmiast do prowincyj zachodnich, aby wywrzeć pomstę w miejscach, które widziały jego haniebną porażkę. Lecz tam już mieszkańcy i barbarzyńcy wyginęli, ukryli się, lub też uciekli. Gniew jego zatem spadł tylko na okolice miejscowe. Popalił gruzy ruin, nie zostawił ani jednego drzewka, ani źdźbła trawy. Spotykanych gdzieniegdzie starców niedołężnych i dzieci mordowano okrutnie; kobiety oddawał na pastwę żołnierstwu, najpiękniejsze zaś rozkazał wrzucać do swojej lektyki — gdyż obrzydła jego choroba czyniła go jeszcze więcej zwierzęcym i nienasyconym w swych chuciach.

Często na szczytach wzgórzy dostrzec się dawały czarne namioty i błyszczące blachy, w których rozpoznawano pługi rolników, kryjących się przed wrogiem. Pokolenia niektóre, opuściwszy oblężenie Kartaginy, tułały się po kraju, wyczekując szczęśliwszej pory i zwycięstwa jurgieltników, aby powrócić do nich. Tymczasem głód i trwoga pędziły ich coraz dalej, aż całkiem znikli z widnokręgu.
Hamilkar nie zazdrościł wcale powodzeń Hannonowi, on szczerze pragnął zakończyć tę utrapioną wojnę, wezwał więc jego pomocy w uderzeniu na Tunis. Hannon, który pomimo wszelkich swych usterek kochał ojczyznę, wykonał rozkaz i udał się pod mury tego miasta. Posiadało ono na swą obronę, oprócz miejscowej ludności, dwanaście tysięcy jurgieltników, oraz wszystkich zjadaczy rzeczy nieczystych, którzy wraz z Mathonem zajmowali wybrzeże wprost Kartaginy i patrzyli wciąż na wysokie mury stolicy, marząc o zawartych w niej uciechach. Pogrążeni w uczuciach zgodnej nienawiści, przygotowywali się wolno do oporu. Użyto naczyń skórzanych za kaski, pościnano palmy wszystkie w ogrodach na lance, pokopano studnie, robiono zapasy pożywienia, łowiąc w jeziorze wielkie ryby białe utuczone trupami i nieczystością. Szańce, których zazdrosna Kartagina nie dozwalała wzmacniać, były tak słabe, że można je było silnem pchnięciem ręki przewracać. Matho rozkazał pozatykać otwory gruzami domów. Miała to być ostatnia walka. Wódz barbarzyńców nie spodziewał się niczego, a jednak myślał czasem, że fortuna bywa tak zmienną...
Kartagińczycy, zbliżając się, zauważyli na szańcach człowieka, który wzrostem przewyższał wszystkie strzelnice. Strzały przelatywały wkoło niego, niby rój jaskółek, nie strasząc go wcale. Żadna nawet go nie trafiła.
Hamilkar roztasował swój obóz w stronie południowej. Nar-Havas na prawo od niego zajął płaszczyznę Radesu. Hannon zaś umieścił się nad brzegiem jeziora. Trzej wodzowie powinni byli trzymać się swoich Stanowisk aż do chwili, w której jednocześnie uderzą na miasto.
Barkas pragnął jeszcze okazać jurgieltnikom, że ich skarci jak niewolników i rozkazał ukrzyżować dziesięciu posłanników barbarzyńskich jednego koło drugiego na wzgórzu.
Na ten widok oblężeni opuścili szańce.
Matho obmyślił, iż jeżeliby zdołał przejść pomiędzy murami i namiotami Narr-Havasa tak prędko, żeby Numidyjczycy nie mieli czasu mu przeszkodzić, w takim razie wpadłby na tyły piechoty kartagińskiej i wziąłby ją we dwa ognie swoim oddziałem i znajdującemi się w mieście. Wyruszył więc ze swemi weteranami. Narr-Havas, spostrzegłszy go, przebył natychmiast tamę jeziora i pospieszył uwiadomić Hannona, aby ten wysłał ludzi na pomoc Hamilkarowi. Czy sądził, że Barkas za słabe ma siły do odparcia — jurgieltników? Niewiadomo. Czy rozporządzenie to niewłaściwe pochodziło z obmyślonego podstępu, czy głupoty — nikt nigdy nie umiał rozjaśnić. Lecz Hannon, pragnący upokorzyć swego rywala, skwapliwie usłuchał wezwania króla Numidów, rozkazał zatrąbić i cała jego armja rzuciła się na barbarzyńców. Ci zwrócili się ku tym przeciwnikom, oszańcowanie ich roznieśli, zdeptali nogami, rozpędzili wszystkich i wpadli do namiotu Hannona, który stał pomiędzy trzydziestu najznakomitszemi Kartagińczykami. Zrazu zdawał się zdumiony odwagą barbarzyńców i przyzywał swych dowódców. Tłum szedł ku niemu z zaciśniętemi pięściami, rzucając obelgi. Wtedy przerażony Hannnon szepnął najbliższemu do ucha: — Oddam wam wszystko, co chcecie, jestem przecie bogaty, ocalcie mnie. — Pociągnęli go, a jakkolwiek był bardzo ciężki, nogi jego nie dotykały się ziemi. Porwano również i starszyznę, a trwoga suffeta wzrosła.
— Zwyciężyliście mnie — wołał, — jestem waszym jeńcem i chcę się wykupić. Posłuchajcie mnie, przyjaciele.
Wzniesiony na rękach ściskających go, powtarzał: — Co wy czynicie, co chcecie robić, wszak widzicie, że nie opieram się wcale. Byłem zawsze tak dobry!..
Lecz już olbrzymi krzyż ustawiono przy drzwiach. Barbarzyńcy wołali: — Dajcie go nam, dajcie! — a wtedy on dobył jeszcze silniejszego głosu i w imię wszystkich bogów zaklinał, aby go zaprowadzono do wodza, któremu ma odkryć tajemnicę ukrywającą ich ocalenie.
Wstrzymali się na chwilę i niektórzy uznali, że wypada przyzwać Mathona. Udano się więc po niego. Hannon padł na trawę. Zdawało mu się, że widzi koło siebie mnóstwo krzyży, jakgdyby kazń, którą miał ponieść pomnażała się do nieskończoności, to znów usiłował się przekonać, że się myli, że krzyż tylko jeden jest przed nim, a nawet że nie ma, chciał wmówić w siebie, że niema żadnego. Nakoniec podniesiono go.
— Mów — rzekł Matho.
Hannon ofiarował się oddać w ich ręce Hamilkara i wprowadzić barbarzyńców do Kartaginy, byle mu przyrzekł Matho podzielenie z nim przyszłej władzy.
Libijczyk, wysłuchawszy, oddalił się, dając znak ręką do spiesznego załatwienia sprawy. Propozycję uważał za podstęp dla zyskania czasu. A jednak mylił się, Hannon bowiem był w takiej ostateczności, w której nie uważa się na nic, przytem nienawidził śmiertelnie Hamilkara i za najmniejszą nadzieję swego ocalenia, byłby go poświęcił wraz z całym jego wojskiem.
U stóp trzydziestu krzyży pojmana starszyzna omdlewała w śmiertelnej trwodze, założono im powrozy a stary suffet, pojmując, że trzeba umierać, płakał. Zdarto z niego odzież i wtedy cała potworność jego postaci ukazała się na jaw. Straszliwe wrzody pokrywały tę masę ciała bez nazwy — paznokcie gniły w tłustości, a łzy płynące po policzkach nadawały jego obliczu wyraz tak wstrętnie smutny i okropny, że trudno było patrzeć na niego. Królewska opaska rozwiązana, tarzała się w prochu wraz z białemi włosami.


Hannon ofiarowuje się wydać Hamilkara.

Sądzono, że się nie znajdzie dość silnych powrozów, aby go unieść wgórę, zatem przygwożdżono go pierwej i dopiero razem z krzyżem podniesiono według zwyczaju punickiego. Duma jego atoli obudziła się w ostatniej chwili, zaczął miotać obelgi. Pienił się i wył nakształt potworu morskiego mordowanego na wybrzeżu, przepowiadał barbarzyńcom, że wszyscy zginą straszniej jeszcze od niego.
Był on istotnie bezzwłocznie pomszczonym, bo z drugiej strony miasta pośród odblasku płomieni i obłoków dymu konali również na krzyżach posłowie jurgieltników.
Niektórzy, utraciwszy zrazu zmysły, ożywili się powiewem wiatru. Widziano ich przybitych gwoździami za ręce powyżej głowy. Krew z rąk i nóg sączyła się wiełkiemi kroplami powoli, niby z gałązek drzewa opadające dojrzałe owoce. Kartagina, zatoka, góry i doliny, wszystko wkoło nich zdawało się obracać niby olbrzymie koło. Niekiedy obłok kurzu powstający z ziemi zasypywał im oczy kłębami, straszne pragnienie paliło język, który zasychał w ustach. Czuli spływający po sobie pot lodowaty wraz z uchodzącem życiem. Dostrzegali zdaleka ulice zapełnione żołnierstwem, widzieli błyskające miecze, głuchy zgiełk walki ich dochodził niby szum morza, jęk rozbitków, umierających na szczątkach okrętu.
Italjoci, silniejsi od innych, wydawali krzyki. Lacedemończycy ucichli z przymkniętemi oczyma. Zarxas, tak wytrzymały niegdyś, wisiał, jak złamana trzcina. Etjopczyk przy nim opuścił głowę wtył poza ramię krzyża. Autharyt nieruchomy przewracał oczyma, a długie jego włosy zaczepione o drzewo trzymały się prosto nad czołem; chrapanie, które wychodziło z jego piersi, podobne było raczej do gniewnego mruku. Co zaś do Spendiusa, ten nabrał osobliwszej odwagi, pogardzał życiem w tej pewności, że zostanie wyswobodzony zupełnie i oczekiwał z obojętnością śmierci.
Jeszcze w chwilach omdlenia doznawali przykrego bardzo uczucia z dotknięcia piór muskających po ich twarzach. Olbrzymie skrzydła bujały ponad niemi, krakanie rozlegało się w powietrzu. Ponieważ krzyż Spendiusa był najwyższym, zatem na niego najpierwszy sęp ugodził. Wtenczas on, zwracając swą twarz ku Autharytowi, rzekł powoli z niewypowiedzianie smutnym uśmiechem:
— Czy przypominasz ty sobie lwy na drodze do Sikka?
— To byli bracia nasi — odjęknął Galijczyk, — wydając ostatnie tchnienie.
Suffet tymczasem przebił się do twierdzy. Wiatrem morskim rozwiany dym odsłonił horyzont aż do murów — Kartaginy. Hamilkarowi zdało się, że widzi ludzi wyglądających na platformie Eschmuna. Spuścił oczy i spostrzegł na lewem wybrzeżu jeziora trzydzieści potwornych krzyży...
Dla większej bowiem zgrozy, barbarzyńcy powznosili te krzyże z drągów od namiotów połączonych jeden z drugim, a tak trzydzieści trupów dygnitarzy kartagińskich widać było wgórze prawie pod niebem. Mieli na piersiach niby białe motyle, były to pióra od strzał, któremi w nich zdołu godzono.
Na największym krzyżu błyszczała szeroka wstęga złota, spadająca z jednego ramienia na brakującą rękę. Hamilkar z trudnością rozpoznał Hannona. Jego gąbczaste kości nie utrzymały na gwoździach ciężaru ciała, zatem część członków opadła całkiem a na krzyżu pozostały tylko bezkształtne szczątki, podobne do tych resztek zwierzęcych, któremi myśliwi ozdabiają swe przedsionki. Suffet nie mógł wiedzieć, co zaszło. Miasto zasłaniało przed nim wszystko, co się działo z drugiej strony. Adjutanci, wysyłani jeden po drugim do obydwóch wodzów, nie powracali. Wreszcie uciekający z placu boju przybyli, opowiadając rzecz całą. Armja punicka zatrzymała się, gdyż wieść tej katastrofy, zjawiając się pośród radości zwycięstw, przeraziła ich. Nie chcieli słuchać Hamilkara...
Matho zaś korzystał z tej chwili, aby wygubić Numidyjczyków.
Obóz Hannona porażony, dźwigał się na nowo. Wystąpiły słonie. Lecz jurgieltnicy z pochodniami w ręku, przechodzili równinę poruszając ogniem, a zwierzęta przestraszone uciekały spiesznie ku zatoce, gdzie zabijały. się same, uderzając na siebie w tłoku, lub topiły się w wodzie pod ciężarem swych rynsztunków.
Narr-Havas wypuścił na nieprzyjaciół swą jazdę, lecz wszyscy jurgieltnicy, padając twarzą na ziemię w Chwili zbliżania się koni, tuż pod ich stopami zatapiali puginały we wnętrznościach rumaków, a tak połowa Numydyjczyków wyginęła, zanim Barkas zdołał przybyć.
Barbarzyńcy zmęczeni, nie byli już w stanie oprzeć się jego wojsku, więc cofnęli się w porządku ku górze Wód Gorących. Suffet nie ścigał ich, lecz udał się ku ujściu Makara.
Zajął Tunis, ale tam znalazł tylko stosy dymiących gruzów, Widać było przez porujnowane szańce w. głębi zatoki pozabijane słonie, które spychane wiatrem; tworzyły niby archipelag skał czarnych bujających po wodzie...
A Narr-Havas dla poparcia tej wojny wyniszczył swe lasy, wybrał słonie młode i stare, samców i samice, a tak cała siła wojenna jego królestwa nie mogła się już podźwignąć.
Lud kartagiński, który zdaleka widział ginące te tak czczone zwierzęta, był pogrążony w żalu. Żołnierze płakali po ulicach, przyzywając je po imieniu, niby zmarłych przyjaciół. „Niezwyciężony, Zwycięstwo, Piorunowy, Jaskółka”. Pierwszego dnia więcej o nich mówiono niż o poległych obywatelach. Lecz nazajutrz, gdy ujrzano na górze Wód Gorących rozpięte namioty jurgieltników, o których mniemani, że są całkiem pobici, rozpacz opanowała stolicę tak głęboka, że wielu ludzi, a osobliwie kobiet rzuciło się głową w przepaść z szczytu Akropolu.

Nikt nie znał dalszych zamiarów Hamilkara, który żył samotnie w swoim namiocie, mając przy sobie tylko jednego chłopczynę. Nie jadał z nikim, nawet z Narr-Havasem. Chociaż temu ostatniemu od czasu Śmierci Hannona okazywał szczególne względy.
Ta bezczynność ukrywała widocznie głębsze plany. Hamilkar sztucznemi środkami potrafił sobie ująć naczelników wiejskich osad, i jurgieltnicy byli prześladowani, wypędzani wszędzie, odpychani, jak dzikie zwierzęta. Jeżeli weszli do lasu, drzewa wkoło nich się zapalały. Jeżeli pili wodę, źródło było zatrute. Zawalono jaskinie, w których chronili się na noc. Ludność, która ich dotąd broniła i dawała im pomoc, teraz najsrożej gnębiła — wśród ścigających band widzieli zawsze broń i zbroje kartagińskie.
Wielu jurgieltników dostawało na twarzy liszajów czerwonych, o których myśleli, że pochodzą z powodu dotykania się Hannona, lub też z jedzenia ryb w ogrodzie Salammbo; jednak, nie zrażając się tem, marzyli tylko o większych świętokradztwach i mocniejszem poniżeniu bogów punickich, których chcieliby całkiem wytępić.
Tak błądzili przez trzy miesiące; zrazu po wybrzeżu wschodniem, potem za górą Selloum aż do pierwszych piasków pustyni, szukając schronienia jakiegokolwiek. Utyka i Hippo-Zaryt nie zdradziły wprawdzie swych sprzymierzeńców, lecz Hamilkar opasał te dwa miasta. Udali się na północ, nie znając wcale kraju ni drogi, nieopatrznie, idąc na los szczęścia. Nędza straszna pomąciła im w głowie. Uczucie najwyższej rozpaczy ich opanowało, aż jednego dnia znaleźli się w wąwozach Kobus, jeszcze raz na przeciw Kartaginy.
Wtedy nastąpiły częste utarczki. Los prawie jednakowo sprzyjał jednej jak i drugiej stronie, lecz wkrótce wszyscy czuli się tak znużeni, że obustronnie życzono sobie bardzo, w miejsce małych spotkań wielkiej bitwy, któraby stanowczo roztrzygnęła wojnę i była ostatnią. Matho miał chęć zanieść sam tę propozycję suffetowi. Lecz jeden z Libijczyków wyręczył go poświęcając siebie. Żegnając go, wszyscy byli przekonani, że nie powróci więcej.
Wrócił jednak zaraz tegoż wieczora.
Hamilkar przyjął wyzwanie. Mieli się spotkać nazajutrz o wschodzie słońca, na równinach Radesu.
Jurgieltnicy chcieli wiedzieć czy nie mówił co więcej — a Libijczyk dodał:
— Kiedy stałem przed nim, zapytał mnie, na co oczekuję? — Odpowiedziałem: — Aby mnie zabito. — A on odparł: — Nie, idź precz, to nastąpi jutro razem z drugiemi.
Niezwykła szlachetność taka zdziwiła barbarzyńców. Niektórzy zostali nią tak przerażeni, że Matho żałował, iż posłannik powrócił żywy.
Było jeszcze około trzech tysięcy Afrykanów, tysiąc dwustu Greków, tysiąc pięciuset Kampanijczyków, tysiąc dwustu Iberejczyków, czterystu Etrusków, pięciuset Samnitów, czterdziestu Galijczyków, banda rozbójników Nafura napotkana w okolicy Daktylowej. Wszystkich ogółem siedm tysięcy dwustu dziewiętnastu żołnierzy, lecz ani jednej syntagray kompletnej.
Pozatykali oni dziury w swych kirysach kośćmi z łopatek zwierzęcych, zastąpili koturny podartemi sandałami. Miedziane i żelazne blachy dawały widzieć poniszczoną odzież; druciane koszulki wisiały na nich potargane, odsłaniając na ciele szramy niby szwy purpurowe pomiędzy zarostem rąk i twarzy.
Wspomnienie straconych towarzyszy rozbudzało w ich duszach i zwiększało wytrwałość. Czuli oni niby ciążący na sobie obowiązek i uważali siebie jako kapłanów ogólnej zemsty, którą podniecało w nich jeszcze uczucie boleści z nadmiernej niesprawiedliwości i widok ciągły tej okrutnej, nienawistnej Kartaginy. Po przysięgli zatem bić się jedni za drugich aż do śmierci wszystkich.
Wybito bydlęta juczne i posilano się ich mięsiwem jak można najwięcej, ażeby nabrać sił, poczem posnęli wszyscy. Niektórzy tylko modlili się, zwróceni ku rozmaitym konstelacjom.
Kartagińska armja przybyła wcześniej na dolinę, żołnierze wyczyścili swe tarcze oliwą, ażeby łatwiej zsuwały się strzały. Piechota, która nosiła długie czupryny, obcięła włosy przy samej głowie; Hamilkar od piątej godziny rozkazał pozabierać wszystkie kotły z jadłem, wiedząc, że niedobrze jest walczyć z pełnym żołądkiem.
Wojsko jego wynosiło do czternastu tysięcy ludzi, to jest o połowę więcej aniżeli liczyli barbarzyńcy. Pomimo tego jednak, nigdy jeszcze nie doświadczał takiego niepokoju. Wiedział, że jeżeliby został pobity, Rzeczypospolita zginie, a on będzie ukrzyżowany — jeżeli zaś zwycięży, to przeciwnie, przez Pireneje, Galję i Alpy zajmie Italję a panowanie Barkasów wiecznie ustali. Dwadzieścia razy na noc zrywał się, aby dojrzeć sam wszystkiego aż do najdrobniejszych szczegółów. Mieszkańcy Kartaginy oczekiwali końca z niewypowiedzianą gorączką, pochodzącą ze zbyt przeciągiej ich trwogi.
Narr-Havas powątpiewał o wierności swych Numidyjczyków. Mógł zostać również zwyciężonym przez barbarzyńców, to też dziwna niemoc i zniechęcenie go opanowały. Co chwila wypijał duże kubki wody, ażeby się orzeźwić.
W tym czasie człowiek nieznany mu, otworzył drzwi namiotu i postawił na ziemi koronę z soli lodowatej, zdobną rysunkami hieroglificznemi wykonanemi siarką i perłową macicą.
Był zwyczaj, że dziewica przesyłała narzeczonemu taką koronę małżeńską, jako dowód miłości i rodzaj zaproszenia. Jednakowoż córka Hamilkara nie czuła przywiązania do Narr-Havasa. Wspomnienie Mathona drażniło ją niewymownie. Zdawało jej się, że jak śmierć tego człowieka mogłaby wrócić jej spokój, podobnie dla uleczenia ukąszeń żmii przykładają ją roztartą na zadaną ranę.
Król numidyjski był w niej zakochany i wyczekiwał z niecierpliwością zaślubin, a ponieważ takowe miały nastąpić po otrzymanem zwycięstwie, Salammbo przysyłała mu podarunek, aby podniecić jego odwagę. To też natychmiast znikło jego udręczenie i nie myślał już, jak tylko o wielkiem szczęściu posiadania tak pięknej kobiety.
Ta sama myśl zajmowała długo Mathona, przecież wkońcu zdołał ją odrzucić, całą swą tkliwość przenosząc na swych towarzyszy broni. Ukochał ich niby cząstki swej własnej istoty i dotąd czuł w sobie silniejszego ducha, mocniejsze ramiona. Wszystko, co należało wykonać, przedstawiło mu się najwyraźniej. Jeżeli jeszcze czasami z piersi jego wybiegło westchnienie, to tylko wtedy, gdy pomyślał o Spendiusie. W tym czasie szykował on barbarzyńców w sześciu szeregach równych. W środku umieścił Etrusków związanych z sobą bronzowym łańcuchem. Żołnierze uzbrojeni pociskami byli na tyłach, a na dwa skrzydła rozdzielił Naffurów, którzy siedzieli na wielbłądach z obciętą sierścią, okrytych piórami strusiemi.
Suffet zaś rozdzielił Kartagińczyków w następnym porządku: z zewnątrz piechota, blisko welitesów Klinabarowie a na ziemi Numidyjczycy. Kiedy dzień się ukazał, obydwa wojska znalazły się uszykowone jedno naprzeciw drugiego, patrząc na siebie swemi wielkiemi chciwemi krwi oczyma. Była chwila wahania, po której uderzyli wzajemnie...
Barbarzyńcy sunęli powoli, bijąc w ziemię piętami. Środek armji punickiej tworzył wypukłe półkole. Nastąpiło straszliwe starcie podobne do spotkania dwuch flot. Pierwszy szereg barbarzyńców rozsunął się prędko i żołnierze ukryci wtyle wyrzucili swe strzały, dziryty, ciosy. Półkole Kartagińczyków, powoli wyrównywając. stało się zupełnie proste i wtedy dwa oddziały welitesów zbliżyły się, okrążając barbarzyńców, którzy zajadle godząc przeciw falandze, już wstępowali w zasadzkę, gdy Matho ich powstrzymał i, równocześnie ze skrzydłami przeciwników, wysunął naprzód swoje trzy szeregi. Wkrótce jednak potrafili otoczyć go z boków, a barbarzyńcy umieszczeni w dwóch końcach okazali się słabsi. Osobliwie ci, co byli z lewej strony, wyczerpali swe kołczany tak, że oddział welitesów uderzywszy, nadwerężył ich mocno. Matho cofnął ich wtył, a prawe skrzydło złożone z Kampanijczyków uzbrojonych toporami, wypuścił na lewy bok kartagińskiej armji. Środek atakował nieprzyjaciela, a żołnierze z drugiego końca wolni od niebezpieczeństwa, trzymali w oddaleniu welitesów.
Wtedy Hamilkar rozdzielił swą jazdę na szwadrony, umieścił pośród niej hoplitów i wypuścił na jurgieltników.
Te masy w formie trójkątów miały na czele konie, a boki ich jeżyły się dzidami. Było niemożebnem, aby barbarzyńcy wytrzymali ten atak. U nich jedynie grecka piechota posiadała uzbrojenie ze śpiżu, wszyscy inni mieli kordelasy, lub na końcach żerdzi kosy folwarczne i miecze porobione z pługów. Miękka blacha zawijała się pod uderzeniem, a podczas kiedy musieli ją prostować swemi stopami, Kartagińczycy, z prawej i lewej strony zachodząc, zabijali ich z łatwością.
Jednakże Etruskowie, otoczeni swym łańcuchem, nie ustępowali wcale. Tracąc życie, nie upadali, ale trupami swemi tamowali pochód wrogom, a ten potężny zastęp, złożony z żywych i umarłych, osłaniał sobą barbarzyńców, którzy, ochłonąwszy nieco poza tym murem, wypadali na nowo do boju z odłamkami broni w ręku.
Wielu było nawet całkiem bezbronnych, a ci skakali na Kartagińczyków, gryząc ich w twarz, jak psy. Gallowie zrzucili swe misiurki, ukazując zdala wielkie białe ciała, na których dla przestraszenia wrogów poodznaczali swe rany. Pośród pułków punickich nie było słychać głosu rozkazów; sztandary, powiewając wśród kurzawy, powtarzały sygnały i każdy szedł przed siebie, unoszony wirem tłumu, który go otaczał.
Hamilkar rozkazał Numidom posunąć się. Ale Naffurowie rzucili się na ich spotkanie. Ubrani w szerokie szaty, z czubem włosów na wierzchołku głowy i z tarczą ze skóry hipopotama, wywijali żelazami bez rękojeści, przymocowanemi do sznura. Ich wielbłądy, najeżone piórami, wydawały chrapliwe gdakania. Rozwścieczone zwierzęta cwałowały, tratując całe syntagmy. Niektóre ze złamaną nogą pędziły, podskakując, jak zranione strusie. Cała piechota punicka rzuciła się powtórnie na Barbarzyńców: przecięła ich na połowę. Kompanje jej uwijały się w pewnych odstępach od siebie. Broń Kartagińczyków, bardziej błyszcząca, tworzyła wokoło nich złote obręcze. Klinabarowie leżeli rzędami na równinie. Jurgieltnicy zdzierali z nich zbroje, ubierali się w nie i wracali do boju. Kartagińczycy, zmyleni tem, wpadli pomiędzy nich kilka razy. Nieruchomieli pod wpływem przerażenia, albo też cofali się, a okrzyki triumfu rozlegały się woddali i gnały ich naprzód, jak liście, w sam wir burzy. Hamilkar był w rozpaczy: wszystko przepadnie dzięki genjuszowi Mathona i nieposkromionej odwadze jurgieltników.
Wtem donośny odgłos bębnów zagrzmiał w oddali. Był to tłum starców, chorych, piętnastoletnich dzieci, a nawet kobiet, niezdolnych zapanować nad niepokojem. Tłum ten wyruszył z Kartaginy, a chcąc się zasłonić czemś groźnem, zabrał od Hamilkara jedynego słonia, jakiego posiadała jeszcze Rzeczpospolita, tego, który miał obciętą trąbę.
Wtedy zdało się Kartagińczykom, że sama ojczyzna, porzucając mury miasta, nakazuje im śmierć w jej obronie. Obudziła się w nich zdwojona wściekłość, a Numidowie pociągnęli za sobą resztę.
Barbarzyńcy, na środku równiny, stali oparci o mały pagórek. Nie mieli już żadnej nadziei zwycięstwa, ani nawet ujścia z życiem. Ale ci, co pozostali byli najlepsi, najmężniejsi, najsilniejsi!
Mieszkańcy Kartaginy zaczęli rzucać w nich z poza Numidów rożnami, szpikulcami, młotami. Ci, których dawniej lękali się konsulowie, ginęli teraz pod kijami, rzucanemi przez kobiety. Ludność Kartaginy mordowała jurgieltników.
Schronili się na wierzchołek pagórka. Krąg ich, za każdym nowym wyłomem, zamykał się; po dwakroć schodzili się, ale nowe natarcie odrzucało ich na dawne miejsce. Kartagińczycy, zmieszani razem, wyciągali ramiona, uderzali dzidami w towarzyszów i bili na oślep przed siebie. Tarzali się we krwi; po stromej pochyłości wzgórza staczały się ciała zabitych.
Słoń, który usiłował wedrzeć się na wzgórze, miał trupy po sam brzuch i zdawało się, że brnął po nich z rozkoszą.
Stanęli wszyscy. Kartagińczycy, zgrzytając zębami, spoglądali na pagórek, na którym stali barbarzyńcy.
Rzucili się wreszcie na nich i bój się rozpoczął na nowo. Jurgieltnicy pozwalali im się zbliżać, wołając, że chcą się poddać, a potem z okropnym uraganiem, zabijali się sami.
Wkrótce jurgieltników pozostało już tylko pięćdziesięciu, potem już tylko dwudziestu, potem już tylko trzech, wreszcie dwóch: jeden Samnita, uzbrojony w topór i Matho ze swoim mieczem w ręce.
Samnita wywijał toporem na prawo i na lewo, ostrzegając Mathona o ciosach, wymierzanych ku niemu. — Panie z tej strony! z tamtej! Schyl się!
Matho postradał naramienniki, hełm, zbroję; był zupełnie nagi, bledszy, niż trupy poległych z najeżonemi włosami, z pianą na ustach. Mieczem wywijał z taką szybkością, że migotał, otaczając go niby aureolą. Kamień zgruchotał mu tę ostatnią broń przy rękojeści. Samnita został zabity, a tłum Kartagińczyków cisnął się na Mathona. Wtedy on wzniósł w niebo swe ręce, przymknął oczy i, otwierając ramiona niby człowiek ze szczytu przylądka rzucający się w morze, rzucił się na wzniesione piki.
Usunęły się one przed nim. Wiele razy biegł w tłum Kartagińczyków, lecz zawsze oni cofali się przed nim, odwracając oręże.
Potknął się o miecz i chciał go podnieść, gdy w tejże chwili uczuł się związanym za ręce i nogi tak, że musiał upaść.
Był to Narr-Havas, który ścigał wodza barbarzyńców, z długim arkanem, używanym do łapania dzikich zwierząt, a teraz dostrzegłszy go nareszcie schylającego się, korzystał ze sposobności. Przywiązano bohatera na grzbiecie słonia czterema członkami na krzyż, i wszyscy ci, którzy nie byli ranni, pośpieszyli, prowadząc go do Kartaginy. Wieść o zwycięstwie obiegała tam już od godziny trzeciej. Gdy zaś klepsydra Khamona wybiła piątą, przybyli do Malki. Wtedy Matho otworzył oczy. Było tyle światła wokoło, że miasto całe wydawało się w płomieniach.
Głucha wrzawa go otoczyła; wsparty plecami, spoglądał na gwiazdy.
Wkrótce drzwi jakieś zamknięto za nim; pozostał w ciemności.
Nazajutrz o tejże samej godzinie konał ostatni człowiek z pozostawionych w strasznym wąwozie.
Przybyli tam Zuacesi, odwalili skały i dostarczyli żywności zamurowanym. Ci spodziewali się koniecznie ujrzeć Mathona i nie chcieli opuszczać góry, czy to przez zniechęcenie i bezsilność, czy też przez upór właściwy chorym, którzy lękają się zmieniać miejsce pobytu. Lecz gdy wyczerpały się znowu zapasy, Zuacesi byli zmuszeni wyjść. Wiedziano w Kartaginie, że ich wszystkich nie ma więcej jak tysiąc trzystu, i nie myślano nawet używać żołnierzy do walczenia z niemi.
Drapieżne zwierzęta, a osobliwie lwy przez trzy lata trwania wojny rozmnożyły się niezmiernie. Zatem Nar-Havas zrobił wielką obławę, a potem, związawszy łańcuchami samców w pewnej odległości jednego od drugiego, puścił wszystkich w ów wąwóz. Znajdowały się one tam w chwili, kiedy przybył człowiek wysłany z Kartaginy dla sprawdzenia, co pozostało jeszcze z barbarzyńców. Na całej przestrzeni obwarowanej równiny, lwy i trupy razem spoczywały. Ciała nieżywych tarzały się wraz z rynsztunkami i odzieżą. Prawie wszystkim brakowało twarzy lub ręki; niektórzy jednak wydawali się nietknięci jeszcze; inni wyschli do szczętu, okurzone czaszki uwięzione były w hełmach, nogi bez ciała wysuwały się z nagolenników; szkielety nosiły jeszcze płaszcze, a kości oczyszczone słońcem, tworzyły błyszczące plamy na piasku.


Hamilkar.

Lwy przyległy piersią na ziemi, z wyciągniętemi łapami, przymykając powieki, olśnione dziennym blaskiem, odbijającym się o białe skały. Inne, przykucnąwszy na zadzie, spoglądały nieruchomo przed siebie, lub też na pół osłonięte swemi olbrzymiemi grzywami, zasypiały zwinięte w kłębek; a wszystkie wyglądały niby zniechęcone, znudzone, pobite. Były równie nieruchome jak trupy i skały. Noc zapadała, a niebo na zachodzie pokryło się czerwonością. Wśród jednego ze stosów zaścielających równinę, podniosła się jakaś postać, niby widmo. Na ten widok jeden ze lwów zbliżył się, rysując swe potworne „kształty czarnym cieniem na szkarłatnem odbiciu nieba. Kiedy przystąpił do człowieka, powalił go jednym zamachem łapy, a padłszy na brzuch, końcami swych szponów wyciągał zwolna wnętrzności.
Nakoniec rozwarł wielką paszczę i wydał długi ryk, którego echa odbiły się w górach, i który zginął w pustyni...
Nagle drobny piasek posypał się zgóry, dał się słyszeć odgłos spiesznych kroków, a od strony utworzonej zapory i od strony wąwozu ukazały się śpiczaste paszcze, sterczące uszy i płowe źrenice. To były szakale śpieszące na ucztę lwich resztek.
Kartagińczyk, zwieszony ponad przepaścią, cofnął się, uchodząc z przerażeniem.





XV.
Matho.

Kartagina upojona była radością, radością głęboką, ogólną, niezmierną, szaloną prawie, poosłaniano ruiny, odmalowano posągi bogów, gałązkami mirtów zasłano ulice, po rynkach wonne rozniecono kadzidła, a tłumy ludu cisnące się na ganki, ze swą różnobarwną odzieżą, wyglądały jak rozrzucone w powietrzu bukiety.
Bezustanny pisk głosów był przerywany niekiedy rozlegającym się donośnie okrzykiem roznosicieli wody skrapiających ulice. Niewolnicy Hamilkara rozdawali w jego imieniu jęczmień gotowany i kawałki mięsa surowego. Gromadzono się, ściskając wzajemnie ze łzami rozczulenia. Miasta syryjskie były zdobyte, Nomadowie rozproszeni, Barbarzyńcy wszyscy wytępieni zupełnie. To też na znak ogólnej radości ustrojono Akropol jasnokolorowemi osłonami, maszty galer Ściśnięte około tamy, błyszczały niby grobla z diamentów, wszędzie powracał porządek, nowe życie się zaczynało, wszędzie czuć było rozlane szczęście. Był to dzień zaślubin córki Hamilkara z królem Numidów. Na tarasie świątyni Khamona umieszczono trzy długie stoły zastawione kosztownemi wyrobami sztuki złotniczej, przy których mieli zasiąść kapłani, senat i bogacze. Czwarty zaś stół najwyższy był przeznaczony dla Hamilkara, Narr-Havasa i oblubienicy.
Salammbo, odzyskawszy zasłonę świętą, zbawiła ojczyznę, lud tedy święcił jej zaślubiny jako uroczystość narodową, i zgromadzony licznie oczekiwał z niecierpliwością jej ukazania się.
Oprócz tego jeszcze inne gorętsze uczucie pobudzało ciekawość tłumów. Śmierć albowiem Mathona zapowiedzianą była na tę uroczystość. Zamierzono zrazu drzeć z niego żywcem skórę, lać mu ołów we wnętrzności, umorzyć głodem; chciano, przywiązawszy go do drzewa, ustawić za nim małpę, któraby go uderzała w głowę kamieniem; ponieważ obraził Tanitę, zatem małpy Tanity pomścić ją powinny. Inni byli zdania, aby oprowadzać go na dromaderze, z poprzeciąganemi w ciele knotami nasyconemi oliwą i cieszyli się mocno samem wyobrażaniem sobie wielkiego zwierza, błądzącego po ulicach z człowiekiem płonącym ogniami nakształt świecznika poruszanego wiatrem. Lecz w takim razie zaledwie kilku obywateli mogło uczestniczyć w zadawaniu mu męki, a dlaczegoż tej rozkoszy pozbawiać innych? Żądano więc, aby wymyślić rodzaj śmierci, w którejby wszystkie ręce, oręże i wszystko co tylko należało do Kartaginy, aż do kamieni ulic, aż do fal zatoki, mogło go. szarpać, druzgotać i niszczyć. Zatem senat postanowił, aby nienawistny wódz barbarzyńców szedł od swego więzienia na plac Khamona z rękami wtył skrępowanemi. Aby nikomu nie wolno było ugodzić go w serce, iżby dłużej przedłużyć pastwienie, ani też wydrzeć mu oczu, by widział do końca swoje męczarnie. Zabroniono również rzucać na niego zdaleka, wznosić ręce i uderzać więcej niż trzema palcami naraz.


W Kartaginie.

Jakkolwiek miał on się ukazać dopiero przy końcu dnia, jednakże od samego rana tłumy spieszyły do Akropolu.
Masy ludu od świtu były w ruchu. Zdaleka zaczepiali jedni drugich, ukazując długie zapuszczone paznokcie, ażeby je można zatapiać głęboko w ciało potępionego. Niektórzy przechadzali się wzruszeni i pobledli, jakgdyby ich czekała ta kara straszna.
Nagle od strony Mappalów ukazały się wielkie wachlarze z piór, osłaniające głowy licznego zgromadzenia. To Salammbo wychodziła ze swego pałacu; wszyscy odetchnęli swobodniej.
Długi orszak postępował naprzód wolno, krok za krokiem. Najpierw szli kapłani pateccy, za niemi kapłani Eschmuna, dalej Melkharta i tak kolejno wszystkie inne zgromadzenia ozdobione temi samemi symbolami i oznakami godności, jak to miało miejsce przy spełnianiu ofiary. Kapłani Molocha postępowali ze spuszczoną głową, a tłumy odwracały się od nich Z rodzajem wyrzutu. Zato kapłani Rabetny szli dumnym krokiem, z lirami w ręku. Kapłanki dążyły za nimi w przezroczystych sukniach czarnego lub żółtego koloru, wydając krzyki ptaków lub też przy dźwięku fletów obracały się, naśladując ruchy gwiazd, a ich szaty powiewne roznosiły w powietrzu woń czarowną. Okryto oklaskami ukazujących się między temi kobietami kedeszymów z malowanemi powiekami oznaczających niby dwupłciowość bóstwa, ubranych i pachnących jak kobiety, a nawet podobnych do nich bardzo pomimo płaskiej piersi i smukłych figur. Wszędzie rodzaj żeński panował w dniu tym, jakaś mistyczna lubieżność przepełniała powietrze. Zapalono pochodnie wśród święconych gajów. Uczucie miłości rozciągało swoje panowanie nad wszystkiem. Trzy okręty przybyły z Sycylji, przywożąc piękne kobiety.


Uroczystości Kartagińczyków po zwycięstwie.
Zgromadzenia kolejno przybywające umieszczały się w dziedzińcach, na wewnętrznych galerjach i wzdłuż podwójnych schodów, które wznosiły się przy murze prowadząc na szczyt. Szeregi białych szat ukazywały się pomiędzy kolumnami; a architektoniczne ozdoby pomnażały się posągami ludzkiemi, nieruchomemi równie jak statuy kamienne.

Dalej widziano dygnitarzy skarbowych, rządców prowincyj i wogóle wszystkich patrycjuszów. Powstał zgiełk wielki, tłumy zapełniły graniczące z placem ulice, a hierodulowie musieli znów rozpychać laskami cisnących się gwałtem. Pośrodku starszyzny uwieńczonej złotemi tiarami, na lektyce pod baldachimem ujrzano Salammbo. Wkrótce wśród niezmiernie głośnych cymbałów, dźwięku dzwonków i bicia bębnów, wielki baldachim zwolna zagłębił się w podwoje świątyni między czworograniaste wieże.
Po chwili dała się widzieć dziewica przechodząca zwolna taras i zasiadająca w głębi na tronie urządzonym z muszli żółwiej.
Przysunięto ją do stołu z kości słoniowej o trzech stopniach, na których dwoje murzyńskich dzieci klęczało, a ona na ich główkach opierała swe ręce przeciążone zbyt ciężkiemi pierścieniami. Od bioder do pasa Salammbo owiniętą była w siatkę z drobnych oczek naśladującą łuskę ryby i połyskującą jak macica perłowa. Niebieski pas szeroki, ściskając kibić dziewicy, przez wykrój w formie półksiężyca, dozwalał widzieć opadające na jej łono karbunkuły. Na głowie miała pióra pawie osiane diamentowemi gwiazdami; drapujący się płaszcz, biały jak śnieg, okrywał całą jej postać, Tak z łokciami przy bokach, z mnóstwem diamentów na szyi i rękach, siedziała wyprostowana i sztywna w postawie przepisanej rytuałem.
Na dwóch siedzeniach poniżej umieścili się jej ojciec i małżonek. Narr-Havas, ubrany w szatę jasną, niósł na głowie swą koronę z soli, z której wydobywały się dwa warkocze włosów splecionych nakształt rogów Ammona. Hamilkar w fioletowej tunice haftowanej złotem w winne gałązki trzymał u boku miecz swój wojenny.
W przestrzeni objętej stołami biesiadniczemi wielki wąż świątyni Eschmuna, spoczywający na ziemi przy rozlanym olejku różanym, gryząc swój ogon, opisywał sobą koło, w środku którego znajdowała się kolumna spiżowa unosząca jaje z kryształu. Promienie słońca, uderzając zgóry, rozsiewały rażące blaski.
Poza oblubienicą trzymali się kapłani Tanity w lnianych sukniach. Z prawej strony starszyzna w swych tiarach wyglądała niby długa linja złota, a naprzeciw nich bogacze wznoszący berła szmaragdowe tworzyli drugą taką linję zieloną. W głębi zaś, gdzie znajdowali się kapłani Molocha, był uformowany z ich szat niby mur purpurowy. Inne zgromadzenia zajmowały zewnętrzne tarasy. Tłumy zapełniały ulice, wstępując na domy i spiesząc długiemi szeregami na Akropol. Tak mając lud pod stopami, nad głową niebo, wkoło siebie niedościgłą przestrzeń morza, zatokę, góry i w oddaleniu ukazujące się kraje, Salammbo równała się świetnością Tanicie i wyglądała niby genjusz Kartaginy, niby uosobiona dusza swej ojczyzny. Uroczystość trwać miała noc całą; świeczniki wieloramienne rozstawione były niby drzewa na kobiercach z malowanej wełny, pokrywających niskie stoły. Wielkie czary bursztynowe, amfory z zielonego kryształu, łyżki z łuski i małe bułeczki okrągłe, mieściły się na podwójnych rzędach talerzy wysadzanych perłami.
Gałązki winogron wraz z liśćmi obwijały się na latoroślach utworzonych z kości słoniowej.
Stosy zamrożonego śniegu ułożono na półmiskach z hebanu. Granaty, dynie i kawony formowały misterne wzgórza na srebrnych podstawach. Dziki z otwartą paszczą tarzały się w sosach korzennych, zające okryte sierścią zdawały się skakać między kwiatami; mięsiwa rozmaicie przyprawne zapełniały muszle.
Ciasta miały kształty symboliczne, a kiedy podniesiono klosze, z półmisków niektórych ulatywały żywe gołębie.
Tymczasem niewolnicy w podpiętych tunikach — przebiegali na palcach. Od czasu do czasu liry zabrzmiały hymnem lub też chór głosów się rozlegał. Zgiełk ludu nieustanny, niby szum bałwanów unosił; się wkoło biesiady i zdał się łączyć z jej gwarem w coraz rozleglejszą harmonję.
Niektórzy przypominali sobie ucztę jurgieltników. Zagłębiono się w marzeniach o szczęściu, a tymczasem słońce zapadało i blade półkole księżyca ukazało się w stronie przeciwnej nieba. W tymże czasie Salammbo, jakgdyby usłyszawszy czyjeś wezwanie, odwróciła głowę; lud, pochłaniający ją wzrokiem, spojrzał za kierunkiem jej oczu.
Na szczycie Akropolu widzieć się dały otwierające drzwi więzienia wykute w skale u stóp świątyni, a w tym ciemnym otworze ukazał się człowiek stojący na progu.
Światło tak go olśniło, że pozostał chwilę jakąś nieruchomy. Wszyscy, poznawszy go, wstrzymywali oddech. Widok tej ofiary miał dla nich coś porywającego, pochylono się, aby patrzeć na niego; kobiety osobliwie pałały chęcią ujrzenia tego strasznego wojownika, który był przyczyną śmierci ich małżonków i dziatek.
Nakoniec postąpił on dalej, a wtedy pierwsze osłupienie znikło. Mnóstwo rąk podniosło się na niego i już go nie widziano więcej.
Schody z Akropolu miały sześćdziesiąt stopni, po których zstępował ten człowiek, jakgdyby porwany gwałtownym z gór potokiem. Trzy razy podskoczył i upadł.


Droga śmierci Mathona.

Z ramion krew mu się sączyła, pierś oddychała ciężko, próbował pozrywać swe pęta z taką siłą, że ręce skrzyżowane na obnażonych lędźwiach nabrzękły niby kawałki porozrywanego węża.
Od miejsca, gdzie był, wiele ulic rozbiegało się przed nim; na każdej potrójny rząd łańcuchów bronzowych przytwierdzonych do bóstw pateckich rozciągał się równolegle od końca do końca; tłum gromadził się około domów, a w środku służebnicy możnych przechadzali się, wstrząsając rzemieniami. Jeden z nich pchnął go silnym ciosem i Matho zaczął iść prędzej. Wszyscy wyciągali ręce przez powstrzymujące ich od niego łańcuchy, wołając, aby im zostawiono więcej miejsca. On szedł dalej potrącany, kłuty, kaleczony przez palce zgromadzonego tłumu. Kiedy przybył na koniec jednej ulicy, ukazywała się druga; wiele razy rzucał się, chcąc gryźć pastwiących się nad nim, lecz umykano prędko, łańcuchy go powstrzymywały, tłumy zaś wybuchały śmiechem z tej niemocy.
Dziecię jakieś rozdarło mu ucho, młoda dziewczyna z pomocą ukrytego w rękawie wrzeciona przebiła mu policzek; wyrywano garściami włosy z jego głowy, kawałki z ciała. Niektórzy laskami, na których uczepiono gąbki nasycone nieczystością, wycierali mu twarz. Z prawej strony gardła wytrysnął strumień krwi, a wtedy szał ostateczny ogarnął pospólstwo. Ten ostatni z barbarzyńców przedstawiał im całe ich wojsko, mścili się na nim za spustoszenia swego kraju, za doznawane trwogi, za swoje sromoty!.. Wściekłość ludu wybuchała, srożąc się coraz bardziej; łańcuchy zbyt wyprężone groziły zerwaniem. Gmin nie czuł razów niewolników odpychających go; wszystkie otwory w murach ścian zatłoczone były głowami.
Nie mogąc dosięgnąć nienawistego wroga, obrzucano go obelgami.
A były to obelgi straszliwe, dzikie, sprośne, połączone z urąganiem ironicznem i złorzeczeniami; a jakgdyby za mało ponosił obecnych męczarni, zwiastowano mu straszniejsze jeszcze kary w wieczności.


Matho.

Głuche wycie zapełniało Kartaginę; z jakąś bezmyślną głupotą powtarzano bezustanku jedną sylabę, jeden dźwięk dziki, wściekły... Od ziemi do szczytu murów drżał lud nagromadzony... i z dwuch stron ulicy zdawał się zbliżać i porywać potępionego w swe olbrzymie ramiona, dusząc go w powietrzu.
Wtedy Matho przypomniał sobie, że kiedyś doznawał już podobnego uczucia. Ten sam tłum na tarasach, też spojrzenia i tenże gniew go ścigał; ale wtedy uchodził wolny, wszyscy ustępowali, bo bóstwo go chroniło. Wspomnienie tej chwili, uprzytamniając się jego pamięci, przygnębiało umysł.
Widma jakieś jawiły się przed nim, miasto wirowało ponad głową, krew płynęła z rany po biodrach, poczuł, że śmierć następuje... kolana się zgięły i upadł zwolna na płyty.
Ktoś z tłumu przyniósł belkę drewnianą, z trójnoga stojącego w przysionku świątyni Melkarta, rozpaloną do czerwoności węglami. Wyciągając ją przez łańcuchy, dotknął rany umierającego... Ciało zaczęło się skwarzyć, wycie ludu zagłuszyło jęk boleści. Nieszczęśliwy porwał się z miejsca.
Jednakże o sześć kroków dalej powtórnie upadł, dalej po raz trzeci i czwarty, a za każdem razem trzeźwiono go tymże samym okropnym środkiem. Wypuszczano na niego rurkami krople wrzącej oliwy, rozsiewano szkło tłuczone pod bose nogi. On przecież szedł dalej. Ale w zakącie ulicy Sateb przyparł do muru pod wystawą sklepu jakiegoś i nie poruszał się dalej.
Wtedy niewolnicy Rady uderzyli nań biczami ze skory hipopotama tak gwałtownie i długo, że frendzle ich tunik skropiły się potem zmęczenia. Matho był nieczuły, aż nakoniec zerwał się znowu i popędził cwałem, szczękając zębami, jak to robią ludzie doznający wielkiego zimna. Przebył liczne ulice, Targowisko jarzyn i wpadł na plac Khamona.
Tam już należał tylko do kapłanów, niewolnicy odsunęli cisnący się lud, zrobiło się przestrzeniej. Matho spojrzał koło siebie i napotkał wzrokiem Salammbo.
Od pierwszego kroku, jaki uczynił potępiony, dziewica powstała i mimowolnie stopniowo za jego przybliżaniem się postępowała na brzeg tarasu. Wkrótce otaczające przedmioty znikły jej z oczu i nie widziała nic więcej tylko Mathona. Jakaś cisza zaległa jej duszę, jakaś przepaść się otworzyła, w której świat cały niknął przed jednem wspomnieniem... jednem spojrzeniem... Ten człowiek, dążący ku niej, nęcił ją ku sobie niewypowiedzianie.
Nie było w jego postaci nie ludzkiego oprócz Oczu; zresztą słup czerwony bezkształtny, zerwane więzy spadały na nogi, ale nie można było rozróżnić żadnych muskułów w tych członkach odartych ze skóry. Usta szeroko otwarte, z zapadłych źrenic wydobywający się płomień, który w tej chwili zdawał się ją pochłaniać... Ten nędzny żył jeszcze i zbliżał się, aż przybył do stóp tarasu.
Salammbo przechyliła się za balustradę, jego okropne źrenice wpatrywały się w nią tak przerażająco... a w jej duszy stanęły wspomnienia tego wszystkiego, co on wycierpiał dla niej. Teraz barbarzyński wojownik konał, a dziewica myślała o nim, gdy w namiocie otulał ramionami jej kibić i szeptał słowa miłości... Ach! ona zapragnęła poczuć jeszcze ten uścisk, usłyszeć jeszcze te słowa. Nie chciała, żeby umierał. W tymże momencie Matho wstrząsnął się okropnie, dziewica wydała krzyk, on upadł i nie powstał więcej...


Śmierć Mathona

Salammbo zemdloną przeniesiono na tron otoczony przez kapłanów. Wszyscy jej winszowali, gdyż to było jej dzieło, wszyscy klaskałi w ręce, tupali nogami, okrzykując jej imię.
Jeden człowiek zbliżył się do trupa; lubo był bez brody, nosił on na ramionach purpurowy płaszcz kapłanów Molocha, a za pasem zatknięty nóż wielki używany do rozbierania święconych mięsiw, zakończony przy rękojeści spatulą złotą. Jednym zamachem rozciął pierś wodza barbarzyńskiego, wyszarpał z niej serce i złożywszy na misie, wzniósł ręce, ofiarując je słońcu. Był to Schahabarim.
Słońce chyliło się już do przezroczystych fal wody, a promienie jego jaskrawo oświecały zbroczone krwią serce, potem zatonęły w morzu, jednocześnie cichły krzyki i z ostatnim ich rozgłosem blask dzienny też zniknął.
Wtedy dopiero od zatoki do laguny, od międzymorza do latarni morskiej, po wszystkich domach i świątyniach powstał zgiełk wielki; kilkakrotnie przerywany wzrastał na nowo sprawiając drżenie murów.
Kartagina znajdowała się niby w spazmach konwulsyjnych z ogromnej radości i nieograniczonych nadziei potęgi...
Narr-Havas, upojony dumą, objął lewą ręką kibić swej oblubieńcy na znak jej posiadania, prawą zaś wznosząc złoty puhar, wychylił go na cześć genjusza Kartaginy...
Salammbo powstała, równie jak jej małżonek, z czarą w ręce, aby ją spełnić także, lecz nagle głowa jej pochyliła się wtył i upadła na stopnie swego tronu blada, sztywna z otwartemi usty, z włosami rozpuszczonemi do ziemi...
Córka Hamilkara nie żyła. Przypłaciła śmiercią dotknięcie się cudownej zasłony Tanity...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Flaubert i tłumacza: Natalia Dygasińska.