Salammbo/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Salammbo |
Podtytuł | Córa Hamilkara |
Wydawca | Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“ |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Polska Drukarnia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Natalia Dygasińska |
Tytuł orygin. | Salammbô |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Wieśniacy z okolicy usadowieni na osłach, lub pieszo, wybladli, zmordowani, strworzeni przybywali do miasta. Uciekali przed armją, która w trzech dniach przebyła drogę z Sikki do Kartaginy.
Zamykano bramy, dojrzawszy zdala barbarzyńców, lecz ci zatrzymali się w środku międzymorza nad brzegiem jeziora. Zrazu nie zdradzali nieprzyjacielskich zamiarów. Wielu owszem zbliżało się z palmami w ręku. Mieszkańcy jednak taką przejęci byli obawą, że ich powitali gradem strzał.
Pomimo tego wielu włóczęgów krążyło pod murami. Zauważono szczególniej niskiego człowieka, osłonionego starannie płaszczem, z twarzą ukrytą zupełnie, który przypatrywał się całemi godzinami wodociągom z taką uporczywością, że można było podejrzywać, iż pragnie tem zasłonić istotne swoje cele. Towarzyszył mu drugi człowiek olbrzymiego wzrostu.
Lecz Kartagina była silnie obwarowana na całej szerokości międzymorza; najprzód głębokim rowem, potem wałem darniowym, a nakoniec murem, szerokim na trzydzieści stóp a wzniesionym na dwa piętra wysoko, w którym mieściły się naprzód stajnie dla trzystu słoni, oraz składy z ich czaprakami, pętami, i żywnością, dalej drugie stajnie dla czterech tysięcy koni, również z zapasami owsa i uprzężą, a nakoniec koszary dla dwudziestu tysięcy żołnierzy z uzbrojeniem i całym rynsztunkiem wojennym.
Nad drugiem piętrem wznosiły się wieżyczki ozdobione blankami, przy których były rozwieszone na hakach tarcze bronzowe.
Ta pierwsza linja murów osłaniała bezpośrednio Malkę, część miasta zamieszkiwaną przez majtków i farbiarzy. Widać tam było porozkładane maty, na których wysechały welony purpurowe, a na placach ustawione piecyki do wygotowania somiury.
Po za murami miasto wznosiło w amfiteatr swoje sześciokątne domy, zbudowane z kamieni, tarcic, głazów, trzciny, skorup i piasku. Śród różnobarwnych mas zieleniały ciemne gaje świątyń, świeciły place publiczne i mnóstwo pokrzyżowanych w różnych kierunkach ulic.
Widać było obmurowania trzech starych dzielnic miasta, które dziś już zniszczone, wznosiły się jeszcze gdzieniegdzie, podobne do olbrzymich skał, lub też formowały ścianę obrośniętą kwiatami, zczerniałą i porysowaną ściekami nieczystości.
Ulice biegły przez rozpadliny tych murów jak rzeki pod mostami. Na środku Byrsy wzgórze a kropo lu nikło wśród licznie rozrzuconych pomników.
Tam były świątynie wspaniałe zdobione kręconemi kolumnami, kapitelami z bronzu, metalowemi łańcuchami, były ostrokręgi z doborowych kamieni opasane lazurem, kopuły spiżowe, wiązania marmurowe, podpory babilońskie, obeliski wsparte na szczytach śpiczastych nakształt przewróconych kagańców. Galerje sięgające do frontów, gzymsy kolumnady, mury z granitu dźwigające dachówki złote. Wszystko to przedstawiało widok cudowny i niepojęty. Znać było tutaj nagromadzone pamiątki minionych wieków i zapomnianych krajów ojczystych.
Po za akropolem na gruncie czerwonym droga Mappalów, otoczona grobowcami, ciągnęła się brzegiem rzeki ku katakumbom. Obszerne zabudowania bogaczów rozlegały się wśród ogrodów, i ta trzecia część miasta, Megara, miasto nowe, zajmowała przestrzeń aż do przylądka, na którym umieszczona była olbrzymia latarnia morska błyszcząca światłem noce całe. Kartagina przedstawiała się uroczo żołnierzom spoczywającym na płaszczyźnie.
Usiłowali zdaleka rozpoznać gościńce i place. Świątynia Khamona naprzeciwko Syssitów miała złotą dachówkę, u Melkarta na lewo od Eschmuna widniały niby gałązki koralowe, ponad niemi Tanita wśród drzew palmowych zaokrąglała swoją miedzianą kopułę. Czarny Moloch wznosił się poniżej studzien w stronie morskiej latarni.
Na frontonach i na szczytach murów, po kątach placów i wszędzie, gdzie oko zasięgło, ukazywały się potworne głowy bóstw olbrzymich lub karłowatych, ze strasznym brzuchem, lub nad miarę spłaszczonych, z otwartą paszczą, rozciągniętemi ramionami, trzymających w rękach widły, łańcuchy lub dziryty. A błękitne morze odbijało to wszystko w głębiach swoich.
Tłumnie zgromadzony lud od rana napełniał gwarem całe miasto. Chłopcy, poruszając dzwonkami, wołali przy łaźniach. Handle z gorącemi napojami zwabiały przechodniów. W powietrzu rozlegał się huk kowadeł, wrzask kogutów białych poświęconych słońcu, ryk zarzynanych wołów. Niewolnicy przebiegali z koszami na głowach, a w głębi portyków ukazywał się czasem kapłan jaki, okryty posępnej barwy płaszczem, z bosemi nogami i w śpiczastej czapce.
Widok Kartaginy drażnił barbarzyńców. O ile ją bowiem podziwiali, o tyle nienawidzili. Pragnęliby byli jednocześnie zburzyć ją i zamieszkać. Lecz cóż mieli począć w porcie wojennym wzmocnionym trzema murami. A do tego, po za miastem z głębi Negary ponad akropolem ukazywał się pałac Hamilkara!...
Wzrok Mathona bezustannie tam był zwrócony. Wdrapywał się na drzewa oliwne, zaglądając w tę stronę przyćmionemi od słońca oczyma.
Wiszące ogrody były opustoszone, drzwi czerwone z czarnym krzyżem zostawały stale zamknięte.
Więcej jak dwadzieścia razy okrążył on szańce upatrując jakiej szpary, którąby mógł się wcisnąć.
Jednej nocy rzucił się w zatokę i przez trzy godziny płynął bez oddechu, a przybywszy do stóp Mappalu próbował wdrapać się na przylądek. Pokrwawił nogi, połamał paznokcie, wreszcie spadł w wodę i musiał powrócić.
Ta niemoc do rozpaczy go doprowadzała. Zazdrościł Kartaginie posiadania w swoich murach Salammbo. Dawna odrętwiałość opuszczała go, a na jej miejsce ogarnął go szalony zapał do czynów. Przechadzał się gwałtownym krokiem po polu z rozognionem licem, płonącemi oczyma i głosem chrapliwym, lub zasiadał nad wodą, wstrząsając piasek swym długim mieczem.
— Popuść cugle twemu gniewowi, jak rumakom, które wóz unoszą — mawiał Spendius — krzycz, przeklinaj, niszcz i morduj wokoło. Niechaj krew łagodzi twą boleść, a ponieważ nie możesz zaspokoić swojej miłości, nasyć twą nienawiść. To cię uleczy.
Mathon objął dowództwo swoich żołnierzy, powtarzał z nimi bezustannie męczące ćwiczenia, a oni szanowali w nim odwagę i niezwykłą siłę. Oprócz te go napawał ich dziwną trwogą, gdyż utrzymywano, że po nocach rozmawia z duchami.
Dowódcy inni ożywiali się jego przykładem i armja bardzo spiesznie się regulowała.
Kartagińczycy w domach swoich słyszeli odgłos trąb towarzyszących manewrom. Nakoniec wszystko było gotowe do ataku.
Chcąc zgnieść barbarzyńców, wypadło, aby dwa oddziały mogły atakować jednocześnie ztyłu, jeden od zatoki Utyckiej, a drugi od góry Wód-Gorących. Ale to było niemożebnem z jedyną Legją świętą wynoszącą do sześciu tysięcy ludzi co najwięcej.
A tutaj była obawa, iż jeżeli się zwrócą ku wschodowi, to się połączą z nomadami, zatamują drogę z Cyreny i cały handel pustyni. Jeżeli się posuną na zachód to Numidja powstanie; nakoniec brak żywności zmusi ich jak szarańczę wcześniej lub później do pustoszenia okolic, to też bogaci mieszkańcy Kartaginy drżeli o swoje włości, pałace i winnice.
Hannon proponował dzikie i niepraktyczne środki na ich pozbycie, radził ogłoszenie znacznej sumy za każdą głowę barbarzyńca, lub użycie machin i statków do zniesienia ogniem ich obozu. Kolega jego Giskon przeciwnie żądał, aby ich zapłacono, lecz ten z powodu swej popularności u ludu, był nienawidzonym przez senat, który obawiając się rządu monarchicznego, starał się zmniejszać wszelki wpływ pojedynczego człowieka.
W Krataginie przebywało wielu ludzi obcej rasy i nieznanego pochodzenia, którzy żywili się wężami i mięczakami. Łapali oni jeże morskie, chwytali hieny, które wypuszczali potem na piaski Megary między grobowe pomniki.
Siedziby tych ludzi zlepione z biota i ze szczątków rozbitych okrętów, były rozrzucone na skalistem wybrzeżu niby gniazda jaskółek. Żyli oni tam bez żadnej władzy ani religji, pomieszani, napół nadzy; bezsilni i dzicy, pogardzeni przez lud, brzydzący się pożywanemi przez nich pokarmami. Jednego rana warty spostrzegły, że znikli wszyscy.
Nakoniec członkowie Wielkiej Rady umyślili pójść sami do obozu barbarzyńców bez naszyjników i przepasek w prostych sandałach tylko; szli wolnym krokiem, pozdrawiając dowódców i pow tarzając żołnierzom, że wszystkie zatargi już skończone, a oni niosą słuszne zadośćuczynienia ich żądaniom. Oglądali po raz pierwszy obóz ten zbliska i zdumieni byli, widząc porządek i zastraszające milczenie, panujące w miejscu chaosu i zamieszania, jakiego się tu spodziewali.
Wysoki wał darniowy otaczał armję chroniąc przed razami pocisków. Ulice były skrapiane świeżą wodą, przez szpary w namiotach wyglądały płowe źrenice błyszczące w ciemności, Broń rozstawiona i tarcze porozwieszane lśniły się jak zwierciadła.
Kartagińczycy szeptali między sobą, uważając, aby czego nie przewrócić swemi długiemi sukmanami. Żołnierze żądali żywności, obowiązując się płacić za nią z przynależnych im pieniędzy. Dostarczono im tedy wołów, baranów, drobiu, owoców suszonych i ziarna oraz ryb wędzonych, owych sławnych skarpiów, które Kartagina dostarczała do wszystkich portów.
Barbarzyńcy pogardliwie obejrzeli te wszystkie dostawy, a szacując ich wartość, dawali za barana cenę gołębia, a za trzy kozy, tyle ile kosztował jeden granat. Ci, co się żywili nieznanemi potrawami, przysięgli, że ich oszukiwano, i powstała wrzawa, a żołnierze dobywali miecze grożąc śmiercią.
Komisarze Wielkiej Rady spisywali liczbę lat, za które należało zapłacić każdemu, lecz okazało się niepodobieństwem sprawdzić, wielu było najętych bowiem jurgieltników, i starszyzna została przerażona niesłychaną sumą, jaką wypadło złożyć. Trzeba było sprzedać zapasy silphium i opodatkować miasta handlowe a tymczasem żołnierze niecierpliwili się. Miasto Tunis brało ich stronę, a bogatsi mieszkańcy, obałamuceni jednocześnie wściekłością Hannona i wyrzutami jego kolegi, usiłowali skłonić obywateli mających jakąkolwiek wzajemność z barbarzyńcami, aby poszli jeszcze raz do obozu dla odnowienia tych stosunków i przyjacielskiego porozumienia. Zdawało im się, że to zaufanie złagodzi nieprzyjaciół; po długim namyśle kupcy, urzędnicy, robotnicy fabryk całemi rodzinami udali się do armji.
Żołnierze dozwolili wejść pomiędzy siebie wszystkim, ale przez jedyne przejście tak wąskie, iż zaledwo czterech ludzi mogło obok siebie postępować. Spendius przy przestąpieniu rogatki kazał ich starannie przetrząsać. Matho obok swego przyjaciela przypatrywał się pilnie, czy w tym stanie nie spotka kogo widzianego przy Salammbo. Obóz stał się podobny do miasta gwarnego. Dwa różne żywioły mieszały się w tym tłumie nieustannie. Jedni ubrani w płótno lub wełnę, w czapkach pilśniowych formy szyszki, drudzy okryci w żelaza i z kaskami na głowach. Pośród służących i przechadzających się przekupniów, krążyły kobiety różnych plemion. Między niemi były brunatne jak dojrzałe daktyle, zielonawe jak oliwki, żółte jak pomarańcze. Sprzedane przez majtków, wybrane w zakładach niewolniczych, porwane karawanom, wzięte przy rabunkach miast; takie, które darzono miłością dopóki miały młodość, obdzielano razami, gdy się po starzały i które w końcu umierały po drodze rzucone wraz z niedołężnemi już bydlętami.
Tutaj małżonki nomadów powiewały sukniami z wielbłądziej sierści płowego koloru, śpiewaczki Cyreny, osłonięte fiołkową gazą z umalowanemi brwiami śpiewały, siedząc skurczone na matach. Stare murzynki z opadniętemi piersiami zbierały na ogień gnój bydlęcy, który wysechał na słomie.
Syrakuzanki strojne były w złote blaszki we włosach, Luzytanki w naszyjniki z muszli, Gallijskie kobiety miały wilczą skórę na swych białych ramionach. Tęgie i zdrowe nagie bębny okryte robactwem i brudem, uderzały przechodniów głowami, lub biegły za niemi jak młode tygrysy gryząc po rękach.
Kartagińczycy przebywali obóz, podziwiając różne nieznane sobie przedmioty, oni biedni byli, zasmuceni i nie mogli ukryć swej niespokojności. Żołnierze klepali ich po ramieniu usiłując niby rozbawić, i przyzywając coraz nowych towarzyszy, wymyślali różne sposoby dla dokuczenia swym gościom, grając w kręgle rzucano niemi tak, aby potłuc im nogi, w walce na pięście rozbijano im szczęki. To znowu straszyli ich procarze swemi procami, wieszczkowie szkaradnemi żmijami, jezdni swojemi końmi. A ci spokojni mieszczanie znosili potulnie te zniewagi, schylając głowy i próbując się uśmiechać. Niektórzy, udając zuchów oświadczyli, że chcieliby być żołnierzami, i na próbę kazano im rąbać drzewo, kulbaczyć muły, lub też zakuwano ich w zbroje i potem taczano niemi jak beczkami po ulicach obozu. Nakoniec kiedy zabierali się do odjazdu, jurgieltnicy wydrzeźniali się, rwąc niby z żalu swe włosy.
Wielu też z nich czy przez przesąd czy z głupoty sądziło, że Kartagińczycy wszyscy w ogóle są niezmiernie bogaci, i gonili za niemi, dopominając się o podarki. Żądali wszystkiego, co tylko im się u nich podobało: pierścienia, przepaski, sandałów, frendzli od sukien, a gdy Kartagińczyk ogołocony ze wszystkiego, wymawiał się: „Nie mam już nic więcej, czegóż chcieć możecie?” — Odpowiadali mu:„Daj swoją żonę“, a inni „daj życie“, wołali.
Obrachunki były powierzone dowódcom, czytane żołnierzom i ostatecznie zatwierdzone. Żądali jednak jeszcze namiotów, przyznano im namioty, później znowu polemarchowie greccy wymagali niektórych z tych pięknych zbroi, które wykończano w Kartaginie, i Wielka Rada wyznaczyła pieniądze na ich zakupienie. Oprócz tego konnica uważała za słuszne, aby Rzeczpospolita wynagrodziła konie utracone w wojnie, a gdy i na to się zgodzono, to wtedy jeden żołnierz utrzymywał, że mu przepadło trzy konie przy jednem oblężeniu, drugi znów — pięć w jednym pochodzie, inny żądał wynagrodzenia czternastu koni. Przeznaczono na to ogiery z Hakamtopylu, ale jurgieltnicy chcieli dostawać gotowe pieniądze, potem jeszcze wymagali, żeby im zapłacano srebrną a nie miedzianą monetą, za wszystkie należne im zboże i to po cenach jakie najwyższe były w czasie wojny, tak, że wypadało za jedną miarę mąki, czterysta razy więcej, niż płacono za worek pszenicy. Takie wymagania były oburzające, trzeba jednak było im się poddać. Natenczas delegowani od żołnierzy i drudzy od wielkiej Rady ugodzili się, stwierdzając umowę przysięgą na Genjusz Kartaginy i Bogi barbarzyńskie. Dopiero z formami i rozwlekłością wschodnią oświadczano sobie grzeczności i wymówki. Lecz żołnierze jeszcze jedno mieli żądanie, a to jako dowód przyjaźni, chcieli oni wymierzenia kary na zdrajców, którzy ich źle usposobili przeciw Rzeczypospolitej. Kartagińczycy udawali, że nie rozumieją tych wymagań, aż ci wyraźnie oświadczyli, że żądają głowy Hannona.
Wysypali się licznym tłumem pod mury miasta wołając bezustannie, ażeby im rzucono głowę suffeta, na której przyjęcie rozpościerali szeroko swe suknie. Wielka Rada byłaby uległa bez wątpienia, gdyby nie ostatnie jeszcze żądanie bezczelniejsze od wszystkich, gdyż barbarzyńcy chcieli za żony dla swoich dowódców dziewic z najznakomitszych rodzin kartagińskich. Był to pomysł Spendiusa uznany w obozie za naturalny i do wykonania łatwy. Tymczasem to zuchwałe życzenia połączenia się z krwią punicką oburzyło lud cały. Oświadczono, że armja nie otrzyma już nic więcej. Powstała wrzawa u barbarzyńców, iż są oszukani i że jeżeli wciągu trzech dni żołd ich nie nadejdzie, pójdą sami zabrać go sobie w Kartaginie.
Pogróżki ich nie były tak bardzo bezzasadnemi, jak to chcieli uważać Kartagińczycy. Hamilkar bowiem najmując jurgieltników czynił im wielkie obietnice, nieoznaczone wprawdzie, ale uroczyste i wielokrotne. Płynąc więc do Kartaginy, mieli prawo spodziewać się nawet, że miasto będzie im oddane, że się podzielą skarbami, a te raz gdy im zaledwo przyznawano żołd zwyczajny, było to smutne rozczarowanie dla ich dumy i chciwości.
Djonizjusz, Pyrrus, Agatokles i inni wodzowie Aleksandra przedstawiali dosyć przykładów cudownego zdobywania fortuny. Herkules, którego Chananejczycy porównywali ze słońcem, służył za cel westchnień wszystkim armjom. Wiadomem było, że prości żołnierze nieraz nosili korony, a wieści o zdobywanych monarchjach rozmarzyły Gallów w cieniu ich dębowych gajów i Etjopa w jego piaskach. Tymczasem był naród zawsze gotowy do zużytkowania dla siebie męstwa innych, tak, że każdy wypędzony ze swego kraju, ojcobójca błąkający się po drogach, świętokradca prześladowany od Bogów, wszyscy nędzarze zrozpaczeni uciekali do portu, gdzie Kartagina werbowała żołnierzy. Dotąd dotrzymywała ona wiernie swoich obietnic, tym razem dopiero skąpstwo sprowadziło na nią groźną burzę. Numidja, Libijczycy, Afryka cała mogła się rzucić na Kartaginę, jedno morze było wolnem jeszcze, lecz stamtąd grozili Rzymianie, i Kartagina, jak człowiek otoczony mordercami, czuła nadchodzącą zewsząd śmierć.
Zwrócono się jeszcze do Giskona. Barbarzyńcy przyjęli jego pośrednictwo i jednego dnia ujrzano spuszczające się łańcuchy i trzy płaskie czółna, które przebywszy kanał Taenia, wpłynęły na jezioro. Na pierwszym ukazał się Giskon. Obok niego na wzniesieniu urządzonem nakształt katafalku ustawioną była ogromna skrzynia z klamrami podobnemi do spadających koron. Dalej zastęp tłumaczy ubranych jak sfinksy z papugą wykłutą na piersiach, przyjaciele, niewolnicy wodza licznie zebrani i bezbronni. Trzy tak napełnione statki zbliżały się wśród okrzyków armji, a kiedy Giskon wylądował, żołnierze wybiegłszy na jego spotkanie, urządzili mu rodzaj trybuny na workach, na którą on wstąpiwszy oświadczył, że nie byłby tu przybył, gdyby, nie miał czem całkowicie ich zaspokoić.
Oklaski tłumu na chwilę przerwały mu mowę. Potem przyganiał postępowaniu Rzeczypospolitej, oraz i jurgieltników, przypisując powód nieporozumień kilku buntownikom, którzy gwałtownością swoją przestraszyli Kartaginę; dobre jej chęci jednak jak najjaśniej okazywał wybór jego dla porozumienia się z nimi, — jego, który był śmiertelnym przeciwnikiem Hannona. Nie powinni byli posądzać ludu o niedorzeczną chęć rozdrażnienia walecznych, ani o niewdzięczność w zapoznawaniu ich zasług; dla tego też Giskon podjął się zapłacić żołnierzom, poczynając od Libijczyków. Ponieważ zaś podano fałszywą listę, więc postanowił jej nie używać całkiem.
Natenczas wystąpili żołnierze kolejno, podnosząc w górę palce na oznaczenie liczby lat swej służby, a wtedy znaczono ich na prawem ramieniu farbą zieloną, pisarze jedni wyrzynali sztyletem znaki na ołowianej blasze, inni zaś czerpiąc w otwartym kufrze zaspakajali należności.
Jeden człowiek zbliżył się też, jak wół ciężkim krokiem.
— Przystąp do mnie — rzekł suffet, — podejrzywając jakieś oszustwo — wiele lat służyłeś?
— Dwanaście lat, — odrzekł Libijczyk.
Giskon wsunął mu palce pod brodę, gdyż wiadomem było, iż zapinka od kaska z długiego używania wyciskała tutaj dwa gruczoły, które zwano rożkami. A mieć takie rożki oznaczało napewno być weteranem.
— Złodzieju — wykrzyknął natychmiast suffet — to czego ci brakuje przy twarzy, powinieneś nosić na ramionach — i rozrywając mu tunikę odsłonił grzbiet pokryty krwawemi wyrzutami. Okazało się oszustwo, gdyż był to włościanin z Hippozarytu. Nastąpiło powszechne oburzenie i oszust został ścięty.
Za nadejściem nocy Spendius, rozbudziwszy Libijczyków, mówił do nich:
— Czy wiecie, że Ligurowie, Grecy, Balearczycy i inni ludzie z Italji po skończonym obrachunku powrócą do swoich domów. Wy tylko musicie pozostać w Afryce bez żadnej obrony. Wtenczas to Rzeczpospolita mścić się będzie. Niedowierzajcie żadnym obietnicom, nie ufajcie im. Dwaj suffetowie są w zmowie i oszukują was. Pomnijcie na wyspę Kościaną i los Ksantyppa, którego wysłano do Sparty na zgniłej galerze.
— Więc cóż tu poradzić? — pytali go strwożeni.
— Bądźcie ostrożni, — odpowiadał Spendius.
Tymczasem dwa dni jeszcze zeszło na obrachunkach z ludźmi Magdalu, Leptis, Hekatompylu, a Spendius znowu począł nurtować między Gallami.
— Uważajcie — mówił im — zaspakajają Libijczyków, potem załatwią się z Grekami, Balearczykami, Azjatami i innymi, was pozostawią na końcu, gdyż jesteście najmniej liczni, i wtedy nie odbierzecie nic i nie ujrzycie nigdy waszej ojczyzny. Brak wam okrętów, więc wymordują was tutaj dla oszczędzenia żywności.
Gallowie, słysząc to, udali się do suffeta. Jeden z nich Autharyt, ten właśnie, który był zraniony u Hamilkara, wystąpił najpierw. Niewolnicy jednak odsunęli go i zniknął odgrażając się zemstą. Wyrzekania skargi wzmagały się coraz bardziej. Najuporczywsi wdzierali się podczas nocy do namiotu Giskona i chcąc go wzruszyć, chwytali go za ręce i kładli je na swe wychudłe ramiona i świeżo zagojone rany.
Część żołnierzy nieopłaconych jeszcze niecierpliwiła się głośno. Ci zaś, którzy odebrali już całkowity żołd swój, żądali jeszcze drugiego dla swych koni. Włóczęgi i banici, ubrani w żołnierskie zbroje, przychodzili, utrzymając, iż są zapomnieni. Co chwila przybywała nowa banda takich tłumów, że aż namioty waliły się pod naciskiem tego mnóstwa, a krzyki ludu ściśniętego między wałami obozu napełniały powietrze. Kiedy zgiełk i wrzawa wzrastały, Giskon opierał się na swojej lasce ze słoniowej kości i nieruchomy spoglądał w morze, zagłębiając palce w swej brodzie. Mathon często porozumiewał się ze Spendiusem, a potem znów stanąwszy naprzeciwko Giskona, wpijał w niego ogniem płonące źrenice, aż wzrok ten bezustanny mieszał starego suffeta. Tymczasem wypłaty ciągnęły się dalej pomimo różnych przeszkód, jakie Giskon był zmuszony wciąż zwalczać.
Grecy naprzykład powstawali na różnicę monety. On jednak dał im takie tłumaczenie, iż oddalili się bez szemrania. Negrowie znów pragnęli otrzymać białe muszelki, któremi handel był rozwinięty w Afryce. Suffet im przyrzekł wysłać po nie do Kartaginy, a oni zgodzili się przyjąć zato gotowe pieniądze.
Ale najlepsze było przyrzeczenie zrobione Balearczykom, którzy dopominali się o niewolnice. Suffet upewnił, że zamówiono dla nich całą karawanę dziewic, lecz sprowadzenie ich wymaga czasu sześciu odmian księżycowych, zatem, jak tylko przybędą, natychmiast — odżywione, strojne, wykąpane w benzoesie odstawi je na okrętach do portu Balearskiego.
Wśród tych zapewnień Zarxas, przyszedłszy już do siebie po przebytej nędzy, piękny i śmiały jak był przedtem, wyskoczył niby kuglarz na ramiona swoich przyjaciół, wołając donośnym głosem:
— A cóż zachowałeś dla trupów pomordowanych tam naszych braci? — i ukazywał w Kartaginie bramę świątyni Khamona.
Ostatnie promienie zachodzącego słońca odbijały się na blachach stalowych jaskrawym połyskiem; a barbarzyńcom wydało się, iż widzą świecące na nich zakrwawione ślady nieszczęśliwych ofiar. Nastąpiły wyrzekania i wrzawa coraz silniejsza. Nie dozwolono przemówić Giskonowi, który po darem nem usiłowaniu ustąpił w głąb swego namiotu i zamknął drzwi za sobą.
Nazajutrz, kiedy wyszedł o wschodzie słońca, ujrzał, iż tłumacze, którzy zwykle spoczywali przed namiotem, nie ruszali się z miejsca, oparci plecami, z nieruchomym wzrokiem, z wyciągniętym językiem i z zsiniałą cerą stali nieżywi. Biała piana spływała z ich nozdrzy, członki zesztywniałe, jak gdyby nagłe zimno przez tę noc jedną zamroziło ich wszystkich. Każdy miał przeciągnięty koło szyi mały sznurek z sitowia. Od tej chwili wzburzenie coraz większe brało rozmiary, przypomnienie morderstwa Balearczyków wzmocniło podmowy Spendiusa. Przypuszczano teraz, że Rzeczpospolita we wszystkiem ich oszukuje. Postanowili raz to zakończyć i pozbyto się najpierw tłumaczy. Zarxas z głową obandażowaną śpiewał pieśni wojenne. Autharyt ostrzył swój wielki miecz.
Spendius jednym podszeptywał jakieś wyrazy, drugim do starczał puginałów. Mocniejsi pragnęli sami sobie płacić, umiarkowani żądali, aby wypłaty szły swoim porządkiem. Nikt teraz nie porzucał na chwilę broni, a cały gniew zwrócił się na Giskona. W hałaśliwej nienawiści, kiedy wywoływali obelgi na starego wodza, słuchano ich cierpliwie, ale gdy tylko najmniejsze słowo za nim kto przemówił, natychmiast zostawał kamienowany, lub jednym zamachem miecza pozbawiony głowy.
Wzniesienie zrobione na przyjęcie suffeta stawało się czerwieńsze od ołtarzy z przelanej na nim krwi. Barbarzyńcy straszniejszymi jeszcze byli po użyciu wina i napojów. Było to nadużycie wzbronione pod karą śmierci w wojsku punickiem, to też oni spełniając czary obracali się ku Kartaginie z urąganiem jej karności. Przypomniano sobie niewolników przybyłych ze skarbem i zaczęto ich mordować.
Słowo: „Uderzaj”, odmienne w każdym języku było przez wszystkich zrozumiane teraz.
Giskon poznał, że ojczyzna go opuściła, przecież mimo jej niewdzięczności, nie chciał jej osławiać. Kiedy mu barbarzyńcy wyrzucali, że ich łudzono obietnicami okrętów, przysiągł na Molocha, że dostarczy ich własnym kosztem, a zrywając swój naszyjnik z niebieskich kamieni rzucił go w tłumy na zakład swojej przysięgi.
Afrykanie żądali zboża podług zobowiązań Wielkiej Rady. Giskon przedstawił im regestra Syssitów, znaczone fioletową farbą na baraniej skórze, wyliczał głośno, co weszło w mury Kartaginy miesiąc po miesiącu i dzień po dniu. Nagle zatrzymał się z wlepionemi w pismo oczyma, jak gdyby w tych cyfrach wyrok swej śmierci zoczył. W istocie senat podstępnie zmniejszył szacunek tych dostaw i zboże, sprzedawane w epoce wojennej najkrytyczniejszej ceniono tak nisko, że nie podobna było temu wierzyć.
— Czytaj dalej — wołano wokoło — czytaj dalej, czyż myślisz nas okłamać nikczemniku?
Suffet wahał się jeszcze przez chwilę, lecz nareszcie skończył swoje sprawozdanie. Żołnierze, rozumiejąc dobrze fałsz, przyjęli jednak za prawdziwe rachunki Syssitów i obfitość panująca w Kartaginie obudziła ich wściekłą zazdrość. Rozbili skrzynię z sykomoru, która była wypróżniona w trzech czwartych częściach; widząc dostawane z niej tak znaczne sumy, sądzili, że jest niewyczerpaną i że Giskon resztę skarbów ukrył w swoim namiocie. Zaczęli rozrywać worki; Matho dowodził, wołając razem z drugimi:
— Pieniędzy! pieniędzy!
Nakoniec Giskon przemówił:
— Niechajże wasz dowódca dostarczy wam tych skarbów.
I zwrócił na tłum rozszalały swe wielkie, żółte oczy i długą twarz bielszą od brody jeszcze. Strzała zaczepiona piórami w uchu jego, sterczała przy szerokiej złotej obrączce, a strumień krwi spływał od tiary po ramieniu starego wodza.
Na znak Mathona, barbarzyńcy rzucili się ku niemu. Giskon wyciągnął ręce, które zostały skrępowane przez Spendiusa. Żołnierz jakiś strącił go po między przewracających worki. Potem rozburzono namiot suffeta, lecz tam nie znaleziono nic więcej nad rzeczy niezbędnie potrzebne do życia, szukając lepiej, napotkali trzy wizerunki Tanity i w skórze małpiej zawinięty kamień czarny upadły z księżyca. Kartagińczycy, którzy mu towarzyszyli, byli to ludzie znakomici, należący wszyscy do stronnictwa wojny. Wywleczono ich z namiotów i zepchnięto w kanał napełniony nieczystościami; tam przywiązani zostali łańcuchami żelaznemi przez środek ciała do niewzruszonych palów i podawano im żywność końcami dzirytów.
Autharyt czuwał nad nieszczęsnymi jeńcami i obarczał ich wyrzutami, a ponieważ oni, nie rozumiejąc jego mowy, nie mogli dawać odpowiedzi, złośliwy Galijczyk rzucał w ich twarze drobnemi kamykami dla wywołania jęków.
Niedługo jednak dziwne osłabienie opanowało armję. Gniew barbarzyńców przemijał a niespokojność wzrastała. Mathon doznawał nieokreślonego smutku, zdawało mu się, że obraził Salammbo, że ci bogacze byli niby cząstką jakąś jej osoby, siedział noc całą nad rowem, w którym byli uwięzieni i mniemał, że jęk ich przypomina mu dźwięki głosu tak mu drogiego.
W obozie tymczasem powstawano przeciw Libijczykom, którzy sami jedni byli zapłaceni, jednak pomimo tej niezgody rozjątrzonej narodowemi uprzedzeniami i nienawiścią osobistą, łączyło ich znowu wspólne poczucie niebezpieczeństwa, w którem nie mogli się rozdzielać. Odwet po takiej zniewadze mógł być straszliwy; trzeba im było uprzedzić zemstę Kartaginy. Narady i projekty zajmowały wszystkich, wszędzie mówiono, ale nikt nie słuchał. Spendius zwykle tak wymowny, dziś na wszelkie przedstawienia kiwał głową przecząco.
Wieczorem nareszcie zapytał od niechcenia Mathona, czy ten nie ma jakich stosunków z miastem.
— Żadnych wcale, — odparł Matho.
Na drugi dzień Spendius pociągnął go na brzeg jeziora.
— Panie przemówił tam — jeżeli posiadasz nieustraszoną odwagę, wprowadzę cię do Kartaginy.
— Jakto? — zapytał Libijczyk niedowierzając.
— Przysięgnij tylko spełniać wszystkie moje rozkazy i postępować za mną bez żadnego wahania.
Na to Mathon wzniósł rękę ku planecie Szabara wołając: „Przed Tanitą przysięgam Ci...“
Spendius ciągnął dalej: Jutro o wschodzie słońca oczekuj mnie przy wodociągu pomiędzy dziewiątym a dziesiątym łukiem, przynieś z sobą drąg żelazny, kask bez kity i skórzane sandały.
Wodociąg, o którym mówili, przerzynający ukośnie całe międzymorze, był wynalazkiem znakomicie udoskonalonym jeszcze potem przez Rzymian. Kartagina, pomimo wzgardy dla wszystkiego z obczyzny, przyswoiła sobie jednak ten nowy pomysł tak samo, jak Rzym przyjął galary punickie. Stanęły więc trzy rzędy łuków jedne nad drugiemi, mające u szczytu dwie głowy, a z dołu podpory marmurowe, dotykały one części wschodniej Akropolu i stamtąd zagłębiając się pod miastem sprowadzały wodę do studzien Megary.
W oznaczonej godzinie Spendius znalazł czekającego nań Mathona. Wtedy uwiązał hak żelazny na końcu grubej liny i rzucił nią nagle jak z procy; hak zaczepił się w murze a oni zaczęli jeden za drugim wdrapywać się do góry. Zaledwie jednak dostali się na pierwsze piętro, dalej niepodobna im było zaczepić haky, które rzucony spadał bezustannie, musieli więc dla wyszukania jakiej dogodnej szczeliny iść po gzymsach, które na każdym rzędzie łuków znajdowali coraz węższemi. Wkrótce lina się zwolniła i parę razy była bliską zerwania. Trudna to była przeprawa, zanim nareszcie dostali się na najwyższą platformę. Spendius od czasu do czasu schylony dotykał swą ręką kamieni.
— To tam — rzekł nakoniec, — zaczynajmy — i dźwigając oszczep przyniesiony przez Mathona zaczęli wyważać jedną płytę kamienną.
W tymże czasie dostrzegli zdaleka grupę jeźdźców cwałujących bez cugli. Złote bransolety błyszczały wśród lekkich fałdów ich okryć. Na czele tego odziału galopował człowiek z kitą piór strusich na głowie i z lancą w każdej ręce.
— Narr-Havas — wykrzyknął Matho.
— Mniejsza o to — mruknął Spendius i skoczył w otwór zrobiony przez wyważenie płyty.
Następnie Matho próbował wypchnąć jeden z bloków, lecz z braku miejsca niepodobna mu było poruszyć łokciami.
— Idź dalej — mówi Spendius, — my tutaj powrócimy zaraz. I szli według kierunku ujścia wody. Byli w niej zanurzeni do pasa i wkrótce stracili grunt pod stopami; musieli płynąć. Kanał był tak wąski, że się ustawicznie trącali o jego ściany, a woda płynęła prawie pod samą płytą tak, że kamień odrapywał im twarze.
Nagle bieg jej porwał ich z sobą. Ciężkie grobowe powietrze przygniotło im piersi, zsunęli głowy na ramiona, ścisnęli kolana i wyciągnięci, zduszeni, chrapiący, prawie nieżywi lecieli jak strzały wśród zmroków. I znowu otoczyła ich zupełna ciemność, obfitość wód podwoiła się znacznie, czuli, że lecą w jakąś przepaść. Kiedy po chwili wypłynęli na powierzchnię, musieli pozostać czas jakiś leżąc nieruchomo i wdychając z upojeniem powietrze; przed niemi ciągnęły się szeregi arkad rozdzielających małe sadzawki przepełnione wodą. Małe otwory w suficie przepuszczały bladawą jasność, która odbijała się w falach wody jak kręgi świetlane, a ciemność panująca wkoło powiększała przestrzeń do nieskończoności. Najmniejszy odgłos wywoływał donośne echo.
Spendius i Matho płynęli pomiędzy arkadami dalej. Dwa rzędy maleńkich sadzawek znajdowały się równolegle z obydwóch stron. Oni wśród nich błądzili, kręcili się i wracali bezustannie. Nakoniec poczuli ziemię pod nogami, był to bruk galerji ponad studniami.
Wtedy postępowali z wielką ostrożnością, dotykali ścian, szukając wyjścia jakiego; lecz nogi im się tak ślizgały, że wpadali czę sto w próżne zagłębienia. Podnosili się z trudnością i znowu utykali, a to wszystko więcej męczyło, aniżeli pływanie w wodzie. Oczy się im zamykały mimowolnie i umierali prawie ze znużenia.
Spendius nareszcie uczuł pod ręką kratę, która, popchnięta silnie, ustąpiła, i wtedy ujrzeli się na stopniach schodów. Drzwi z bronzu znajdowały się u góry. Sztabę zamykającą usunęli rękojeścią puginału i świeże powietrze wionęło na nich.
Noc cicha, milcząca i niedościgła wyniosłość niebios rozwinęła się przed niemi. Ciemne drzew bukiety rozrzucone pomiędzy murami, stały nieruchome. Miasto było pogrążone w spoczynku, tylko gdzieniegdzie ogniska strażników świeciły jak upadłe gwiazdy.
Spendius, który przebył trzy lata w ergastuli, nie znał dobrze położenia miejsca, a Mathon sądził, że idąc do pałacu Hamilkara wypada udać się na lewo przez Mappale.
— Nie — odrzekł Spendius — prowadź mnie do świątyni Tanity.
Matho chciał mówić.
— Pamiętaj na przysięgę twoją — rzekł były niewolnik — ukazując ręką świecącą planetę Szabara.
I Matho w milczeniu postąpił ku Akropolu.
Czołgali się wzdłuż płotów kaktusowych otaczających ścieżki. Woda spływała z ich odzieży i członków. Wilgotne sandały nie czyniły żadnego szmeru. Spendius, z oczyma iskrzącemi jak dwie pochodnie, przeglądał po każdym kroku zarośla i postępował za Mathonem, trzymając ręce na dwuch puginałach zwieszonych przy rzemiennym pasku.