Salammbo/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Salammbo |
Podtytuł | Córa Hamilkara |
Wydawca | Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“ |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Polska Drukarnia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Natalia Dygasińska |
Tytuł orygin. | Salammbô |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Wyszedłszy z ogrodów, nasi dwaj awanturnicy znaleźli się przed murem otaczającym przedmieście Megarę, wynaleźli w nim szparę, którą się przesunęli.
Tutaj grunt, coraz wznioślejszy, formował rozległe wzgórze odsłonione zupełnie.
— Teraz — rzekł Spendius — nie lękaj się niczego, ja dotrzymam swojej obietnicy... i — przerwał namyślając się chwilę, jak gdyby dobierał wyrazów: „Czy przypominasz sobie, gdy na tarasie u Salammbo przy świetle jutrzenki ukazywałem ci Katarginę? Wtedy posiadaliśmy siłę, lecz ty nie chciałeś mię słuchać!... — i dalej uroczystym głosem zawołał: Panie mój, w świątyni Tanity znajduje się owa święta tajemnicza zasłona z niebios pochodząca, która okrywa boginię!
— Wiem o tem — rzekł Matho.
— „Zasłona ta jest najwyższą świętością, stanowi część samej bogini, zawiera w sobie bóstwo!! Kartagina jest silną dla tego, iż posiada zasłonę Tanity, i schylając się do ucha Mathona szepnął: „A ja poprowadzę ciebie, ażebyś uniósł z sobą tę zasłonę”.
Matho odwrócił się ze wstrętem. — Odstąp odemnie — zawołał — szukaj innego, bo ja nie chcę pomagać ci w tej ohydnej zbrodni.
— Ależ Tanita jest ci nieprzyjazną — zaczął znowu Spendius. — Ona ciebie prześladuje i ty zginiesz pod jej gniewem. Możesz się pomścić, możesz ją zmusić do uległości, a sam zostać niezwyciężonym i nieśmiertelnym.!...
Mathon spuścił głowę, słuchając dalej kusiciela, który mówił: — My musimy przepaść, armja upadła z osłabienia, nie ma nadziei ani w ucieczce, ani w pomocy, ani w przebaczeniu. Czyż wypada obawiać się kary Bóstwa zato, iż pragniesz posiadać siłę wrogów. Czyż to nie jedno jest ginąć w nędznej porażce, kryjąc się za krzaki, albo też w pośród obelg pospólstwa w płomieniach stosu? wszakże możesz wejść z triumfem do Kartaginy wśród orszaku kapłanów korzących się przed tobą, możesz wtedy podług swej chęci złożyć sam zasłonę Tanity w jej świątyni..... Tylko dziś zabierz ją stamtąd.
Dziwne uczucie opanowało Mathona, pragnąłby, nie dopuszczając się Świętokradztwa, posiadać ten boski talizman, pragnął wmówić w siebie, że bożyszcze nie dozwoli zerwać zasłony, a może jednak udzielić jej siły. Zresztą nie zagłębiał się w dalsze rozumowania.
— Idźmy, — wyrzekł prawie machinalnie i postąpili w milczeniu dalej.
Droga coraz się wznosiła, prowadząc ku zabudowaniom. Zakręcili w wąskie i ciemne uliczki, gdzie żelazne kraty strzegły pozamykanych wejść. Wielbłądy na placach przeżuwały ściętą trawę, a oni zaś przeszedłszy pod galerją otoczoną drzewami, przyjmowani głośnem szczekaniem psów, wstąpili w przestrzeń rozjaśnioną cokolwiek i poznali zachodnią stronę Akropolu.
Na dole Byrsy wznosiła się jakaś czarna masa, to była świątynia Tanity, którą wraz z jej pomnikami, ogrodem i dziedzińcami otaczał niski mur ułożony z kamienia. Spendius i Matho z łatwością go przebywszy, znaleźli się w lasku jaworowym, który chronił od zarazy i niezdrowych wyziewów. Tu i owdzie rozrzucone mieściły się tam altanki przekupniów handlujących miksturami, wonnościami, odzieżą, którzy też sprzedawali małe placuszki w kształcie półksiężyców oraz wyobrażenia Bogini i świątyń rzeźbione w alabastrze. Tutaj już dwaj bezboźnicy śmielej postępowali, wiedząc, że w czasie bezksiężycowych nocy, zawieszano zwykle wszelkie obrzędy.
Jednakże Matho zwolnił kroku, wahając się przed wstąpieniem na trzy hebanowe stopnie wiodące do drugiego przedziału.
— Idźże dalej, — rzekł Spendius.
Przepyszne drzewa granatów, migdałów, cyprysów i myrty, nieruchome jak gdyby z bronzu, otaczały Ścieżkę brukowaną niebieskiemi kamykami; omdlewające róże zwieszały wonne kielichy. Przybyli przed otwór podłużny zamknięty kratą.
Tam Matho, przestraszony panującem milczeniem, rzekł do Spendiusa:
— Czy wiesz, że tutaj łączą się wody słodkie z gorzkiemi?
— Widziałem ja to już w Syryjskiem mieście Mafuga, — odparł były niewolnik i postąpił po sześciu srebrnych stopniach schodów prowadzących do trzeciego oddziału.
Olbrzymi cedr zajmował cały środek tego miejsca, ale gałązki cedru nikły okryte mnóstwem naszyjników i kawałków materji, zawieszanych tutaj przez pobożnych; stamtąd po kilku krokach dostali się do samej świątyni.
Dwa przedsionki z kolumnami wspartemi na niskich słupach, tworzyły wieżę kwadratową zdobną półksiężycem. W rogach przedsionków i w czterech stronach wieży umieszczone były czary pełne woniejących kadzideł. Granaty i bluszcze wspinały się po kapitelach, arabeski, hieroglify wysadzane perłami zdobiły ścianę a misterne ze srebra ogrodzenie formowało półkole przed spiżowemi schodami prowadzącemi z przedsionka. Przy samem wejściu pomiędzy posągiem ze złota i drugim ze szmaragdów, wznosił się ostrokrąg kamienny.
Matho, ustępując na bok, ucałował pobożnie swą prawą rękę.
Pierwsza komnata bardzo wysoka, miała sklepienie zasiane licznemi otworami tak, że podniosłszy głowę, można było zobaczyć gwiazdy. Naj ścianach w trzcinowych koszykach nagromadzone były stosy włosów z głów i bród, pierwsze ofiary młodzieńców. Na środku zaś okrągłego przybytku była umieszczona postać ogromnej kobiety z brodą, ze spuszczonemi powiekami, z uśmiechem na ustach, ze skrzyżowanemi na swem łonie rękoma, które bywały całowane przez tłumy pobożnych.
Dalej nasi wędrowcy wyszli znów na wolne powietrze przez korytarz, w którym mały ołtarzyk zasłaniał sobą drzwi z kości słoniowej.
— Nie pomyślałeś o tem — rzekł Matho, — przedsięwzięcie jest niepodobnem. Wracajmy.
Spendius jednak badał jeszcze mury. On pragnął dostać zasłony nie dla tego, ażeby wierzył w jej cudowność, gdyż uznawał tylko Wyrocznie, ale że był przekonany, iż Kartagińczycy, pozbawieni tej świętości upadną na duchu. Teraz, wyszukując przejścia, cofnął się nieco. Ujrzeli wśród gajów terebintu budynki szczególnego kształtu. Gdzieniegdzie wznosił się tutaj kwadrat kamienny, wielkie jelenie błądziły swobodnie, depcąc jodłowe szyszki rozsiane po ziemi. Przybyli teraz pomiędzy dwie długie galerje ciągnące się równolegle. Szeregi małych komórek otwierały się przed niemi. We wnętrzach widać było porozwieszane na cedrowych słupach tamburina i cymbałki. Kobiety uśpione spoczywały na rozciągniętych matach. Ciała ich napojone wonnemi maściami wydawały zapach kadzideł, były zaś tak utatuowane, obwieszone naszyjnikami, obrączkami, umalowane cynobrem i antymonem że gdyby nie jednostajny oddech poruszający ich piersi, możnaby je było wziąć za bożyszcza rzucone o ziemię.
Dalej w fontannie ocienionej lotusem pływały ryby podobne do tych, które były w ogrodzie Salammbo; w głębi zaś przy ścianie wznosiła się winna latorośl, której gałązki i grona były ze szmaragdów. Połysk drogich kamieni wśród malowanych kolumn rzucał dziwaczną grę świateł na oblicza uśpionych. Matho zaledwie oddychał w gorącej atmosferze, jaka panowała w tych ogrodzeniach cedrowych wśród wszystkich symbolów obfitości, wśród zapachów i oddechów On pośród tych zdumiewających cudów myślał o Salammbo. Porównywał ją do bogini samej, a uwielbienie wzrastało w jego piersiach, myśl unosiła się wysoko ponad ogromne lotusy przeglądające się w głębinach wody. Spendius tymczasem obliczał sobie, wieleby to pieniędzy można zyskać, sprzedawszy tyle pięknych kobiet i szybkim rzutem oka szacował wartość złotych naszyjników. Zbadawszy, że niepodobna tak z tej jak i z tamtej strony dostać się do wnętrza świątyni, powrócili do pierwszej komnaty; tam podczas nowych poszukiwań Spendiusa, Matho gorąco modlił się do Tanity, błagał, aby nie dopuściła popełnienia świętokradztwa i starał się zjednać ją sobie pieszczotliwemi słowy.
Spendius przecież dopatrzył ponad drzwiami wąski otwór.
— Stań tutaj — rzekł do Mathona, opierając go plecami o mur, a potem postawiwszy jedną nogę na jego ramieniu, drugą na głowie, dostał się do otworu, wsunął tam swą wątłą postać i zniknął. Wkrótce Matho uczuł spadający na ramię sznur, który jego towarzysz miał owinięty przy pasie przed spuszczeniem się do studzien i uchwycił go dwiema rękami, poczem dostał się za Spendiusem do wielkiego zaćmionego przybytku bogini.
Podobne nadużycie było rzeczą tak nieprzypuszczalną, iż nie obmyślano nawet środków obronnych. Bojaźń więcej, jak straże i zamki, strzegła świątyń tajemniczych.
Matho też za każdym krokiem spodziewał się paść nieżywym.
Ale tymczasem bezpiecznie zbliżali się obadwaj do małego światełka błyskającego wśród ciemności. Pochodziło ono od lampy zapalonej w muszli na piedestale posągu ubranego w czapkę Kabirów. Diamentowe gwiazdy rozsiane były po długiej błękitnej szacie, a długie łańcuchy przywiązywały tę postać do ściany.
Matho powstrzymał okrzyk, szepcąc tylko: — To ona — to ona.
Spendius ujął lampę, żeby rozświecić przestrzeń.
— Ach zdrajco, — mruczał Libijczyk, jednakże szedł za nim.
Miejsce, w którem się znajdowali, zawierało w sobie czarno malowane wyobrażenie niewiasty... Nogi spadały przez całą wysokość ściany. Korpus zajmował przestrzeń sufitu. Ze środka zwisało na cienkiej nici olbrzymie jaje, a głowa przechodziła przez drugą Ścianę aż na pochyłe płyty posadzki, w które ta potworna postać wpinała swoje palce.
Ażeby się rozejrzeć lepiej, dwaj bezbożnicy odchylili nieco dywanowych obić, lecz wiatr zawiał i światło im zagasło.
Wtedy błądzili znowu wśród długich architektonicznych zakrętów, aż poczuli coś szczególnie miękkiego pod stopami. Małe iskierki migotały po ziemi tak, że mogłoby się zdawać, iż stąpają wśród rozrzuconych jarzących węgielków. Spendius dotknął posadzki i rozpoznał, że była starannie wysłana rysią skórą. Jednocześnie uczuli rodzaj grubego sznura, który wilgotny i zimny prześlizgał się pod ich nogami. W tejże chwili blade światło poranku, wpadające przez otwory w ścianach, dozwoliło rozpoznać wielkiego czarnego węża, który się zwinął i zniknął.
— Uchodźmy! — wykrzyknął Matho. — Ona tu przebywa, przeczuwam jej obecność.
— Ależ nie, odrzekł Spendius — świątynia jest zupełnie próżną.
Wkrótce olśniewające światło zmusiło ich spuścić powieki; spostrzegli wtedy z przerażeniem około siebie niezliczone mnóstwo zwierząt wychudłych, zadyszanych z najeżonemi szponami, zgromadzonych tutaj w przestraszającym nieładzie. Były tam węże z nogami, skrzydlate ryby z ludzkiemi głowami, które pożerały owoce, kwiaty więdły w paszczach krokodylich, słonie z podniesioną trąbą patrzały w lazurowe niebo dumnie, niby orły.
Niesłychane usiłowania zdołały przetworzyć członki tych wszystkich stworzeń w przerażający sposób. Rozwarte ich paszcze wciągały powietrze, jak gdyby oddając dusze, które, zdawało się, iż z tych doczesnych przytułków uszły gdzieś w inne światy, niby liście z rozpękniętego pączka zostawiając tylko pustą formę w tej sali.
Dwanaście globusów z błękitnego kryształu było rozmieszczonych wokoło na grzbietach potwornych tygrysów. Wypukłe ich jak u ślimaków źrenice i grube grzbiety zwracały się z wysileniem w głąb przybytku, gdzie na rydwanie ze słoniowej kości świetniała Rabbetta, wszechpotężny pierwiastek wszelkiej obfitości, ostateczna doskonałość. Okrytą ona była piórami, łuską i ptastwem swobodnie wzlatającem. W uszach jej wisiały dwa srebrne cymbałki uderzające po policzkach. Wielkie nieruchome oczy wzniecały trwogę, a pyszny olbrzymi diament wprawiony w czoło, jako symbol rozpusty, napełniał blaskiem przybytek, odbijając się ponad drzwiami w zwierciadłach z blachy czerwonej.
Matho postąpił krok jeden, gdy nagle płyta posadzki ugięła się pod jego stopami. Kryształowe kule zaczęły się obracać, potwory ryczały żałośnie.
Muzyka powstała taka melodyjna i szumna, jak gdyby harmonja z gwiazd spływająca. Burzliwy duch Tanity napełniał wszystko. Ona to miała się ukazać i przybyła zdumiewająca, olbrzymia z otwartemi ręoma.
Natychmiast potwory umilkły, kręcące się globusy stanęły nieruchome, posępne tony brzmiały czas jakiś w powietrzu, aż wreszcie nastała cisza i światła przygasły.
— Gdzie zasłona? — zawołał Spendius.
Lecz nigdzie jej dostrzec nie mogli. Daremnie szukać, bo i gdzieby ją znaleźć? Czy przez kapłanów przechowaną zostaje? Matho doznał bolesnego rozczarowania i osłabł w swej wierze.
— Pójdź tędy, — szepnął mu Spendius, który jak gdyby wiedziony przeczuciem pociągnął Mathona za rydwan Tanity, gdzie wąskie przejście dzieliło ścianę od góry do dołu.
Tą drogą dostali się do świątyni małej, okrągłej i tak urządzonej, iż była podobna do wydrążonej kolumny. Na środku leżał wielki kamień pół okrągły jak tamburino; światło błyszczało nad nim, figura hebanowa stała zdala, wznosząc dwie ręce i głowę, a nad tem wszystkiem rozpostarty, rzekłbyś, obłok mglisty zasiany gwiazdami, wśród których dawały się widzieć wyobrażenia różnych postaci Eschmuna Kabirów, niektóre potwory, święte zwierzęta Babilończyków i inne całkiem nieznane. Byłto niby płaszcz otaczający postać bóstwa rozwieszony na ścianie, barwy jednocześnie niebieskawej jak noc, żółtej jak jutrzenka, purpurowej jak słońce, przezroczysty, powiewny, błyszczący, nieuchwytny.
To cudowny płaszcz bogini, owa święta zasłona, której nikt oglądać nie śmiał.
Dwaj awanturnicy trwogą przejęci, pobledli.
— Zabierz ją, — szepnął w końcu Matho.
Spendius bez wahania, wspierając się nogami na bożyszczu odczepił welon i puścił go na ziemię.
— Uchodźmy — rzekł Spendius — lecz towarzysz jego w zamyśleniu utopił nieruchomy wzrok w posadzkę, aż dopiero po chwili wykrzyknął:
— A gdybym udał się do niej! Nie strwoży mnie już jej piękność, bo nie ma siły nademnie! Wszakże nie jestem zwykłym śmiertelnikiem, pójdę w płomienie... przepłynę morze... Szał mnie unosi daleko. Salammbo, Salammbo, jestem twoim!
Dźwięk jego mowy jak grzmot się rozlegał; on sam wydawał się Spendiusowi wyższym i dziwnie zmienionym. W tej chwili dały się słyszeć jakieś kroki, drzwi się otworzyły a w nich zjawiła się postać kapłana w śpiczastej czapce z wytrzeszczonemi oczyma..... Zanim jednak zdołał uczynić ruch jakikolwiek, Spendius uprzedzając go, jednym zamachem utopił w jego sercu puginał swój. Głowa kapłana upadła bez jęku na płyty posadzki.
Nieruchomi jak widma, stali jeszcze chwil kilka, nasłuchując. Lecz nic nie było słychać prócz szmeru wietrzyka wpadającego przez drzwi otwarte.
Temi drzwiami, prowadzącemi na wąski kurytarz, Spendius puścił się pierwszy, Matho za nim, aż znaleźli się pośród trzeciego okręgu, gdzie były mieszkania kapłanów. Wypadało dostać się poza te cele, aby wyjść na krótszą drogę. Spieszyli, jak tylko mogli. Spendius podbiegł na brzeg fontanny i obmył skrwawione ręce.
Kobiety pogrążone były w śnie głębokim. Na winogradzie błyszczała szmaragdowa rosa. Oni uchodzili coprędzej.
Pomiędzy drzewami ktoś gonił za niemi. Matho niosący zasłonę czuł się pochwyconym lekko z tyłu. Była to ogromna małpa, jedna z przebywających swobodnie wśród obwodów świątyni, która, jak gdyby przeczuwając popełnioną zbrodnię, czepiała się płaszcza. Jednak nie śmieli jej odpędzać, lękając się powiększenia krzyków. Wkrótce uspokoiła się sama, biegnąc tylko w skokach obok awanturników, aż w końcu jednym susem skoczyła w głąb lasku palmowego. Oni zaś, wyszedłszy z ostatniego obwodu, skierowali się wprost do pałacu Hamilkara. Spendius bowiem uznał, że daremnem byłoby opierać się Mathonowi.
Przeszli ulice Garbarzy, plac Motumbala i targowisko jarzyn, na jednym zakręcie jakiś człowiek przestraszył się blaskiem bijącym od nich.
— Ukryj zasłonę, — przemówił Spendius. Potem już ludzie, krążąc wokoło, nie dostrzegali ich wcale. Nakoniec rozpoznawano domy Megary.
Latarnia zbudowana na szczycie przylądka, rzucała w przestrzeń jaskrawe światło. Pałac zaś ze swemi balkonami rysował się wśród ogrodów, jak potworna piramida. Wszystko zachowało ślady uczty jurgieltników, parki zrujnowane, wydeptane grzędy bramy Ergastul pootwierane. Nikogo nie dojrzano ani przy kuchniach, ani przy lamusach. Dziwna była ta cisza przerywana tylko niekiedy przerażającym rykiem słoni targających swe pęta i rozjaśniana jedynie światłem latarni ukazującej gdzie gorzał stos aloesowy.
Matho powtarzał bezustannie: — Gdzie ona jest — gdzie ona? prowadź mnie do niej....
— Ależ to szaleństwo, — odpowiadał Spendius. Córa Hamilkara zwoła niewolników i ty mimo swej siły zginąć musisz.
— Pomimo tego jednak przebyli schody galerjowe, a Matho podniósłszy oczy, ujrzał w górze jasność łagodną i promienistą. Spendius usiłował go zatrzymać, lecz on rzucił się gwałtownie na dalsze schody i przybywszy w miejsce dostrzeżone, przypominał sobie niedawną przeszłość. Tutaj zachwycająca dziewica śpiewała pośród zdumionych biesiadników, stąd znikła, tu się ukazała, a on odtąd błądził już ciągle myślą po tych miejscach. Teraz niebo nad jego głową płonęło ogniem. Morze przepełniało horyzont, zdawało mu się, że coraz jaśniejsza przestrzeń go otacza... A on postępował dalej z tą dziwną lekkością, jakiej zwykle się doświadcza we śnie. Szelest sprawiony wlokącym się po kamieniach welonem, przywiódł mu na pamięć nowo nabytą potęgę; lecz Matho, nadużywszy ufności swojej w tę siłę, nie wiedział już co czynić dalej. Niepewność go trwożyła. Od czasu do czasu wciskał twarz swoją w kwadratowe otwory zamkniętych pomieszkań i sądził, że widzi ludzi uśpionych.
Ostatnie piętro mniej obszerne tworzyło sześcian na szczycie tarasów. Matho okrążył je zwolna. Mleczne światło napełniało liście z talku, które powprawiane w otwory ścian, symetrycznie rozłożone podobne były w ciemności do równoległych sznurów pereł. Młodzieniec rozpoznał czerwoną bramę, a serce silniej uderzyło w jego piersi. Chciałby uciekać, pchnął drzwi, które się rozwarły. Lampa w kształcie galery zawieszona, płonęła w głębi komnaty, a trzy promienie wydobywające się z tej srebrnej łodzi drżały po wysokich stropach pokrytych czerwonem malowidłem w czarne pasy, posadzka przedstawiała deseń ułożony z małych belek, złoconych i wysadzanych ametystami i topazami. Przy wielkiej ścianie komnaty widać było łoże z białych rzemieni, na którem wznosiły się łuki podobne do muszli; z łoża spadała aż do ziemi jakaś szata, przed niem zaś była umieszczona wanna agatowa w kształcie owalnej sadzawki, na brzegu której stały pantofelki naśladujące skórę węża i czara alabastrowa. Ślad wilgotnej stopy widniał na posadzce, przepyszne wonie rozchodziły się dokoła.
Matho dotknął płyt wysadzonych złotem, perłową masą i kryształem, a pomimo gładkości posadzki zdawało mu się, że nogi jego grzęzną w piasku. W tejże chwili zobaczył poza srebrną lampą kwadrat z lazuru zawieszony w powietrzu na czterech sznurach i zbliżył się doń schylony, przejęty zdumieniem. Skrzydła czerwonaków oprawne w rączki koralu czarnego, służyły do omiatania kurzu z cezdrowych szkatułek i spatul ze słoniowej kości. Na rogach antylopy zaczepione wisiały pierścionki i bransolety a piękne wazony gliniane napełnione różami wystawione były ku słońcu przy kratach zastępujących dzisiejsze okna.
Matho kilka razy potknął się, gdyż posadzka zniżała i podwyższała się, tworząc niby przedziały oddzielnych apartamentów. W głębi srebrna balustrada otaczała miejsce zasłane kwiecistym dywanem. Młodzieniec zbliżył się do łoża wiszącego, przed którem hebanowy stołek służył do wstępowania.
Z tego łoża, znajdującego się w cieniu, widać było tylko róg czerwonego materacu ze spoczywającą nań maleńką nóżką. Matho przysunął ostrożnie lampę. Dziewica spała z twarzą ukrytą w dłoni, z drugą ręką spuszczoną niedbale. Obfite sploty jej włosów zaściełała wezgłowie tak, że zdawała się spoczywać na posłaniu z piór czarnych a obszerna biała tunika spadała w licznych fałdach aż do stóp, osłaniając całą postać.
Na wpół przymknięte powieki pozwalały dojrzeć jej oczy, firanki wyciągnięte prostopadle rzucały niebieskawą barwę a lekki oddech uśpionej zdawał się wzruszać sznurami, kołyszącemi zlekka w powietrzu to łoże.
Wielki mustyk brzęczał ponad niem. Matho stał jak przykuty, trzymając w ręku światło w srebrnej galerze, gdy wtem mustyk wpadł w płomień i przerywając swe jednotonne brzęczenie rozbudził Salammbo.
Ogień przygasł natychmiast i tylko wahające się błyski lampy migały po ścianach. Dziewica zdumiona milczała chwilę, aż wreszcie rzekła:
— Co to jest?
Matho odpowiedział:
— To welon bogini.
— Welon bogini! — zawołała Salammbo i z przerażeniem pochyliła się naprzód cała drżąca. On dodał:
— Szukałem go dla ciebie w głębi przybytku, patrz!...
Zasłona rozwinięta lśniła tysiącem promieni.
— Czy pamiętasz — mówił dalej Matho, — wszakże zjawiałaś się w nocnych snach moich, lecz nie rozumiałem niemego rozkazu twych oczu!
Tu dziewica zstąpiła na stołek hebanowy, on zaś mówił:
— Gdybym cię był pojął, spieszyłbym do ciebie już dawniej, odstąpiłbym armji a nie Opuszczał Kartaginy. Na rozkaz twój poszedłbym przez otchłanie Hadrumetu w straszne krainy ciemności, lecz przebacz, ciężar jakiś przytłaczał i krępował ducha mojego, aż nakoniec rozbudziłem się, zapragnąłem widzieć ciebie... Gdyby nie wola bogów, nie byłbym się na to ośmielił. Teraz zaś uchodźmy, pójdź ze mną... a jeżeli ty chcesz, to ja zostanę z tobą. Bo i czegóź jeszcze szukać będę? Niech tylko dusza moja rozpłynie się w twoim oddechu, niech wargi spalę dotknięciem twej ręki!...
Dzień już świtał, blade zielonawe światło zabłysnęło przez liście z talku. Dziewica, omdlewając prawie ze wzruszenia, wsparła się na poduszkach łoża.
— Kocham ciebie! — wykrzyknął Matho.
Ona szeptała zcicha:
— Daj mi zasłonę, — i oboje zbliżali się ku sobie.
Salammbo, okryta powłóczystą białą szatą, postępowała z utkwionemi w welon wielkiemi swemi oczyma. Matho spoglądał olśniony wspaniałością jej postaci. Podawał welon, starając się owinąć nim dziewicę, która wyciągnęła ręce, lecz ta nagle stanęła nieruchoma i tak chwilę patrzyli na siebie w osłupieniu. Aż ogarnął ją wstręt niepojęty, podniosła oczy, otworzyła usta, zadrżała. Pochyliła się, aby uderzyć w patery spiżowe, wiszące obok materaca i wołała z całej siły:
— Na pomoc, na pomoc, precz świętokradco, przeklęty, bezbożny. Do mnie Taanach, Kroûm, Eva Micipsa, Schaoûl!
Postać przestraszonego Spendiusa ukazała się w framudze między czarami glinianemi, wołając:
— Uciekaj, już biegną!
W tejże chwili powstał wielki zgiełk na schodach i tłum ludzi, kobiet, służących, niewolników wpadł do komnaty, niosąc oszczepy, maczugi, kordelasy, puginały. Na widok nieznajomego w tem miejscu, wszyscy stanęli jakby odrętwieli z przerażenia. Służebne wydały żałobne wycia, eunuchy pobledli na swej czarnej skórze.
Matho stał za balustradą osłonięty welonem, podobny do zjawiającego się wśród gwiaździstego firmamentu boga. Niewolnicy rzucili się na niego, córka Hamilkara wstrzymała ich — Nie dotykajcie, to jest płaszcz bogini, a postąpiwszy sama ku młodzieńcowi wyciągnęła rękę i mówiła donośnie:
— Przekleństwo tobie za zrabowanie Tanity! Nienawiść, pomsta, rzeź i cierpienie niechaj cię ściga. Niechaj Gurzil, bóg wojny, zniweczy ciebie. Niechaj Mastiman, bóg umarłych cię zdusi i niech cię spali ten, którego nie śmiem wymienić!!!
Matho wydał okrzyk, jak gdyby mu miecz pchnięto w serce. A ona powtarzała kilkakrotnie „precz uchodź stąd, precz”.
Tłum służebników rozstąpił się, a wojownik ze spuszczoną głową przeszedł zwolna wśród nich. Przy drzwiach zatrzymał się jeszcze, gdyż bogate frendzle zasłony zaczepiły się o złote gwiazdy na płytach posadzki; oderwał je silnem pociągnięciem ręki i wyszedł.
Tymczasem Spendius chronił się, przeskakując tarasy, ogrodzenia i rowy, zniknął w ogrodach i przy był pod latarnię, gdzie murów całkiem nie strzeżono, gdyż urwiska w tem miejscu same przez się były niedostępne.
Tamtędy dostał się do brzegu a potem czołgając potrafił zsunąć się na dół. Następnie przepłynął wpław przylądek, okrążył jezioro słone i na wieczór już był bezpieczny w obozie barbarzyńców.
Matho zaś ze wschodem słońca, jak lew rozjątrzony, oddalał się, rzucając groźne wejrzenia. Nieokreślony gwar dochodził uszu jego; gwar ten powstawał w pałacu Hamilkara, a rozchodził się po całym Akropolu. Utrzymywano, że skarb Rzeczpospolitej został porwany z świątyni Molocha, inni prawili o zamordowanym kapłanie, gdzieindziej znów wyobrażano sobie, że barbarzyńcy napadli Kartaginę. Matho nie wiedział sam, jak się wydostanie z miasta, szedł tylko machinalnie przed siebie. Za ukazaniem jego powstawał zgiełk nie do opisania. Lud, zrozumiawszy rodzaj zbrodni, przejęty był najpierw oburzeniem a potem niezmiernym gniewem. głębi Mappalów, ze szczytów Akropolu, z katakumb i brzegów jeziora niezliczone tłumy spieszyły... Patrycjusze opuszczali swoje pałace, przekupnie odbiegali sklepów, kobiety rzucały dziatwę. Zbrojono się w miecze, siekiery, batogi, lecz przeszkoda, która wstrzymała Salammbo, nie dozwoliła im także rzucić się na niego. Bo jakże odebrać cudotwórczy welon? Patrzeć na niego było już zbrodnią; dotknięcie zaś zawartego w nim bóstwa groziło śmiercią.
W przedsionkach świątyń zrozpaczeni kapłani łamali ręce... Straż Legji pędziła bez celu. Wstępowano na domy, na tarasy, kolumny i na maszty okrętowe, patrząc na świętokradcę, który tymczasem oddalał się coraz więcej. Za każdym krokiem jego zwiększała się wściekłość a zarazem i przerażenie tłumów. Ulice opróżniały się na jego widok, gdyż cały nawał ludu pierzchał natychmiast w dwie strony, ustępując aż do szczytu szańców.
Matho gdziekolwiek zwrócił oczy, wszędzie widział spojrzenia gotowe go pochłonąć, zęby zgrzytające i wygrażające mu pięści, wszędzie powtarzały się przekleństwa córki Hamilkara.
Nareszcie zaświsnęła rzucona strzała, za nią podążyły inne, lecz źle celowane — gdyż obawiano się uszkodzić zasłony — przeszły ponad głową uchodzącego. On zasłaniał się zabranym skarbem niby puklerzem coraz z innej strony, a mieszkańcy nie śmieli go bliżej napastować. Uchodził więc szybkim krokiem przez otwarte ulice, spotykając jednak często zawady nagromadzonych sznurów, wozów, sideł. Był przymuszony zawracać nieraz. Nakoniec przecież dostał się na plac Khamona, gdzie niegdyś pomordowano Balearczyków; tutaj, zatrzymawszy się, zbladł jak przed nieuchronną śmiercią. Widział swą zgubę, a tłumy biły z radości oklaski.
Dobiegł do wielkiej zamkniętej bramy, lecz ta była gruba, dębowa, z żelaznemi zamkami i ze spiżowem okuciem. Matho daremnie rzucał się na nią.
Lud tupał z dziką uciechą, widząc próżne jego usiłowania. Lecz wtedy on porwał swój sandał i opluwszy go „wypoliczkował” nim niewzruszone ściany bramy. Uchodziło to za najwyższą obelgę.
Całe miasto zawyło z wściekłości, zapomniano o welonie i wszyscy lecieli rozszarpać śmiałka. Matho powiódł po tłumach błędnemi oczyma, puls bił gwałtownie w jego skroniach; czuł, iż wpada w stan nieświadomości, jakiego zwykle doznają pijani. W tejże chwili spostrzegł łańcuch długi spuszczony do kierowania belką zamykającą bramę. Jednym skokiem uczepił się tego łańcucha, ciągnąc go rękami i nogami, aż zdołał otworzyć olbrzymie wrzeciądze.
Kiedy był już za bramą, zdjął ze szyi wielką zasłonę i trzymał ją wysoko nad głową.
Zwoje bogatej materji unoszone wiatrem morskim odbijały przy słońcu świetnością barw swoich, drogiemi kamieniami i postaciami bogów.
W ten sposób Matho przebył płaszczyznę i dostał się do namiotów żołnierskich, a lud cały zgromadzony na murach ścigał smutnym wzrokiem uchodzącą z nim fortunę Kartaginy.