Salammbo/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Salammbo |
Podtytuł | Córa Hamilkara |
Wydawca | Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“ |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Polska Drukarnia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Natalia Dygasińska |
Tytuł orygin. | Salammbô |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Hamilkar spodziewał się, że jurgieltnicy będą oczekiwać go w Utyce, lub że wyjdą naprzeciw niego, a uważając, że niedostateczne ma siły do zmierzenia się z nimi, posunął się na południe prawem wybrzeżem rzeki, co go uchroniło od niespodzianej zaczepki. Wódz zamierzał, przebaczając buntownikom, odłączyć wszystkie miejscowe plemiona od sprawy barbarzyńców, a gdy znajdą się osamotnione wśród obcych sobie prowincyj, wtedy napaść i wytępić ich zupełnie.
W czternastu dniach uspokoił kraj zawarty między Tukaber i Utyką, oraz miasta Tignikabah, Tessourah, Vakka i inne jeszcze ku zachodowi. Zungar, leżące w górach, Assouras sławne przez swoją świątynię; Dżeroado obfitujące w jałowiec, Tapitis i Hagur też przysłały swoje poselstwa. Wieśniacy przybywali z zapasami żywności, błagając opieki suffeta, całując jego stopy i żaląc się na barbarzyńców. Niektórzy składali w workach głowy jurgieltników zabitych niby przez siebie, lecz istotnie poodcinane trupom, albowiem wielu ginęło w ucieczce, i znajdowano ich nieżywych pod drzewami oliwnemi lub wśród winogradów.
Hamilkar dla zaimponowania ludowi nazajutrz po zwycięstwie wysłał do Kartaginy dwa tysiące jeńców ujętych na placu boju; prowadzono ich po stu razem w szeregach, z rękami wtył związanemi, z ciężkiem żelazem na grzbiecie, ranni nawet, krwią brocząc, musieli biec popędzani biczem przez jazdę zdążającą za niemi.
W stolicy powstała radość szalona. Głoszono, że sześć tysięcy barbarzyńców padło trupem, że reszta poszła w rozsypkę i wojna zatem ukończoną została. Ściskano się na ulicach w rozczuleniu, namaszczano masłem i cynamonem figury bogów pateckich na oznakę dziękczynienia. Bożyszcza te ze swemi wytrzeszczonemi oczyma i ogromnemi brzuchami, z rękami wzniesionemi do góry, odświeżone nowem malowidłem zdawały się żyć i dzielić uciechy ludowe. Bogacze otwierali przechodniom swe podwoje, po całem mieście rozlegały się dźwięki tamburynów, świątynie po nocach były oświecone, a służebnice bogini, zstąpiwszy do Malki, zastawiały po rynkach stoły sykomorowe i frymarczyły sobą. Głosowano za nadaniem ziemi zwycięzcom, złożeniem całopalenia Melkartowi, trzechset koron złota suffetowi, a stronnicy jego wnosili za obdarzeniem go nowemi przywilejami i zaszczytami.
Hamilkar żądał od senatu, aby traktowano z Autharytem o wymianę jeńców za osobę starego Giskona i Kartagińczyków z nim razem uwięzionych. Lecz Libijczycy i Nomadowie składający armję Autharyta nie znali w cale pojmanych jurgieltników, którzy pochodzili z rasy itaskiej lub greckiej, a kiedy widzieli, że ofiarują tak znaczną ich liczbę za niewielu kartaginskich więźniów, przypuszczali jakiś podstęp i Autharyt odmówił przyjęcia zamiany.
Wtedy starszyzna skazała na śmierć wszystkich jeńców, chociaż suffet polecił nie odbierać im życia. Liczył on na to, że dzielniejszych weźmie do służby i zapełni nimi ubytek w swych szeregach. Nienawiść nie dopuściła do takiego rozumnego umiarkowania.
Dwa tysiące barbarzyńców przywiązano do kamiennych grobowców na Mappalach, a kupcy, rzemieślnicy, ciury kuchenne, nawet kobiety, wdowy zmarłych, ich dzieci, jednem słowem kto tylko zechciał przychodził zabijać strzałami tych nieszczęśliwych. Celowano umyślnie bardzo powoli, ażeby przedłużać ich męki, wznoszono łuk do góry lub zniżano go znowu a tłum rzucał się na nich ze straszliwem wyciem. Sparaliżowani nawet, żałując utracenia tego widoku, nakazywali nieść się tam na noszach. Wielu zabierało z sobą żywność i przebywało w tem miejscu po całych dniach, a inni spędzali tam nawet noce. Rozkładano zatem namioty, raczono się napojami i zyskiwano wielkie sumy za wynajmowanie łuków.
Po odebraniu życia, krzyżowano stojących barbarzyńców, którzy wyglądali jak czerwone na grobach posagi. Szał ten udzielił się nawet mieszkańcom Malki, to jest ludziom pochodzenia miejscowego, zazwyczaj zupełnie obojętnym na sprawy ojczyste. Jednakże ci zachęceni teraz przyszłością, jaką w Kartaginie znaleść mogli, zaczęli więcej się zajmować jej losem i uważać się też za Punitów, a senat znajdował bardzo właściwem rozpowszechniać uczucie zemsty w całym narodzie.
Nie brakło w tem dziele i sankcji bogów, widziano bowiem ze wszech stron gromadzące się chmary kruków czarnych. Wzlatywały, krążąc bezustannie, niby ciemny obłok i wydając chrapliwe krzyki. Leciały od Klipei, Radesu i przylądka Hermeum. Niekiedy wśród tej gromady zjawiał się orzeł, który tonął między niemi a po chwili unosił się znowu w niebo. Na tarasach, kopułach, na szczytach obelisków i frontonach świątyń, widać było te drapieżne ptaki szarpiące skrwawionym dziobem ludzkie szczątki. Okropne wyziewy skłoniły nareszcie Kartagińczyków do zniszczenia trupów, popalono niektórych, innych rzucono w morze, które pędzone wiatrem północnym wyrzucało je na wybrzeże zatoki przed obozem Autharyta. Ta okropna kara przeraziła widać barbarzyńców, gdyż wkrótce ze szczytu świątyni Eschmuna ujrzano ich, jak zwijali namioty, spędzali stada i pakowali bagaże na muły; wieczorem zaś tegoż dnia armja Autharyta oddaliła się z tego miejsca.
Powinna ona była, dążąc od góry Wód Gorących do Hippo-Zarytu, przeszkadzać suffetowi zbliżeniu się do miast syryjskich i powróceniu do Kartaginy. Równocześnie zaś dwie inne armje starały się dosięgnąć Hamilkara na południu. Spendius od wschodu, Matho na zachodzie działali tak, aby złączywszy wszystkie trzy wojska w jednym punkcie mogły go razem natrzeć i otoczyć. Właśnie przybył im nowy zasiłek, którego się już nie spodziewali. Był to Narr-Havas z trzystu wielbłądami obładowanemi smołą, dwudziestu pięciu słoniami i sześciu tysiącami konnicy.
Suffet, chcąc osłabić jurgieltników, umyślił zatrudnić młodego księcia w jego własnym kraju. Będąc w Kartaginie, potrafił znieść się z Masgabą, rozbójnikiem getulskim, który chciał utworzyć sobie państwo. Podniecany złotem punickiem, śmiały ten awanturnik podburzył stany numidyjskie, obiecując im swobody; Narr-Havas jednak uprzedzony przez syna swej mamki wpadł do Syrty, zatruł zwycięzcom wodę w studniach, pościnał niektórym głowy, uspokoił wszystko i powracał więcej rozjątrzony na suffeta, niż sami barbarzyńcy.
Wodzowie czterech armij odbywali długie narady nad dalszem prowadzeniem wojny. Zanosiła się ona na długo i wypadało wszystko przewidzieć. Umyślono wezwać pomocy Rzymian i ofiarowano poselstwo to Spendiusowi, lecz on, jako zbieg nie śmiał się podjąć takiej misji. Więc tedy dwunastu ludzi z kolonji greckich wypłynęło z Annaby na szalupie numidyjskiej. Potem zażądano od wszystkich barbarzyńców przysięgi na bezwarunkowe posłuszeństwo; dowódcy każdego dnia opatrywali odzież i obuwie; zabroniono placówkom używać puklerzy, gdyż często wsparci na lancach zasypiali nieopatrznie. Tym, którzy dźwigali na sobie jakie pakunki, wydano rozkaz pozbycia się ich, albowiem według przepisów rzymskich wszystko powinno być złożone na tyłach armji. Dla zabezpieczenia się przeciw słoniom, Matho urządził korpus jazdy pancerników, gdzie koń i człowiek nikli pod puklerzem ze skóry hippopotama najeżonym gwoździami; dla ochrony kopyt końskich wymyślono saboty plecione z trawy spartjackiej. Zakazano surowo rabunku miast i ciemiężenia mieszkańców rasy nie punickiej. Następnie Matho, zważając, że okolica staje się coraz więcej wyniszczona rozkazał wydzielać żywność dla żołnierzy, nie troszcząc się wcale o kobiety. Z początku ten posiłek wystarczał jednym i drugim, lecz wkrótce z powodu szczupłych racyj wielu zaczęło słabnąć. Przytem był to powód nieustannych kłótni i zajść gwałtownych. Niektórzy znęcali do siebie towarzyszki drugich ofiarą lub nawet samą obietnicą udzielenia żywności. Widząc to, Matho rozkazał wygnać bez litości wszystkie kobiety. Schroniły się one do obozu Autaryta, lecz Gallowie i Libijczycy prędko potrafili odstręczyć je od siebie. Udały się wkońcu pod mury Kartaginy, wzywając opieki Cerery i Prozerpiny, albowiem te boginie miały w Byrsie swą świątynię i kapłanów, poświęconych na przebłaganie za okropności popełnione niegdyś w czasie oblężenia Syrakuz. Syssici powołując się na ustawę, która im przyznawała prawo do rzeczy niemających właścicieli, wybrali sobie najmłodsze kobiety na handel, a nowi Kartagińczycy pojęli w małżeństwo jasnowłose Lacedemonki.
Jednakże niektóre z tych kobiet upornie trzymały się armji, biegły przy piechocie lub koło dowódców, wołając na swych towarzyszy, ciągnęły ich za płaszcze, uderzały się w piersi, miotając złorzeczenia lub też wznosiły na rękach małe nagie dzieciaki, które płakały żałośnie. Ten widok rozmiękczał serca barbarzyńcom. Kobiety stawały się niebezpiecznym ciężarem. Wiele razy, odpędzane, wracały ciągle, aż nakoniec Matho rozkazał obdzielać je razami a gdy Balearczycy dopominali się o kobiety, on odpowiadał zwykle: „ — Ja także niemam żadnej.“ Zdawało się, że duch Molocha opanował całkiem Libijczyka; pomimo cichych wyrzutów sumienia, dopuszczał się on okrucieństw, sądząc, że powinien być posłusznym rozkazom, tego Boga. Nieraz, gdy nie mógł spustoszyć pola, zarzucał je kamieniami, aby się stało nieurodzajnem. Ciągłymi posłańcami nie przestawał naglić do pośpiechu Autharyta i Spendiusa. Tymczasem zaś działania suffeta były niezrozumiałe. Obozował on kolejno w Eidous, Monchar, w Tebencie; przednie straże donosiły, że przebywa w okolicach Ischila, niedaleko granic państwa Narr-Havasa, to znowu dowiadywano się, iż przeszedł rzekę ponad Tibourbą, jakgdyby miał zamiar powracać do Kartaginy. Dopiero co zjawiał się w jednem miejscu, już znowu był gdzie indziej. Nikomu nie były znane drogi, któremi Hamilkar się przeprawiał. Unikając spotkania, odnosił on większe korzyści; ścigany zaś przez barbarzyńców w istocie kierował nimi według swej woli.
Jednakże te pochody i kontrmarsze utrudzały niezmiernie Kartagińczyków, siły ich nie podsycane coraz się zmniejszały. Mieszkańcy okoliczni dostarczali im już żywności z coraz większą opieszałością. Hamilkar spotykał wszędzie wahanie, niedowierzanie i skrytą nienawiść. Pomimo odezw do Wielkiej Rady nie mógł doczekać się żadnego posiłku z Kartaginy.
W stolicy głoszono, a może wierzono nawet, że pomoc suffetowi wcale nie jest potrzebna, że to tylko podstęp lub skargi nieszczere, a stronnicy Hannona, chcąc szkodzić Barkasowi, przesadzali ważność pierwszego zwycięstwa. Armję, która mu była powierzona, zaczęto uważać jako poświęconą na zgubę; lecz więcej dostarczać ofiar nie myślano. Wojna była zanadto uciążliwą, zbyt wiele kosztowała, a patrycjusze z partji Hamilkara tylko przez dumę ją podtrzymywali. Zwątpiwszy o Rzeczypospolitej, wódz kartagiński starał się przemocą dostać od tuziemców wszystko, czego wymagało prowadzenie wojny t. j. zboża, oliwy, drzewa, bydła i żołnierzy. Okolice, które przebywano, okazywały się całkiem wyludnione. Często po zburzeniu chaty nie znaleziono w niej nic do spożycia i wkrótce straszna pustynia otoczyła armję punicką.
Rozwścieczeni Kartagińczycy zaczęli pustoszyć okolice, zasypywali studnie i palili domy; rozżarzone iskry leciały z wiatrem, roznosząc ogień daleko; na górach lasy całe zaczęły płonąć pożarem i okrążać doliny niby ognistym wieńcem. Trzeba się było zatrzymywać w pochodzie, zanim mogli dążyć dalej po gorących jeszcze popiołach. Nieraz widziano w drodze błyszczące z krzaka oczy niby tygrysa. Byłto barbarzyniec, który krył się przed nimi, skurczony i przysypany kurzem dla niepoznaki. To znowu, idąc wąwozem, ujrzeli nagle sypiące się zgóry kamienie a, wzniósłszy oczy, dostrzegali w rozpadlinach skały bose nogi uciekającego człowieka.
Ponieważ Utyka i Hippo-Zaryt były teraz wolne, gdyż jurgieltnicy odstąpili od oblężenia, Hamilkar zażądał od nich pomocy. Lecz miasta te, lękając się narazić, odpowiadały mu tylko czczemi frazesami, komplementem lub wymówką. Suffet udał się zatem na północ, zamierzając opanować które z miast tyryjskich chociażby nawet oblężeniem. Potrzebował koniecznie zająć punkt jaki, ażeby otrzymywać z Cyreny prowizje i żołnierzy. Byłoby mu bardzo dogodnem zawładnąć portem Utyckim, jako będącym bliżej Kartaginy.
Dlatego więc powodu opuścił Zouitin i okrążył jezioro Hippo-Zarytu z wielką przezornością. Wkrótce jednak musiał ustawić swe oddziały w długą kolumnę, ażeby dostać się na górę dzielącą dwie doliny. Przy zachodzie słońca wstąpili na wierzchołek wydrążony w kształcie lejka, gdy nagle uderzył ich widok wilka z bronzu, zdającego się biec po trawie. W tejże chwili ukazały się wielkie kity z piór i razem z dźwiękiem fletów dał się słyszeć straszliwy jakiś śpiew... To była armja Spendiusa, gdyż Kampanijczycy i Grecy przez wstręt do Kartaginy przybrali godła rzymskie. W tymże samym czasie z lewej strony ukazały się długie lance, puklerze ze skóry lamparta, lniane kirysy i nagie ramiona; to znowu Iberyjczycy Mathona, Luzytanie, Balearczycy i Getulowie; dalej usłyszano rżenie koni Narr-Havasa, który się rozłożył wokoło wzgórz a nakoniec przybyła jeszcze pod dowództwem Autharyta różnorodna zgraja, t.j. Gallowie, Libijczycy, Nomadowie i między nimi owi zjadacze rzeczy nieczystych, noszący ości rybie we włosach.
Tak tedy barbarzyńcy, obliczając ściśle swój kierunek połączyli, się tutaj. Zdziwieni stali chwil kilka nieruchomi, spoglądając na siebie, zanim nastąpiły narady co począć wypada.
Suffet rozlokował swych ludzi w krąg tak, iż z każdej strony przedstawiali jednaki opór. Wysokie i śpiczaste tarcze powtykane w trawnik jedne przy drugich otaczały piechotę. Klinabarowie trzymali się za niemi a tu i owdzie ustawiono słonie. Jurgielitnicy czuli się bardzo znużeni, umyślili więc zaczekać do rana, a pewni zwycięstwa przez całą noc oddawali się ucztowaniu, zapalili wielkie ognie, które, olśniewając ich światłem pogrążały w cieniu armję punicką.
Hamilkar zaś rozkazał, aby na wzór Rzymian wykopano rów naokoło obozu, szeroki na piętnaście stóp a głęboki na dziesięć łokci, z wyrzuconej zaś z niego ziemi utworzono wał, na którym zostały poustawiane ostrokończate pale łączące się z sobą. Przy świtającym dniu, jurgieltnicy zdumieli się, ujrzawszy Kartagińczyków obwarowanych, jak w fortecy.
Widać było Hamilkara pomiędzy namiotami; przechadzał się, wydając rozkazy. Miał on na sobie pancerz brunatny z drobnej łuski, prowadził swego konia i od czasu do czasu zatrzymywał się, wskazując na coś prawą ręką wyciągniętą. Wtedy niejeden z barbarzyńskich wojowników przypominał sobie podobne ranki, gdy przy odgłosie klarynetów przechodził tak samo zwolna pomiędzy nimi, spojrzeniem swoim wzmacniając ich więcej, jak czara mocnego wina. Ogarnął ich pewien rodzaj rzewności. Przeciwnie jednak ci, co nie znali wcale Hamilkara, upajali się radością na myśl ujęcia go. Tymczasem rozważano, że jeżeliby wszyscy przypuścili naraz szturm do obozu Kartagińczyków, będą jedni drugim przeszkadzać w tak małej przestrzeni.
— Jesteście tchórze! — rozległ się głos Mathona, który z oddziałem najodważniejszych rzucił się na szańce punickie. Wkrótce jednak grad kamieni ich odparł, suffet bowiem zabrał z sobą porzucone na moście ich katapulty. To niepowodzenie zniechęciło barbarzyńców, zbytek udawanej odwagi zagasł. Chcieliby oni zwyciężyć, ale nie narażając się zbytecznie. Podług zdania Spendiusa należało utrzymać się starannie w zajmowanej pozycji i ogłodzić armję punicką. Lecz Kartagińczycy wzięli się do kopania studni, a nawet otaczające góry dostarczyły im wody. Stojąc na wałach wyrzucali oni pociski, ziemię, gnój, kamienie a sześć katapult umieszczonych wzdłuż szańców w bezustannym były ruchu.
Wkońcu jednak źródła się wyczerpały, spotrzebowano żywność, zużyto machiny. Jurgieltnicy, dziesięć razy liczniejsi, musieli odnieść triumf. Wtedy suffet ażeby zyskać na czasie wymyślił traktowania; i jednego rana znaleźli rzuconą w swe szeregi skórę baranią pokrytą pismem. Hamilkar usprawiedliwiał swoje zwycięstwa, utrzymywał, że senat zmusił go do prowadzenia wojny, a że on chcąc dowieść, iż, szanuje dane słowo, ofiaruje im rabunek Utyki lub Hippos Zarytu do wyboru; przy końcu zaś dodał, że nie lęka się ich wcale, albowiem ma zjednanych sobie zdrajców w ich szeregach i za pomocą tych potrafi z łatwością radzić sobie. Odezwa ta mocno zaniepokoiła barbarzyńców; propozycja łatwego łupu miło im się uśmiechała, lecz wiadomość o zdradzie napełniła ich obawą. Nie podejrzywając wcale postępu w fanfaronadzie suffeta, zaczęli patrzeć jedni na drugich z nieufnością, zwracać uwagę na rozmowy i stosunki; trwoga budziła ich po nocach. Wielu odstępowało swych towarzyszy i zmieniało rodzaj broni. Gallowie z Autharytem połączyli się z mieszkańcami Cyzalpiny, których posiadali język.
Czterej wodzowie zbierali się co wieczór w namiocie Mathona i przykucnąwszy wokoło tarczy, ustawiali na niej małe figurki z drzewa; był to sposób wynaleziony przez Pyrrhusa, aby wytwarzać plany strategiczne, Spendius dowodził braku sił Hamilkara, zaklinał, aby nie narażano szczęśliwych okoliczności i klął przez wszystkich bogów. Matho rozjątrzony przechadzał się, żywo gestykulując; wyobrażał on sobie, że wojna z Kartaginą była jego osobistą sprawą i gniewało go to, iż drudzy mieszali się do niej, nie chcąc mu być ślepo posłusznymi; Autharyt, odgadując jego myśli, przyznawał mu słuszność. Tylko Narr-Havas poruszał brodą z wyrazem pogardy. On wszelkie umiarkowanie uważał za zgubne. Nie uśmiechał się już teraz nigdy, ale wydawał często takie westchnienia, jakgdyby żałując niespełnionych marzeń, lub chybionego przedsięwzięcia.
Podczas, gdy niezdecydowani barbarzyńcy tak się namyślali, suffet pomnażał środki obrony; rozkazał kopać poza palisadą drugi rów, wznosić drugą groble, budować na groblach wieże drewniane. Wysyłał niewolników aż pod same forpoczty nieprzyjacielskie dla zagłębiania w ziemi pułapek najeżonych żelaznemi kolcami. W obozie jednak słonie, mając zmniejszone swe racje, szarpały pęta niecierpliwie. Dla oszczędzenia zapasów, Hamilkar nakazał Klinabarom zabijać mniej silne konie, a tych, którzy przywiązani do swych rumaków nie chcieli tego wykonać, skazywał na ścięcie. Spożyto konie, lecz wspomnienie tego świeżego mięsa sprawiało tylko żal w dniach następnych.
Z głębi tego smutnego amfiteatru widziano wokoło rozłożone cztery obozy barbarzyńców pełnych ożywienia. Kobiety przebiegały ze skórzanemi konwiami na głowach, kozy beczące błądziły pomiędzy wiązkami pik rozstawionych, zmieniano placówki, posilano się wokoło trójnogów. Okolica dostarczała im obficie żywności, a oni nawet nie przypuszczali, jak dalece ich nieczynność przerażała armję punicką.
W następnych dniach Kartagińczycy zauważyli pośród band koczowniczych, gromadę trzystu ludzi trzymanych w odosobnieniu od innych. Byli to puniccy bogacze, zostający w niewoli od początku wojny. Libijczycy ustawili ich na brzegu rowu, a sami stojąc poza niemi, niby za szańcem, wymierzali pociski. Zaledwo można było rozpoznać tych nieszczęśliwych, tak byli obsypani plugastwem i robakami; włosy, powydzierane miejscami, odsłaniały nagie czaszki, tak byli wychudzeni i okropni, że wyglądali raczej na mumje spowite w prześcieradła. Niektórzy z nich, drżąc na całem ciele, szlochali idjotycznie, inni wołali na swych przyjaciół, aby ich wyratowano od barbarzyńców. W środku znajdował się jeden nieruchomy, ze spuszczoną głową i wielką białą brodą, która spadała na ręce okryte łańcuchami; Kartagińczycy poczuli w sercu niby straszne walenie się Rzeczypospolitej — poznali w nim Giskona! Lubo miejsce było niebezpiecznem, cisnęli się wszyscy, chcąc go widzieć. Okryty był grubą tiarą ze skóry hippopotoma wysadzaną kamieniami, podług pomysłu Autharyta, czego jednak wcale nie pochwalał Matho.
Hamilkar rozpaczony, postanowił wystąpić z za szańców i Kartagińczycy gwałtownym ruchem posunęli się o trzysta kroków naprzód. Jednakże taki nawał barbarzyńców na nich się rzucił, że musieli spiesznie schronić się za wały. Jeden żołnierz z legji, potknąwszy się na kamieniach, nie zdołał uciec. Natychmiast Zarksas przybiegł do niego i powalając go, utopił puginał w gardle. Potem rzucił się na ranę i wpoiwszy usta z dzikim rykiem i drganiem wszystkich członków, wysysał krew całą siłą. Następnie zaś, uspokoiwszy się, przysiadł na trupie i wznosząc głowę dla wciągnięcia powietrza, jak sarna pragnąca dżdżu, rozpoczął przeraźliwy śpiew Balearczyków, to jest samą melodję przeciąganych tonów, przerywając ją i zmieniając, jak echa powtarzane przez góry — oraz przywołując na ucztę zamordowanych braci. Nakoniec opuścił ręce, pochylił zwolna głowę i płakał.
Ten okropny widok przejął wstrętem barbarzyńców, a osobliwie Greków.
Kartagińczycy od tej chwili nie myśleli wychodzić ani też się poddawać, wiedząc, jakie męki by ich spotkały. Tymczasem żywność pomimo starań Hamilkara codzień się zmniejszała; już dla każdego człowieka nie zostawało więcej jak dziesięć kommerów zboża, trzy hiny prosa i dwanaście beców suszonych owoców. Nie było mięsa, oliwy, ani wędlin, ani ziarnka owsa dla koni; biedne, schudzone zwierzęta błądziły, szukając w prochach ździebeł zdeptanej słomy. Często placówki, stojące na wałach, spostrzegłszy przy świetle księżyca psa barbarzyńców włóczącego się, wśród nieczystości, zabijały go kamieniem i potem za pomocą rzemieni od tarczy spuszczano się wzdłuż wału, aby nie mówiąc nikomu, pożywić się tą zdobyczą. Nie raz przecie powstawały okropne wycia i żołnierz nie wracał więcej. Był też wypadek, że trzech ludzi z falangi, pozabijało się nożami w kłótni o jednego szczura.
Wszyscy z żalem wspominali swe rodziny i domy. Biedacy tęsknili do chat swoich nędznych, podobnych do ulów, ze skorupami na progu, okręcanych sznurkiem; patrycjusze dumali o pysznych salach przyćmionych niebieskawem światłem, w których przepędzali upały, słuchając dalekiego odgłosu gwarów ulicznych, pomieszanego ze szmerem liści w ich ogrodach... Nieraz, tonąc w miłych wspomnieniach, zamykali oczy, aż ponawiający się ból z ran budził ich z tych marzeń. Co chwila jakieś nowe utarczki, nowe popłochy następowały. Wieże się paliły, zjadacze rzeczy nieczystych wdzierali się na palisady, obcinano im ręce toporem; lecz inni prędko ich zastępowali. Deszcz pocisków spadał na namioty. Wzniesiono galerje plecione z sitowia, aby odbijać te ciosy. Kartagińczycy obwarowali się silnie, nie poruszając z miejsca. Słońce każdego dnia, oświetlając wzgórze, głąb wąwozu zostawiało w cieniach. Wokoło szare osłony z ziemi sypane wznosiły się coraz wyżej; na nich kamienie mchem okryte, a nad tem wszystkiem wyjaśnione niebo roztaczało się gładkie i zimne na pozór, niby kopuła metalowa.
Hamilkar był już tak oburzony na Kartaginę, że uczuwał chęć połączenia się z barbarzyńcami, aby ich prowadzić na nią. Powoli wszyscy posługacze, markietani, niewolnicy nawet, zaczynali szemrać, a tutaj ani lud, ani Wielka Rada nie dawali żadnej nadziei pomocy. Położenie było tem nieznośniejsze, iż trzeba było spodziewać się jeszcze gorszych następstw.
Kartagina na wieść o klęsce uniosła się gniewem i niechęcią. Byliby mniej nienawidzili suffeta, gdyby był został zwyciężony na początku. Lecz teraz brakowało czasu i pieniędzy, aby zaciągnąć nowych jurgieltników. A gdyby nawet można było zebrać w mieście jeszcze żołnierza, to nie znalezionoby czem go uzbroić, albowiem Hamilkar zabrał wszelką broń i nie miałby kto dowodzić, bo najlepsi dowódcy byli przy nim. Ludzie przysyłani od suffeta rozbiegali się po ulicach wołając: „pomocy!“ Wielka Rada rozkazała uprzątnąć ich skrycie. Niepotrzebnie się jednak obawiali, bo wszyscy w mieście oskarżali Barkasa o zbytni upór w prowadzeniu wojny. Powinien był po pierwszem zwycięstwie zaraz wytępić całkiem jurgieltników. Poco mu było pustoszyć okolice? Tyle nadaremnych ofiar! Patrycjusze żałowali składek czternastu szekeli, Syssyci swoich dwustu dwudziestu trzech tysięcy kikarów złota. Ci nawet, którzy nic nie złożyli, skarżyli się jednak razem z drugiemi. Pospólstwo zazdrościło nowym Kartagińczykom przyznanego im prawa do całego przedmieścia; a Ligurów nawet, którzy tak nieustraszenie walczyli w sprawie kartagińskiej, uważano za barbarzyńców i przeklinano jak tamtych, mając za zbrodnię godną potępienia ich pochodzenie.
Kupcy na progach swych handlów, robotnicy z ołowianemi instrumentami w ręku, przekupnie soli płuczący swe kosze, łaziebnicy przy łaźniach i handlujący gorącemi napojami, rozprawiali o prowadzonej wojnie a każdy najlichszy ciura, pozwalał sobie wytykać błędy Hamilkara. Kapłani głosili, że to jest kara za długą jego bezbożność. Wszakże nie złożył całopalenia, nie oczyścił swoich zastępów; odmówił nawet zabrania z sobą wieszczków. Wspomnienie gorszącego świętokradztwa pobudziło na nowo gwałtowną nienawiść i powstrzymywaną dotąd wściekłość zawiedzionych nadziei. Przypomniano sobie klęski w Sycylji i cały ogrom dumy tego człowieka, którą tak długo cierpiano. Zgromadzenia kapłańskie nie mogły przebaczyć Hamilkarowi pozabieranych sobie skarbów i wymagały od Wielkiej Rady wyroku na ukrzyżowanie go, jeżeliby powrócił.
Przytem jeszcze upały w miesiącu Eloul, nadzwyczajną w tym roku były klęską. Z jezior podnosiły się zaraźliwe wyziewy, przeciążały powietrze wraz z dymem kadzideł wirujących po ulicach. Słychać było bezustanny odgłos hymnów, tłumy ludu cisnęły się na stopnie świątyń. Wszystkie mury okrywano czarnemi zasłonami, pochodnie gorzały na czołach bóstw pateckich, a krew wielbłądów zarzynanych na ofiarę, spływając po balustradach, tworzyła obfite czerwone kaskady. Straszne szaleństwo opanowało Kartaginę. Widać było w głębiach najciaśniejszych ulic i najciemniejszych zaułków wybladłe postacie ludzi podobnych do żmij syczących. Dzikie wycia kobiet zapełniały domy i przedzierając się przez kraty przejmowały okropną trwogą rozmawiających na ulicy.
Sądzono nie raz, że barbarzyńcy przybywali. Widziano ich poza górą Wód Gorących, jak obozowali w Tunisie. Słyszano straszne głosy zlewające się w jeden dźwięk przerażający. Następowało głuche milczenie w mieście, mieszkańcy wdrapywali się na szczyty gmachów, przysłaniając ręką oczy, albo rzucali się na ziemię twarzą, nadsłuchując pilnie. Trwoga przechodziła, wściekłość znów wracała, a przekonanie o własnej niemocy pogrążało ich coraz bardziej w rozpacz.
Smutek się wzmagał, gdy każdego wieczoru składano w dziewięciu pokłonach i wspólnym okrzyku cześć słońcu. Ukazywało się ono poza laguną, a potem, zwolna się chyląc, nikło w stronie barbarzyńców.
Nadchodziła uroczystość potrójnie święta, podczas której orzeł z wysokiego stosu wzlatywał ku niebu, jako symbol zmartwychwstającego roku, jako posłannik ludu do najwyższego Baala, jako wreszcie rodzaj związku ziemi ze słońcem. Teraz przecież tłumy zwróciły się ku Molochowi-Pożercy, a opuściły Tanitę; Rabetna bowiem, straciwszy swój welon, zdawała się być pozbawioną władzy; ona odmówiła cudotworności wodom, ona spustoszyła Kartaginę, ona więc była zdrajczynią i odstępczynią. Niektórzy wraz Z obelgami rzucali kamienie na wyobrażenia bogini, lecz inni znowu gromiąc ich, ubolewali nad nią i szanowali ją więcej jeszcze.
Utrzymywano, że wszystkie nieszczęścia pochodziły z utraty welonu. Salammbo miała w tem niejako udział, dlatego żywiono do niej urazę i uważano ją za godną kary. Dziki pomysł poświęcenia jej na ofiarę wstrząsnął ludem.
Dla ubłagania Baalów wypadało bez wątpienia złożyć im przedmiot nieoznaczonej, najwyższej wartości, istotę młodą, piękną, dziewiczą, ze starożytnego rodu, pochodzącą od bogów, ziemską gwiazdę. Po całych dniach nieznani ludzie zapełniali ogrody Megary. Dotąd wprawdzie nie przestępowali jeszcze schodów galerji. Błądzili na dole z oczyma wzniesionemi na najwyższy taras, oczekując całemi godzinami ukazania się Salammbo i krzycząc przeciwko niej, podobnie jak psy szczekające na księżyc!...