Salammbo/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Salammbo |
Podtytuł | Córa Hamilkara |
Wydawca | Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“ |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Polska Drukarnia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Natalia Dygasińska |
Tytuł orygin. | Salammbô |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Ta wrzawa tłumów nie przerażała jednak córy Hamilkara.
Niepokoje jej pochodziły z większego jeszcze utrapienia. Wielki wąż czarny Python umierał, a wąż był dla Kartagińczyków bożyszczem jednocześnie narodowem i doznającem czci szczególnej. Uważano go za syna ziemskiego mułu, gdyż z głębin jego wynurza się on i nie używając nóg przebiega powierzchnie. Otóż kształty jego przypominały niby falowania rzeki, temperatura krwi była symbolem owych przedwiecznych materji pełnych w sobie siły płodnej, kręgi zaś, które wąż opisuje, wyobrażały system planetarny, mądrość Eschmuna.
Wąż, należący do Salammbo już po kilkakroć nie przyjął żywych wróbli, jakie mu na pożywienie dawano w każdej pełni i na nowiu księżyca. Piękna skóra jego pokryta plamami złotemi na tle czarnem na podobieństwo niby firmamentu ustrojonego w gwiazdy zżółkła obecnie, okryła się zmarszczkami, zmiękła i rozszerzyła się na schudzonem ciele; zbutwiały mech porastał wokoło głowy, w kącikach zaś jego powiek dostrzegano czerwone punkciki, które zdawały się poruszać. Od czasu do czasu Salammbo zaglądała do jego koszyka ze srebrnych nici, w którym na rozpostartej osłonie z purpury były liście lotusu i puch ptasi — ale wąż pozostawał ciągle zwinięty i nieruchomy niby bluszcz uwiędły. Dziewica, patrząc na ego, czuła w swem sercu jakgdyby śrubującego się drugiego węża, który powoli sunął aż do gardła i dusił ją straszliwie.
Ona wciąż była niepocieszoną z powodu widzenia welonu, a pomimo tego czuła jakąś radość i dumę. Wszakże święta tajemnica była utajoną w tych cudownych zwojach. Wszakże to był obłok osłaniający samych bogów, zagadka nieśmiertelnej istności! To też Salammbo oburzając się na siebie samą, nie mogła odżałować, że go nie uniosła.
Spędzała zwykle dni całe w głębi swoich komnat z założonemi rękoma, z wpółotwartemi usty, schyloną głową i nieruchomym wzrokiem... Myślała o ojcu, pragnęła pójść za nim w góry Fenicji, odbyć pielgrzymkę do świątyni w Afaka, gdzie Tanita zstąpiła w postaci gwiazdy, wszelkie bowiem inne formy objawienia bogini odstręczały i trwożyły dziewicę. Coraz większa samotność roztaczała się wokoło niej, nie wiedziała nawet, co się dzieje z Hamilkarem.
Czasem znużona temi myślami, przechadzała się po wielkiej sali, w której tylko odgłos jej małych sandałków się rozlegał. Topazy i ametysty na posadzce świeciły tu i owdzie drżącym połyskiem, a Salammbo, stąpając po nich, odwracała niekiedy głowę, aby spojrzeć na nie. Ujęła za szyjkę jedną z zawieszonych amfor i odświeżyła pierś swoję za pomocą wielkiego wachlarza, potem zaś zajęła się paleniem cynamonu w wydrążonych perłach. O zachodzie słońca Taanach powyjmowała zwity czarnej pilśni zasłaniające otwory w ścianach, a natychmiast dały się widzieć wlatujące gołębie Tanity wytarte piżmem, które, sunąc różowemi nóżkami po kryształowych taflach posadzki, zbierały ziarna owsa rzucane pełną dłonią córki Hamilkara. Nie długo jednak rzuciła się ona z płaczem na wielkie łoże z rzemieni, i pozostała tam czas jakiś, szepcąc jedno wciąż słowo, blada jak widmo, nieczuła i zimna... Z oddalenia słyszeć się dawał tylko krzyk małp w gajach palmowych, oraz regularny ruch wielkiego koła rozprowadzającego po piętrach wodę w czary porfirowe.
Niekiedy dziewica przez kilka dni odmawiała przyjęcia posiłku. Widziała w snach swoich płynące gwiazdy pod stopami i wzywała Schahabarima, a kiedy przyszedł, nie wiedziała co mu powiedzieć. Nie podobna jej było obejść się bez szukania wsparcia w obecności kapłana, a jednak oburzała ją ta zawisłość. Czuła bowiem jednocześnie trwogę, bojaźń, zazdrość, nienawiść, i jakby miłość w obecności jego.
Schahabarim rozpoznawał wpływ Rabbety, umiał rozróżniać, którzy bogowie zsyłali choroby, i chcąc uleczyć Salammbo, rozkazał skrapiać jej komnaty płynem werweny i adyantu, przeznaczył na posiłek mandragorę, a do snu polecił układać głowę na workach ziół poświęcanych. Używał nawet baarasu, mającego korzeń ognisty z własnością odpędzania na północ złych duchów. Nakoniec, zwracając się ku polarnej gwieździe, wymawiał po trzy razy tajemnicze imię Tanity; przecież Salammbo nie przestawała cierpieć i udręczenia jej coraz się zwiększały.
Nikt w Kartaginie nie posiadał tyle wiedzy co Schahabarim, w młodości swej czerpał on naukę w szkole Mogbeds, w Borsippa blisko Babilonu; potem zwiedzał Samotrację, Efez, Tessalję, Judeę, świątynie Nabatejczyków, które zaginęły w piasku, przebiegał pieszo brzegi Nilu aż do ujścia morza. Z zasłoniętą twarzą i z pochodniami w ręku poświęcał czarnego koguta na stosie z sandałowego drzewa przed popiersiem Sfinksa, ojca Trwogi. Wstępował w jaskinię Prozerpiny, widział obracające się pięćset kolumn labiryntu na Lemnos i rozjaśniający się świecznik tarentyński, na którym było tyle kagańców, wiele dni jest roku. Często W nocy przyjmował pragnących wiedzy Greków. Urządzenie świata mniej go niepokoiło, jak natura bogów. W Aleksandrji obserwował on porównanie dnia Z nocą i towarzyszył aż do Cyreny zwolennikom Ewergeta, którzy rozmierzali niebo liczbą swych kroków. Otóż obecnie myśl tego kapłana karmiła jakiś kult osobliwy, niewyraźnie jeszcze sformułowany, a pełen misterji. Wyobrażał on sobie, że ziemia nie jest — jak mniemano — utworzona nakształt szyszki jodłowej. Owszem sądził ją być okrągłą i spadającą wiecznie w przestrzenie z szybkością tak nadzwyczajną, że niepodobna dostrzec jej ruchu.
O położeniu słońca ponad księżycem wnosił z przewagi Baala, którego to ciało niebieskie było odbiciem i postacią, oprócz tego wszystko, co widział z rzeczy ziemskich — zmuszało go do uznawania za najwyższą zasadę siły twórczej męskości. Tajemnie w duszy oskarżał Rabbetę o smutny swój los. Nie dla jejże to usług arcykapłan wśród odgłosu cymbałków odjął jemu, młodzieńcowi, ową męską siłę? Teraz spoglądał tylko nieraz tęsknym wzrokiem na szczęśliwych kochanków, którzy uprowadzali swe wybrane wśród gajów terebintu!...
Życie jego płynęło na dozorowaniu kadzielnic, waz, złotych szczypczyków i grabków do popiołów ofiarnych, oraz ozdób i szat odziewających posągi, nie wyłączając nawet bronzowych igieł do fryzowania włosów starej Tanity, w trzecim budynku obok szmaragdowej winorośli przebywającej. W jednostajnych zawsze godzinach unosił spadające obicia jednych i tychże samych podwoi; w jednej i tejże samej postawie wyciągał ramiona, lub też korzył się, padając twarzą na jedne zawsze płyty kamiennej posadzki, wkoło zaś niego tłumy kapłanów bosemi nogami przechodziły po kurytarzach pełnych wiecznego mroku.
Wśród tej posępnej barwy jego żywota, Salammbo była niby kwiatem posadzonym na grobowcu. Lubo obchodził się z nią ostro i nie szczędził ani słów gorzkich, ani pokuty dla niej, przecież stanowisko utrwalało pomiędzy nimi niby równowagę nieznającą różnicy płci; jemu mniej chodziło o posiadanie dziewicy, jak o znalezienie jej zawsze piękną i czystą. Częstokroć uważał, że ona napróżno trudzi swój umysł, ażeby go rozumieć, wtedy opuszczał ją smutniejszy jeszcze, czując się więcej samotnym i opuszczonym.
Niezrozumiałe słowa, wyrywające mu się często, ulatywały przed Salammbo nakształt błyskawic oświetlających przepaście. Razu jednego, gdy w czasie nocy oboje z tarasu patrzyli na gwiazdy, a Kartagina rozpościerała się u stóp ich wraz z zatoką i morzem niknącem w cieniach, on jej wykładał teorję przechodzenia dusz, które zstępują na ziemię tąż samą drogą co słońce przez znaki zodjaku. Wyciągniętą ręką wskazywał na Baranie bramę do wyjścia na świat rodzaju ludzkiego, a na Koziorożcu takąż samą bramę powrotu do bogów.
Salammbo siliła się, żeby je dojrzeć, albowiem przyjmowała za istniejące i prawdziwe wszelkie symbole i określenia, a nawet figury retoryczne, lubo te różnice i dla samego kapłana nie były dobrze zrozumiałemi.
— Dusze zmarłych — mówił on, rozpływają się w księżycu tak, jak trupy w ziemi. Łzy stanowią jego rosę, a pobyt jest tu zaćmiony błotem, gruzami i burzą.
Ona pytała, co się tam z nią stanie?
— Najprzód uwiędniesz, lekka jak piana bujająca po falach; potem nastąpią próby i męki dłuższe, aż nareszcie przejdziesz do ogniska słońca, do źródła wszechwiedzy.
Jednakże nie wspomniał wcale o Rabbecie; Salammbo sądziła, iż czynił to przez zbytnią delikatność dla zwyciężonej bogini, zato sama nazywając ją pospolitem mianem księżyca, sadziła się na błogosławieństwa dla gwiazdy użyzniającej i miłej. Aż nareszcie on zniecierpliwiony zawołał:
— Nie! Nie! Ona otrzymuje od innych swą siłę i cnoty. Czyż nie widzisz jej błądzącej wokoło niego, jak zakochana niewiasta goniąca za mężem po polach. I zaczął wysławiać przymioty słonecznego światła.
Daleki od przytłumiania w dziewicy jej mistycznych dociekań, pochwalał je nawet; a jednak widocznem było, iż czuł radość, trapiąc ją przytaczaniem nielitościwych dotkryn. Salammbo, pomimo doznawanej boleści, słuchała go z upojeniem. A przecież im więcej Schahabarim zwątpił o Tanicie, tem więcej pragnął w nią wierzyć. W głębi duszy doznawał ostrych wyrzutów. Czuł potrzebę jakiegoś dowodu, jakiejś manifestacji bogów i w nadziei dostąpienia tego, wymyślił sobie przedsięwzięcie, które jednocześnie mogło było zbawić jego wiarę i ojczyznę. Odtąd rozpoczął przed Salammbo opłakiwać dokonane świętokradztwo i smutne następstwa, jakie ono wywołało w urządzeniach niebieskich. Potem niespodzianie uwiadomił ją o niebezpieczeństwie, w jakiem znajduje się suffet otoczony przez trzy armje, któremi dowodzi Matho.
Kartagińczycy bowiem wszyscy ze względu na uniesiony welon, zwykli byli uważać Mathona, jako króla barbarzyńców; w końcu dodał, iż zbawienie Rzeczpospolitej i ojca zależy od niej jedynie.
— Ode mnie? — zawołała — jakżeż to być może?
A kapłan z uśmiechem podstępnym dodał jeszcze: — Ty nigdy się nie zgodzisz na to. —
Dziewica błagała o wyjaśnienie, aż Schahabarim wkońcu powiedział:
— Trzeba, ażebyś poszła do barbarzyńców odzyskać welon.
Ona upadła na hebanowy stołek i czas jakiś pozostała tak ze spuszczonemi na kolana rękami, przejęta drżeniem wszystkich członków, niby ofiara u stóp ołtarza oczekująca ciosu topora. Skronie jej biły gwałtownie, zdawało jej się, że widzi ogniste kręgi wokoło, a w osłupieniu nie rozumiała nic więcej nad to, że powinna iść na śmierć.
Lecz gdyby Rabetna zwyciężyła, welon powrócił i Kartagina była oswobodzona, to cóż znaczy życie jednej kobiety!... myślał Schahabarim. Zresztą mogłaby odzyskać welon, a nie zginąć przecież!...
Przez trzy dni nie ukazał się u Salammbo — czwartego posłała sama z przyzwaniem go.
Przybywszy, dla zachęcenia, powtarzał jej wszelkie zarzuty czynione Hamilkarowi przez lud i Wielką Radę i powiedział znowu, że ona powinna naprawić błąd jego, i że Rabetna wymaga tego poświęcenia.
W tejże chwili właśnie rozległa się wrzawa wielka przechodząca Mappale aż do Megary. Schahabarim i Salammbo pośpieszyli wyjrzeć ze szczytu ganków w tę stronę.
To było pospólstwo na placu Khamona dopominające się broni, której starszyzna nie chciała dostarczać, oceniając niebezpieczną doniosłość podobnych wymagań. Z niektóremi nawet obchodzono się bardzo surowo. Tłumy te atoli wybuchały niekiedy straszliwie, wskutek szczególnej czci dla Molocha, a może gnane wrodzonym popędem pustoszenia; wyrywano w święconych gajach ogromne cyprysy i pozapalawszy je przy pochodniach Kabyrów roznoszono po ulicach ze śpiewami. Te potworne ogniska wysyłały blaski aż do szklanych kopuł świątyń, do ornamentów kolosów, do masztów okrętowych, i unosząc się ponad miastem, tworzyły niby ruchome słońca. Widziano je nareszcie ustępujące z Akropolu i brama Malki otworzoną została.
— Jestżeś gotową? — zawołał Schahabarim, — lub czy każesz oświadczyć twemu ojcu, żeś go opuściła?
Salammbo ukryła twarz w opony, a światła powoli oddalające się nikły.
Nieokreślona trwoga wstrzymywała dziewicę. Lękała się Molocha — i również przestraszał ją Matho. Olbrzymia postać tego człowieka, który był panem cudownej zasłony, górowała ponad Rabetną niby sam Baal, przedstawiał jej się on zawsze otoczony błyskawicami, a przytem wiedziała, że nie raz przecie dusza bogów wstępowała w ciało ziemskiego męża; Schahabarim powtarzał, iż ona powinna zwyciężyć Molocha. Byliżby oni tak obaj połączeni z sobą? — byłożby to jedno i to samo, Moloch i Matho — nie mogła już ich rozróżnić, obydwa ją prześladowali.
Pragnęła poznać przyszłość i udała się do czarnego węża, gdyż z zachowywania się jego wyciągano wróżby. Lecz koszyk był pusty i zaledwo znalazła go zwiniętego na jednym ze srebrnych stopni przy wiszącym łożu, wycierał się, pozbywając starej zżółkłej skóry, gdy tymczasem błyszczące jasne ciało wyciągał jak miecz do połowy dobyty z pochwy.
Następnych dni, podług tego, jak dziewica nakłaniała się do poświęcenia, Python powracał do zdrowia, rósł i zdawał się ożywiać. Wtedy pewność, przez usta Schahabarima przemawiała wola bogów, uspokoiła ją. Jednego ranka zbudziła się nareszcie z silnem postanowieniem wykonania wszytkiego i pytała, co trzeba spełnić, aby Matho oddał welon.
— Upomnieć się o niego rzekł Schahabarim.
— A jeżeli odmówi?
Kapłan spojrzał na nią dziwnym wzrokiem, z uśmiechem, jakiego nie widziała jeszcze.
— Tak, co wtedy mam uczynić? — powtórzyła.
On poruszał palcami końce szarf spadające od tiary na jego ramiona i spuścił oczy w milczeniu. Lecz widząc, że dziewica nie rozumie go wcale, przemówił:
— Będziesz z nim sama...
— A więc, — pytała.
— Sama w jego namiocie.
— Więc? i cóż wtedy?
Schahabarim gryzł wargi, wyszukując jakiego zręcznego frazesu.
— Jeżeliby ci wypadało umrzeć, to stać się musi później — mówił — bądź odważną, nie przywołuj nikogo, nie przestraszaj się, — powinnaś być pokorną, czy słyszysz, i uległą jego życzeniom, które będą rozkazami nieba...
— Lecz welon?
— Bogowie ci go wskażą.
Ona szeptała: Gdybyś ty ojcze mi towarzyszył?
— Niepodobna.
Rozkazał jej przyklęknąć, i wznosząc rękę prawą przysięgał za nią, iż ona przyniesie Kartaginie płaszcz Tanity. Straszliwe były zaklęcia wymawiane przez Schahabarima. Dziewica, chwiejąc się, powtarzała je za nim. Nakoniec wyznaczył jej oczyszczenia i posty, jakie powinna przebyć, i nauczył, jak się ma dostać do Mathona; zresztą człowiek znający dobrze drogę miał ją doprowadzić. Po tem wszystkiem uczuła się swobodniejszą. Myślała o szczęściu posiadania welonu i błogosławiła Schahabarima za jego napomnienia.
Była to pora, w której gołębie z Kartaginy odlatywały do Sycylji w góry Eryksu około świątyni Wenery. Przed odlotem na wiele dni pierwej zbierały i szukały się, zwołując, a nakoniec wyruszyły wieczorem. Wiatr je pędził, i ten biały obłok sunął po niebie wysoko nad morzem. Krwawa barwa zachodu zalała horyzont. Gołębie leciały jak fala i znikały powoli zapadając w paszczę słońca.
Salammbo patrzyła, chyląc ku ziemi swą głowę, a Taanach sądząc, że odgadła powód jej smutku, rzekła zcicha:
— One powrócą, o pani!
— Tak, wiem o tem.
— Ty je zobaczysz znowu.
— Może, — szepnęła z westchnieniem.
Dziewica nie powierzyła nikomu swego przedsięwzięcia. Ażeby je zaś jak najtajemniej wykonać mogła, zamiast wprost żądać od rządców, posłała Taanach na przedmieście Kinisdo po zakupienie wielu rzeczy, których potrzebowała do tej wyprawy. Cynobru, pachnideł, przepaskę lnianą i odzienie nowe. Stara niewolnica ciekawą była, co znaczą te przygotowania, lecz nie śmiała pytać. Nakoniec nadszedł dzień oznaczony przez Schahabarima, w którym Salammbo miała wyruszyć.
Około dwunastej godziny dojrzała ona wśród sykomorów ślepego starca, który jedną ręką wspierał się na ramieniu chłopczyny, a w drugiej niósł cytrę z czarnego drzewa. Eunuchy, niewolnicy i służebne byli oddaleni na ten czas, bo żadne nie powinno było znać spełniającej się tajemnicy. Taanach zapaliła w komnacie na czterech trójnogach kadzidła, potem rozwiesiła wielkie babilońskie dywany wokoło komnaty, albowiem Salammbo nie chciała być widzianą nawet przez mury. Grający starzec przysiadł schylony za drzwiami, chłopiec stojąc przytknął do ust flet trzcinowy. Dolatujący z ulicy zgiełk przycichnął, fioletowe cienie zapadły przed przysionkiem świątyni, a z drugiej strony zatoki, pochyle góry, oliwne gaje, spustoszone żółtawe grunta w nieskończonem falowaniu zlewały się z mgłą niebieskawą. Nie słychać było żadnego odgłosu: nieopisana ciężkość jakaś tłoczyła powietrze.
Salammbo siedząc na onyksowym brzegu wanny, odrzuciła szerokie rękawy, które związała na plecach, i rozpoczęła swe ablucje systematycznie według świętych obrządków.
Następnie Taanach podała jej w alabastrowej czaszy płyn jakiś zaskrzepły, była to krew psa czarnego zarzniętego przez kobiety niepłodne w czasie nocy zimowej na ruinach grobowca. Dziewica potarła krwią tą uszy, pięty i wielki palce u prawej ręki, a paznokieć jej pozostał czerwony, jak gdyby gniotła soczyste owoce.
Księżyc się ukazał, muzyka fletu i cytry zabrzmiała jednocześnie.
Salammbo pozdejmowała swe kolczyki, naszyjnik, bransolety, długą białą szatę; zawiązała szarfą swe włosy rozpuszczone po ramionach. Tony muzyki nie przestawały dźwięczyć w trzech nutach powtarzających się, przyspieszonych, gwałtownych. Struny skrzypiał, flet dął; Taanach wtórowała taktem, uderzając w ręce Salammbo kołysząc swem całem ciałem, odmawiała modlitwy, ubranie jedno po drugiem spadało z niej na ziemię.
Tymczasem wstrząsł się ciężki dywan i ponad sznurem, który go utrzymywał, ukazała się głowa Pythona. Sunął on powoli jak kropla wody tocząca się po ścianie, potem pełzał po rozciągniętych materjach, aż wkońcu, wspierając ogon na posadzce, podniósł się prosto i oczyma błyszczącemi jak karbunkuły strzelił w Salammbo.
Ona zawahała się pod wpływem wstrętu, czy też dziewiczego wstydu. Lecz przypomniawszy sobie zalecenia Schahabarima, zbliżyła się do węża. Python zawisnął na szyi dziewicy w ten sposób, iż głowa i ogon spadały z dwuch stron do ziemi, jak rozerwany naszyjnik. Salammbo okręcała go wokoło swych bioder, rąk, kolan, a w końcu ująwszy trójkątną paszczę, oparła ją na zębach swoich, i przymykając oczy, zwróciła się ku bijącym na nią promieniom księżyca. Bladawe światło zdawało się ją otaczać niby mgłą srebrzystą, ślady wilgotnych jej kroków błyszczały na płytach, gwiazdy przeglądały się w przezroczystej wodzie; wąż ściskał jej piękne ciało w swych czarnych złotem centkowanych zwojach. Salammbo chwiała się pod tym ciężarem, gięła się pod nim, czuła, że umiera. Straszliwy wąż uderzał ją lekko swym ogonem, potem muzyka ucichła i potwór upadł na ziemię.
Taanach, zbliżywszy się do niej, ustawiła dwa świeczniki, których światło przeglądało przez kule kryształowe napełnione wodą. Potem pomazała lauzonią jej dłonie, cynobrem policzki, antymonem brzegi jej powiek, brwi odznaczyła mieszaniną z gumy, piżma, hebanowego pyłku i zgniecionych muszek.
Salammbo, siedząc w krześle na wieszadłach z kości słoniowej, poddawała się z cierpliwością staraniom niewolnicy. Lecz te dotykania, zapachy kadzideł i przebyte posty zdenerwowały ją tak dalece, że pobladła osłabiona. Taanach zatrzymała się z trwogą. — Kończ dalej — rzekła dziewica i wyprężając się z wysiłkiem, zniecierpliwiona nagliła Taanach do pośpiechu. Stara mruczała zcicha:
— Ależ dobrze, dobrze, o pani moja, wszak nikt nie czeka na ciebie?
— Tak, — rzekła dziewica; — jest ktoś, co mnie oczekuje.
Taanach cofnęła się ździwiona, a chcąc dowiedzieć się więcej, pytała:
— Jeżeli opuścisz nas pani, jakież zostawisz rozkazy?
Salammbo rozpłynęła się w łzach, a niewolnica przerażona wołała:
— Ty cierpisz! Ach, co tobie, nie uchodź, lub weź mnie z sobą. Kiedy byłaś maleńką dzieciną, umiałam koić twe płacze, tuląc cię mlekiem swych piersi, sprowadzałam uśmiech na twe usta, — i uderzała w wyschłą pierś swoją. Dziś jam już stara, nic nie mam dla ciebie. A ty nie kochasz mnie więcej, taisz przede mną swe udręczenia, pogardzasz swą karmicielką. — Z czułości i żalu łzy obfite potoczyły się po jej policzkach wśród znaków tatuowania.
— Nie — odpowiedziała Salammbo, — ja ciebie kocham, uspokój się.
Taanach z uśmiechem podobnym do skrzywienia starej małpy powróciła do przerwanych zajęć.
Według nauki Schahabarima, Salammbo rozkazała się wspaniale ustroić, przybierała ozdoby w guście barbarzyńskim Z wielką wykwintnością i prostotą zarazem.
Na cienkiej tunice koloru winnego, była druga oszywana piórami ptaków; pas ze złotej łuski otaczał jej kibić, z pod tej szerokiej przepaski spadały obfite fałdy draperji niebieskiej w srebrne gwiazdy. Dalej Taanach włożyła na nią długą suknię zrobioną z płótna kraju Seres, białą, pręgowaną w zielone pasy. Potem zaś przyczepiła na ramionach purpurę oszytą u dołu drogiemi kamieniami; a na to wszystko zarzuciła płaszcz czarny, powłóczysty.
Wkońcu dumna swem dziełem patrząc na dziewicę wyrzekła: — Jesteś piękną, jakgdyby w dzień swych zaślubin.
— Moich zaślubin! — westchnęła dziewica i rozmarzona oparła się na krześle z kości słoniowej.
Taanach podała jej zwierciadło z blachy tak szerokie i długie, że się w niem cała zobaczyć mogła. Córka Hamilkara powstawszy, końcem palca poprawiła spadający lok swoich włosów. Włosy te pokryte złotym pudrem, kędzierzawiły się nad czołem, a z tyłu opadały w długich warkoczach przeplatanych perłami. Blask świeczników ożywiał barwę jej lic, świetność strojów i białość cery. Cała postać, ręce, ramiona, palce u nóg nawet ozdobione były taką obfitością drogich kamieni, że w zwierciadle odbijały promienie niby od słońca. Salammbo stojąc obok Taanach wpatrującej się w nią z uwielbieniem, uśmiechała się wśród
tego przepychu. Potem zaczęła się przechadzać, zniecierpliwiona długiem oczekiwaniem.
Nakoniec ozwało się pianie koguta. Dziewica upięła na włosach długą żółtą zasłonę, okręciła szarfą wkoło szyi, wsunęła nogi w buciki z niebieskiej skóry i rzekła do Taanach:
— Idź, zobacz, czy pod myrtami nie czeka człowiek z dwoma końmi?
Lecz zaledwie służebna wyszła, ona już zstępowała ze schodów.
— O, pani! — zawołała mamka.
Salammbo obróciwszy się, położyła palec na ustach na znak spokoju i milczenia.
Taanach posunęła się aż do tarasów i zdaleka przy świetle księżyca widziała w alei cyprysowej olbrzymi cień postępujący ukośnie z lewej strony Salammbo, co uważano za przepowiednię śmierci.
Stara niewolnica, powróciwszy do komnaty, rzuciła się na ziemię i szarpiąc twarz paznokciami, wydzierając swe włosy, wydawała przeraźliwe wycia.
Przecież w końcu przypomniała sobie, że ją mogła usłyszeć, więc przycichnąwszy, szlochała tylko żałośnie, leżąc na płytach posadzki z głową ukrytą w dłoniach.