Samochód generała

<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Samochód generała
Pochodzenie Meksyk
Wydawca Unja
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Rotacyjna „Unja“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. El automovil del general
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


BLASKO IBANEZ.

SAMOCHÓD GENERAŁA.
I.

Pewnego dnia w jednej z małych restauracyi na Broadway w N. Yorku zgromadziło się kilku dziennikarzy, pomiędzy którymi znalazł się również świeża przybyły z Meksyku Maltrana.
— Chcecie wiedzieć, co ja właściwie robię w Nowym Yorku? a no, dobrze! opowiem wam, co mi się przytrafiło. Przyjechałem tutaj szukać szczęścia poprostu dlatego, że do Meksyku powrócić nie mogę. A szkoda wielka — dobrze mi się tam wiodło przez całych lat jedenaście.
— Wiecie, że jestem Hiszpanem i nie mam innych środków do życia jak pióro łatwe i zupełny brak skrupułów. Przygód mojej młodości przypominać nie będę, znacie je zapewne, bo całe tomy o nich pisano; są to zresztą rzeczy powszednie, o których mówić nie warto.
Przed kilkunastu laty wsiadłem na statek, odchodzący do Ameryki hiszpańskiej. Włócząc się z miejsca na miejsce, przewędrowałem ją w całości od Buenos Ayres aż do granicy Texasu. Przypuszczam, iż wrażenia podobne do tych jakie odniosłem wśród tej włóczęgi, musieli odczuwać dawni eksploratorowie nasi, jak kapitan Orellano np., co wyruszywszy z Peruwji puścił się łódką w świat nieznany, aż przepłynąwszy całą długość Amazonki znalazł się na Atlantyku.
— Nie śmiejcie się ze mnie, panowie, wiem dobrze, że moje wędrówki na okręcie, w wagonie czy na grzbiecie muła nie mogą się równać z czynam tych słynnych zdobywców, o stalowych nogach i sercach ze spiżu. Nie sądźcie jednak, że w wędrówkach tych znajdowałem wszędzie wygody i komfort nowoczesny. Przeszedłem i ja również ciężkie terminy. Przodkowie nasi niegdyś, umierając z głodu na pustyni, zaciskali tylko silniej pas na brzuchu i szli dalej z kuszą na ramieniu. Co do mnie — musiałem nieraz stosować ten sam niezawodny środek na uśmierzenie głodu, ale w końcu w jednej z tych licznych republik znajdowałem zawsze, jakiegoś despotę lub aspiranta do tej godności, który zgadzał się zaopatrywać mię we wszystko, czego mi było potrzeba, wzamian za zobowiązanie lżenia jego przeciwników i wychwalania jego cnót obywatelskich, aż do absurdu.
Wyjeżdżając z kraju, słyszałem, że wszyscy emigranci mają zwyczaj zmieniać swój zawód, jak wąż skórę, stosownie do warunków atmosferycznych i zmieniających się pór roku. Miałem zamiar uczynić to samo. Okazało się jednak, że do niczego innego, jak do pióra, nie jestem zdatny. W rzeczypospolitej Argentyńskiej próbowałem rolnictwa, ale zrobiłem kompletne fiasco i wróciłem do dawnego życia dziennikarza-włóczęgi. W wędrówkach moich, przechodząc z kraju do kraju, posuwałem się zwolna lecz stale ku północy. Nie chcę wam opisywać dziejów tej wędrownej i służalczej literatury. Kto inny może byłby z niej dumnym i nawet napisał swoje pamiętniki... Byłem przyjacielem kilku prezydentów, zabawką jednych, tajnym doradcą drugich. Redagowałem równocześnie kroniki światowe dla pań prezydentowych i projekty konstytucji, które ich małżonkowie przedstawiali narodowi jako owoc rozmyślań długich nocy bezsennych. Od niektórych protektorów uciekałem w obawie, aby mię nie rozstrzelano, za dużo bowiem znałem ich tajemnic. Widziałem innych, których mordowano w chwili, gdy byli już zupełnie spokojni o swoją władzę. Znieważałem ludzi zupełnie mi nieznanych, służąc takim, dla których mieć mogłem tylko głęboką pogardę.
— Coż to za haniebne rzemiosło! — powiecie zapewne... — Oczywiście, — ja sam jestem tego zdania... Ale co gorsza — nie dało mi ono bogactwa. Zaledwie skromne środki utrzymania. Po okresach szalonego zbytku następowały długie miesiące skrajnej nędzy. Kiedy protektorowie moi byli górą, nie mieli nigdy czasu pomyśleć o zabezpieczeniu przyszłości temu, który swem jadowitem piórem dopomógł im do zwycięstwa.
A przytem posiadam wadę, do której się otwarcie przyznaję. Mam naturę cygańską, nigdzie miejsca zagrzać nie mogę, nigdy nie jestem zadowolony z tego, co mam i spodziewam się zawsze znaleźć coś lepszego gdzieindziej.
Nie sądzę, abym był unikatem w tym względzie. My, dziennikarze wędrowni, jesteśmy jak aktorzy, odbywający tournée artystyczną — ostatni i nędzni spadkobiercy hiszpańskich awanturników. Włóczymy się tam i napowrót od cieśniny Magellana do granic Kalifornji, poprzez 18 krajów, mówiących naszym językiem, znajdując w jednych bogactwo, w drugich nędzę, tu oklaski i uwielbienie; gdzieindziej — zniewagi i pogardę. Niektórym z nas nawet udaje się zdobyć uśmiech Fortuny, przelotny jak uśmiech kobiecy. Kończymy wszyscy jednakowo — w nędzy.
Ale wracam do rzeczy. Otóż w wędrówkach moich mniej więcej przed dziesięciu laty dotarłem do Meksyku. Cóż to za kraj cudowny! nigdzie mi tak dobrze nie było! Najchętniej bym tam wrócił mimo ostatniej rewolucji, która mię zmusiła do ucieczki — ale się boję.
— Przeszkadza mi w powrocie ta przeklęta historja z samochodem generalskim.




II.

Zdawało się, że Meksyk tylko na mnie czekał, jak jeden z tych poczciwych i dobrze wychowanych wulkanów, które drzemią przez całe stulecia i nagle,, w chwili kiedy podróżnik dosięga ich szczytu poraz pierwszy, zaczyna huczeć i wyrzucać kłęby dymu jakby na powitanie turysty.
Od trzydziestu lat kraj pod rządami sędziwego prezydenta Porfirio Diaz’a drzemał, zażywając błogiego spokoju. W chwili mego przyjazdu zbudził się, i rozjaśnił moje życie nieskończonym szeregiem rewolucji, trwających do dnia dzisiejszego.
Com ja widział w przeciągu tych lat dziesięciu! Porfirio Diaz, dożywotni, jak mniemano, prezydent, zmuszony został do ucieczki, aby umrzeć w jakimś hotelu Starego Lądu. Madero, człowiek dzielny, który rządził, radząc się wirujących stolików i rozmawiając z duchami, podziurawiony został kulami w piwnicach pałacu prezydentury, dokąd się schronił przed swemi mordercami. Po nim alkoholik Huerta, — umierający w więzieniu Stanów Zjednoczonych z rozpaczy, że mu pić nie pozwalano. Wreszcie Carranza, który zdawał się rokować sto lat życia — świeżo zamordowany.
W przeciągu lat dziesięciu, aż czterech prezydentów zamordowanych lub zmarłych na wygnaniu, to nieco za wiele tragedji na tak krótki okres czasu. Historja tych prezydentów Meksykańskich przypomina losy greckich Atrydów — którzy w końcu zawsze padali ofiarą nieubłaganego „fatum”.
Co do mnie jednak, który otwartość posuwam aż do cynizmu, przyznać muszę, że mi się dobrze działo, że nie zachowuję żadnych smutnych wspomnień i nie wylałem ani jednej łzy dla uczczenia pamięci tych panów, którzy, poznali zarówno rozkosze absolutnej władzy, jak rozpacz tragicznego końca.
Z początku byłem, jakby to powiedzieć... pisarzem konnym. Nie redagowałem dzienników, pełniąc jedynie funkcje osobistego sekretarza generałów, dowodzących siłami powstańczemi. Pisałem więc proklamacje do mieszkańców miast, wzywające ich do przyłączenia się do rewolucji, mowy dla moich szefów, mające podniecić zapał żołnierzy, opisywałem bombastycznym stylem zwycięstwa, odniesione przez powstańców nad wojskami rządowemi — i nie omieszkiwałem nigdy w opisach tych wynajdywać analogji pomiędzy czynami dowódców, którym służyłem, a przeróżnemi bitwami Napoleona. Klijenci moi bardzo byli na tym punkcie wrażliwi. Jeden z generałów, który był moim przełożonym przez 6 miesięcy, spostrzegłszy posuwający się w tumanie kurzu oddział nieprzyjacielski, zwrócił się do nas, członków swego sztabu, i rzekł:
— Napoleon w wypadku podobnym postąpiłby z pewnością tak...
I natychmiast robił to, coby na jego miejscu zrobił Napoleon...
Patrząc zdaleka na te bitwy, żałowałem, żem w latach dziecinnych nie dosiadał konia i że się nie wychowałem na wsi. Mógłbym wówczas spróbować zrobić ze siebie improwizowanego generała, a kto wie, czy nie potrafiłbym tego lepiej od tych, którzy mi rozkazywali.
Spotkania te, w których brało niekiedy udział po 20—30 tysięcy ludzi, możnaby nazwać bitwami. W Meksyku jest zawsze wielka obfitość ludzi gotowych bić się i zginąć — jest ich nawet więcej znacznie niż karabinów.
Ale w rzeczywistości, pomimo znacznej liczby walczących, była to jakaś bezładna strzelanina w której inicjatywę pozostawiono pojedyńczym plutonom. Walczący, zbliżywszy się do siebie na odległość strzału, strzelali tak długo, dopóki starczyło amunicji, wreszcie ta strona, której jej zabrakło, cofała się, pozostawiając przeciwników panami placu. Do walki na białą broń nie dochodzito nigdy, żaden bowiem żołnierz nie posiadał bagnetu.
Siedzieliśmy wszyscy na koniach, ale w chwili walki, kawalerzyści przeobrażali się w piechurów. Posiadaliśmy również artylerję. Każda strona usiłowała zdobyć dla siebie armaty większego kalibru, niż strona przeciwna. Armaty te robiły wiele hałasu, lecz nie wyrządzały żadnych szkód.
Pamiętam, jak pewien oficer niemiecki, który był z nami, dziwił się i irytował na widok nikłych rezultatów pracy, naszej artylerji.
Uprzedzam Panów, iż my wszyscy, powstańcy, przez nienawiść do Stanów Zjednoczonych i Anglji byliśmy germanofilami, życzyliśmy z całej duszy zwycięstwa Wilhelmowi II, a porażki Francuzom. Wielu niemców znajdowało się w naszych szeregach. My sami porównywaliśmy się do bolszewików rosyjskich. Ale nie oddalajmy się od przedmiotu.
Ów Prusak tedy krzyczał:
— Generale! pańscy artylerzyści nie umieją wcale mierzyć! Strzelają w powietrze! Robią wiele hałasu bez żadnego skutku!
Generał, który pozował na dowcipnego, odpowiadał, wzruszając ramionami:
— Daj im Pan spokój! nie potrzebują robić nic innego — artylerja jest tutaj jedynie po to, aby napędzić strachu tchórzom.
Po bitwach podobnych, jeżeli odnieśliśmy zwycięstwo — t. j. mogliśmy strzelać o pół godziny dłużej, niż nasi przeciwnicy, następowały wyjaśnienia i komentarze. Wówczas występowałem w roli stratega. Opisywałem szczegółowo ruchy wojsk, których nigdy nie było, przypisywałem generałowi i oficerom sztabu fikcyjne rozkazy, opisywałem fantastyczny przebieg bitwy, wzorując się na opisach dawnych wojen i znajdowałem zawsze sposób wykazania analogji pomiędzy odniesionem przez nas zwycięstwem i którąkolwiek z bitew, stoczonych zamłodu przez Bonapartego. Nie było obawy, aby ktośkolwiek, oburzony tak bezczelnem kłamstwem, zaprotestował. Przeciwnie, do uszu moich dochodziły tylko pochwały:
— Ach! ten Maltrana! co to za głęboka wiedza i znajomość dziejów wojennych!
Do pochwał podobnego rodzaju dołączonem było zarazem prawo szerokiego korzystania z cudzej własności. Niewiele jednak, z tego mi przyszło, miałem bowiem za towarzyszy ludzi bardzo sprytnych, którzy, jako krajowcy, potrafili zawsze przyjść wcześniej odemnie, gdziekolwiek coś było do wzięcia.
Kiedy zwycięstwo nasze było już ustalone i wodzowie powstania zasiadali w fotelach ministerstw i innych urzędów publicznych, powodzenie moje zaczynało się również ustalać. Pisałem dla dzienników nowego rządu artykuły programowe, pełne najordynarniejszych napaści na zwyciężonych nieprzyjaciół i wspaniałych obietnic wszelkich szczęśliwości, jakie teraz na kraj z łaski zwycięzców zlać się miały. Mój Boże! jakie bajeczne sumy zarabiałem w tym czasie! tak to niedawno było, a jednak wydaje mi się, że wieki całe odtąd minęły.
Miałem gorących współzawodników... Prawie wszyscy generałowie byli to ludzie, pochodzący z gminu, nieznający przeszkód. Chłop czy włóczęga bezdomny mógł zostać generałem... dlaczegóż nie mógł również stać się pisarzem?
Dało się to doskonale urządzić z wielką dla mnie korzyścią. Każdy z tych generałów chciał, po dobnie jak Juljusz Cezar, pisać swoje „Komentarze“. A ponieważ Cezar nie pisał ich osobiście, lecz dyktował, z tego też powodu zapewne większość ich przyjęła mnie za sekretarza. Zwierzali się przedemną i opowiadali swoje bohaterskie czyny. Moją było rzeczą należycie je uwydatnić czarem mego stylu. Oczywiście każdy był przekonany, że tylko jemu oddałem swoje pióro na wyłączne usługi. Oprócz tego z rozmaitych ministerstw otrzymałem subwencje na wykończenie wspaniałego dzieła, mającego uwiecznić triumf rewolucji. Wielka to szkoda, że ostatnia rewolucja wojskowa nie pozwoliła wydrukować tego wiekopomnego dzieła. Jak wiecie, głównym moim atutem bywał zawsze paradoks — to już specjalna właściwość mego stylu.
Otóż pod tym względem dzieło moje przewyższyło wszystko, cokolwiek w swojem życiu napisałem.
Porównywałem tedy naszego nowego prezydenta z Waszyngtonem... — nie potrzebuję chyba dodawać, kogo stawiałem wyżej. Potem przeprowadzałem krytyczne porównanie pomiędzy bitwą na Cerro Pardo i atakiem Bonapartego pod Arcole, pomiędzy bitwą w El Barranco i Austerlit’em... i tak dalej w nieskończoność, aż doprowadziłem do postawienia „Korsykanina o płaskich włosach” na równym poziomie z moimi znakomitemi klijentami, co mieli wielki nóż za pasem i lasso, zawieszone na łęku kulbaki.
Szczytem bezczelności było zakończenie książki. Wykazałem czarno na białem, ze cywilizacja Meksyku wyższą jest od kultury Stanów Zjednoczonych i że w interesie samych Yankesów powinna w Stanach zwyciężyć. Wówczas pracowaliby mniej, utrzymanie mieliby tańsze, i poznaliby lepiej rozkosze życia. Ogromna szkoda, zapewniam was, że rząd moich protektorów został obalonym, i nikt obecnie nie myśli o udzieleniu mi subwencji na wydanie mego dzieła. Pomyślcie tylko, coby to był za sukces niesłychany: przetłumaczona na język angielski, książka zrobiłaby furorę — poszłyby setki tysięcy egzemplarzy: w Nowym Yorku tak lubią książki, z których się dowoli uśmiać można...
Ale widzę, że się niecierpliwicie, czytam w oczach waszych zapytania: „wszystko to dobrze, ale co to ma za związek z samochodem generała?“ Chcecie wiedzieć, o jakiego generała chodzi i dlaczego jego samochód zamyka mi powrót po Meksyku? Przechodzę zatem do rzeczy.

III.

Z pomiędzy wszystkich osobistości, jakie poznałem w czasie wojny, największe zainteresowanie i najskuteczniejsze poparcie znalazłem u generała Castillejo[1].
W rzadkich chwilach serdeczności nazywał mię swoim „małym Maltraną“, jakkolwiek mógłbym być jego ojcem lub conajmniej starszym bratem. Generał ten, jeden z najbliższych doradców prezydenta, liczył zaledwie 27 lat. Większość zresztą generałów i ministrów nie była od niego starszą. Stary prezydent Carranza w otoczeniu swego sztabu wyglądał jak profesor w gronie studentów.
Castillejo był mały, żylasty i smukły. Ciemna jego cera miała barwę czekolady z mlekiem. Najwybitniejszą jego cechą były oczy — błyszczące i władcze, gdy patrzą na człowieka wprost, co rzadko im się zdarza, zwykle zaś zdające się unikać wzroku ludzkiego, jakby kryjąc jakąś złą myśl. Skośne jego brwi i ciemna barwa skóry nie zgadzały się z kątem twarzowym, rozwartym jak u europejczyków. Jak wielu hiszpano-amerykanów był on produktem wielokrotnego krzyżowania trzech ras — indyjskiej, murzyńskiej i hiszpańskiej.
Przyjaciele mieli o nim wysokie wyobrażenie i mówili zawsze z bojaźliwem uwielbieniem.
— „To człowiek niebezpieczny — niedobrze jest mieć w nim wroga. On potrafi dobrze się dać we znaki.”
Człowiek ten był potęgą: tworzył i obalał ministrów, na czele wojska stawiał swoich przyjaciół, którzy słuchali go ślepo, przeciwników zaś zmuszał do opuszczenia kraju lub też wysyłał ich do pewnych uroczych okolic nadmorskich nad zatoką Meksykańską, gdzie mieszkańcy wyżyn bardzo łatwo nabawiają się śmiertelnej choroby.
Nieprzyjaciele wypominali mu łatwość, z jaką wydawał rozkazy rozstrzeliwania jeńców wojennych. Ale któżby zliczył wyroki śmierci, wydawane podówczas przez obie strony walczące? Widziałem ich tyle — to tak mało kosztuje, wydać rozkaz podobny.
Co do mnie, nie miałem nigdy powodu na niego się uskarżać. W gruncie rzeczy dobry chłopak. Mam nawet podejrzenie, że w skrytości ducha on, który nie podziwiał i nie wielbił nikogo, miał dla mnie wielki szacunek z racji mej niezwykłej łatwości pióra.
Zażyłość nasza rozpoczęła się od chwili, gdy po wojnie napisałem dla niego książkę p. t. „historja dywizji zachodniej”. Dywizją tą była dowodzona przez niego banda. W książce mojej dowodziłem oczywiście, że dywizja ta zapewniła zwycięstwo rewolucji, wszystkie inne zaś niczego podczas całej wojny nie dokonały.
Dodawać zapewne nie trzeba, że tą samą ręką napisałem historję dywizji wschodniej, zarówno jak południowej i środkowej — wszędzie wykazując niezbicie, że dywizja, której bohaterskie czyny opisywałem, była ze wszystkich najdzielniejszą, że dokonała wszystkich zwycięstw rewolucji, a wszyscy inni generałowie zawadzali jej tylko w jej operacjach wojennych.
Byłoby to oczywiście katastrofą, gdyby te równobrzmiące dzieje przeróżnych dywizji były podpisane przez ich autora. Ponieważ jednak każde z nich ukazało się z podpisem dowodzącego dywizją generała, nie starano się dociekać, skąd pochodzi jednakowa treść i podobieństwo stylu tych elukubracji. Castillejo, jak inni, uznał, że jego historja była najlepszą ze wszystkich i rozkoszował się nią, jakgdyby sam był jej autorem.
Wybory nowego prezydenta interesowały go żywo. Rząd, wytworzony z rewolucji, pragnął równocześnie dwóch rzeczy: zachować pozory legalności, a zarazem przeforsować swego kandydata. Mówiono szeroko o poszanowaniu prawa, macając się równocześnie po boku dla przekonania się, czy nieodstępny rewolwer znajduje się na swojem miejscu. Generałowie kandydujący również o stolec prezydencki, grozili nową rewolucją w razie, gdyby ich nie obrano. A naród, znużony dziesięcioletnią wojną domową, słuchał obojętnie polemiki dziennikarskiej, pragnąc w głębi duszy, aby się wszyscy kandydaci nawzajem wymordowali, zdecydowany zresztą głosować bądź za kandydatem rządowym, bądź za tym generałem, który potrafi rząd obecny obalić. Jedyny sposób żyć w tym kraju, to jest znaleść się zawsze po stronie silniejszego.
Mój generał był przyjacielem prezydenta i oczywiście podtrzymywał popierane przez niego kandydatury. Ponieważ kilku kandydatów do prezydentury należało do armji, kandydat rządowy nazwał się „antimilitarystą”.
Posłuszny rozkazom mego szefa, walczyłem piórem w tym samym kierunku.
W Meksyku jest to zadanie łatwiejsze, niż w jakimkolwiek innym kraju. Istnieje tam sposób niezawodny urobienia opinji: straszak interwencji Stanów Zjednoczonych. Dziennikarzowi, broniącemu rządu, wystarczy przedstawić ludzi z opozycji jako „złych patrjotów“, których nieustanne ruchawki sprowadzić muszą anarchję, i uczynią nieuniknioną zbrojną interwencję Yankesów dla przywrócenia ładu. Ze swojej strony dzienniki opozycyjne wysuwają tego samego straszaka, oskarżając rząd o „popełnianie takich okrucieństw, iż Stany Zjednoczone będą zmuszone interwenjować dla poskromienia ich niesłychanego despotyzmu”. Bez straszaka interwencji Amerykańskiej nikt nie mógłby być dziennikarzem w Meksyku.
Istnieje jeszcze inny sposób którego powodzenie jest niezawodne. Nie wiedząc, co powiedzieć o przeciwniku politycznym lub otrzymawszy polecenie nawymyślania komuś, który ośmielił się opisywać kraj takim, jakim jest w istocie, rzuca mu się zawsze tę samą obelgę: „zaprzedany Yankesom“. Nikomu zaś nie jest tajnem, że złoto ich jest niewyczerpaną studnią. Codziennie przysyłają przekupionym przez siebie ludziom olbrzymie kwoty... Gdyby się zesumowało wszystkie, wydane rzekomo na przekupienie Meksykanów miljony, z pewnością nie starczyłoby złota w skarbcu federalnym!
Wróćmy jednak do naszego generała.
Ile razy odczytywał jakiś mój artykuł, w którym miażdżyłem przeciwników, unosił się nad moją umiejętnością ciskania najobelżywszych zniewag pod ich adresem.
— Co za mistrzostwo pióra! co za siła! mój kochany Maltrana, jak mamy ci wynagrodzić olbrzymie usługi, jakie oddajesz dobrej sprawie?
— Mój Boże, to tak łatwo... Jako cudzoziemiec nie mogłem przecież pretendować o poselstwo lub fotel ministerjalny. Aspiracje moje były o wiele skromniejsze.
— Zadowolę się, panie generale, jeżeli mię pan generał wyznaczy do pierwszej komisji, jaka będzie wysłana do Nowego Yorku dla poczynienia zakupów rządowych. Obojętnem mi jest, czy będzie chodziło o zakup samochodów, maszyn pisarskich, trzewików czy papieru kancelaryjnego. Chciałbym być jedynie pośrednikiem przy zakupie. Nie żądam więcej jak 10%. Gdy się zakupi towaru za miljon dolarów to znaczy 100.000 dla najniższego sługi Pańskiego. Jeżeli dojdzie do dwóch miljonów, tem lepiej — dostanę 200.000. Z takim dobytkiem wracam do Hiszpanji i przestaję pisać, choćby wszystkie dziewięć muz miały włożyć po mnie żałobę.
Castillejo uważał moje żądania za bardzo skromne. Obecnie pracował nad przeprowadzeniem wyboru na prezydenta jednego ze swoich przyjaciół. Potem przyjdzie kolej na niego. Muszę tylko zaczekać 4 lata, a wtedy otrzymam wszystko co zechcę...
— Czekać! w kraju, gdzie w przeciągu zaledwie dziesięciu lat aż czterech prezydentów skończyło gwałtowną śmiercią!... nie głupim! wolałbym aby mi generał wyrobił zaraz skromne stanowisko, o które prosiłem.
Castillejo jednak nie chciał zważać na mój sceptycyzm. Zajęty był całkowicie przebiegiem kampanji wyborczej. Nie niepokoili go bynajmniej generałowie kandydujący, którzy grozili rewolucją. Natomiast, rzecz dziwna, do myślenia dawała mu kandydatura młodego inżyniera Taboady, wychowanego w Stanach Zjednoczonych, który zamierzał narzucić Meksykowi w całej rozciągłości ustrój demokratyczny i poszanowanie prawa, jakie poznał w republice sąsiedniej.
Bez oparcia o jakiekolwiek stronnictwo, mając za sobą jedynie kilku przyjaciół — równie fantastycznych marzycieli jak on sam, postawił inżynier swoją kandydaturę, twierdząc, iż jest jedynym kandydatem „naprawdę cywilnym“.
— Ależ to szaleniec! tłumaczyłem generałowi, nie zdobędzie więcej jak jakie 100 głosów... Skoro Pan czynisz mu zaszczyt brania go poważnie, nic łatwiejszego jak go pognębić bez ratunku. Napiszę w dzienniku, że jest przekupiony przez Yankesów i z tego powodu chce nam narzucić ich obyczaje i ustrój polityczny. Napiszę, że otrzymał z Waszyngtonu na cele propagandy 3 miljony dolarów! jeżeli to mało, powiem 5 miljonów — to nic nie kosztuje... dodam jeszcze, że własnemi oczyma widziałem, jak mu te pieniądze wręczano! Napisałem istotnie to wszystko i wiele innych jeszcze rzeczy podobnie prawdziwych. Nie należało przecież dać się prześcignąć w tym względzie dziennikarzom miejscowym, umiejącym łgać ze zdumiewającą wprost bezczelnością.

IV.

Zwolennicy Castilleja radzili mu:
Generale, skoro ten inżynierek tak Panu zawadza, rozkaż Pan tylko nam, abyśmy Cię od niego uwolnili — nic łatwiejszego...
Naiwni! czyż ten człowiek potrzebował rad podobnych? Wielu już ludzi niedogodnych dlań znikło w sposób zagadkowy, a oszczercy twierdzili, iż tylko on jeden wiedział gdzie byli: wszyscy pod ziemią.
— Ale dajcież spokój — protestował Castillejo — kandydaci wojskowi oskarżyliby w tej chwili rząd o zamordowanie inżyniera. Ci sami, co dzisiaj kpią sobie z niego, wielbiliby go jako męczennika idei! Nie! nie warto o tem myśleć.
Spojrzawszy na generała, odgadłem jednak, że w tej chwili myślał o tem więcej, niż kiedykolwiek — a zdradzał go wyraz twarzy, dający wiele do myślenia. Nie napróżno mówiono o nim: Castillejo to straszny człowiek, nie daj Boże mieć w nim wroga... Jeden z jego bliskich przyjaciół, towarzysz nocnych hulanek, zdradził przedemną tajemnicę generała.
— Dręczy go zazdrość. Jest wściekły, bo Olga del Monte jest dziś kochanką inżyniera.
Owa Olga del Monte była Aspazją Meksykańskiej rewolucji. Pochodząc z najlepszej rodziny, powszechnie szanowanej w stolicy, uniesiona bujnym temperamentem, po kilku skandalicznych wybrykach stała się wreszcie kokotą.
Włosy pomalowała na rudo — co już było skandalem w kraju, gdzie większość kobiet ma włosy czarne. Jakiś czas bawiła w Paryżu, utrzymywana przez kilku naraz protektorów, co wzbudzało szczególny respekt dla tej kobiety u młodych centaurów rewolucji, znających tylko swój kraj rodzinny. Była przytem wysoce utalentowaną: grała na fortepianie i na harfie, śpiewała tęskne romanse meksykańskie, nawet pisała wiersze. Było to więcej, niż potrzeba, aby zawrócić głowę tym wszystkim smarkatym generałom rewolucyjnym.
Rzeczą, którą wbrew wszelkim deklamacjom przeciwko prawu własności i różnicom klasowym, ceniono w niej najbardziej, było jej pochodzenie. Ci ludzie, przed kilkoma laty jeszcze prości parobcy lub bezdomni włóczędzy byli zarazem onieśmieleni i dumni z tego, iż są przyjaciółmi i protektorami kobiety, pochodzącej z najlepszych rodzin stolicy.
Sypały się też na nią bogate prezenty, niby deszcz złoty. Zwycięscy hojnie rozrzucali bogate łupy, łatwo zdobyte. Olga niekiedy zadawała sobie trud przerabiania skradzionych klejnotów. Ale w innych chwilach wystawiała cynicznie na pokaz wszystkim znane djamenty, szmaragdy i perły, należące do pań z miejscowej arystokracji, dziś tułających się zagranicą.
Mój generał, mający duszę dziecinnie romantyczną, był niezmiernie dumny z wyróżnienia go przez Olgę z pomiędzy kolegów. Obsypywał ją prezentami. Przeniósł do niej ze swego mieszkania wszystko, cokolwiek zagarnął, a Bóg widzi, że Castillejo nie był ani głupi, ani leniwy, gdy się zabierał do podobnej roboty.
Ale powiewna istota, znudzona zapewne przyjmowaniem tych zrabowanych klejnotów od bandytów, wpadła dla kontrastu w fazę bezinteresowności, zwracając swój afekt ku ludziom ubogim i prześladowanym, zapewne dlatego, iż otaczający ją byli bogaci, nadęci i bezczelni. Ta potrzeba kontrastów spowodowała ją do porzucenia generała i pokochania inżyniera Taboady.
Inżynier był wątły i delikatny, nienawidził żołdactwa, mówił o odrodzeniu proletarjatu i przejściu władzy w jego ręce. Był przytem pośmiewiskiem obecnych triumfatorów, którzy mogli go każdej chwili uprzątnąć bez wielkiego zachodu, gdyby im na to przyszła ochota. Nie można było znaleść bardziej interesującego bohatera dla młodej kobiety, szukającej wytchnienia po brutalnych kochankach z gatunku Castilleja.
Napróżno generał wysilał się, aby odzyskać miłość Olgi. Obiecywał wyrobić dla niej u prezydenta wysłanie do N. Yorku i Paryża z całym ładunkiem świetnych strojów i płacą stu tysięcy dolarów dla propagandy na rzecz Meksyku. Olga odmówiła wręcz; odrzuciła również inne równie korzystne i zaszczytne propozycje zakochanego generała.
Doradcy Castilleja wciąż mu tymczasem napomykali, że jedynie ich środek jest skutecznem lekarstwem.
— Gdybyś tylko zechciał, generale! jedno słówko! małe słóweczko! nic więcej, i inżynierek nikomu już zawadzać nie będzie...
Castillejo jednak protestował z dobrodusznością, która u niego człowieka była objawem zatrważającym. Rzekome skrupuły jego sumienia należały do rzędu tych, od których włosy stają na głowie.
— Niechaj nikt się nie waży podnosić ręki na tego człowieka, mówił. Gdyby mu włos spadł z głowy, ludzie gotowi byliby przypuścić, że stało się to na rozkaz mój lub z polecenia rządu, a tego sobie bynajmniej nie życzę. Ogłaszam go nietykalnym!
Słuchając go, pomyślałem, że gdyby mój protektor kiedykolwiek tym samym głosem i z tem samem spojrzeniem proklamował moją nietykalność, uważałbym za wskazane wyjechać do granicy Stanów pierwszym pociągiem.
Wypadki, związane z kampanją wyborczą zmusiły go do zapomnienia o Oldze. Ale inżyniera zapomnieć nie mógł.
Taboada na czele garstki swoich zwolenników, fanatycznych straceńców, nie obawiających się nikogo, wygłaszał na wiecach mowy, druzgoczące rząd, pragnąc ludowi gwałtem narzucić swoją kandydaturę. On tylko jeden, inżynier Taboada, był prawdziwym kandydatem „cywilnym”, zdolnym zaprowadzić w kraju ustrój prawdziwie demokratyczny. Nikt jednak nie słuchał jego przemówień, a jeżeli motłoch raczył niekiedy na nie uwagę zwrócić, to w tym jedynie celu, aby mu przerwać jego wywody, nazywając go „zdrajcą”, „Yankesem” lub „sprzedawczykiem”.
Teraz nareszcie przechodzimy do samochodu generała.

V.

Castillejo sprowadził go ze Stanów Zjednoczonych na potrzeby kampanji wyborczej. Miał ich już kilkanaście. Któryż z meksykańskich dowódców ich nie posiada? Większość posiada nawet salonowe wagony na kolejach. Cóż znaczy dla nich pół tuzina samochodów! Tak przecież łatwo było je posiąść. Wystarczało wejść do pierwszego garażu z rewolwerem w ręku i wybrać sobie najlepsze z tych, które się tam znajdowały...
Castillejo chciał być uważanym za coś nieskończenie wyższego od swoich kolegów, generałów rewolucyjnych. Był człowiekiem postępowym, prawie uczonym. Dla Stanów Zjednoczonych miał wysokie uznanie za wyrabianą tam doskonałą broń palną i niemniej wyborne samochody. Jest to niewiele, co prawda, ale zawsze już coś. Ażeby zostać generałem meksykańskim, niekoniecznie trzeba wiedzieć, czy jakiś Edgar Poë lub Emerson istnieli na świecie...
— Widziałeś pan, jakie prześliczne cacka wyrabiają ci cudzoziemcy? Owem prześlicznem cackiem był samochód świeżo sprowadzony — machina zgrabna, lekka, niezmordowana, prawdziwie wymarzony wyścigowiec. Gdybym wam powiedział markę fabryki, gotowibyście pomyśleć, że mi za to zapłacono. Powiem więc tylko, że było to wielkie auto z najlepszych, jakie wyrabiają w Stanach. Byłem niem równie zachwycony jak mój generał.
Często wieczorem Castillejo, zanim mię wysadził przed drzwiami redakcji, przewoził mię swym nowym samochodem po ulicach miasta, a raczej wzdłuż jednej alei, która pod rozmaitemi nazwami i o rozmaitej szerokości rozciąga się na przestrzeni kilku kilometrów od starego placu, na którym się mieści pałac rządowy do parku Chapultepek.
Znacie wieczorny wygląd ulic w Mexico. Niema na świecie miasta lepiej oświetlonego i bardziej martwego. Z wielkich kul elektrycznych latarń oślepiające snopy światła padały na zupełnie puste ulice. Zdawaćby się mogło, że samochód sunie ulicami jakiegoś zaczarowanego miasta z Tysiąca i jednej nocy, w którem wszelkie życie zamarło. W pierwszych latach rewolucji, martwą ciszę przerywały jeszcze niekiedy wesołe epizody: oficerowie jeździli wynajętemi samochodami, strzelając do siebie dla zabicia czasu z rewolwerów — ot! dla rozrywki.
Obecnie podczas kampanji wyborczej zabawy tej zaniechano, ale ludzie kryli się wewnątrz domów wcześniej niż zwykle, czując w powietrzu nową rewolucję.
Nieliczni spóźnieni przechodnie, mogli codziennie zato oglądać pędzący tam i nazad z zawrotną szybkością samochód generała: Patrzcie! to Castillejo! A jeżeli odważano się w myśli kogokolwiek przeklinać, to tylko tego przebrzydłego cudzoziemca — Maltranę, rozpartego na honorowem siedzeniu. Castillejo znajdował się zawsze obok szofera, grubego indjanina o głupkowatym uśmiechu i okrutnym wyrazie twarzy, który prowadził maszynę z tak bajecznem mistrzowstwem, jakgdyby samochody były znane już za czasów Montezumy.
Nigdy bardziej nie wierzyłem w sprawdzenie się złych przeczuć, jak pewnego wieczora, — kiedy spróbowałem odmówić generałowi towarzyszenia mu w tej szalonej jeździe nocnej. Wydał mi się innym człowiekiem: na głowie miał czapkę podróżną, szeroki płaszcz z podniesionym kołnierzem zasłaniał mu twarz do połowy. Oczy rzucały fosforyczne blaski, czuć było od niego zapach alkoholu, rzecz dziwna, gdyż zazwyczaj był trzeźwym.
Nie mogłem się wymówić pracą redakcyjną. Była godzina 11-a i Castillejo czekał, aż skończę rozpoczęty artykuł.
— „Siadaj pan” — rzucił mi grubijańsko, tonem, jakim wydawał rozkazy bandzie zbójów, którą nazywał swoją „dywizją”.
Znalazłem się sam jeden na siedzeniu, generał pozostał na przedzie obok szofera.
Dziś jeszcze wzdrygam się na samo wspomnienie ponurych przeczuć tego, co się stać miało. I po jakiego licha moja obecność była mu potrzebną! Przygotowując jakieś niebywałe okrucieństwo, chciał mieć mnie za świadka, aby się cieszyć mojem przerażeniem — miało mu zastąpić oklaski...
Przyszedł mi na myśl najpierw inżynier, następnie Olga, i z niewiarogodną dokładnością przeczuwałem na parę minut naprzód każdy gest mego protektora.
Jak przewidywałem, samochód opuścił oświetlone ulice i poprzez zaciszne i ciemne zaułki, wjechał do nowej dzielnicy miasta, kierując się ku domowi Olgi del Monte. I poco generał mieszał mnie w te sprawy? co mógł mieć w tem za interes, aby mię wtajemniczać w swoje miłosne przygody?
Samochód zatrzymał się w alei, na którą dwa rzędy rozłożystych drzew rzucały cień głęboki, przerwany przez trzy smugi światła: środek ulicy i oba chodniki. Oświetlenie było tu mniej rzęsiste, niż w śródmieściu, kontrasty jednakże świateł i cieniów czyniły ukryty pod drzewami bulwaru, samochód zupełnie niewidzialnym. Światła samochodu natychmiast zgaszono, podobnie jak to czynią na okrętach, chcąc się niepostrzeżenie wśliznąć do przystani.
Do powozu zbliżyło się dwóch drabów w olbrzymich kapeluszach z liści palmowych na głowach. Nie widziałem ich nigdy przedtem, ale odgadłem odrazu, iż należeli do liczby tych, co czekali od generała „małego tylko słówka”. Mieli bezwątpienia polecenie uprzątnąć inżyniera w chwili, gdy opuści dom swojej, kochanki.
Nieszczęśliwy Taboada w tej chwili zapęwne opowiadał Oldze o swoich nadziejach i złudzeniach, nie przeczuwając, jak blisko śmierć nań czyhała.
Słyszałem, jak generał dawał dwom drabom pocichu instrukcje:
— Zapamiętajcie sobie, że go wam tknąć niewolno! Tylko, gdyby chciał uciekać...
Spojrzałem w kierunku domu, ale nie zdołałem nic dojrzeć — zasłaniały go całkowicie drzewa bulwaru.
Generał, poszeptawszy z szoferem, przesiadł się z nim, oddając mu kierownicę — ufał widocznie bardziej jego, niż własnej zręczności. Pocichu dawał mu instrukcje, podczas gdy indjanin i pomrukiem zadowolenia gładził pieszczotliwie hamulec i dźwignie wspaniałej machiny.
Zdawała się żywą istotą — potworem, zaczajonym w oczekiwaniu chwili, kiedy na znak człowieka rzuci się na upatrzoną ofiarę. Motor zdawał się martwym. Najlżejsze jednak dotknięcie wystarczało, aby machina drgnęła nagle, jak koń puszczony z ręki jeźdźca w szalonym wyścigu.
— Przygotuj się na spożycie potrawy, sporządzonej według mego smaku, panie Maltrana, rzekł Castillejo zcicha, nie odwracając głowy. Będziesz świadkiem polowania, jakiego nie widziałeś jeszcze z pewnością.
Ale poco u djabła generał mnie właśnie wybrał do zakosztowania tej potrawy?
Minęło pięć minut, może godzina... nie wiem, w podobnych chwilach traci się całkowicie rachubę czasu.
Nagle doszedł mię hałas kłócących się pod drzewami pijaków. Był to oczywiście umówiony sygnał czatujących w ciemności drabów. Z cienia, rzucanego przez drzewa bulwarzu, wysunął się człowiek małego wzrostu, który, widocznie chcąc ich ominąć, miał zamiar przejść na drugą stronę ulicy.
W tej samej chwili uczułem gwałtownie wstrząsnienie — samochód ruszył z miejsca w szalonym pędzie... Od tej chwili straciłem jasną świadomość rzeczy — przed oczyma mojemi przelatywały jedynie, jak sen, nieokreślone wizje.
Widziałem, jak człowiek usiłował się cofnąć przed wynurzającym się nagle z ciemności samochodem — wóz jednak błyskawicznym zwrotem odciął mu odwrót, gdy uchylając się od ciosu, odskoczył naprzód, znowu zwrot jak myśl szybki — maszyna — potwór pędziła wprost na niego.
Stało się to wszystko tak szybko, iż obrazy widziane zlewały się ze sobą.
Pamiętam jedynie dziwaczny i straszliwy skok ściganej ofiary w chwili, gdy z rozkrzyżowanemi rękoma znikał pod kołami samochodu. Wóz został podrzucony w górę, jak łódź, przecinająca bałwan morski, ale bałwan ten był rzeczą twardą — zdawało mi się, że słyszę trzask łamanych kości...
W tej chwili samochód zawrócił wstecz z taką szybkością, iż zostałem niemal wyrzucony z mego siedzenia, pędząc ponownie w kierunku nieszczęśliwej ofiary. Taboada już nie krzyczał... czy przerażenie głos mu odjęło, czy może sądził, że ludzie, siedzący w powozie wracają, aby mu przyjść z pomocą?
Samochód podskoczył znowu — tym razem przeszkoda wydawała się twardszą i większy stawiała opór. Wóz zatoczył się jakby się miał przewrócić... dał się słyszeć chrzęst jakgdyby pękającej beczki, której klepki i obręcze rozlatują się równocześnie. Ile razy samochód z tą samą bajeczną szybkością zawracał tam i z powrotem — nie wiem, za każdym razem przeszkoda stawała się słabszą... trzask ustał...
Nazajutrz wszystkie dzienniki stolicy przyniosły wiadomość o wypadku biednego Taboady. Wypadek dał powód do deklamacji; powstawano na barbarzyństwo automobilistów, pędzących po ulicach miasta pełną szybkością, grożąc życiu spokojnych przechodniów... i nic więcej.
Nasz dziennik zdobył się nawet na panegiryk pośmiertny dla inżyniera Taboady: wychwalaliśmy jego szlachetność i prawość, przyznawaliśmy mu niepospolite zdolności, gorący patrjotyzm, chociaż niestety schodził na manowce...
Po kilku dniach przestano mówić o nieboszczyku.
Wypadki polityczne odwróciły uwagę narodu w innym kierunku. Generałowie, kandydujący o prezydenturę, widząc iż drogą legalną nic osiągnąć nie potrafią, podnieśli rokosz. Wielu ludzi, należących do obozu rządowego, uznało za właściwe przejść na stronę powstańców — aby raz jeszcze zastosować się do krajowych zwyczajów. Prezydent Carranza został zamordowany. Co do mnie, nie czekając dłużej, umknąłem corychlej do Stanów Zjednoczonych. Skoro burza się uciszy, będę miał zawsze czas powrócić i oddać się na usługi nowych panów kraju.
Castillejo został aresztowany — dotychczas siedzi w więzieniu. Zacni generałowie, jego współtowarzysze, wytoczyli mu mnóstwo procesów politycznych, a co gorsza, zaczynają go już oskarżać o zamordowanie inżyniera Taboady.
Nikt już dzisiaj nie wierzy w wypadek samochodowy. Kilka osób miało z okien swojego mieszkania widzieć przebieg tego „wypadku”. Być może, iż znalazł się jeden tylko świadek rzeczywisty, — inni chcieli w ten sposób przypochlebić się zwycięzcom. Ulice są tak puste wieczorami, a za każdą spuszczoną roletą są zapewne oczy, które jednak widzą to tylko, co się może przydać. Języki zaś rozwiązują się dopiero w odpowiedniej chwili.
Sądzicie może, że mógłbym tam powrócić bez obawy? W istocie, nie popełniłem nic zdrożnego i drżę jeszcze na wspomnienie przerażenia, jakiego mię nabawił przeklęty generał. Ale mimo wszystko możecie być pewni, że do Meksyku nie wrócę. Zbyt dobrze znam moich dawnych przyjaciół. Castillejo jest meksykaninem tak samo jak jego oskarżyciele, ja zaś — tylko cudzoziemcem, podłym hiszpanem — bardzo łatwo będzie im się porozumieć i ogłosić, że samochód prowadził — Maltrana!
Widzę, że cieszy was, iż nowy rząd okazuje zmysł sprawiedliwości, ścigając Castilleja jako zbrodniarza.
Zapewniam was,, że każdy z oskarżających go generałów ma na sumieniu znacznie więcej zbrodni i okrucieństw. Jeżeli wrogowie go ścigają, czynią to z pewnością nie z poczucia sprawiedliwości, lecz z zemsty, a co więcej — z zazdrości! Nienawidzą Castilleja głównie z tego powodu, że dał im nieraz uczuć swoją wyższość.
A co ich najbardziej drażni, to — że już nie będą mogli bez jawnego skandalu zastosować kawału z „wypadkiem samochodowym“. Stracił już urok nowości. Ach! coby dał z nich każdy, gdyby nie Castillejo, ale on mógł się poszczycić autorstwem tak genjalnego wynalazku!







  1. czyta się Kastiljeche (p. tł.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: anonimowy.