Talizman (Blasco Ibáñez, 1925)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Talizman
Pochodzenie Meksyk
Wydawca Unja
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Rotacyjna „Unja“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Las plumas del caburé
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TALIZMAN

Przytulony do muru kamienicy, odejmując od twarzy kolbę mauzera, Jaramillo krzyknął do swego sąsiada, jak mógł najgłośniej, aby zagłuszyć grzechot karabinów:
— Morales, nie strzelaj szkoda ładunków! ten djabeł ma z pewnością inkluza — kula go nie ima.
Korzystając z ciemnej nocy około setki obdartusów, wylądowało w przystani miasta Corrientes z dwóch małych parowców, z zamiarem zaskoczenia przeciwników niespodziewanym napadem i opanowania wśród wywołanego tem popłochu koszar policyjnych. Prawie wszyscy członkowie bandy pochodzili z tej prowincji, skąd wygnały ich bądź zamieszki polityczne, bądź zwykłe bójki karczemne, w których no że zwykły zbyt łatwo wyskakiwać z pochew. Bliskość niestrzeżonej przez nikogo granicy niezmierzonych stepów Gran Chaco i puszcz Paragwajskich, ułatwiała ucieczkę. Tam też na obszarach, nie uznających żadnej władzy, rekrutowały się wszystkie oddziały powstańcze, bez względu na to, kto przeciw komu powstawał. Do tych powstańców tułaczy przyłączyła się garstka osobników, których pociągał nieodparcie sam urok niebezpieczeństwa. Ludzie ci byli w nieustannym ruchu, przebiegając niezmierzone obszary republiki Argentyńskiej w poszukiwaniu przygód, a zatrzymywali się tam jedynie, gdzie zanosiło się na jedną z niezliczonych „rewolucji”.
Oddziałek dywersantów posuwał się cicho znanemi ulicami w kierunku koszar policyjnych. Mieszkańcy, którzy po duszącym upale dziennym korzystali z nocnego chłodu, kryli się śpiesznie do domów, zdając sobie szybko sprawę z tego, co miał o tej spóźnionej porze oznaczać pochód ludzi, uzbrojonych w karabiny Mauzera...
Napastników spotkał jednakże gorzki zawód. Koszary policyjne były szczelnie zamknięte, a z okien powitał ich żywy ogień karabinowy. Zamach się oczywiście nie udał, lada chwila mogła nadejść odsiecz z koszar piechoty i zgnieść garstkę napastników. Niemniej jednak o ucieczce nikt nie myślał. Niepodobna przecież było odmówić sobie przyjemności wymiany strzałów ze znienawidzonemi sługami „białych”.
„Niech żyje Dr. Sepulveda! precz z rządem!”
Z okrzykiem tym rozproszyli się na drobne grupy, kryjąc za murami i rozpoczęli rzęsisty ogień do koszar policyjnych.
W jednem z okien, jakiś gruby, ogorzały oficer wśród gradu kul stał spokojnie, raz po raz strzelając do oblegających z dwóch rewolwerów, poczem wracał do pokoju, aby ponownie broń nabić i strzelał dalej, klnąc powstańców.
— Kanaije! łajdaki!, psie syny!
Oblegający zapomnieli już w tej chwili o celu swojej wyprawy, nie myśleli ani o obaleniu rządu „uzurpatorów, ani o zdobyciu koszar i — wycięciu do nogi policjantów. Uwaga ich skupiła się całkowicie na grubym oficerze, który, mimo ostrzeliwania ze wszystkich stron, stał dalej w otwartem oknie, strzelał z rewolweru i klął, jak tylko Hiszpan kląć potrafi.
„Nie psuj ładunków, stary, ” dodał Jaramiilo, ten człowiek musi posiadać niezawodny amulet sam djabeł nic mu nie zrobi! Kto wie, czy niema przv sobie pióra „kaburé“.
Morales ognia zaprzestał. Do swego przyjaciela miał ślepe zaufanie, a zresztą każde dziecko zna potęgę piór kaburé!...
Naraz z głębi ulic zagrzmiały nowe salwy; nad ciągały posiłki wojskowe...
— Niech żyją biali! precz z Sepulyedą! śmierć czerwonym!
„Skończyło się, trzeba zmiatać”, rzekł Jaramiilo*
Przyjaciele rzucili się pędem ku przystani, skurczeni we dwoje, aby jak najmniejszy cel przedstawiać dla sypiącego się z dwóch stron gradu pocisków. Pozostali żołnierze nie myśleli o ucieczce, bronili się mężnie do ostatka...
Kiedy zbiegowie dotarli do przystani, jeden z parowców był już daleko, drugi właśnie odbijał od brzegu. Nie zdziwiło ich to bynajmniej.
— To było łatwe do przewidzenia, skoro się zawierzyło dwom cudzoziemskim łajdakom.“
Jakkolwiek statek odbijał od brzegu, dwaj przyjaciele z kocią zręcznością dzieci puszczy, bez wahania skoczyli w czarną otchłań i spadli na pokład szczęśliwie, uniknąwszy przymusowej kąpieli w rojącej się od kajmanów rzece... Byli uratowani... Niech Bóg ma w swojej opiece walecznych, którzy pozo stali na brzegu!
Kiedy parowiec oddalił się już na tyle, że światła w przystani gasnąć zaczynały, Jaramillo, czując się całkowicie bezpiecznym, odezwał się nagle:
„Skończonym idjotą był ten, który miał pomysł uderzenia na koszary o północy! Przecież to szaleństwo myśleć, że się kogoś zaskoczy w czasie, kiedy wszyscy są na nogach i używają nocnego chłodu. Rzecz taka może się udać gdzieś w krajach zimnych, u barbarzyńskich „gringes“[1] ale nigdy u nas...
Słuchacze kiwali potakująco głowami. „Toć jasnem jest, że podczas południowej siesty mogliby przejść przez cale miasto nie widziani przez nikogo, zdobyć koszary w oka mgnieniu i wyrżnąć do nogi smacznie chrapiących policjantów. Ale robić rewolucję w nocy w kraju takim, jak nasz — to czyste szaleństwo. Dość przecie zobaczyć co się dzieje w puszczy.“
Słuchacze, również dzieci puszczy, rozumieli to doskonale.
— „Kiedy w południe upał doskwiera niemiłosiernie, puszcza zdaje się być zupełnie martwą. Liść nie drgnie, ptak się nie odezwie, robak żaden nie wysunie z nory. Dopiero pod wieczór odzywa się życie: brzęczą owady, ptaki prostują skrzydła, dziki zwierz leniwie się przeciąga... Gdy noc zapadnie — dopieroż puszcza wre życiem: jaguar pożera jelenia, trwożliwy zwierz leśny czujnie wsłuchuje się w szmer najlżejszy, zdradzający bliskość wroga; życie w puszczy z całym korowodem przygód i tragedji życiowych budzi się dopiero z nastaniem wieczornego chłodu.“
Morales podziwiał głęboką mądrość swego przyjaciela. Toć wiadomo było, iż ojciec jego był słynnym czarownikiem, a syn niejednej tajemnicy od niego się nauczył. Obraz nocnego życia w puszczy stanął mu żywo przed oczyma.
Chwilami to bujne życie nocne zamierało nagle, mieszkańcy na puszczy milkli, trwożnie nasłuchując. Bywało to wtedy, gdy w pobliżu krążył, upatrując zdobyczy, krwiożerczy jaguar, ten pięknie centkowany tygrys Amerykański, nazwany przez Indjan „panem, którego imię wymawiają szeptem i ze czcią najwyższą. To znowuż ciszę leśną przerywał krzyk straszliwy, od którego dech w piersi zamierał — wydaje go ptak nie większy od gołębia — rodzaj puszczyka. Na głos ten drży wszystko, co żyje w puszczy...
Morales nie widział go nigdy, ale od dziecka znał potęgę tego króla lasów.
Broń jego — to dziób straszliwy, twardy jak stal najhartowniejsza. Najtwardsza czaszka nie oprze się temu stworzeniu — napadał zarówno silne byki jak jaguary i kajmaka nawet, a wykuwszy jak dzięcioł szybkiemi uderzeniami dziurę w kości, wyjadał mózg swojej ofiary. Ten mały i zły jak szatan ptaszek — legendarny kaburé.
Zarówno Morales jak Jaramillo zawdzięczali swoje nazwiska rodowe oraz odrobinę krwi białej, jaka w ich żyłach płynęła, dwom conquistadorom hiszpańskim, przybyłym tu przed wiekami, w rzeczywistości jednak byli to metysi indyjscy, o budowie drobnej i pozornie wątlej, zdumiewająco wytrwali na wszelkie trudy i niewygody. Złączeni od lat dziecinnych węzłem braterskiej przyjaźni, godzili się zawsze razem czy to do zbioru hervy mate, czy do robót ziemnych przy budującej się kolei. Ktokolwiek zobaczył ich przy pracy, zdumieć by się musiał: pracowali z taką zaciekłością, jakgdyby zmagali się w walce śmiertelnej ze znienawidzonym wrogiem. Dozorcy europejscy wydziwić im się nie mogli. I mówią, że indjanin jest leniwy!
Piękności wiejskie o miedzianej cerze, bujnych warkoczach, spuszczonych na plecy, bose, ubrane w białe lub różowe spódniczki, wybiegały z domów, kiedy dwaj przyjaciele przechodzili ulicą. Wyglądali też wspaniale! Ubrani w jasne spodnie, spięte w kostce skórzanemi rzemykami, w lekkich pantoflach na drobnych i zgrabnych jak u kobiet nogach, okryci barwistem „poncho”,[2] z szyją owiniętą pięknym czerwonym fularem. Ten fular stanowił najistotniejszą część stroju. Było dla nich obojętnem wyjść na świat w łachmanach, odsłaniających najskrytsze części ciała, ale wyjść bez fularu! nigdy! — był to znak partji. Stronnictwo przeciwne nosiło bowiem fulary białe.
Pod pachą każdy niósł swoją szablę. Nie były to stare „machety“[3] z drewnianą rączką jak u biedaków, ale prawdziwe, krótkie szable w skórzanej pochwie ze złoconą gardą — jakich używają strażnicy miejscy w stolicy. Przyjaciele odziedziczyli po swoich przodkach hiszpańskich zamiłowanie do białej broni. — Karabinu używano tylko na wojnie, wszelkie zaś zatargi osobiste załatwiają się tutaj zawsze i wyłącznie na białą broń.
Tak ubrani, z szablą pod pachą, malowniczo udrapowani w swoje poncha, z kryzą szerokiego kapelusza zawadjacko zadartą nad czołem, zdawali się parodją średniowiecznych rycerzy, jakimi być może, byli ich przodkowie.
Jeżeli policja zaglądała do szynków, w których się odbywały zabawy taneczne, ukrywali broń swoją, zatykając ją za pas, tak, iż wyglądała na zwykły nóż, bez którego żaden człowiek w Ameryce południowej obejść się nie może. Było to trochę niewygodne i zawadzało w tańcu, ale policja przymykała oczy.
Pewnego razu na takiej zabawie, Morales, mniej inteligentny, ale bardziej wojowniczy od swego towarzysza, oburzony tem, iż jakiś jegomość zbyt często tańczył z dziewczyną, którą on sobie upodobał, rozpłatał mu brzuch szablą tak gruntownie, że wyniesiono — trupa. Zabawa mimo to trwała dalej. Pozostawiono rodzinie zabitego troskę, o wystawienie mir pamiątkowej kapliczki przy drodze i palenia w niej codziennie nowych świeczek. Był to przecież zwykły przypadek, coś, co się trafia codziennie!
Policja jednak była innego zdania, i nie przyjęła tej sprawy zrównym spokojem, jak towarzysze zabawy. Morales znalazł się w kozie.
Uważał on aresztowanie swoje za „zemstę polityczną ponieważ nosił fular czerwony, a biali uzurpatorowie byli panami rządu.
Przy rewizji wobec sędziego znaleziono pod ubraniem jego pęk piór strusich. Był to jeden z czarodziejskich sekretów Jaramiila — niezawodny środek na osiągnięcie przewagi w walce ręcznej nad przeciwnikiem. Sędzia wybuchnął śmiechem, na co Morales oburzony do głębi, odezwał się:
„Trzeba być takim nieukiem, jak wszyscy ci młodzi prawnicy, studjujący w Buenos Aires, aby nie wiedzieć o tem, jaką siłę posiadają pióra strusie!”
— Bez tych piór, panie sędzio, oświadczył Morales, „prawdopodobnie nieboszczykiem byłbym fa, a przecież byłem zręczniejszym od niego i rozpłatałem mu brzuch, jak się patrzy!”
Odebrano mu strusie pióra, szablę i miano również odebrać wolność na lat kilka, gdyż zabity osobnik był „białym”, Morales jednak zdołał umknąć szczęśliwie z więzienia i schronił się do gościnnego Paragwaju, którego granica odległa była zaledwie o kilka godzin drogi.
Stęskniony za przyjacielem, Jaramillo postanowił udać się za nim, więc dla umotywowania swojej ucieczki, przed przekroczeniem granicy, uśmiercił również jakiegoś pana z kategorji „białych chusteczek“ i dogonił Moralesa w partji robotników, zbierających heryę mate już na Paragwajskiej stronie, przerywając to zajęcie od czasu do czasu, aby wziąć udział w zbrojnych dywersjach partji „czerwonych”. Dr. Sepulveda, w którego imieniu urządzano te napady, nie wiedział oczywiście o niczem, spokojnie siedząc w stolicy — zwolennicy jego natomiast nie ustawali w „przygotowaniu mu gruntu“, napadając „białych“ we dnie i w nocy, na. wsi i w mieście... Nie należy mniemać, aby nazwy „białych i „czerwonych“ oznaczały jakiekolwiek przekonania polityczne. Były to jedynie kolory przypadkowo obrane, które mogłyby być równie dobrze niebieskie, żółte lub zielone. W amerykańskich republikach istnieją mianowicie zawsze tylko dwie partje — ta, która jest u władzy, i ta, która chciałaby zająć jej miejsce...
Ani naczelny wódz partji „czerwonych” ani ktokolwiek wogóle w Buenos Aires nie interesował się wcale tem, co się działo w kresowej prowincji, odległej o tysiąc kilometrów, która wprawdzie należała administracyjnie do Rzeczypospolitej Argentyńskiej, ale rasowo ciążyła raczej ku Paragwajowi, a była zamieszkana, z wyjątkiem nielicznych białych urzędników i tu i owdzie rozrzuconych po stepie kolonji cudzoziemskich, niemal wyłącznie przez ludność indyjsKą. Co to kogo mogło obchodzić, że się indjanie, ustrojeni w czerwone i białe chusteczki, między sobą zarzynają?...
Po krwawej porażce ostatniej, obaj przyjaciele powrócili do Paragwaju jako robotnicy przy zbiorze „hervy“, której sami byli gorliwemi konsumentami. Siadali sobie na brzegu rzeki, gwarząc o swoich sprawach, z małą tykwą w ręku, z której przez metalową rurkę powoli ssali zaparzone w niej wonne liście. Niekiedy rozmowa schodziła na ojca Jaramilla i jego czarodziejską wiedzę.
— Widziałem go nieraz — mówił Morales, — jak leczył chorych. Nie trwało to ani jednego pacierza: wysysał im chorobę z ust, a po cnwili wypluwał robaka, kamień, pająka lub małego węża, który w chorym siedział — i chorobę jak ręką ujął. Umierali wprawdzie niektórzy, ale to tacy, którzy nie chcieli czekać na czarodzieja i udawali się do białych doktorów — sami sobie winni...
— Najlepszym jego sekretem — dodawał Jaramillo — był sposób na ukąszenie węża. Wyjawił mi go niedługo przed śmiercią. Jest to dziedzictwo cenniejsze, niż worek złotych uncji.
— Powiedz mi, bracie — prosił Morales.
Jaramillo wzdrygnął się.
— Nie mogę! sekretu tego udzielić można jedynie w Wielki Piątek! gdybym ci go dziś wyjawił, straciłbym władzę uzdrawiania aż do przyszłego roku.
Morales jednak nie dawał za wygranę, nudził przyjaciela z uporem dziecka, napierającego się zabawki. Przypomniał sobie, iż widział jednego razu, jak stary czarodziej wyleczył ukąszonego przez żmiję człowieka, który przyszedł doń z ramieniem czarnem i obrzękłem. Przyłożywszy na ranę okład, z jakichś ziół sporządzony, mruczał przytem tajemnicze zaklęcia, schylony nad trupem zabitego węża.
— Takiś to przyjaciel... — powtarzał Morales — nawet taką drobnostką nie chcesz się ze mną podzielić.
Napróżno Jaramillo mu tłomaczył, że to leży nawet w jego interesie aby przez wydanie tajemnicy czarodziejskiej w nieodpowiedniej porze nie utracił mocy uzdrawiającej.
— A co będzie, jeżeli ciebie przy robocie żmija ukąsi?
— Niema obawy — odpowiadał tamten — przecież sam dałeś mi podwiązki ze skóry tapira, od której węże uciekają jak od zarazy.
Pewnego dnia nareszcie Jaramillo ustąpił.
— Skoro ci tak bardzo na tem zależy...
— Otóż widzisz, cała rzecz polega na tem, ażeby, pochyliwszy się nad wężem, przemówić do niego pocichu:
— Nie jesteś żmiję, ale — świerszczem! Natychmiast trucizna traci moc w ciele ofiary, boć przecie świerszcz nie jest jadowitym.
— I nic więcej? — spytał Morales, widocznie zawiedziony — to wszystko?
— To wszystko. Tylko słowa te należy wymówić w narzeczu guarani, jasnem jest bowiem, że węże tutejsze nie rozumieją mowy białych ludzi...
— A teraz — mówił ze smutkiem Jaramillo, — muszę czekać aż do przyszłego Wielkiego Piątku! nie mam już władzy nad wężami!
Nagle coś się stało. Jaramillo coś nazbyt często zaczął bywać w Asuncion, stolicy Paragwaju. Zaciekawiony temi wycieczkami, Morales zapytał go, co tam znalazł tak ciekawego.
— Widziałem go... — odrzekł Jaramillo z miną tak uroczystą, że jakkolwiek nie wymienił imienia istoty, którą oglądał, Morales domyślił się odrazu.
— Widziałeś kaburé?
— Tak jak ciebie teraz widzę!
Co za szczęście?! widzieć ptaka, którego jedno pióro czyni człowieka nietykalnym i najodważniejszym ze śmiertelników! Nawet znakomity czarownik, ojciec Jaramilla, przez całe życie cudownego tego ptaka nigdy nie widział. Takie szczęście!
Posiadaczem był pewien zamieszkały w Asuncion niemiec, przyrodnik, rubaszny i gruby, w złotych okularach, na którego obszernem podwórzu (patio)[4] mieścił się kompletny zwierzyniec, a w środku klatka w której królował bajeczny kaburę. Niemiec chętnie wdawał się w gawędę z wieśniakami, chcąc wydobyć od nich potrzebne mu wiadomości o faunie i florze krajowej. Skorzystał z tego Jaramillo, który tak długo uporczywie stał przed kratą, aż go Niemiec wpuścił do środka, aby mu zbliska pokazać swój zwierzyniec.
— Spójrz tylko, co za skarb udało mi się zdobyć — wyrzekł z dumą, pokazując mu klatkę z puszczykiem. — Zapłaciłem go na wagę złota, ale nie żałuję pieniędzy. Dla takiej gratki warto było się szarpnąć, myślał profesor, marząc już o wspaniałym tomie o 800 stronach druku, który wyda w Berlinie i uzyska powołanie do szeregu akademji krajowych i zagranicznych...
Wiadomość o obecności cudownego ptaka w mieście wywarła na obu przyjaciołach wrażenie tak potężne, że postanowili jednomyślnie: ptaka niemcowi ukraść, lub conajmniej wydrzeć mu kilka piórek.
Najodpowiedniejszą do tego porą była, według Jaramilla, godzina szósta, kiedy ryzyko jest najmniejszemu Morales pozostanie na ulicy dla dania pomocy w razie potrzeby. Któż może przewidzieć co się stanie?.. Niemiec mógł narobić krzyku... tem gorzej dla niego... trzeba go będzie zabić. O jednego człowieka mniej będzie na świecie — świat się nie zawali!
Jaramillo, przeskoczywszy przez ogrodzenie podwórza, dostał się do domu Niemca, boso prześlizgnął się bez najmniejszego szmeru do upragnionego „patio”. Z za drzwi, które mijał, doszło go głośne chrapanie. Niemiec stosował się do obyczajów krajowych i spał spokojnie, nie przeczuwając klęski.
Metys wydostał się wreszcie na patio i zatrzymał w środku przed klatką schowaną w kępie krzewów, okrytych olbrzymiem purpurowem kwieciem t. zw. „gwiazdy związkowej”.
W klatce siedział rodzaj małej sówki o mocnym krzywym dziobie. Indjanin i ptak zmierzyli się oczyma: wielkie, złocisto-żółte oczy puszczyka z drobnym czarnym punktem źrenicy w środku miały wyraz straszliwego okrucieństwa. Wzrok człowieka jednak okazał się silniejszym — ptakowi drgnęły powieki.
Nie chcąc tracić czasu, Jaramiilo oderwał kłódkę, i wsadził rękę do klatki — w tej samej chwili jednak, mimo chęci zachowania się jaknajciszej, ryknął z bólu. Palec miał przebity na wylot: zdawało mu się, jakgdyby mu kto nietylko sztyletem mięso i kości przebił, ale nadto wiercił w ranie do białości rozpalonym świdrem. Opanowując ból nieludzki, przydusił ręką ptaka, niezbyt jednak mocno, gdyż pióra Kaburé zachowują swoją cudowną własność jedynie wtedy, gdy są wydarte z żywego ptaka. Lewą ręką wydarł szybko kilka piór z ogona. Ptak wrzasnął przeraźliwie, aż wszystkie zwierzęta z trwogą ukryły się w najciemniejszym kącie swoich klatek.
Dokonawszy tego czynu, metys cisnął ptaka o ziemię i szybko pobiegł ku bramie. Puszczyk w pierwszej chwili puścił się w pogoń za nim, później jednak, rozmyśliwszy się, pofrunął na dach i znikł z oczu.
Człowiek odsunął rygle i szybko wybiegi na ulicę. Oczekiwał go Morales. Nie miał ze sobą ukochanej swej szabli — na wyprawy tego rodzaju potrzebną była broń mniej widoczna: pod płaszczem ściskał rękojeść noża, gotów uderzyć na pierwszy sygnał alarmu.
— Co to, bracie? zawołał, widząc zakrawioną rękę towarzysza, kto cię zranił?
Jaramiilo obojętnie ruszył ramionami i ograniczył się do pokazania mu trzech małych piórek, które ściskał w garści.


∗             ∗

Od tego, dnia zmieniło się całkowicie życie obu przyjaciół. Jaramiilo, którego palec zczerniał — musiał podążyć do znajomego znachora dla dokonania jaknajszybszej amputacji, aby nie dopuścić do rozszerzenia się gangreny. Znachor, wyostrzywszy na kamieniu nóż, którym przed chwilą zeskrobywał ze swego konia zeschłe błoto, dokonał bolesnej tej operacji... Ale cóż znaczył ból chwilowy wobec widoku małej torebki zawieszonej na szyi, w której się mieściły trzy drogocenne pióra — niezawodny talizman, chroniący od kul i noża.
Morales tymczasem był markotny — miał widocznie ochotę o coś przyjaciela prosić, a nie wiedział, jak do tego przystąpić. W reszcie zdobył się na odwagę.
— Mój bracie! dotychczas dzieliliśmy się zawsze wszystkiem, jakby dzieci jednej matki. Masz trzy pióra, z których jedno wystarcza, aby cię nikt zranić nie był w stanie. Daj mi jedno... nic na tem przecie nie stracisz.
Jaramillo jednak, chociaż nie chodził do szkoły, wiedział dobrze, że trzy jest większe od dwóch. A przytem sprawiało mu wielką przyjemność okazywanie dawnemu przyjacielowi na każdym kroku swojej nieskończonej wyższości.
Od tej chwili Morales stał się popychadłem i poprostu niewolnikiem swego towarzysza, który kazał mu pracować za siebie, a sam, leniwie, wyciągnięty na trawie, zabierał zarobione przez niego pieniądze, a nawet piękną i elegancką Paragwajankę o białej cerze, która tam tego sobie upodobała.
— Muszę go zabić, myślał Morales, dla nas obu świat jest zbyt ciasny. Ba! ale jakże można zabić człowieka, posiadającego amulet nietykalności.
Zachęcony fatalistyczną rezygnacją towarzysza, Jaramillo posuwał tyranję swoją z każdym dniem dalej. Doszło do tego, że pewnego dnia spoliczkował go za niedość szybkie spełnienie danego mu rozkazu. A kiedy zobaczył, że i ta zniewaga uszła mu bezkarnie, znęcał się nad nim poprostu od rana do wieczora.
Sponiewierany Morales znosił wszystko, myśląc z zazdrością: „Ba! jemu wszystko wolno! amulet go broni!”
Od czasu zdobycia talizmanu Jaramillo stał się postrachem ludzi. W pewnej wiejskiej szynkowni wdał się w bójkę z pięcioma paragwajczykami, i chociaż ludzie ci bili się dzielnie, wyszedł z walki zwycięsko, bez najmniejszego zadraśnięcia. Codziennie również kąpał się w rzece, jakkolwiek żaden z robotników „hervalu” się na to nie odważał z obawy przed „dziadkiem”.
„Dziadkiem” tym był olbrzymi krokodyl,[5] postrach ludności nadbrzeżnej od ujścia rzeki do Laplaty aż do dalekich jej źródeł w górach Brazylijskich. Ile lat mógł mieć ten potwór? znawcy oceniali wiek jego na conajmniej lat czterysta! Być może, iż zamłodu widział on jeszcze posuwające się od morza okręty białych conquistadorów o czworokątnych żaglach, na których były wymalowane lwy i zamki obronne...
— Patrzcie! Dziadek! — mówili robotnicy herbaciarni, pokazując sobie olbrzymie cielsko potwora, zagrzebane w błocie pobliskiej wysepki, które swoją zielonkawą barwą i mnóstwem przyczepionych pomiędzy łuskami wodorostów, przypominało raczej nawpół zamulony pień drzewny, aniżeli żywą istotę.
Ponieważ po ostatniej rewolucji w Paragwaju istniała wielka obfitość mauzerów, strzelano do potwornego jaszczurka: kule odrywały tu i owdzie łuski pancerza, olbrzym jednak zaledwie się otrząsał, jakby pod wrażeniem łaskotek. Skoro jednak strzelcy, chcąc go bliżej podejść, wsiadali do łodzi, „dziadek” leniwie zsuwał się do wody, wyrzucając chmurę żółtawej piany. Będąc dzieckiem, Morales — nie bał się pływać pośrodku kajmanów, ale to były stworzenia małe i niedoświadczone. Groźne są tylko stare „żakaré guassú”, zwane smakoszami (lagarto sevado), które już kosztowały ludzkiego mięsa. Taki smakosz odtąd już stale na ludzi poluje jak na przysmak najdelikatniejszy, A iluż to ludzi tylu pokoleń minionych przesunęło się przez żołądek „dziadka”. To też, ile razy Jaramillo rzucał się w nurty rzeki, Morales, przez wzgląd na ich dawną przyjaźń, nie omieszkał go ostrzegać:
— Strzeż się dziadka!
Ale Jaramillo drwił z ostrzeżeń. Cóż jemu, posiadaczowi cudownego amuletu, mógł zrobić jakiś tam krokodyl, starszy od obu Ameryk!
Pewnej niedzieli Jaramillo, jak zwykle, wypłynął na głębsze miejsce, Morales zaś, wyciągnięty na trawie, ćmił mocno paragwajskie cygaro, aż mu czarna ślina kątami ust spływała. Z wysokiego brzegu ogarniając rzekę wzrokiem, dostrzegł nagle olbrzymią ciemną masę, zdążającą pod wodą z szybkością torpedy wprost na śmiałego pływaka.
„Dziadek” — pomyślał sobie Morales.
Nagle Jaramillo wyprężył ramiona, krzyknął przeraźliwi — i w jednej chwili znikł w nurtach rzeki.
Morales osłupiał. Zdumiewał go nie sam fakt dokonany, lecz jego możliwość! Jakto? więc amulet z piór kaburę nie chronił? To nie do wiary! to zupełnie niemożliwe! można we wszystko raczej uwierzyć, aniżeli w taką niedorzeczność!
Instynktownie skierował się ku miejscu, gdzie pływak pozostawił swoją odzież. Szeroki uśmiech rozjaśnił jego oblicze, powróciła niufność i wiara.
— Oczywiście!
Na ubraniu leżała torebka z cudownym amuletem. 40 Zmarły — być może przez nieuwagę — zdjął ją z szyi przed skoczeniem w wodę.
— Misjonarze mają jednak słuszność, pomyślał Morales — istnieje Opatrzność Boska.
Pomyślał sobie zarazem, że sędziwy krokodyl był owem tajemniczem bóstwem, które przyjmowało na siebie obowiązek pomsty za krzywdę maluczkich i sponiewieranych.
I bez chwili wahania zawiesił torebkę na szyi z miną władcy, składającego na siebie koronę panowania nad światem.

III.

Szczęście natychmiast mu posłużyło.
Wbrew wszelkim oczekiwaniom „czerwoni“ zwyciężyli w sposób jaknajbardziej pokojowy i prozaiczny. Dr. Sepulveda, spokojnie mieszkający w Buenos Aires, zdołał uzyskać od rządu federalnego polecenie wysłania komisji do prowincji Corrientes, celem zbadania miejscowych stosunków administracyjnych. Ankieta ta, jak zwykle bywa w wypadkach podobnych, zwłaszcza na dalekich od kontroli centralnego rządu kresach, wykazała szereg nadużyć „białej“ administracji i w rezultacie biali musieli ustąpić miejsca czerwonym.
Morales wrócił do ojczyzny z podniesioną głową i aureolą bohaterstwa, jako jeden „ze stu walecznych” w pamiętnym napadzie na koszary policyjne.
Jeden z tuzów partji czerwonych, obecnie gubernator prowincji, uścisnął mu rękę, co metysa do łez rozczuliło.
— Znam twoje bohaterstwo! tyś jeden tylko pozostał z owej nocy pamiętnej! Czego żądasz dla siebie?
Zadowolnić Moralesa nie było trudno. Ambicje jego nie sięgały wyżej jak dostać się do policji, od której przez tyle lat znosił przeróżne prześladowania — aby teraz oddać piękne za nadobne.
Przybrał więc nasz bohater mundur granatowy ze złotemi guzikami, biały kask na modę angielską i... trzewiki (co za tortura!). Szablę swoją miał zawsze, ale już nie pod pachą, ale porządnie zawieszoną u pasa, jako znak widomy, iż należy do przedstawicieli władzy i ma prawo karania opornych.
Awansował szybko i wkrótce stał się głośnym. W całej prowincji nie było dzielniejszego agenta. Człowiek, posiadający pióra kaburę na piersi, niczego się nie lękał. Ile razy chodziło o jakieś trudne i niebezpieczne zadanie do spełnienia, rozkaz dowódców był zawsze tylko jeden:
— Zawołać Moralesa!
Napróżno w szynkach i na zabawach tanecznych powstańcy, (tym razem „biali”) wyciągali pistolety z kieszeni. Zanim zdołali strzelić, pistolet był już w rękach metysa. Jeżeli zdążyli wypuścić kulę, nie zrobiła mu nigdy najmniejszej krzywdy, dziurawiąc jedynie kask korkowy lub pewne zbyteczne ozdoby munduru. Z walk tych wychodził spokojny i uśmiechnięty, jakgdyby był pewnym, że inaczej stać się nie mogło.
Ponieważ o obronie myśleć nie potrzebował, cały wysiłek myślowy, mógł ześrodkować na atak. Jeżeli jakiś oporny osobnik odmawiał mu posłuszeństwa, Morales w jednej chwili dwoił się, troił, uwielokrotniał — w jego oczach. Kiedy, uderzony płazem szabli z lewej strony, odwrócił się w lewo, drugi Morales płazował go z prawej, trzeci bił po głowie, czwarty kopał nogą w brzuch, aż wreszcie obezwładniony winowajca zdawał się na łaskę i niełaskę.
Najśmielsi ludzie prowincji obawiali się tego człowieka — odgadli jego tajemnicę:
— Nic mu nie zrobimy! on musi posiadać amulet.
Przełożeni byliby go chętnie zamianowali oficerem, ale był analfabetą. Musiano się wobec tego ograniczyć do galonów kaprala. Dumny z nowej godności zapuścił na górnej wardze kilka włosków, mających udawać wąsy.
W dnie targowe dziewczęta, jadące oklep na swych kudłatych konikach, podziwiały słynnego policjanta. Nazywały go nie inaczej jak „don“ Morales, bladły ze wzruszenia na jego widok i usiłowały go usidlić powłóczystemi spojrzeniami.
Pewnego ranka, mając służbę na targowicy, Morales spotkał znajomego z paragwajskich czasów cudzoziemca.
— Don Macpherson! co za miła niespodzianka! jakże się Pan miewa?
Uścisnęli się. Wprawdzie policjant żywił dla Macphersona taką samą pogardę, jak dla reszty cudzoziemców: Macpherson nie znał języka guarani i fatalnie mówił po hiszpańsku — były to oczywiste dowody jego niższości umysłowej. Pozatem, jak wszyscy cudzoziemcy, miał ogromne nogi: co w południowej Ameryce, gdzie mężczyźni mają nogę małą i wysoką w podbiciu jak u kobiet, uchodzi za dowód niskiego pochodzenia. Ale zato potrafił przez dwadzieścia cztery godzin z rzędu wysiedzieć przy stole, wypróżniając butelki wódki, jedną po drugiej. Z wymową kaznodziei wychwalał lecznicze własności whisky, niezawodnego, jak twierdził, środka na wszelkie dolegliwości ciała i duszy.
Morales znał jego zwyczaje. Jeżeli Macpherson wypił więcej niż jedną butelkę, śmiertelnie się obrażał, jeśli go nazywano anglikiem.
— Ja... nie być anglik — odpowiadał, kalecząc niemiłosiernie narzecze kastylskie, — ja być szkotl
Od wielu lat przebywając w krajach Ameryki południowej, po hiszpańsku się nie nauczył, a bywał jak to mówią, na wozie i pod wozem. Kopał szmaragdy w Kolumbji, srebro w Peruwji, cynę w Boliwji, handlował saletrą w Chili, hodował bydło w Argentynie, skupował hervę mate w Paragwaju, a wszędzie i zawsze pozostał niepoprawnym pijakiem. Czy jako przedsiębiorca czy jako prosty robotnik, pijany zawsze, dawał pieniądze ludziom zaledwie sobie znanym, z równą łatwością jak żądał „pożyczek“ od każdego na opędzenie kosztów swojej włóczęgi.
Ooecnie skupywał woły na rachunek jakiegoś fabrykanta buljonu Liebiga w Paragwaju. Mówiąc o tym buljonie Macpherson uśmiechał się z politowaniem — poco buljony? czyż niema w hisky na świecie?
Morales chwilkę się zawahał, spojrzawszy na swój mundur. Był na służbie, nie wypadało mu przeto wstępować do szynku inaczej, jak tylko w charakterze urzędowym, dla zrobienia porządku. Po namyśle, rozczulony widokiem Macphersona rozgrzeszył się jednak. — Taki stary znajomy! wstąpimy na kieliszeczek, don Macpherson, co?
Weszli do oberży, której drzwi wychodziły na plac targowy. Właściciel, pełen uszanowania dla Moralesa, ustawił im osobny stolik w głębi „patio“. Nie posiadał wprawdzie whisky, ale przyniósł natomiast butelkę jałowcówki, którą szkot miłosnem powitał okiem.
— Pij, don Macpherson, pij, ile zechcesz — rzekł Morales. — Wiesz pan, że wysoko cenię wszystkich anglików, a teraz, kiedy jestem czemś w moim kraju...
— Ja... nie być anglik, ja... być szkot.
Morales przypomniał sobie słabostkę przyjaciela. Bardzo dobrze. Szkotów również poważał. Potem, jakby czekając pochwał od swego towarzysza, opowiadał mu o swoich czynach i strachu, jakiego ludziom napędzał.
— Wiem, słyszałem — mruknął obojętnie Macpherson.
O kapralu Moralesie mówiono wszędzie — i do niego też wiadomości doszły. Nie ukrywał też mało pochlebnego dla naszego bohatera zdziwienia, jak można bać się takiego drobnego i chudego młodzieńca. Patrzał nań z góry z ubliżającą ciekawością. Pomacał mu delikatnie ramiona swemi grubemi łapami i uśmiechnął się, czując kości bezpośrednio pod cienkiemi i wątłemi mięśniami.
Pewne wspomnienie z lat dawnych wywołały na jego twarzy uśmiech jeszcze bardziej impertynenck. Przypomniał sobie swoje zajście z Moralesem przed kilkoma laty w Paragwaju, kiedy ten, będąc podówczas jego podwładnym, dobył przeciw niemu pałasza, Macpherson zaś wyrwał mu w jednej chwili broń z ręki i poczęstował kilkoma uderzeniami pięści, które go nieprzytomnego rzuciły na ziemię.
Jakgdyby pod wpływem tych samych wspomnień, Morales uprzytomnił sobie owo zajście oraz jego późniejszy epilog: jak, z nadejściem nocy, ukryty w krzakach, czatował na cudzoziemca z pistoletem w ręku i wpakował mu kulę tak skutecznie, że szkot przez kilka tygodni przeleżał w łóżku, a po wyzdrowieniu opuścił okolicę, przekonawszy się, iż w tym kraju niebezpiecznie bywa mieć porachunki z ludźmi o miedzianej skórze.
Równocześnie przypomniawszy sobie owo zajście, obaj spojrzeli sobie głęboko w oczy.
— Byczy chłop z tego Moralesa — i ktoby mógł przewidzieć, że go spotkam w skórze bohatera!
— Wielka małpa ten Macpherson! ale dlaczego, u djabła, ja go tak lubię?
Uśmiechnęli się i podali sobie ręce ponad wypróżnioną butelką, wzrok ich jednak mówił, że odżył dawne urazy wzajemne.
Metys chciał być za wszelką cenę podziwianym przez swego towarzysza, podniecała go wódka wypita, irytował się, że Macpherson wątpi o jego odwadze i uważa wszystkie jego opowiadania o sobie za czcze przechwałki.
Morales, którego nic bardziej nie podniecało jak myśl, że ktoś go o przechwałki posądza, był pewny, że Macpherson w tej chwili mruczy do siebie: „wielkie czyny kaprala Moralesa to blaga i nic, tylko blaga!”
Aby go przekonać, zdecydował się wyjawić mu swoją tajemnicę:
— Widzisz pan, panie szkot, jeżeli jestem odważnym, przyznać muszę, że niema w tem wielkiej z mej strony zasługi. Gdybym nawet chciał być tchórzem, nie mógłbym: posiadam bowiem amulet wszechmocny, trzy pióra kaburę, które noszę na piersiach. Mieszka pan tyle lat między nami, wiesz zatem, co to znaczy: ani człowiek ani zwierzę nic mi zrobić nie mogą.
— Blaga! wszystko blaga... bełkotał niewyraźnie — szkot.
Morales zbladł, usłyszawszy ten wyraz pogardliwy.
— Mówię panu przecież, że posiadam amulet: patrz pan — jesteś jedynym, któremu go pokazałem.
Mówiąc to, rozpiął mundur i koszulę, ukazując zawieszoną na piersi małą przepoconą torebkę skórzaną.
— Blaga, wszystko blaga! powtarzał uporczywie, pijany już na dobre, szkot, który, skończywszy jedną butelkę jałowcówki, zabierał się do drugiej.
Morales jeszcze nie dawał za wygraną. Opowiedział więc całą historję o Jaramillo i doktorze niemieckim, o walce z ptakiem, o krokodylu ludożercy — wrażenia to jednak żadnego na cudzoziemcu nie zrobiło.
Metys powstał od stołu. Wolno było przeklętemu „gringo” powątpiewać, jeśli mu się podobało, o cnocie jego matki. Mimo to pozostaliby przyjaciółmi, bo też w istocie nie bardzo wiedział, kto był jego ojcem. Tyle potrzeba formalności i kosztów, że ludzie miejscowi bardzo często obchodzili się bez księdza. Ale wątpić o skuteczności jego amuletu! uważać jego historje za bajki, nie, tego było już zawiele!
— Słuchaj więc, panie angliku..
Szkot chciał już protestować przeciwko tej znienawidzonej nazwie, ale zdziwienie zamknęło mu usta. Zrozumiał, że pomyłka ta była świadomą i zawierała umyślną zniewagę.
— Słuchaj, panie angliku, zróbmy próbę!
Morales wydobył z kieszeni spodni pistolet dwururny olbrzymiego kalibru (obok broni jawnej posiadał również ukrytą) i podał go Macphersonowi, który powstał również ż miną ponurą i wziął go, nie bardzo wiedząc, co robi.
Ja, gdy mi się spodoba, mogę pana zabić, — pan zaś nic mi zrobić nie jesteś w stanie. Ale nie będę nadużywał mojej przewagi. Dalej, bydlaku zamorski! jeżeli twoja trocinami nabita głowa jeszcze się chce upierać przy swojem „blaga” — strzelaj!
Obu rękami rozpiął mundur, odsłaniając pierś nagą i cudowny amulet, i z miną wyzywającą krzyknął:
— Sirzelajże do djabła!
Jakkolwiek dobrze pijany, Macpherson poznał niedorzeczność podobnej propozycji. Oczywiście, metys zwarjował. W swem wspaniałem zaślepieniu zdawał się kpić z niego.
— Boisz się, aby kula, odbiwszy się od mojej piersi w ciebie nie ugodziła? masz słuszność, — mógłbyś się zranić. Stań tak, aby ci się nic nie stało.
Szkot milczał, mierząc uparcie w pierś Moralesa.
— Strzeż się, bo strzelę! — wymówił wreszcie groźnie, — przestań blagować, bo strzelę naprawdę!
Utracili już wszelki szacunek dla siebie, odżyły stare urazy, w tej chwili byli już tylko wrogami.
— Strzelaj djable zamorski, abyś się raz przekonał! mówię ci, że mam amulet!
— Strzeż się, bo strzelę — powtórzył tamten głosem jeszcze groźniejszym.
— Strzelaj natychmiast, psie przeklęty — nie jesteś szkotem, jesteś...
— Chcesz tego — masz! przerwał Macpherson.
Huknęły dwa strzały i Morales runął na ziemię ze strzaskaną piersią. Śmierć jego była błyskawiczną — i uśmiech wspaniałej ufności i niewzruszonej wiary zastygł na wieki na twarzy metysa.







  1. pogardliwa nazwa Europejczyków (p. tł.)
  2. Czworokątna płachta z dziurą w środku dla przesadzenia głowy, — ubiór powszechnie przyjęty w całej Ameryce południowej (p. tł.)
  3. Rodzaj kordelasa do ścinania trzciny, podobny do tasaków pionerskich, niezbędny w podróży wśród puszczy.
  4. domy hiszpańskie budowane są na sposób arabski w ten sposób, że wszystkie drzwi otwierają się na wewnętrzną werandę okalającą „patio“ od ulicy zaś zwykle mury nie posiadają okien. To wewnętrzne podwórko (patio) pełni rolę hallu w domach angielskich, (p, tł.)
  5. W Paranie istnieją dwa gatunki krokodyli — drobne aligatory żakaré mirim nie przerastające metrowej długości, i wielkie krokodyle żakaré guassú (p. tł.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: anonimowy.