Samotność (Strindberg, 1905)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Samotność |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1905 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józefa Klemensiewiczowa |
Tytuł orygin. | Ensam |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nastaje więc znów wiosna... po raz... ty. (Doszedłszy pewnego wieku niechętnie wymieniamy cyfrę). Ale zaznacza się ona w zgoła odmienny sposób teraz; nie tak, jak przed laty. Dawniej rozpoczynała się zmiana, gdy około Wielkiejnocy odrębywano lód z ulic. Wtedy można było widzieć całe uwarstwowienie zimy jako formacyę geologiczną z wszystkiemi jej pokładami. Teraz lód nie może leżeć na ulicach, sanki z dzwonkami są rzadkością, co sprawia wrażenie, jak gdybyśmy posiadali średnioeuropejski klimat jak mamy czas średnioeuropejski. Przedtem, gdy pod jesień żegluga ustała a kolei nie było, następowała kwarantanna; zaopatrzono się w solone mięsiwo na zimę a gdy wiosna nadchodziła, budzono się do nowego, świeżego życia. Teraz izbice i koleje żelazne wyrównały pory roku i mamy kwiaty, owoce, jarzyny, przez cały okrągły rok.
Dawniej zdejmowano podwójne okna i zaraz słychać było w pokojach gwar uliczny, jak gdyby się znowu weszło w stosunki ze światem zewnętrznym. Głucha, miękka cisza zamknięcia ustała, zbudzono się do nowego życia, do czego nie mało przyczyniło się też i jaskrawe światło. Teraz pozostawia się podwójne okna przez cały rok a w zamian otwiera się niezalepione okna przez całą zimę, ilekroć nam przyjdzie ochota.
Wskutek tych wyrównań, nadchodzi wiosna niepostrzeżenie i bez tego wielkiego aparatu, jak ongi.. to też wita się ją bez uniesienia.
Ja przyjąłem obecną wiosnę jako fakt, do którego nie przywiązywałem wielkich nadziei. — Wiosna, wkrótce zatem nadejdzie znowu jesień! — Usiadłem na balkonie i patrzyłem na obłoki. Po nich można poznać, że to wiosna. Zbijają się one w większe masy, są gęściejsze i wyrazistsze w liniach; a niebo, jeżeli się ukaże przez jakąś szparkę, zda się niemal czarne, tak jest ciemne. W dali widzę las. Składa się on przeważnie ze świerków i sosen, jest ciemnozielony, nieruchomy a dla mnie jest najcharakterystyczniejszem wyobrażeniem szwedzkiej natury. To też, wskazując na niego, powiadam. — to jest Szwecya. Sylwetka jego miewa czasem wygląd konturu miasta z tem niezliczonem mnóstwem kominów, wież, szczytów, wieżyczek i dachów spiczastych. Ale dziś widzę w nim tylko las. Ponieważ wiatr dmie, wiem zatem, że cała ta masa smukłych pni chwieje się, ale nie mogę dojrzeć z odległości wynoszącej pół mili. Biorę więc lunetę i dopiero wtedy mogę rozróżnić kontur świerków, poruszających się nito bałwany na powierzchni morza, co sprawia mi niezmierną przyjemność, zwłaszcza, iż wyobrażam sobie, jakobym ja zrobił to odkrycie. Tęsknota moja podąża w tym kierunku, gdyż wiem, iż w głębi znajduje się morze; wiem, że niebieskie i białe zawilce rosną u stóp tych drzew a większą przyjemność sprawia mi widok ich w wyobraźni niż w rzeczywistości, od dawna bowiem odwykłem od natury, wyrażającej się w świecie zwierzęcym, roślinnym i mineralnym. Interesuje mnie tylko natura ludzka i losy ludzkie.
Niegdyś potrafiłem utonąć w widoku sadu kwitnącego; i teraz widzę, że to jest ładne ale nie tak ładne. Tłumaczę to sobie tem, że powstało we mnie przeczucie, iż istnieją doskonalsze pierwowzory tych niedoskonałych naśladownictw. Dlatego właściwie nie odczuwam żadnej tęsknoty za wsią, chociaż budzi się we mnie niechęć do miasta, ale jestto raczej pragnienie pewnej odmiany.
Przechadzam się zatem po swoich ulubionych ulicach a gdy widzę twarze ludzkie, budzą się we mnie wspomnienia, powstają myśli. Przechodząc obok wystaw sklepowych, widzę tyle rzeczy zgromadzonych ze wszystkich krańców ziemi, stworzonych lub udoskonalonych ludzkiemi rękami; one to nawiązują stosunki między mną a całą ludzkością i użyczają mi skarbów wrażeń w postaci form, barw i zbliżonych pojęć.
Rano, przy sprzątaniu otwierają okna mieszkań; w przechodzie, nie przystając naturalnie, jednym rzutem oka obejmuję cały obcy mi pokój parterowy a przez to znam kawał dziejów życia ludzkiego. Dziś naprzykład spojrzałem w okna jakiegoś starszego domu a potem wgłąb poprzez aspedistra, ten brzydki rodzaj lilii, przywieziony z Japonii, który nie wznosi swego kwiatu ku światłu, w górę, lecz kładzie go tuż przy korzeniu, na ziemi, gdzie leży, przypominając wyglądem kawałki mięsa, powycinane w kształcie gwiazdek. Wzrok mój poprzez nie dostał się na biurko, zarzucone potrzebnemi ale i pospolitemi przyborami i dalej w kąt, gdzie stał czworoboczny, biały piec kaflowy; pochodził on widocznie z dawniejszych czasów a każda kafla otoczona była czarną obwódką, niby brudny paznokieć; drzwiczki miał duże a stał w kącie bardzo ciemnym z powodu niezmiernie ciemnych tapetów. Najpierw przyszły mi na myśl lata, kiedy w modzie były ciemne pokoje, ale doznałem także zupełnie oderwanego uczucia przykrości, przypominając sobie ciasne, drobnomieszczańskie stosunki ludzi, którym ciężko na świecie, to też dręczą siebie i drugich. Przypomniał mi się też jeden stary dom, o którym nigdybym nie był pomyślał, gdyby nie to otwarte okno. Za wspomnieniem wyłoniło się dawno zapomniane życie, które ukazało mi się w nowem, zajmujacem świetle; tych ludzi dopiero teraz zrozumiałem, gdym myślał o nich po tylu latach, zrozumiałem ich tragedyę, którą dawniej odpychałem od siebie jako przykrą i małostkową. Za powrotem do domu napisałem szkic dramatu — a przyczyniło się do tego otwarte okno.
Gdy wychodzę wieczorem, kiedy już mrok zapadnie i światła pozapalają, miewam znajomości liczniejsze, ponieważ mogę zaglądać i w okna wyższych pięter. Studyuję tedy umeblowanie i urządzenie i mam gotowe wnętrze domu, sceny z życia. Ludzie, niespuszczający rolet, widocznie mają szczególne upodobanie w pokazywaniu się, dlaczegóż ja miałbym sobie dobrowolnie nakładać jakieś obowiązki dyskrecyi. Zresztą, zbieram obrazki minutowe a potem obrabiam to, co widziałem.
Pewnego wieczora przechodziłem w ten sposób obok pięknego, narożnego mieszkania o wielkich oknach i widziałem... widziałem meble z szóstego dziesiątka minionego wieku, firanki z siódmego, portyery z ósmego a drobiazgi z dziewiątego. W oknie stała alabastrowa urna, pożółkła jak kość słoniowa od ludzkich oddechów, westchnień, wyziewów wina i dymu tytuniowego, urna bez użytku, którą wreszcie ktoś przeznaczył na bilety wizytowe. Urna na popioły, którą się stawia na nagrobku z nazwiskami przyjaciół, którzy zjawili się i odeszli, krewnych, którzy żyli i poumierali, zaręczonych i pożenionych, zmarłych i pogrzebanych. Na ścianach wisiało dużo portretów różnego wieku, z rożnych czasów, wojowników w zbroi, uczonych w perukach, duchownych w zakonnych sukniach. W rogu przed kanapą stał stół do kart; naokół niego siedziały cztery dziwaczne postacie i grały. Nie rozmawiano, gdyż usta grających nie poruszały się. Trzej byli starcami, czwarty średniego wieku był to zapewne pan domu. Na środku pokoju siedziała młoda kobieta plecami odwrócona do grających, pochylona nad robótką. Pracowała ona bez żywszego zajęcia, widoczne było, że tylko dla zabicia czasu zdejmuje oczko za oczkiem, licząc w ten sposób sekundy. Wtem podniosła robotę i spojrzała na nią, jak gdyby według niej oryentowała się w czasie ale po przez niego i robotę patrzyła w przyszłość — a wtedy spojrzenie jej wybiegło przez okno, po przez urnę z popiołami i w ciemności natknęło się na moje spojrzenie, nie widząc go. Zdawało mi się, jakobym ją znał, jakoby przemawiała do mnie oczyma, czego, naturalnie, nie robiła. Jedna z mumij przy stole powiedziała coś, kobieta odpowiedziała skinieniem głowy, nie odwracając się i jak gdyby przerwano jej zadumę lub zdradzono myśli, pochyliła głowę niżej niż przedtem i znów puściła w ruch swój sekundnik. Nigdy nie widziałem nudów, zniechęcenia do wszystkiego, zmęczenia się życiem tak skondensowanych, jak w tym pokoju.
Mężczyzna grający, którego twarz ustawicznie zmieniała wyraz, zdawał się być czemś zaniepokojony, oczekiwać czegoś a mumie zdradzały również niepokój. Od czasu do czasu biegły spojrzenia w stronę zegara ściennego, którego długie wskazówki zbliżały się do godziny. Widocznie oczekiwali kogoś, kto rozprószyłby nudy, zmienił sposób ich życia, przyniósł z sobą coś nowego... może nawet przewrócił wszystko do góry nogami. W napięciu przed tą obawą nie odważono się oddać całkowicie grze, lecz grano tymczasowo, jak gdyby się spodziewali, że każdej chwili im przerwą — stąd pochodziły te mechaniczne ruchy figur woskowych.
Nareszcie stało się, co się miało stać. — Co za szczęście! — pomyślałem, gdy portyerę odgarnięto i dziewczyna w białym czepcu weszła, oznajmiając kogoś. Zbudziło się życie we wszystkich obecnych... młoda kobieta uczyniła pół obrotu, wstając. W tej samej chwili odezwał się zegar tak, że słyszałem jego uderzenia z ulicy i ujrzałem wskazówkę minutową, posuwającą się o punkt naprzód.
Wtem ktoś z przechodniów potrącił mnie tak silnie, że się ocknąłem z zadumy — zostałem niejako wyrzucony z tego pokoju, w którym duszą przebywałem długie dwie minuty, żyjąc tych ludzi życiem. Zawstydzony udałem się w swoją drogę; w pierwszej chwili miałem ochotę zawrócić i zobaczyć ciąg dalszy, ale rozmyśliłem się. — Wiem przecież, jak się to kończy — powiedziałem w duchu — przechodziłem to przecie sam kilkakrotnie.
Wiosna zbliża się w sposób podobny do poprzednich a jednak nie ten sam. Dawniej zapowiadał ją pierwszy skowronek na polu, ale teraz niema już skowronków na Skowronkowej drodze; obecnie oznajmia ją zięba w Chmielowym ogrodzie i szpaki na Ptasiem wzgórzu. Nie zmienił się jedynie dzień przeprowadzek. Z dawna nie miły mi był widok mebli i sprzętów domowych na chodniku. Ludzi bezdomnych zmusza się w ten sposób do wystawiania na widok publiczny swoich wnętrzności, których oni się wstydzą; to też nigdy nie widać właścicieli, czuwających nad swoim dobytkiem. Wolą raczej poruczyć to obcym, niż wystawiać na pełne światło dzienne swój niedostatek. Ta kanapa ze stołem naprzykład uszła by jeszcze w domu, przy słabem oświetleniu, ale w słońcu widać plamy i rysy, a że jedna noga była oderwana, nic to nie szkodziło w domu — ale na dworze odpadła.
Jeżeli ujrzysz twarz jakąś przy wozie z meblami, będzie napewno stroskana, rozpalona, zrozpaczona. Ale koniecznością jest przenosić się, zdzierać, burzyć, przewracać wszystko. Ja, który nic innego nie robiłem tylko podróżowałem i przenosiłem się, przypomniałem sobie w tej chwili wrażenia z mojego ruchliwego życia, które te wspomnienia wyraziły się wierszem a zatytułowałem go: Ahasverus.