Samotność (Strindberg, 1905)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Samotność |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1905 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józefa Klemensiewiczowa |
Tytuł orygin. | Ensam |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
I otóż nareszcie samotność! A więc oprząść się w przędzę własnej duszy, zamienić się w poczwarkę i oczekiwać metamorfozy, która nie zawiedzie! Na razie przeżywa się swoje wspomnienia a przez telepatyę żyje się życiem drugich. Śmierć i zmartwychwstanie! przyuczanie się do przyjęcia czegoś nowego, nieznanego.
Jest się nareszcie samowładnym panem siebie. Niczyje myśli mnie nie kontrolują. Niczyje kaprysy i chimery nie udręczają mnie. Dusza poczyna rość w zdobytej świeżo wolności, nabywa się niewysłowionego uczucia wewnętrznej radości i cichego wesela, pewności siebie i poczucia odpowiedzialności.
Gdy rozmyślam nad poprzedniem, wspólnem życiem, które miało być wychowawczem, widzę że to była tylko szkoła wspólnych występków. Być zmuszony godzinami całemi patrzeć na coś brzydkiego jest dla tego, kto posiada zmysł piękna, torturą, która popycha do wyobrażania sobie, że się jest męczennikiem. Z samej względności zamykając oczy na niesprawiedliwość, stajesz się obłudnikiem. Z tego samego powodu przyzwyczajanie się do zatajania własnego sądu, czyni cię tchórzem. Nakoniec dla świętego spokoju przyjmowanie na siebie winy za rzeczy niepopełnione, upadla człowieka niespostrzeżenie do tego stopnia, że pewnego dnia wyobrażasz sobie, iż jesteś złym człowiekiem. Brak wszelkiego zachęcającego słowa pozbawia cię odwagi i poczucia własnej siły a znoszenie skutków cudzych błędów, czyni cię zawziętym na ludzi i cały porządek świata.
A najgorszem jest to, że się nie jest panem swojego własnego istnienia, o ile ma się ochotę czynić to, co słuszne. Co mi z tego, że ja staram się być nieskazitelnym we wszystkiem, gdy mój towarzysz upadnie w błoto? Połowa hańby spadnie na mnie, jeżeli nie cała, co jest pospolitsze. Żyjąc wspólnie, żyje się w ciągłej niepewności, przedstawia się większą tarczę na pociski, naraża się na śmieszność, jeżeli ten ktoś drugi się ośmieszył, słowem, jest się zależnym od pełnego kaprysów zachowania się współtowarzysza. Ci, którzy nie zdołali mi wetknąć ręki za koszulę, gdy byłem sam, potem mogli z łatwością wbić mi nóż w serce, gdy pozwoliłem komuś drugiemu obnosić się z niem po ulicach i placach.
W samotności zdobyłem swobodę dowolnego ustalenia swojej duchowej dyety. Nie muszę w domu swoim widzieć wrogów przy mym stole, ani w milczeniu słuchać wyszydzania tych, których czczę; nie jestem zmuszony wśród własnych czterech ścian słuchać muzyki, której nie cierpię, wolny jestem od patrzenia na rozrzucone dzienniki z karykaturami moich przyjaciół i mnie samego; wolny jestem od czytania książek, któremi pogardzam i od chodzenia po galeryach, aby podziwiać obrazy, których znieść nie mogę. Słowem: rządzę własną duszą, zwłaszcza w tych wypadkach, gdzie mam prawo się rządzić i mogę wybierać sobie sympatye i antypatye. Nigdy nie byłem tyranem, chciałem tylko usunąć siebie z pod tyranii a tego nie mogą ścierpieć ludzie z tyrańskiem usposobieniem. Przeciwnie, zawsze byłem wrogiem tyranów a tego nie mogą przebaczyć tyrani.
Zawsze chciałem dążyć w górę i naprzód a więc miałem większe prawa od tych, którzy mnie chcieli ściągać w dół i dla tego zostałem sam.
Pierwsze, do czego się człowiek zabiera w samotności — to obrachunek z samym sobą i z przeszłością. Długa to praca przyuczanie się do pokonywania samego siebie, ale z drugiej strony, to przecie najwdzięczniejsze studyum znać siebie samego, o ile to możliwe. Jest się zmuszonym do użycia zwierciadła, zwłaszcza kątowego, inaczej bowiem nie można wiedzieć, jak się wygląda z tyłu.
Obrachunek z sobą rozpocząłem przed dziesięciu laty, gdym się zaznajomił z Balzacem. Czytając jego pięćdziesiąt tomów nie spostrzegłem, co się tymczasem działo ze mną, dopiero uświadomiłem to sobie po ukończeniu. Wtedy odnalazłem samego siebie i mogłem stworzyć syntezę wszystkich dotąd nierozwiązanych antytez mego życia. A patrząc na ludzi przez jego szkła, nauczyłem się patrzeć na życie obu oczyma, przedtem zaś przez monokl widziałem tylko jednem okiem. On, ten wielki czarodziej użyczył mi nietylko mądrej rezygnacyi, poddania się losowi czy też Opatrzności, co chroniło mnie od bólu w najstraszniejszych ciosach, ale podstępnie narzucił mi pewnego rodzaju religię, którą możnaby nazwać bezwyznaniowym chrześcianizmem. W wędrówce mojej, prowadzony przez Balzaca po jego ludzkiej komedyi, w której poznałem cztery tysiące ludzi (pewien Niemiec zliczył) zdało mi się, jakobym żył innem życiem, większem i bogatszem, niż moje własne, tak że w końcu miałem wrażenie, jak gdybym żył dwoma życiami. Opuściwszy jego świat, inaczej patrzałem na swój własny a po licznych upadkach i przewrotach, w końcu zatrzymałem się na pewnego rodzaju pogodzeniu się z cierpieniem, a jednocześnie odkryłem, że smutek i ból niejako spalają duszy śmiecie, wydelikacają instynkty i uczucia, duszy zaś uwolnionej od udręczonego ciała użyczają większej swobody. Od tej chwili przyjmowałem gorzką czarę życia jako lekarstwo i poczytywałem sobie za obowiązek znosić wszystko, z wyjątkiem poniżenia i niewoli.
Ale jednocześnie samotność czyni człowieka tkliwszym a kiedy dawniej przeciw cierpieniu zbroiłem się w brutalność, stałem się obecnie wrażliwy na ból bliźnich, stałem się niejako ofiarą uczuć zewnętrznych — a nigdy złych. Te ostatnie mnie tylko odstraszają i sprawiają, że usuwam się od świata coraz bardziej. Wtedy szukam na przechadzki miejsc jaknajustronniejszych, gdzie spotykam tylko niższe warstwy społeczne, które mnie nie znają. Mam specyalną drogę którą nazywam via dolorosa a którą chodzę w chwilach smutku większego niż zwykle. Jestto najdalszy kraniec miasta od północy, aleja z szeregiem domów po jednej stronie a lasem po drugiej. Ale chcąc się tam dostać, muszę przejść małą przecznicę, która mnie szczególniej pociąga, chociaż nie umiem właściwie powiedzieć dla czego. Wązką ulicę przycienia wieża dużego kościoła — nie on jednak jest ową atrakcyą, gdyż do kościoła nigdy nie chodzę bo... — prawda, sam nie wiem dla czego! Niżej, na prawo, znajduje się biuro, gdzie raz, bardzo dawno temu, zamawiałem zapowiedzi. W górnej zaś części, na północy stoi kamienica, w miejscu, gdzie ulica przechodzi w szczere pole. Jest ona duża, niby pałac, leży na najwyższem wzniesieniu i ma widok na morze. Przez wiele lat myśli moje zajmowały się tym domem. Pragnąłem mieszkać w nim, wmówiłem sobie, że mieszka tam ktoś, kto miał wpływ na moje losy a może i posiada go jeszcze. Z mojego mieszkania mogę dojrzeć tę kamienicę, to też wpatruję się w nią codziennie, kiedy ją słońce oblewa, lub gdy w niej zapalą światła wieczorem. Przechodząc koło niej, doznaję uczucia jakiejś tkliwości i nie mogę się pozbyć nadziei, że kiedyś będę się tam mógł wprowadzić i odtąd zacznie się dla mnie spokój.
Potem skręcam aleją, w której schodzi się mnóstwo przecznic a każda z nich budzi we mnie jakieś wspomnienie przeszłości. Ponieważ ja znajduję się na wzniesieniu, ulice owe idą w dół ale wiele z nich faluje najpierw kilkakrotnie. Gdy stoję na chodniku alei, patrząc na kogoś wychodzącego na wzgórek z drugiej strony, widzę najpierw jego głowę, potem ramiona a nakoniec cały korpus. Trwa to razem nie więcej jak pół minuty, ale działa tajemniczo. Przechodząc, zaglądam w każdą przecznicę; wszystkie kończą się dalekim widokiem na stare miasto, zamek lub Södermalm. A wspomnienia różne opadają mnie. Tam, w głębi zakrzywionej rury, która się nazywa *** gade, stoi kamienica do której wchodziłem i z której wychodziłem przed wielu laty, gdy los mój się rozstrzygał... Na wprost tego znajduje się inny dom, gdzie bywałem w dwadzieścia lat później w podobnych a przecież zgoła różnych i dlatego podwójnie przykrych okolicznościach. W następnej ulicy przeżyłem czas, który w życiu innych ludzi zwykle bywa najpiękniejszym. Był nim też i dla mnie ale zarazem był i najgorszym... późniejsze lata zaś nie mogą odświeżyć pięknych wspomnień, bo to co było w nich bolesne przykrywa tę odrobinę piękna, jaka w nich się mieściła. Barwy na malowidłach blakną i zmieniają się z czasem, lecz nigdy na korzyść, zwłaszcza biała farba ma skłonność do zamienia się w brudno żółtą. Pietyści twierdzą, że tak być powinno, abyśmy w chwili ostatecznej rozłąki nie odczuwali tęsknoty, ale mogli udać się w drogę, radzi, że możemy się odwrócić od tego wszystkiego. W dalszej części alei mijam nowe, wielkie domy, które pod koniec stają się coraz rzadsze. Zaczyna się ukazywać grunt skalisty a dalej rozpościera się pole tytoniowe. Stała tam stodoła, którą pamiętam od roku 1859-ego, gdyż bawiłem się w niej. W chacie tej, której już obecnie niema, mieszkała posługaczka, ongi niańka u moich rodziców. Chodziliśmy do niej często, zamawiać na jakieś większe porządki w domu, na Boże Narodzenie lub Wielkanoc. Z dachu tej stodoły spadł ośmioletni synek posługaczki i potłukł się mocno. Zresztą, lubiłem też chodzić temi bocznemi ulicami do szkoły, bo było na co patrzeć: rosły tam drzewa, zioła, kwiaty, krowy się pasły, kury gdakały — tu wtedy była wieś! — Teraz przechodząc cofałem się w przeszłość, w dzieciństwo, kiedy nieznane życie leżało przedemną i napełniało mnie obawą, kiedy wszystko niepokoiło i trwożyło! — Wystarczy obrócić się na pięcie, aby to wszystko mieć za sobą i tak też czynię, ale jeszcze i wtedy nawet widzieć mogę korony lip w długiej ulicy mego dzieciństwa oraz mglisty kontur sosny na skraju miasta.
Odwróciłem się od tego wszystkiego i teraz, gdy spojrzę w aleję, z rannem słońcem w dali ponad siniejącemi nad wybrzeżem górami, na sekundę zapominam o wszystkiem, co zaszło w dzieciństwie mojem a co tak się splotło z życiem innych, nie mojem, w przeciwstawieniu do mojego własnego życia, które rozpoczyna się tam, nad morzem.
Róg górny przytykający do pola tytoniowego jest moim postrachem ale czasami dziwnie mnie pociąga, jak wszystko przykre. Zdaje mi się, jakobym patrzał na związane dzikie zwierzęta, które nie mogą się do mnie zbliżyć. A rozkosz, której doświadczam, obracając się plecami do tego wszystkiego jest tak intensywną, że niekiedy pozwalam sobie na nią. W sekundzie zrzucam z siebie lat trzydzieści trzy i rad jestem, że doszedłem tu, gdzie się obecnie znajduję. W dzieciństwie marzyłem o tem, aby „być starym“. Teraz wierzę, iż wtedy miałem przeczucie tego, co mnie miało spotkać a co obecnie uważam za nieuniknione i z góry przeznaczone. Moje życie nie mogło być innem. Gdy Minerwa i Wenus zjawiły mi się u rozstajnych dróg mego życia, nie zdało się na nic wybierać... szedłem za obiema, jak czyniliśmy wszyscy i jak może powinniśmy byli czynić.
Idąc w kierunku słońca, dostaję się wkrótce do lasu świerkowego, na lewo. Tu, pamiętam, chodziłem przed dwudziestu laty i patrzałem na miasto pod sobą, w dole. Wtedy nie miałem spokoju, ścigała mnie ogólna nienawiść, ponieważ sprofanowałem misterye, podobnie jak Alcybiades i potłukłem posągi bogów. Pamiętam, jaki się czułem osamotniony, wiedziałem bowiem, że nie mam ani jednego przyjaciela lecz całe to miasto niby armia cała jest przeciw mnie: widziałem ognie przedobozowe, słyszałem dzwony na burzę i wiedziałem, że będą chcieli mnie zagłodzić. Teraz wiem, że miałem słuszność, ale to że doznałem radości na widok ognia, który wznieciłem, było moją winą. Gdybym był miał bodaj iskrę litości dla tych, których uczucia zadrasnąłem! Tylko iskierkę! Ale znaczyło by to wymagać zbyt wiele od młodzieńca, który nigdy nie zaznał współczucia drugich!
Obecnie wspominam czasy moich przechadzek po tym lesie jako coś wielkiego i uroczystego a że wtedy nie upadłem, nie przepisuję tego swojej sile, gdyż w nią nie wierzę.
Trzy tygodnie nie rozmawiałem z człowiekiem a przez to głos mój stał się jak gdyby przytłumiony, stał się bezdźwięczny i niedosłyszalny. Kiedy mówiłem do służącej, nie rozumiała mnie i musiałem jej kilkakrotnie powtórzyć, czego sobie życzę. Wtedy zaniepokoiłem się i odczułem samotność jako klątwę — przychodziło mi do głowy, że ludzie nie chcą żyć ze mną, bo nimi wzgardziłem. Począłem tedy wychodzić wieczorami. Siadałem do tramwaju, aby tylko mieć wrażenie, jakobym się znajdował w pokoju razem z innymi. Usiłowałem z oczu im wyczytać, czy mnie nienawidzą, lecz zawsze czytałem w nich tylko obojętność. Słuchałem ich rozmów, jak gdybym znajdował się w towarzystwie i miał prawo brać udział w rozmowie, przynajmniej jako słuchacz. Gdy było ciaśniej, przyjemność mi sprawiało otrzeć się łokciem o jakąś ludzką istotę.
Nienawidziłem ludzi nigdy, raczej przeciwnie, lecz bałem się ich niemal od urodzenia. Byłem tak dalece towarzyski, że nie przebierałem w znajomościach; dawniej już uważałem samotność jako ciężką karę, czem też może się stać. Pytałem się bowiem przyjaciół, którzy pewien czas w więzieniu spędzili, co im najbardziej dokuczało a wszyscy odpowiadali: samotność. Szukałem swojego czasu samotności, czyniąc jednak w duchu zastrzeżenie, iż będę miał prawo odwiedzić znajomych, gdy mi przyjdzie ochota. Dlaczegóż więc tego nie czynię? Nie mogę, gdyż, idąc do nich po schodach, mam uczucie jak gdybym był żebrakiem i od dzwonka się cofam. Wróciwszy do domu, jestem zadowolony, tem bardziej, gdy wyobraźnią przechodzę to, co, o ile mi się zdaje, usłyszałbym, przestąpiwszy próg domu. Ponieważ myśli moje nie snują się drogami innych ludzi, drażni mnie prawie wszystko co mówią i niewinne czasem słowa wydają mi się szyderstwem.
Jestem przekonany, że przeznaczeniem mojem jest być samotnym i że mi z tem najlepiej — pragnę w to wierzyć, inaczej byłoby to wszystko zbyt ciężkie do zniesienia. A w samotności przeładuje się niekiedy mózg i grozi wybuchem; to też należy bacznie obserwować samego siebie. Usiłuję tedy utrzymać równowagę między dowozem i wywozem: co dzień muszę dać odpływ myślom pisząc a przez czytanie czegoś nowego daję umysłowi nową strawę. Jeżeli piszę przez cały dzień, powstaje wieczorem rozpaczliwe vacuum, doznaję uczucia, jakobym nie miał nic więcej do powiedzenia, jakobym się wyczerpał. Jeżeli czytam cały dzień, jestem tak przepełniony, że mi omal głowa nie pęknie.
Powtóre, przestrzegać muszę pilnie pory snu i czuwania. Zawiele snu męczy do tego stopnia, że staje się cierpieniem, zamało snu doprowadza człowieka do histeryi.
Dzień jeszcze ujdzie, lecz wieczór jest nieznośny, gdyż czuć swoją inteligencyę przytępioną jest równie przykre, jak czuć się upadającym duchowo i fizycznie.
Rankiem, po trzeźwym wieczorze i przespanej nocy, gdy się obudzę, zda mi się samo istnienie pozytywną rozkoszą. Ma się uczucie, jak gdyby się zmartwychwstało. Wszystkie zdolności duszy są jeszcze świeże a siłę, której się nabyło przez sen, odczuwa się podwójnie. Wtedy niemal mógłbym uwierzyć, że potrafiłbym zmienić porządek świata, kierować losami narodów, wypowiadać wojny, strącać z tronu dynastye. Czytając dzienniki i z telegramów zagranicznych dowiadując się, jakie zmiany zaszły w obecnej historyi świata, czuję się przeniesionym właśnie w tę chwilę, w jakiej świat się znajduje obecnie. Jestem współczesnym i mam uczucie, że mojemi skromnemi siłami przyczyniłem się do wytworzenia obecnej sytuacyi. Potem czytują wiadomości z kraju a w końcu miejscowe.
Od wczoraj posunęły się naprzód dzieje świata. Zmieniono ustawy, otwarto drogi handlowe, dynastye zrzucono, zmieniono systemy rządu. Ludzie się rodzą, ludzie umierają, ludzie się żenią.
Od wczoraj świat się zmienił i z nowem słońcem i nowym dniem zaszły nowe rzeczy i ja sam czuję się odświeżonym.
Ogarnia mnie zapał do pracy, ale naprzód trzeba wyjść. Nim dojdę do bramy na dole wiem, w którą stronę się zwrócę. Nietylko słońce, obłoki i temperatura mówią mi to, lecz w uczuciach swoich posiadam barometr i termometr, które mi wskazują, w jakim stosunku znajduję się do świata a on do mnie.
Mam do wyboru trzy drogi: rozkoszną drogę na Djurgarden, tłumne wybrzeże i sąsiednie ulice, oraz ustronną via dolorosa, którą wyżej opisałem. Odrazu czuję, w którą stronę mnie ciągnie. Jeżeli w duszy mojej panuje harmonia, powietrze wydaje mi się łagodne i ciepłe — szukam ludzi.
Chodzę wtedy po ulicach wśród tłumów i mam wrażenie, jak gdybym z nimi wszystkimi był zaprzyjaźniony. Niekiedy jednak widzę wszędzie nieprzyjaciół, rzucających na mnie szydercze spojrzenia a ich nienawiść wydaje mi się niekiedy tak silną, że muszę zawrócić. Gdy się skieruję w stronę Rosendalu, zdarzyć się może, iż natura dostroi się do mnie a wtedy jestem w swoim żywiole. Ten krajobraz stał się moją własnością, zrosłem się z nim i uczyniłem go tłem swojej osoby. Ale i on miewa kaprysy i zdarzają się poranki, w które nie możemy się pogodzić. Wtedy wszystko się zmienia. Brama tryumfalna z brzozy staje się rózgą, dąb nad moją głową wyciąga groźnie swoje powęźlone ramiona i doznaję uczucia, jakoby szyję ściągało mi jarzmo. Ta niezgoda między mną a moim krajobrazem wprawia mnie w takie naprężenie, iż zdaje mi się, jakobym miał się rozpaść w strzępy. A wtedy, gdy się obrócę i spojrzę w stronę południową z całym jej wspaniałym konturem miasta, czuję się jak gdyby w obcym, nieprzyjacielskim kraju — jak gdyby turystą, który widzi to po raz pierwszy i znajduje się tu sam, cudzoziemiec, nie mający w murach miasta nikogo znajomego.
Ale potem, gdy wrócę do domu i siądę przy biurku, czuję, że żyję a siły, których nabyłem na świeżem powietrzu, czy to jako wypływ harmonii, czy dysharmonii, służą mi obecnie do rozmaitych celów. Żyję a żyję bogato, życiem wszystkich tych ludzi, których opisuję: cieszę się z wesołymi, jestem zły ze złymi, dobry z dobrymi. Wyzbywam się własnej osobowości i przemawiam ustami dzieci, kobiet, starców; jestem królem i nędzarzem, wysoko położonym samowładcą i najbardziej pogardzanym, ciemiężonym wrogiem samowładzy, wyznaję wszelkie zasady i przyznaję się do wszystkich religij; żyję we wszystkich epokach a sam przestałem istnieć. Jestto stan, który dostarcza nieopisanego szczęścia.
A gdy około południa ustaje działanie i kończę pisać, co na ten dzień przeznaczyłem, życie moje staje się taką męką, że zdaje mi się, jakoby śmierć się zbliżała w miarę, jak wieczór zapada. A jest on strasznie długi. Inni ludzie po całodziennej pracy zwykli szukać rozrywki w rozmowie, tego ja nie mogę uczynić. Milczenie otacza mnie; usiłuję czytać ale i tego nie mogę. Poczynam więc przechadzać się po pokoju, patrząc wciąż na zegar, czy wnet będzie dziesiąta. I wreszcie nadchodzi.
Kiedy więc uwolnię ciało swoje od sukien ze wszystkiemi ich guzikami, tasiemkami i spinkami, czuję, jak gdyby i dusza oddychała pełną piersią, była swobodniejszą. A gdy po nacieraniach, których nauczyłem się na Południu, wchodzę do łóżka, wyciąga się cała moja istota; pożądania, walki, utarczki ustają a zapadanie w sen staje się uderzająco podobne do zamierania.
Ale najpierw przez pół godziny rozmyślam, czyli czytam z książki do nabożeństwa, którą obieram stosownie do ówczesnego nastroju umysłu. Niekiedy biorę modlitewnik katolicki: przynosi mi on powiew apostolskiego, tradycyjnego chrześciaństwa — to jak gdyby łacina i greka, to nasz pierwowzór, gdyż od katolicyzmu rozpoczyna się nasza, moja kultura. W rzymsko-katolickim kościele czuję się rzymskim obywatelem, europejskim obywatelem a wiersze wplecione przypominają mi, że jestem człowiekiem wykształconym. Nie jestem katolikiem i nigdy nim nie byłem, gdyż nie mogę się krępować żadnem wyznaniem. Dla tego innym razem biorę w rękę starą luterańską księgę, gdzie na każdy dzień w roku przeznaczony jest odpowiedni ustęp. Księgi tej używam jako bicza. Napisana ona jest w siedemnastym wieku, gdy ludziom źle się działo na ziemi; to też jest surowa, okrutna, zaleca cierpienie jako dobrodziejstwo i dar łaski. Bardzo rzadko trafi się łagodne słowo; ona może człowieka przywieźć do rozpaczy, dla tego też walczę z nią. — Tak nie jest — mówię w duchu — to tylko wystawianie na próbę własnych sił. Katolicyzm nauczył mnie, że kusiciel występuje w najgorszej swojej roli, gdy chce ludzi przywieść do rozpaczy i odebrać im nadzieję. A nadzieja jest cnotą katolika, gdyż przypisywać Bogu samo dobro — to jądro religii; przypisywać Bogu zło — to szatanizm.
Niekiedy biorę w rękę dziwną książkę z czasów oświecenia w osiemnastem stuleciu. Jest ona anonimową; nie umiem powiedzieć czy napisał ją katolik, luteranin lub kalwin, gdyż zawiera ogólno-chrześciańską mądrość życiową człowieka, który znał świat i ludzi a który zarazem był uczonym i poetą. On powiada mi w ogólnych zarysach to właśnie, co tego dnia i w tej chwili jest mi niezbędne. Jest on, co ja nazywam „rozsądnym chłopem“, który umie patrzeć i rozdziela dobro i zło w stosownej mierze. Przypomina mi on cokolwiek Jakóba Böhme, który twierdzi, że wszystko zawiera jednocześnie „tak“ i „nie“.
W wypadkach ważniejszych muszę uciekać się do Biblii. Posiadam ich kilka z rozmaitych czasów i zdaje mi się, jakoby one zawierały nie jedno i to samo, lecz jakoby posiadały rozmaitą siłę i władzę oddziaływania na mnie. Jedna z nich, w czarny safian oprawna, z siedemnastego stulecia posiada moc niesłychaną. Należała ona do pewnej rodziny księżej, której tablica genealogiczna znajduje się na wewnętrznej okładce książki. Zdaje się jakoby wszystek gniew i nienawiść zebrały się w tej książce. Ona umie tylko łajać i karać; gdziekolwiek otworzę, zawsze napotkam przekleństwa Dawida lub Jeremiasza, rzucane na nieprzyjaciół ale nie czytuję ich, gdyż wydają mi się niechrześciańskie. Gdy naprzykład Jeremiasz się modli: — Spuść więc na dzieci ich głód, niechaj padną od miecza, niechaj żony ich i wdowy staną się bezdzietnemi a mężowie ich pobici, i t. d.— to nie jest po chrześciańsku. Rozumiem, że można prosić Boga o opiekę przed nieprzyjacielem, który chce cię zepchnąć w dół, gdy ty dążysz w górę, przed nieprzyjacielem, który przez złość chce ci chleb z ust wydrzeć. Rozumiem też, iż można dziękować Bogu, gdy wróg twój został pokonany — wszystkie ludy przecież śpiewały „Te Deum“ po odniesionem zwycięztwie, ale modlić się o szczegółową karę przeciwnika, na to nie odważyłbym się i mogę śmiało powiedzieć, że co nadawało się ongi Jeremiaszowi i Dawidowi, mnie się obecnie nie nadaje.
Mam też drugą Biblię oprawną w cielęcą skórkę ze złotemi czcionkami z osiemnastego wieku. W niej znajduje się naturalnie to samo, co w tamtej ale osnowa przedstawia się zgoła inaczej. Ta książka ma pozór powieści i zawsze odwraca się najpiękniejszą stroną; papier nawet jest w niej jaśniejszy, czcionki żywsze, można się z nią spierać, podobnie jak z Jehową, kiedy Mojżesz ośmiela się czynić Mu uwagi, niepozbawione zresztą nudziarstwa. Na przykład: gdy lud począł znów szemrać a Mojżeszowi już tego wszystkiego było za dużo, zwrócił się z wyrzutem do Pana: — Alboż ja stworzyłem ten lud i wydałem go na świat, abyś mógł rzec: — weź go na rękę, jako mamka bierze niemowlę? skąd mam wziąć tyle mięsa, aby nakarmić wszystek lud? Nie mogę utrzymać tego ludu przy życiu, albowiem jest mi za ciężko. A jeśli masz mnie tak gnębić, zabij mnie raczej... Jehowa nie odpowiada z gniewem na te wyrzuty, lecz proponuje Mojżeszowi do pomocy przybrać siedemdziesięciu najstarszych w narodzie. — Tu Bóg nie jest niewzruszonym, mściwym Bogiem Starego Testamentu.
Nie dochodzę przyczyn, wiem tylko, że miewam chwile, kiedy Stary Testament jest mi bliższy od Nowego. Że Biblia dla nas, którzyśmy się urodzili chrześcianinami, posiada moc wychowawczą, to pewnik — czy dla tego, że przodkowie nasi w księgę tę włożyli psychiczne władze, równocześnie je otrzymując? — orzec trudno. Relikwie, świątynie i księgi święte, posiadają rzeczywiście siłę akumulacyjną ale tylko w obec wierzących, gdyż wiara jest ową bateryą lokalną, bez której niemy pergamin nie przemówi. Wiara jest owym prądem przeciwnym, który wywołuje siłę, wiara jest nacieraczem elektryzującym tarczę szklaną, wiara jest poddaniem się medium, po którem może nastąpić oddziaływanie. Dlatego są wszystkie księgi święte nieme dla niedowiarków. Niewierzący bowiem jest bezpłodny, duch jego jest spasteuryzowany tak, że w nim nic nie może wyrość; on jest negacyą, minusem, powiększeniem w wyobraźni, rewersem, pasorzytem, który nie żyje sam przez się, lecz wyrasta z korzeni innych roślin; brak mu samoistnego życia, gdyż aby módz negować, musiałby też posiadać i pozytyw.
Nareszcie miewam też chwile, w których nic innego nie może mi pomódz prócz buddaizmu. Przecież tak rzadko otrzymuje się to, czego się pragnie, na cóż więc pragnąć? Nie pragnij niczego, nie żądaj niczego od ludzi i życia a zawsze ci się będzie zdawało, że otrzymałeś więcej, niżeś mógł pragnąć a wiem z doświadczenia, iż skoro otrzymasz to, czegoś pragnął, mniej radości sprawiło ci to, coś pragnął, niż właśnie samo ziszczenie się twoich życzeń.
Niekiedy głos wewnętrzny we mnie pyta: czyż wierzysz w to wszystko? Stłumiam natychmiast to pytanie, wiedząc, że wiara jest tylko pewnym stanem duszy, nie zaś jakimś aktem myśli i wiem dalej, iż ten stan jest zdrowy dla mnie i posiada wpływ wychowawczy.
Zdarza się, że niepodobają mi się niesłuszne zadania, nazbyt surowe wymogi, nieludzkie kary a wtedy na jakiś czas odkładam moje księgi, ale wracam niebawem, wezwany głosem z przed prawieków, głosem, który mówi: — Pomnij, żeś był niewolnikiem w Egipcie a Pan, Bóg twój wyswobodził cię z domu niewoli! — Wtedy milknie moja opozycya i czuję się niewdzięcznym i tchórzliwym nicponiem, który chciał się zaprzeć swojego Zbawiciela w obec ludzi.