<<< Dane tekstu >>>
Autor August Strindberg
Tytuł Samotność
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1905
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Klemensiewiczowa
Tytuł orygin. Ensam
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

W ten sposób z czasem pozostałem samotny, ograniczony tylko do czysto powierzchownych stosunków, do których zmuszała mnie moja praca a które utrzymywałem przeważnie za pośrednictwem telefonu. Nie przeczę, że początek był trudny i że przestrzeń próżna, otaczająca moją osobę, domagała się wypełnienia. Zerwawszy wszelki łącznik z ludźmi, czułem pierwotnie, jakobym stracił na sile a jednocześnie poczęło moje „ja“ niejako koagulować, zgęszczać się naokół jądra, gdzie wszystko co przeżyłem, zbierało się, zostawało strawionem i przez duszę moją przyjętem jako pokarm. A przytem, przytem przyzwyczaiłem się zużytkowywać wszystko co widziałem i słyszałem w domu, na ulicy, na łonie przyrody, wszystko co odczuwałem wprowadzać do pracy, której się właśnie oddawałem i wtedy czułem, jak mój kapitał wzrasta a studya czynione w samotności okazały się bez porównania bardziej wartościowemi od tych, które czyniłem na ludziach, żyjąc w pośród nich.
Kilkakrotnie miewałem dom własny, obecnie wynająłem u pewnej wdowy dwa pokoje z meblami. Trzeba było pewnego czasu — wcale krótkiego zresztą — abym się zżył z temi obcemi sprzętami. Najtrudniej mi poszło z biurkiem; nieboszczyk radca musiał tu przesiedzieć cały wiek ludzki ze swojemi protokółami. Pozostały po nim ślady wstrętnego niebieskiego atramentu, którego nienawidzę; jego prawe ramię starło politurę z prawej strony a z lewej przytwierdził ceratową podstawkę pod lampę, strasznego, szaro-żółtego koloru. To mnie bardzo gnębiło ale postanowiłem znieść wszystko i niebawem nie zwracałem nawet uwagi na tę ohydną szmatę. Łóżko! — prawda marzeniem mojem było wyzionąć ducha na swej własnej pościeli... ale, chociaż bym mógł, nie chcę zaczynać kupowania, gdyż nic nie posiadać — to także pewna część wolności. Nic nie mieć, niczego nie pragnąć, znaczy uzbroić się przeciw najgorszym ciosom losu. Ale jednocześnie posiadać dość pieniędzy, aby czuć, że mogło by się mieć wszystko, gdyby się miało ochotę - to szczęście, albowiem niezależność i — oto druga strona wolności.
Ściany obwieszone są zbieraniną kiepskich malowideł, litografij i olejodruków. Nienawidziłem ich początkowo dla ich brzydoty, ale niebawem odkryłem w nich coś interesującego, czego nawet nie przypuszczałem. A mianowicie, kiedy pewnego razu, podczas tworzenia straciłem natchnienie i znalazłem się się w kłopocie w chwili, gdy trzeba było stworzyć rozstrzygającą scenę, rzuciłem w rozpaczy spojrzenie na ścianę. Oko moje spoczęło na obrzydliwym olejodruku, który był swojego czasu dodany jako premium do jakiegoś ilustrowanego pisma. Przedstawiał on chłopa, stojącego na brzegu z krową, którą wraz niem miała przewieść na drugą stronę jakaś niewidzialna łódź. Samotny człowiek na tle nieba, jego krowa jedyna, jego spojrzenie pełne rozpaczy... i oto miałem scenę.
W tym samym pokoju znajduje się też mnóstwo drobiazgów, które znaleść można tylko w kółku rodzinnem a które mają woń wspomnień, ponieważ nie kupiono ich lecz sporządziły je przyjazne dłonie a więc: antimacassary, szydełkowe serwetki, etażerki ze szklanemi i porcelanowemi drobiazgami. Tchną one przyjaźnią, wdzięcznością, może nawet i miłością; po upływie kilku dni nieledwie czuję się swojsko w tych pokojach. Wszystko to, co należało do kogoś innego, odziedziczyłem po nieboszczyku, którego nigdy nie znałem.
Moja gospodyni, spostrzegłszy od pierwszej chwili, że nie należę do gadatliwych, okazała się pełną taktu i dobrego wychowania a przestrzegała tylko, aby pokoje były posprzątane, zanim wrócę z rannej przechadzki. Witaliśmy się tylko uprzejmym ukłonem, który wyrażał wszystko, co kto chciał.
— Jak się pani miewa?
— Dziękuję, dobrze, a pan?
— Wyśmienicie! — Bardzo mnie to cieszy!
Po upływie tygodnia nie mogła przemódz na sobie, aby się nie spytać, czy nie potrzebuję czego: wystarczy tylko wyrazić życzenie...
— Nie, dobra pani, nic sobie nie życzę; jestem zupełnie zadowolony.
— Hm... myślałam... wiem przecie, że panowie bywają czasami wybredni.
— Od dawna odwykłem od tego!
Spojrzała na mnie zdziwiona, jak gdyby słyszała o mnie coś zgoła przeciwnego.
— A wikt? Smakuje panu?
— Wikt? nie uważałem nawet — więc widocznie jest znakomity.
I był taki rzeczywiście. A wogóle, cała usługa była niezrównana. To nie była właściwie usługa lecz opieka niemal, jakiej nigdy dotąd nie zaznałem. Życie płynęło mi spokojnie, gładko wśród życzliwego otoczenia a chociaż od czasu do czasu budziła się we mnie ochota porozmawiania z gospodynią, zwłaszcza gdy widziałem stroskaną, pokonywałem pokusę; gdyż bałem się mieszać w cudze sprawy, powtóre chciałem uszanować tajemnicę jej życia. Wolałem zachować stosunek bezosobisty i dla nastroju mego lepiej było, aby przeszłość jej pozostała w ciemnym mroku. Jeżelibym poznał jej dzieje, natychmiast przybrałyby meble inny charakter, nie ten jaki im nadałem i rozwiałaby się moja pajęcza przędza; krzesła, stół, szafa, łóżko stanowiłyby kulisy w jej dramatach, które mogłyby znów począć się rozgrywać. Nie, teraz stały się te rzeczy moją własnością, powlokłem je pokostem swego ducha i dekoracye mogły tylko być użyte do mojego dramatu. Do mojego!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Obecnie tanim kosztem stworzyłem sobie towarzystwo bezosobiste. Na rannych przechadzkach porobiłem te nieznajome znajomości, którym się nie kłaniam, ponieważ nie znam ich osobiście. Jest więc przedewszystkiem major. Uwolniono go ze służby z rangą majora, to też otrzymuje pełną pensyę i ma zapewne skończonych lat pięćdziesiąt pięć. Chodzi w ubraniu cywilnem. Wiem jak się nazywa i słyszałem rozmaite historye o jego życiu z lat młodzieńczych. Jest kawalerem — to wiem również. Jak powiedziałem wyżej, jest spensyonowany a więc bez zajęcia i oczekuje śmierci. Ale śmiało spogląda w przyszłość, wysoki, smukły, dziarski, swobodny, pierś ma szeroką, surdut przeważnie rozpięty. Włosy ma ciemne, wąs czarny, chód elastyczny, tak elastyczny, że ja spotkawszy go, prostuję się mimowoli, czuję się młodszym, gdy sobie przypomnę jego skończonych pięćdziesiąt pięć lat. Oczy jego powiedziały mi, że mnie nie nienawidzi a może nawet dość lubi. Po jakimś czasie wydał mi się niejako dobrym znajomym, którego miałbym ochotę powitać uprzejmie. Ale istnieje między nami wybitna różnica: on wysłużył już swój czas złożenia broni, gdy ja stoję jeszcze na polu walki i pracuję bezustannie. To też nie może u mnie szukać sympatyi, jako u wspólnika. Nie chcę nic o tem wiedzieć. Skronie moje są zupełnie siwe ale wiem, że dziś mogły by być również czarne jak jego włosy, gdybym chciał, ale nie zależy mi na tem, gdyż nie mam kobiety, której pragnąłbym się podobać. Powtóre zdaje mi się że jego włosy zbyt gładko leżą, aby nie miały budzić podejrzenia, moje zaś nastroszone są ponad wszelką wątpliwość.

Spotykam też drugiego, posiadającego tę miłą własność, że jest mi całkiem nieznany. Stanowczo ma przeszło sześćdziesiątkę i siwy jest zupełnie. W początkach naszej znajomości zdawały mi się znajome niektóre rysy w jego twarzy melancholicznej, niektóre linie jego postaci, to też zbliżałem się do niego ze współczuciem i sympatyą. Wyobrażałem sobie, że musiał poznać gorycz życia w najzłośliwszej formie, że walczył i widocznie przegrał i że obecnie żyje w czasie, który niespostrzeżenie wyrósł, pozostawiając go daleko za sobą. Nie mógł on porzucić swoich młodzieńczych ideałów, gdyż były mu drogie, przytem był przekonany, że słuszność jest po jego stronie... Biedak? Myśli, że on obrał dobrą drogę a współcześni jego puścili się na bezdroża... to tragiczne!
A gdy pewnego razu spojrzałem mu w oczy, odkryłem, że mnie nienawidzi; może dlatego, że w moim wzroku wyczytał litość a ta boli najbardziej. Po prostu wrzało w nim, ilekroć się ze mną spotkał. Zresztą, nie jest niemożliwe, iż bezwiednie dotknąłem jego lub kogoś z jego blizkich, niezręcznie wcisnąłem się w jego życie... albo może go nawet znałem niegdyś? Nienawidzi mnie i dziwna, zdaje mi się, jakgdybym zasługiwał na tę jego nienawiść, ale nie chcę więcej spotykać się z jego oczyma, gdyż one kłują i dręczą moje sumienie. Być też może, iż jesteśmy wrogami z urodzenia, że klasa, rasa, ród, pojęcia wzniosły mur między nami, co my też odczuwamy. Doświadczenie nauczyło mnie bowiem odróżniać na ulicy nawet wroga od przyjaciela — tak istnieją osoby nieznajome wcale, od których bije nieprzyjazne usposobienie, że przechodzę na drugą stronę, aby się do nich nie zbliżać. A wrażliwość ta zaostrza się w samotności, iż wystarczy mi posłyszeć głos ludzki, aby odczuć życzliwość lub niechęć albo obojętność.
Mam też i trzeciego. Jeździ on konno a ja kiwam mu głową z chodnika. Znałem go z czasów studenckich, wiem nawet jak się nazywa, tylko nie umiem przesylabizować jego nazwiska. Nie mówiłem z nim od lat trzydziestu; pozdrawiam go z daleka, niekiedy z uśmiechem, dającym do zrozumienia, że go poznaję a i on dziwnie się uśmiecha z pod wielkiego wąsa. Nosi mundur a z biegiem lat stały się odznaki bardzo liczne i szerokie. Teraz, gdy go spotkałem po dziesięcioletniej przerwie miał tyle pasków, że lękałem się narazić na nieodwzajemniony ukłon. On zaś widocznie zrozumiał moje intencye, gdyż wstrzymał konia i zawołał:
— Dzień dobry, nie poznajesz mnie?
— Ależ owszem, poznaję — i rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę.
Odtąd znów się witamy. Pewnego ranka zauważyłem dziwną, podejrzaną minę pod wąsem. Nie wiedziałem, czy odważyć się przypisywać ją sobie, tak mi się wydawała nieuzasadnioną. Wyglądał — a może sobie tylko wyobrażałem — wyglądał, jak gdyby myślał, że ja uważam go za hardego lub jak gdyby mnie podejrzewał o to samo. Ja? — Nic to nadzwyczajnego, że ludzie zbyt mało się cenią, chociaż w piersi swojej mają wyraz odznaczający ten grzech śmiertelny, nazwany pychą.


Dalej znam starszą damę, którą wiodą na przechadzkę dwa jej pieski. Kiedy one przystaną, zatrzymuje się i ona a stają pod każdą latarnią, każdem drzewem, w każdym rogu. Zawsze przy spotkaniu jej przychodzi mi na myśl Swedenborg; przypomina mi się odludek, który staje się tak osamotniony, że musi szukać towarzystwa zwierząt i wyobrażam sobie, że karzę ją tem zestawieniem. Ona myśli, że jest panią tych dwojga brudnych zwierząt a to właściwie one zmuszają ją do postępowania według ich kaprysów. Nazywam ją królową ziemi lub opiekunką wszechświata, gdyż tak wygląda z głową w tył odrzuconą i oczyma spuszczonemi.


Nakoniec mam kobietę, którą uważam za tajemniczą. Występuje ona rzadko ale zawsze wtedy, gdy otrzymałem jakąś większą sumę pieniężną lub gdy zbliżało się jakieś niebezpieczeństwo. Nigdy nie wierzyłem w „spotkania“ lub podobne zabobony; nigdy nie uciekałem przed starą kobietą, ani nie spluwałem przed kotem; nigdy nie szturchałem przyjaciela, zabierającego się do przedsięwzięcia o wątpliwym wyniku, ale zawsze klepałem go po ramieniu i z całego serca życzyłem mu „szczęścia“! Właśnie onegdaj zrobiłem tak z przyjacielem, artystą dramatycznym. Gniewnie odwrócił się do mnie z pałającemi oczyma:
— Nie gadaj, bo przepadnę z kretesem!
Odpowiedziałem mu:
— Nie, życzenia dobrego przyjaciela nigdy nie mogą przynieść nieszczęścia, chociażby się nawet chwilowo nie powiodło.
On obstawał przy swojem, gdyż był przesądny jak wszyscy ludzie niereligijni. Tak, niereligijni wierzą we wszystkie zabobony, tylko na wywrót. Jeżeli śnią im się w nocy dobre rzeczy, ma oznaczać że ich spotka coś złego, gdy im się śni naprzykład robactwo, ma to wróżyć pieniądze. Ja natomiast nie przywiązuję wagi do snów, ale gdy mam sen, który wdraża mi się w pamięć, tłumaczę go sobie po prostu tak, że przykry sen uważam za rodzaj ostrzeżenia a piękny za zachętę, otuchę i to jest zupełnie logiczne, z nauką zgodne, bo jeżeli czysty jestem wewnątrz, widzę wszystko czystem i naodwrót. W śnie odzwierciadla się moja dusza, dlatego mogę go używać jako zwierciadełka przy goleniu, w które patrzę, aby wiedzieć, co robię i nie zaciąć się. To samo dotyczy pewnych przypadków na jawie — nie wszystkich. Leży naprzykład dużo świstków papieru na ulicy, ale nie wszystkie świstki ściągają na się moją uwagę. Gdy się to jednak stanie, biorę taki skrawek pod bliższą obserwacyę a gdy na nim znajdę wydrukowane lub napisane coś, co może mieć pewną styczność z tem, o czem najczęściej myślę, uważam to za objaw mojej najwewnętrzniejszej, niewyrażonej myśli a w tym względzie mam przecie słuszność, gdyż jeżeli by nie istniał most między mojem wnętrzem a tą zewnętrzną rzeczą, nigdy nienastąpiłoby to skojarzenie. Ja nie wierzę, aby ktoś specyalnie dla mnie rozrzucał jakieś skrawki papieru po ulicy, ale istnieją ludzie którzy w to wierzą — myśl to przecież niemal najbliższa dla tych, którzy wierzą tylko w czyny i oddziaływanie ludzkie.
Nazywam swoją staruszkę tajemniczą, gdyż nie umiem wyjaśnić, dlaczego właśnie zjawia się zawsze wtedy, gdy trzeba. Wygląda ona jak przekupki z czasów mojej młodości, jak jedna z kobiet, siedzących za straganem przy ulicy i sprzedających pączki. Suknie jej przypominają popiół ale są całe i czyste. Nie wie kim jestem, ale nazywa mnie „panem patronem“ może dlatego, że byłem otyły przed trzema laty, gdy się zawiązała nasza znajomość. Jej wdzięczność i dobre życzenia towarzyszą mi kawał drogi a tak miło mi słuchać dobrych, łagodnych słów błogosławieństwa, które brzmią zgoła inaczej niż twarde przekleństwo i zdaje mi się, że cały dzień potem mam dobry.
Gdy pewnego razu po całorocznej naszej znajomości dałem jej papierek, oczekiwałem owego idyotycznego, niemal złośliwego wyrazu, który przybiera twarz niektórych żebraków, gdy się im da za wiele. Wyglądają oni wtedy, jak gdyby przypuszczali, żeś jest niespełna rozumu, lub jak gdybyś się pomylił, sięgając do sakiewki. Ulicznik wykrzywi się zawsze, poczem ucieka, otrzymawszy srebrną sztukę, spodziewa się bowiem, że pobiegniesz za nim, aby wymienić srebro na miedź. Ale moja staruszka chwyciła moją dłoń tak silnie, że nie mogłem jej wysunąć i tonem głębokiego znawstwa duszy ludzkiej zapytała, niemal upewniając mnie.
— Pan patron bez wątpienia był niegdyś ubogi?
— Tak, byłem ubogi jak wy i mogę nim jeszcze być kiedyś.
Zrozumiała; mnie zaś przyszło na myśl, że ona musiała znać lepsze czasy, ale nigdy jej o to nie chciałem pytać.
Ta czwórka stanowiła niemal całe moje towarzystwo na zewnątrz i przez trzy lata miałem ich na oku.
Ale stworzyłem sobie także towarzystwo wewnątrz. Ponieważ mieszkam na czwartem piętrze, mam, licząc z parterem, cztery rodziny i ich życie pod sobą. Nie znam nikogo z nich, nie wiem jak wyglądają, zdaje mi się, że nigdy nie spotkałem ich na schodach. Widuję tylko ich napisy na drzwiach a z dzienników, zatkniętych rano między drzwi, wiem jakich są przekonań. O ścianę, ale w innej kamienicy, mieszka śpiewaczka, która mi bardzo pięknie śpiewa a ma przyjaciółkę, która przychodzi do niej i grywa mi Beethovena; jest to moje najmilsze sąsiedztwo i niekiedy mam ochotę zaznajomić się z niemi, aby im podziękować za wszystkie miłe chwile, któremi mnie darzą, ale pokonywam pokusę w mniemaniu, że największy urok naszego stosunku zniknie, jeżeli będziemy zmuszeni do prowadzenia banalnej rozmowy. Czasami, przez kilka dni, cicho jest u przyjaciółek a wtedy i u mnie jest mniej jasno. Ale mam też wesołego sąsiada, zdaje mi się, że mieszka na któremś z niższych pięter przyległego domu. I on grywa, ale uprawia muzykę operetkową, nieznaną mi, jest ona jednak tak wesoła, tak naiwnie figlarna, że nieraz muszę się śmiać wśród najpoważniejszej myśli.
Jako przeciwwagę i smutną stronę, mam o piętro pod sobą właściciela psa. Ogromne to, czerwone, dzikie monstrum uszczekując zajadle pędzi po schodach. Pan jego zdaje się kamienicę uważać za swoją własność a nas za wyłamywaczy, dlatego powierza strzeżenie schodów temu wzorowi cerbera. Gdy mi się kiedy przydarzy wracać późno do domu i omackiem drapać po schodach a przypadkiem noga moja potrąci o coś miękkiego, włochatego, skończyła się cisza nocna a w ciemności widzę iskrzące się fosforycznie dwie perły. Cała ślimakowata klatka schodowa rozbrzmiewa hasłem, którego bezpośrednim skutkiem jest, że pan jakiś wychodzi i miażdży mnie, burzącego spokój nocny, swemi wściekłość wyrażającemi oczyma. Nie przepraszam, rozumie się, a jednakowoż czuję się winnym, gdyż w obec posiadaczy psów cała ludzkość jest winną.
Nigdy nie mogłem zrozumieć, jak człowiek może przywiązanie swoje i troskliwość zlać na jakieś zwierzę, skoro istnieje dość bliźnich, którym można złożyć w ofierze uczucia a tem bardziej dziwi mnie przywiązanie do tak niechlujnego stworzenia jak pies, którego całe istnienie ogranicza się do brukania wszystkiego do czego się zbliży. Mój sąsiad posiada też żonę i dorosłą córkę a wszystkich uczucia schodzą się odnośnie do tego zwierzęcia. Rodzina urządza sobie psie wieczory, na których zebrani około stołu — wyraźnie słyszę gdzie siedzą, nie nasłuchując bynajmniej — rozmawiają z potworem. Ten, nie umiejąc mówić, odpowiada wyciem, po którem następuje wybuch śmiechu całej rodziny, śmiechu pełnego dumy i radości.
Niekiedy budzi mnie w nocy szczekanie psa. Wyobrażam sobie szczęście rodziny, uświadamiającej sobie, iż posiada tak baczne i czujne zwierzę, które nawet przez ściany i zamknięte okna czuje wózek oprawcy. Żeby myśl o zburzonym spokoju nieszczęśliwych bliźnich miała udręczać właściciela psa — to bezpodstawne podejrzenie! Nieoceni onych darów świętego snu, przez wielu z takim trudem zdobytych, tego rodzaju ludzi nie szanuje. Niekiedy pytam sam siebie, co to jednak za gruboskórzy ludzie, którzy w tej ciszy nocnej nie czują, że wystraszeni ze snu mieszkańcy, rzucają przekleństwa na ich głowy? Nie czująż oni, jak usprawiedliwiona zupełnie nienawiść przenika ich sufity, podłogę i ściany, wzywając wszelakiego zła na nich?
Pewnego razu, bardzo dawno, odważyłem się użalać na szczekanie psa w nocy, w domu mieszkalnym. Właściciel w zamian wytknął mi krzyk dziecka w mojem mieszkaniu! — Zestawił brudne zwierzę z cierpiącem dzieckiem! Od tego czasu nigdy się nie skarżę. Aby jednak sprowadzić jakąś równowagę w mojej duszy i mieć spokój w stosunku do ludzi — gdyż cierpię nienawidząc — usiłowałem sobie wytłumaczyć to przywiązanie do zwierząt, większe od uczucia dla bliźnich, ale nie mogę znaleźć wytłumaczenia. A jak wszystko co jest niejasne, działa to na mnie przykro. Gdybym potrafił filozofować metodą Swedenborga, zatrzymałbym się na wyobrażeniu z musu. Niechajże więc pozostanie przy tem wyjaśnieniu a w takim razie są nieszczęśliwi, godni współczucia.


Przed mojem mieszkaniem znajduje się balkon a z niego mam rozległy widok na łąki, morze i lasy siniejące na końcu horyzontu. Ale leżąc na kanapie mogę tylko widzieć niebo i obłoki. Wtedy zdaje mi się jakobym się znajdował w balonie wysoko nad ziemią. Nagle poczyna ucho moje drażnić mnóstwo dźwięków: Mój współlokator z dołu telefonuje. Na któremś z niższych pięter płacze jakieś chore dziecko. Na ulicy zaś pod moim balkonem staje dwóch ludzi i rozmawiają: teraz słucham, jako poeta będąc w prawie podsłuchiwania przynajmniej tego, co mówią na ulicy.
— Tak, ale widzisz to nie mogło iść dobrze.
— A więc zamknął budę? Naprawdę? więc rzeczywiście!
Zrozumiałem natychmiast, że mowa o sklepie korzennym, który zamknięto z powodu braku odbiorców.
— Za dużo ich a przytem zaczynają źle! — mówił głos. — Pierwszego dnia sprzedali za trzydzieści oarów, nazajutrz przyszedł ktoś poszukać czegoś w kalendarzu, trzeciego sprzedali kilka marek! No, bywaj zdrów!
— Do widzenia! Idziesz do banku?
— Nie, do portu.
Były to ostatnie rozmowy o tragedyi, której byłem świadkiem w ostatnich trzech miesiącach a która rozegrała się w mojej kamienicy w następujący sposób.
Na lewo od bramy urządzano sklep korzenny. Malowano, złocono, lakierowano, pokostowano a młody właściciel patrzył od czasu do czasu na te wspaniałości z drugiego chodnika. Wyglądał na dzielnego przekupnia, miał w postawie żywość i pewność siebie z przymieszką lekkomyślności. Minę miał pełną otuchy i zadowolenia, zwłaszcza, gdy był ze swoją ukochaną.
Widziałem paki i szafy, wypełniające ściany; lada z wagą znalazły się również i telefon. Szczególniej telefon pamiętam, bo tak żałośnie śpiewał mi w ścianę, ale nie chciałem skarżyć, jestem bowiem na drodze odzwyczajenia się od skarg wogóle. Potem murowali coś w sklepie, wystawili jakieś przepierzenie z kolumnami, przypominające bardzo urządzenia teatralne, które złudną perspektywą miało sprawiać wrażenie czegoś w wielkim stylu.
Potem zaczęły się szuflady wypełniać tą nieskończoną ilością rzeczy o nazwiskach znanych lub też bez nich zgoła. Ciągnęło się to cały miesiąc. Tymczasem wymalowano coś na olbrzymiej szybie wystawowej a trzeciego dnia wyczytałem napis gotyckiemi literami: „Jedyny handel delikatesów i towarów kolonialnych Ostermalmu“.
Wtedy pomyślałem z Sofoklesem:
„Najwspanialszy dar, którego może użyczyć szczęście, to mądrość umysłu“ i t. d.
Co za głupota tego młodzieńca! Gdy Ostermalm posiada już dwadzieścia handlów z towarami kolonialnemi, obębniać się jedynym i rzeczywistym! To przywłaszczenie — deptanie drugich, którzy sami mają ochotę ugryść cię w piętę! Zuchwalstwo, nadużycie, zbytek zaufania w siebie!... A zatem świeżo ożeniony właściciel otwarł sklep. Wystawa w oknie była wspaniała ale ja drżałem o jego dalsze losy, bo pytanie czem zaczął: oszczędnościami, spadkiem czy tylko wekslami na trzy miesiące?
Pierwsze dni przeszły zupełnie tak, jak opowiadali ci nieznajomi pod balkonem. Szóstego dnia poszedłem ja za zakupnem. Spostrzegłem, że chłopiec stał we drzwiach bezczynnie. Było to, mojem zdaniem, nierozsądne, gdyż z jednej strony, wchodząc do sklepu, chce się wejść bez przeszkód, z drugiej wskazywało to, że wewnątrz niema odbiorców. Dalej zrozumiałem, że widocznie samego pana nie było, wyszedł widocznie ze swoją młodą żoną, możliwe, iż wyjechał na poślubną przejażdżkę.
Wszedłszy, zdziwiłem się niepomiernie tem mise en scène, które się oczom moim przedstawiło, utwierdzając mnie w przypuszczeniu, że właściciel musiał być w teatrze.
Gdy chłopiec miał ważyć daktyle, nie brał ich z szuflady palcami lecz dwoma kawałkami bibułki — to mi się podobało, zapowiadało wielkie tradycye. Towary były wyborowe i postanowiłem zostać stałym odbiorcą.
W kilka dni wrócił właściciel i stał sam za ladą. Byłto nowoczesny umysł, poznałem odrazu, gdyż nie próbował nawiązać ze mną rozmowy — to było zbyt po staroświecku! Lecz oczy jego wyrażały szacunek, zaufanie, rzetelność. Ale nie mógł się oprzeć zagraniu komedyi. Wezwano go do telefonu, przepraszał mnie bardzo i poszedł rozmówić się niby. Nieszczęściem jego jestem pisarzem dramatycznym i studyowałem zarówno mimikę jak dyalog. Poznałem po jego twarzy, że nie mówiono do telefonu i z odpowiedzi jego na zmyślone pytania poznałem komedyę.
— Dobrze! — dobrze. Tak — naturalnie! Wyśle się natychmiast!
Miało to oznaczać większe jakieś zamówienie. Nie było jednak żadnych przejść, ani modulacyi w głosie. Rzecz to w gruncie niewinna, ale nie lubię, aby mnie za nos wodzono, ani też nie lubię czekać i mimowoli nastroiło mnie to krytycznie. Począłem więc odczytywać etykiety a zwłaszcza znaki firm. Nie będąc znawcą win, pamiętam jeszcze z dawnych czasów, że gdy był napis „Cruse et fils fréres“ na flaszce — było to prawdziwe francuskie wino. Odkryłem tu taką etykietę i zdziwiony, że w takim kramiku znajduję prawdziwe wino Bordeaux pozwoliłem sobie i kupiłem butelkę, bardzo słono zapłaciwszy.
Za powrotem do domu zrobiłem kilka odkryć, które chociaż nie wywołały we mnie gniewu, sprawiły przecie, iż postanowiłem nie kupować więcej w tym handlu. Daktyle, które ostatnim razem były wyborne, zmieszał obecnie ze staremi, suchemi a co do wina: być bardzo może, iż było Crusego — może Robinsona Cruzoe — ale Cruse et fils nie było.
Po tym dniu nie widziałem nikogo wchodzącego do sklepu. I oto zaczyna się tragedya. Człowiek w najlepszych swoich latach, silny, pełen ochoty do pracy, skazany jest na bezczynność a skutkiem tego na upadek. Walka z nieszczęściem, zbliżającem się z każdą godziną! Jego śmiałość opuściła go, ustępując miejsca nerwowej zaciętości; widywałem twarz jego przez okno, jak wystraszona czychała na odbiorcę... po jakimś czasie krył się w głębi. Była to przykra rzecz wyobrazić go sobie za kolumnami, lękającego się wszystkiego, nawet wejścia gościa, gdyż dreszcze go przechodziły na myśl, że to może być ktoś, chcący zajrzeć do kalendarza. Była to najstraszniejsza dla niego chwila, musiał bowiem okazać się uprzejmym, uśmiechniętym. A pierwszych dni wyłajał swego chłopaka, który z drwiącą miną rzucił na ladę kalendarz jakiemuś eleganckiemu, starszemu panu. Znając ludzi lepiej, pouczył on chłopca, że odbiorcy zaczynają często od marek i kalendarzy, niestety jednak sam niewiedział, że dobre towary są najlepszą reklamą a sztuczkami nikogo się nie okpi.
Koniec się zbliżał. Przeszedłem razem z nim wszystkie jego męki; myślałem o jego żonie, o nadchodzącym terminie wypłaty czynszu i weksli. W końcu nie mogłem przechodzić koło jego okna; chodziłem inną drogą. Ale nie mogłem się pozbyć myśli o nim, gdyż druty telefoniczne tak żałośnie śpiewały mi przez ścianę nawet nocą. Słyszałem tedy żałobne pienia, długie, bez końca o życiu złamanem w samym rozkwicie, nadziejach, rozpaczy, że nie da się zacząć na nowo a pieśń kończyła się zawsze na żonie, spodziewającej się...
Że własna to jego wina — mała stąd pociecha; zresztą, gdzież pewność, że on winien? Wszystkich tych sztuczek, należących do kupiectwa nauczyli go jego chlebodawcy i nie widział w nich nic złego. Nierozsądek — oto powód a nie wina.
Pytałem się w duchu, co mnie to wszystko obchodzi właściwie? Może należy cudze cierpienia brać na siebie?... a trafiają się też często, właśnie, gdy staramy się uniknąć ich przez osamotnienie.
Tymczasem dopełnił się los kupca. Doznałem pewnej ulgi, widząc sklep zamknięty... wreszcie już się skończyło. Ale kiedy znów otwarto i poczęto wypróżniać szuflady, ruszać półki i przerzucać wszystkie te liczne drobiazgi, przeważnie poniszczone, doznałem uczucia, jak gdybym był świadkiem obdukcyi. Ponieważ miałem znajomego wśród zajmujących się masą, zaszedłem do sklepu i wszedłem do małego pokoiku za słupami. Tu więc staczał walkę. Aby zabić czas i uniknąć przeklętych nudów, pisał mnóstwo fikcyjnych rachunków. Pozostawił je tu; brzmiały one na imię księcia Hohenlohe, Feliksa Faure’a, nawet księcia Walii.
Znajdował się tu również pakiet ogłoszeń pisanych o „prima“ kawiorze, „prima“ kawie — wszystko było „prima“ — ogłoszenia te nie doczekały się druku, naturalnie.
Widziałem go oczyma duszy, jak stał przed pulpitem, zmuszony grać komedyę przed chłopcem. Biedak! — ale życie jest długie i w zmiany obfituje... może i jemu los się jeszcze uśmiechnie?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: August Strindberg i tłumacza: Józefa Klemensiewiczowa.