Samotność (Strindberg, 1905)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Samotność |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1905 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józefa Klemensiewiczowa |
Tytuł orygin. | Ensam |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po dziesięcioletnim pobycie na prowincyi, znalazłem się znowu w swojem rodzinnem mieście i siedzę z przyjaciółmi przy wspólnym obiedzie. Wszyscy mniej więcej jesteśmy blizcy pięćdziesiątki, najmłodsi z pośród nas mają po lat przeszło czterdzieści lub coś około tego.
Dziwno nam, żeśmy nie postarzeli od ostatniego widzenia się. Tu i owdzie przybył siwy włos w brodzie lub na skroniach ale są też i tacy, którzy niejako odmłodnieli; ci przyznali, że i w nich w czterdziestym roku życia zaszła zupełna zmiana. Czuli się wtedy starymi i mniemali, że zbliża się ich koniec, odkrywali w sobie nieistniejące choroby, sztywniały im ramiona, zdawało im się, że płaszcza nie są w stanie zawdziać bez pomocy obcej.
Poczęliśmy biadać że wszystko jest stare, zużyte, powtarza się wciąż jedno i to samo, że młode pokolenie napiera groźnie, bez zwracania uwagi na starszych a najbardziej gniewało nas to, że młodzi robili te same odkrycia, któreśmy swojego czasu robili i co gorsza, obwieszczali te swoje stare nowiny, jak gdyby o nich nie śniło się nikomu innemu przedtem.
I tak, rozmawiając o wydarzeniach z czasów naszej młodości, cofaliśmy się w te chwile, po prostu przeżywaliśmy to co minęło i nagle znaleźliśmy się o dwadzieścia lat wstecz tak, że któryś z nas wyraził wątpliwość, czy w ogóle czas istnieje.
— Już Kant uczył - odezwał się pewien filozof — że czas nie jest niczem innem, jak tylko naszem pojęciem o tem, co jest.
— Widzicie, widzicie! Właśnie to samo sobie myślałem, bo ilekroć przypominam sobie drobne okoliczności z przed czterdziestu pięciu laty, staje mi wszystko w pamięci tak wyraźnie, jak gdyby się wydarzyło wczoraj; to, co przeżyłem w dzieciństwie, pamiętam równie wyraźnie jak to co mnie spotkało przed rokiem.
I jęliśmy stwierdzać, żeśmy wszyscy zawsze to samo myśleli. Siedmdziesięcioletni z pośród nas, jedyny, prawda, któregośmy uważali za starca, powiedział, że wcale nie czuje się jeszcze starym (Ożenił się świeżo raz jeszcze i miał dziecko w kołysce). Wobec tego świetnego oświadczenia, doznaliśmy wrażenia jakobyśmy byli chłopcami a ton pogadanki stawał się rzeczywiście w wysokim stopniu młodzieńczy.
Już na tem pierwszem zebraniu spostrzegłem, że przyjaciele moi wcale się nie zmienili i to mnie zdziwiło bardzo, ale zarazem odkryłem, że już nie byli tak skorzy do śmiechu jak dawniej i przestrzegali pewnej oględności w wyrażaniu się. Nauczyli się cenić moc słowa i jego wartość. Życie nie złagodziło ich sądu lecz, rozum wykazał im że wszystkie słowa wracają do nas napowrót; dlatego też doszli do przekonania, że ponieważ ludzie nie lubią całych tonów, należy używać i półtonów, zwłaszcza, gdy chodzi o wyrażenie swego sądu o kimś drugim. Obecnie jednak popuszczono sobie cugli, przestano odważać wyrazy, nie okazywano szacunku dla utartych pojęć, puszczono się galopem i niebawem zjechano z drogi ale właśnie było to zabawne.
Potem nastała pauza, kilka pauz a wreszcie zapadła przykra cisza. Ci, którzy najwięcej mówili, doznali niemiłego uczucia, jakoby powiedzieli za dużo. Poczuli, że w ciągu tych upłynionych dziesięciu lat, ten i ów ponawiązywał nowe stosunki; nowe, nieznane interesa stanęły między nimi, dzieląc ich od siebie. Ci, którzy mówili szczerze, uderzali się o ukryte rafy, deptali niejako po grządkach, co łatwo mogliby spostrzedz, gdyby byli zwrócili uwagę na spojrzenia, które gotowały się do odparcia i obrony, na drganie kącików ust, kiedy wargi cofały jakieś niedomówione słowa.
Gdyśmy powstali od stołu, mieliśmy świadomość, że świeżo nawiązane węzły porwały się. Znikł nastrój serdeczny, każdy stanął w obronnej pozycyi, zapinał się a że przecież trzeba było coś mówić, więc wygłaszano frazesy, co poznać było po oczach, które nie towarzyszyły słowom i po śmiechu, który nie odpowiadał spojrzeniu.
Wieczór to był nieznośnie długi. Sporadyczne próby odświeżenia dawnych wspomnień w kółku większem lub w rozmowie we dwójkę — nie powiodły się. Zadawano pytania o rzeczy, o które nie należało pytać. Naprzykład:
— Jakże się obecnie miewa twój brat Herman? — (Pytanie rzucone na wiatr bez spodziewania się interesującej odpowiedzi).
Przykra cisza w towarzystwie.
— Dziękuję, prawie zmiany, polepszenia ani śladu.
— Polepszenia? alboż chorował?
— Tak!... nie wiedziałeś o tem?
Ktoś spieszy na ratunek nieszczęśliwemu bratu i zwalnia od przykrego objaśnienia, że Herman ma pomieszanie zmysłów.
Albo:
— Dlaczegóż to twojej żony nie widuję wcale?
Właśnie mieli zamiar się rozwieść.
Albo:
— Ach, prawda, twój chłopiec już dorósł, zdał maturę?
Była to zmarnowana egzystencya.
Słowem utracono czucie ciągłości stosunków i wszystko się rwało. A przytem, poznano już powagę i gorycz życia — nie było się chłopcem.
Gdyśmy się wreszcie rozeszli u bramy, każdy czuł, że pragnie coprędzej wrócić do swojego kąta i zajęć, aby nie schodzić się więcej po restauracyach. Wspomnienia młodzieńcze bowiem nie posiadały tego ożywczego wpływu, którego się spodziewano.
Wszystko, co minęło — to przecież zwiędły liść, w którem żyje jeszcze to, co istnieje obecnie, ale owe liście opadłe już są zwarzone, poczynają gnić, brak im soków żywotnych.
A przytem spostrzeżono, iż nikt nie mówił o przyszłości lecz o tem co minęło, z tej prostej przyczyny, że znajdowano się właśnie w tej wymarzonej przyszłości i nie można było śnić o drugiej.
W dwa tygodnie później znalazłem się znów przy tym samym stole, niemal w tem samem towarzystwie i na tem samem miejscu. Był czas nauczyć się odpowiedzi na wszystkie pytania, które przeszłym razem z grzeczności pozostawiało się bez odpowiedzi. Wszyscy przyszli uzbrojeni i szło jak po maśle. Ci, którzy czuli się zmęczeni, leniwi lub woleli dobrze zjeść, dali spokój, nie brali udziału w rozmowie, milczeli — ale wojowniczo usposobieni natarli na siebie. Zaczęto od tajnego programu, którego nigdy wyraźnie nie ogłoszono i jęli się wzajem oskarżać o odstępstwo.
— Nie, ja nie byłem ateistą! — krzyczał jeden.
— Tak? Nie byłeś?
I rozpoczęła się dyskusya, która powinna się była odbyć przed laty dwudziestu. Usiłowano teraz uświadomić sobie to, co w szczęśliwym okresie rozkwitu kiełkowało bezwiednie. Pamięć jednak nie dopisywała; zapomniano co mówiono i czyniono, cytowano siebie samego i innych błędnie, powstało zamieszanie. Przy pierwszej pauzie podejmował ktoś drugi tę samę sprawę i rozmowa kręciła się w kółko. Znowu chwila milczenia i jeszcze raz to samo.
Tym razem rozstaliśmy się z przeświadczeniem, że wszystko dawniejsze przeszło bezpowrotnie, że jesteśmy już dojrzali, mamy prawo opuścić szkółkę i rość swobodnie dla siebie i przez siebie samych, na wolnej przestrzeni, bez ogrodnika, nożyc i kartek z napisem.
W ten sposób przeważnie staje się człowiek samotnym — i tak zapewne odbywał się ten proces zawsze.
A jednak, tak całkowicie przecież się jeszcze nie kończyło; niektórzy, niemający ochoty zatrzymać się na tym stopniu rozwoju, chcący iść naprzód, czynić odkrycia, zdobywać nowe światy, związali się w małe kółka, zatrzymując kawiarnię jako punkt zborny.
Pierwotnie próbowano urządzać zebrania w domach prywatnych, lecz w krótce doszło się do przekonania, że przyjaciel sprawił sobie do surduta podszewkę, której miano „moja żona“. Przeważnie poczęły się szwy próć. W jej obecności trzeba było mówić o „czemś innem“ a jeżeliś się zapomniał, gdzieś jest i jąłeś mówić o tem, co cię zajmuje, następowało zazwyczaj jedno z dwojga: albo pani zabrała głos i po dyktatorsku rozstrzygała wszystkie kwestye, na co z grzeczności musiałeś się w milczeniu zgodzić lub też wstała i uciekła do dziecinnego pokoju, nie pokazując się aż przy stole a wtedy doznawałeś uczucia, jak gdybyś był żebrakiem lub nicponiem, którego traktowano jako chcącego odciągać męża od domu i rodziny, od obowiązków i wierności małżeńskiej.
Tak nie mogło iść długo, zresztą dzieliły przyjaciół antypatye wzajemne ich żon. Jedna drugiej tyle miała do zarzucenia!
Zostaliśmy więc przy kawiarni. Ale co ciekawe, to to, że nie przesiadywało się już tu tak chętnie, jak dawniej. Wmawiano w siebie, że był to grunt neutralny, na którym nikt nie był gospodarzem i nikt gościem. Żonaci jednak mieli niespokojne sumienie, że ktoś drugi siedzi tym czasem w domu sam, ktoś, kto gdyby rzeczywiście był sam w świecie, znalazłby sobie również towarzystwo, ale obecnie jest skazany na samotność w domu. A przytem: goście kawiarniani byli przeważnie stanu wolnego a więc pewnego rodzaju nieprzyjaciele i zdawało się jakoby oni, nie mając ogniska rodzinnego, posiadali tu pewne przywileje. Zachowywali się jak u siebie, hałasując, śmiejąc się głośno — na żonatych spoglądali jako na niepowołanych — słowem istniał pewien rozbrat.
W swojej roli wdowca wyobrażałem sobie, jakobym miał pewne prawa do kawiarni, tem bardziej, gdy ściągając tu z sobą małżonków, zasłużyłem na nienawiść ich żon, tak, że wkrótce przestano mnie wogóle zapraszać do siebie. Była w tem może i słuszność, gdyż małżeństwo, to pas de deux. A jeżeli panowie ci nawet się zjawiali w kawiarni, bywali przeważnie tak przejęci swojemi domowemi sprawami, że musiałem najpierw wysłuchać ich kłopotów ze sługami, dziećmi, szkołą i egzaminami, słowem zostałem tak zaznajomiony z familijnemi troskami innych, że nie odczuwałem korzyści uwolnienia się od swoich własnych w tym rodzaju.
A gdy wreszcie dotarliśmy do jądra kwestyi, zdarzało się najczęściej że jeden mówił bez przerwy, gdy drugi ze spuszczonymi oczyma czekał na swoją replikę, aby potem jakiś czas mówić cośkolwiek, co nie było odpowiedzią napoprzednie słowa, lecz ot tak sobie mówieniem. Bywały też wypadki, gdzie wszyscy na raz mówili w sposób iście piekielny a nie było nikogo, kto by rozumiał, co drudzy mają na myśli. Po prostu „wieża babilońska“, która kończyła się wyrzutami — niepodobieństwem było porozumieć się wzajemnie.
— Ależ ty nie rozumiesz wcale, co ja mówię! — brzmiał zazwyczaj lament.
I tak też było: każdy z nas z upływem lat podłożył inne znaczenie pod wyrazy, nadał dawnym myślom nową wartość a przytem nikt nie chciał wypowiedzieć swojego najwewnętrzniejszego przekonania, które pozostało tajemnicą, ani wyjawić myśli o przeczuwanej przyszłości strzeżonych zazdrośnie.
Co noc, ilekroć wracałem do domu z takiego zebrania, czułem całą nicość tych rozpraw, gdzie właściwie każdy chce słyszeć swój własny głos i innym narzucić swoje poglądy. Mózg mój był jak gdyby rozdarty, lub jak gdyby kto korzenie z niego wyrwał i obsiał chwastem, który należało wypleć, zanim się przyjmie. A gdy wracałem do siebie, w milczeniu i samotności odnajdywałem samego siebie, owijałem się znów w swoją własną duchową atmosferę, w której mi było dobrze, jak w sukniach dobrze leżących a po chwilowem, cichem rozmyślaniu zapadałem w senną nirwanę, wolny od życzeń, pragnień i pożądań.
Z czasem zaprzestałem wizyt kawiarnianych, ćwiczyłem się w przebywaniu w samotności, znowu ulegałem pokusie ale za każdym razem odsuwałem się bardziej uleczony, aż w końcu odczuwałem prawdziwą rozkosz ciszy, wsłuchując się w nowe głosy, które się wtedy rozpoczynały odzywać.