<<< Dane tekstu >>>
Autor August Strindberg
Tytuł Samotność
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1905
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Klemensiewiczowa
Tytuł orygin. Ensam
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Po kilku nawrotach zimy nadeszła w końcu wiosna a kiedy pewnego ranka opuściły się lipy, miałem wrażenie, jakoby uroczystego święta, przechadzając się w tym zielonawym blasku, działającym tak dobrze na oczy. Powietrze jest spokojne, łagodne, nogi stąpają po suchym, drobnym piasku, sprawiającym wrażenie niezmiernej czystości. Nowa trawa przysłoniła liście ostatnich lat, śmieci i błoto, zupełnie jak jesienią pierwszy śnieg. Skielety drzew nabierają ciała a wreszcie staje wysokie tło lasu liściastego, nito zielony mur nad brzegiem zatoki. Przedtem wyganiał mnie stąd wiatr i zimno, teraz przechadzam się noga za nogą, przysiadając niekiedy na ławce. Na wybrzeżu, pod brzostami umieszczono bowiem ławeczki — tu siaduje także żółty człowiek, mój nieznajomy nieprzyjaciel i rozpiąwszy surdut czytuje dziennik. Dziś właśnie po jego dzienniku poznałem, że istotnie jesteśmy przeciwnikami. W spojrzeniu, które od pisma podniósł na mnie zdawałem się dostrzegać, że czytał coś o mnie, co mu sprawiało przyjemność i sądził, iż albo przełknąłem już truciznę, lub stanie się to niebawem. Mylił się jednak, gdyż nie biorę nigdy w rękę tego dziennika.
Major schudł i zdawał mi się jakiś stroskany. Jest mu to zapewne obojętne dokąd pojedzie ale wyjechać z miasta musi, aby zupełnie nie osamotnieć i nie czuć się proletaryuszem. Dziś stanął na skraju przylądka i zdawał się liczyć drobne fale, uderzające o kamienie; aby zaś coś robić, wymachiwał nieznacznie laską w powietrzu. W tem z drugiej strony zatoki rozległ się dźwięk rogu. Wzdrygnął się cały. Na polu, za wzgórzem wyłaniał się szwadron kawaleryi, najpierw hełmy, potem łby końskie. Poczem nastąpiło wstrząśnienie aż ziemia zadrżała i wśród krzyku, nawoływań i hałasu, przemknęła ta zwarta masa w ordynku nito burza. Major odżył: po jego pałąkowatych nogach poznałem, że był kawalerzystą — może to był jego pułk właśnie? — a teraz był dla nich obcym, wycofanym z biegu! — Ha, takie jest życie!
Moja tajemnicza staruszka jest jednakowa latem i zimą, ale ostatnia dała się jej we znaki, musiała sobie przybrać do pomocy laskę; zresztą pokazuje się ona tylko raz na miesiąc, ale należy do mojego towarzystwa, podobnie jak wszech królowa ze swojemi psami.
Wraz ze słońcem jednak i z wiosną, wcisnęli się nowi spacerowicze do naszego kółka, do którego, mojem zdaniem, nie należą. Pojęcie własności rozrasta się swobodnie to też i mnie się zdaje, jakoby ta moja ranna przechadzka, w tem otoczeniu była wyłączną moją własnością. Patrzę na nich okiem niechętnem, jeżeli w ogóle zwracam spojrzenie w tę stronę, gdyż w moim nastroju, skierowanym do wnętrza, nie chcę stykać się z ludźmi przez wymianę spojrzeń. Ludzie domagają się tego rodzaju poufałości i mówią z niechęcią o „kimś, kto nie patrzy ludziom w oczy“. Wyobrażają sobie, że mają prawo wpatrywać się w tych, których spotykają, ale ja nie mogłem nigdy pojąć, skąd przyszli do tego prawa. Na mnie działa to jak włamanie, pewnego rodzaju gwałt, popełniony na mojej osobie, w każdym razie przynajmniej zda mi się natręctwem; w młodości swojej czyniłem stanowczą różnicę między ludźmi, którzy na mnie patrzyli a tymi, którzy nie patrzyli. Teraz wyobrażam sobie, że wymiana spojrzenia z kimś nieznajomym na ulicy ma znaczyć: bądźmy przyjaciółmi i koniec! Ale bywają ludzie, mający w sobie coś wyzywającego, z którymi nie mogę zgodzić się na tę propozycyę przyjaźni. Chcę mieć stosunki neutralne lub w ostatecznym razie nieprzyjazne; przyjaciel bowiem zawsze wywiera na mnie pewien wpływ a tego sobie nie życzę.
To natręctwo trwa na szczęście tylko do końca wiosny, gdyż w lecie wyjeżdżają ci obcy na wieś a wtedy są miejsca przechadzek tak osamotnione jak zimą.
Nadeszło z utęsknieniem oczekiwane lato. Stało się faktem dokonanym, zresztą jest mi to obojętne, gdyż żyję pracą swoją i przyszłością, niekiedy zwracam się za siebie, do wspomnień, których mogę użyć jako podwalin do budowy. Niema rzeczy, w którą nie mógłbym ich zamienić; jedno wspomnienie może być użyte do wszystkiego możliwego w budowli fantastycznej, może odwracać się rozmaicie zabarwionemi stronami a ponieważ liczba zestawień może być nieskończona, gra ta sprawia mi wrażenie nieskończoności.
Nie tęsknię do wsi ale niekiedy wydaje mi się jakobym zaniedbał obowiązek, nie bywając w lesie i nie kąpiąc się w morzu. A przytem czuję jak gdyby dziwny jakiś wstyd, że pozostałem w mieście, gdyż wyjazd letni uważa się za przywilej tej klasy społecznej, do której mnie zaliczają — sam bowiem uważam siebie za stojącego po za społeczeństwem. Czuję się przytem trochę smutnym i opuszczonym, wiedząc, że wszyscy moi przyjaciele wyjechali z miasta. Nie odwiedzałem ich wcale, co prawda, gdy w niem byli, ale wiedziałem że są; mogłem ich sobie wyobrazić w pewnej ulicy, teraz straciłem ich ślad.
Siedząc przy biurku, mogę poprzez firanki widzieć zatokę morza Bałtyckiego, po drugiej stronie wybrzeże z ciemno-szaremi, okrągłemi skałami a nizko, tuż nad powierzchnią wody biały brzeg, nad skałami zaś czarny bór sosnowy. Czasami budzi się we mnie tęsknota do tego wszystkiego. A wtedy biorę lunetę i nie ruszając się z miejsca, znajduję się tam. Chodzę po kamykach nadbrzeżnych, gdzie w pośród czysto spłukanych żerdzi płotu, kępek łoziny i traw, rosną pod olchami żółte jaskry i czerwone dzwonki. W szczelinie skały na mchu i błocie ściskają wielkie paprocie drobną słodziuszkę, wijącą się po ziemi jak bluszcz; kilka krzaków jałowcowych wysłano na zwiady na sam kraj. I wpatruję się w głąb sosnowego boru, zwłaszcza wieczorem, gdy słońce stoi na niebie nizko. Wtedy widzę jasnozielone sklepienie z miękkiemi mchami i poszyciem z osiki i brzózek.
Niekiedy widać tam jakieś życie ale rzadko. Wrona ukaże się i coś skubnie a przynajmniej udaje, że skubie, chociaż widzę dobrze, że myśli, iż nikt na nią nie patrzy. Ale że kokietuje tego lub owego ze swojego gatunku, to więcej niż pewne.
Wtem zwolna płynie jakaś łódka: ktoś wiosłuje, siedząc z tyłu żagla ale widzę tylko łokieć i kolana — w głębi siedzi jakaś kobieta. Łódź sunie tak pięknie a gdy patrzę na tę wodę, zda mi się, że słyszę ów kojący plusk, to coś, co bezustannie mamy za sobą a przecież wciąż przed sobą także, to coś, co jest tajemnym urokiem żeglugi, obok samego kierowania wiosłem, oraz walki z burzą i wichrem.


∗             ∗

Pewnego razu ukazała mi się w lunecie cała scena. Dalekiego wybrzeża nigdy jeszcze nie przekroczyła (w lunecie) istota śmiertelna; była to moja własność, moja posiadłość, moja letnia rezydencya. Wtem, pewnego wieczora ujrzałem małą łódkę, nadpływającą z prawej strony lunety. W łódeczce siedziała dziesięcioletnia dziewczynka w jasnej sukience i czerwonej, tennisowej czapce. W pierwszej chwili mimo woli zapytałem.
— Czegóż ty tu chcesz? Ale niestosowność podobnego pytania ujawniła mi się zaraz.
Dziewczynka przybiła do brzegu, przyciągnęła łódkę, poczem weszła w nią napowrót i wyniosła coś, co błyszczało w jednym jej rogu. Ciekawy byłem co to za przedmiot, ale nie mogłem sobie zdać sprawy dokładnie. Wysunąłem trochę lunetę i dojrzałem, że była to mała, lekka siekierka... Siekiera w ręku dziecka! Dwóch tych pojęć nie mogłem na razie pogodzić z sobą, dlatego działały na mnie tajemniczo, niemal strasznie. Dziewczynka przeszła najpierw wzdłuż brzegu, szukając czegoś, jak zwykło się szukać, gdy się idzie brzegiem... szuka się czegoś niespodziewanego, ma się nadzieję, że niezbadane morze wyrzuciło coś z siebie. — Teraz będzie puszczała kaczki — powiedziałem w duchu — dzieci nie mogą patrzeć na wodę i kamienie i powstrzymać się od puszczania kaczek. Dlaczego? Ha! i tu zapewne tkwią jakieś przyczyny... Naturalnie! zabrała się do puszczania kaczek. Potem poczęła piąć się na skałę. — Teraz będzie z pewnością jadła słodziuszkę, boć przecież jest ze Sztokholmu i uczęszczała do gminnej szkoły. Dzieci wiejskie nie jadają słodziuszki, którą miejskie nazywają słodkiem drzewem. — Nie! — przeszła obok paproci a zatem pochodziła ze wsi. Podeszła pod krzak jałowca. Zaczynałem rozumieć: zapewne nałamie jałowca, bo to dziś sobota — pomyślałem. — I to nie! zbliżyła się rzeczywiście do jednego krzaka, ułamała nawet gałązkę ale poszła dalej. — Chyba natnie suchych gałęzi i zgotuje sobie kawy? Najpewniej! Gdzież tam! pnie się dalej aż na sam kraj lasu. Tu przystanęła i zdawała się mierzyć okiem najniższe gałęzie, bardzo gęste i zielone!.. W tejże chwili uczyniła ruch głową, poczem powiodła oczyma za czemś w powietrzu — musiał to być ptak jakiś, sądząc po ruchach jej; gdy podleciał w górę, ona pochyliła szyjkę temi samemi staccato ruchami, jak pliszka, kiedy lata, której lot wydaje się peryodycznem rzucaniem się w dół.
Wreszcie poczęła zdradzać się ze swojemi zamysłami: lewą ręką ujęła za gałąź i pomaleńku odrębywała. Ale dlaczegóż świerkowe gałęzie? Używa się ich przecie tylko przy pogrzebach a dziecko nie jest w żałobie. Uwaga: nie musi koniecznie należeć do rodziny zmarłego! — Zupełnie słusznie! — Gałązki są za małe na miotły lub do wysłania sionki a na podłogę w izbach używa się u nas tylko jałowca. — A może ona pochodzi z Dalarne, gdzie używają świerka zamiast jałowca?... Wszystko jedno! — Teraz następuje coś nowego. Na metr przeszło od dziewczynki podnoszą się nagle najniższe gałęzie dużej sosny i ukazuje się ogromny łeb — krowa wyciąga szyję — widzę to po otwartej gębie i w tył odchylonym karku. Dziewczynka stanęła z siekierą podniesioną a całe jej ciało zdrętwiało ze strachu, który jest tak wielki, że nie może uciekać. Wtem postępuje kilka kroków naprzód i nagle przestrach dziecka wywołuje zmianę prądu i staje się odwagą. Z podniesioną siekierą podeszła ku zwierzęciu, które po pewnym namyśle, zmartwione, że źle pojęto jego życzliwość, wróciło do swojej ciemnej gęstwiny.
W przestrachu mimowoli uczyniłem i ja ruch, jak gdybym chciał bronić dziecka... ale niebezpieczeństwo minęło, odłożyłem lunetę, przekonawszy się raz jeszcze, jaka to trudna rzecz mieć spokój. — Bo słychaneż to, w swoim zacisznym domu być wciągniętym w takie daleko się rozgrywające dramata! A w dodatku dręczyć się przypuszczeniami, do czego też mogły służyć te gałązki świerczyny!


Reszta lokatorów wyjechała na wieś a ja czuję, że w mieszkaniach ich jest pusto; zdaje się, jakoby skończyło się jakieś naprężenie. Ta koordynacya sił, istniejąca w każdej rodzinie w formie: męża, żony, dzieci i służby, ta mieszanina woli przestała istnieć w mieszkaniach a dom, który zawsze uważałem za stacyę elektryczną, dostarczającą mi prądu, przestał zaopatrywać mnie w siłę. Osłabłem, jak gdyby przerwał się wszelki mój łącznik z ludzkością. Wszystkie te światła w mieszkaniach irytowały mnie, dziś czuję ich brak; nawet pies, który budził mnie do nocnych rozmyślań lub wywoływał we mnie zdrowy gniew, pozostawił po sobie próżnię. Śpiew umilkł — nie słyszę już Beethovena. I telefon przestał dzwonić a gdy idę po schodach, słyszę, jak kroki moje odbijają się w pustych pokojach. Niedzielna cisza panuje przez cały tydzień, natomiast poczyna mi dziwnie dzwonić w uszach. Myśli moje własne zdają mi się być wymówionemi słowami; mam wrażenie, jak gdybym pozostawał w telepatycznym związku z nieobecnymi krewnymi, przyjaciółmi i wrogami; wiodę długie, poważne rozmowy z nimi wszystkimi — albo powtarzam dawne rozumowania, które wypowiadałem w towarzystwach lub po kawiarniach; zwalczam ich zdania, bronię swojego sądu, jestem znacznie wymowniejszy niż w obec słuchaczów. W ten sposób, życie zda mi się bogatsze i łatwiejsze; nie dokucza mi tak dalece, nie męczy mnie i nie rozgorycza.
Niekiedy przeciąga się taki stan, póki nie znajdę się w sporze z całym narodem; czuję, jak odczytują moje ostatnie dzieło, które jeszcze znajduje się w rękopisie; słyszę, jak zwalczają mnie dalecy i blizcy; wiem, że ja mam słuszność, nie mogę tylko pojąć, że inni tego nie chcą zrozumieć. Ogłaszam świeżo odkryty fakt, zaprzeczają mu lub krytykują moje źródło, podają w wątpliwość autorytet, chociaż się sami na niego powołują. Wciąż czuję naokół siebie niechęć, wrogie usposobienie, walkę. Wrogami jesteśmy widocznie wszyscy a tylko wtedy zaprzyjaźniamy się, gdy mamy wspólnie walczyć. Chyba już tak musi być!
Jakkolwiek to życie wewnętrzne jest pełne ruchu, niekiedy jednak brak mi rzeczywistości, gdyż zmysły moje bezczynne domagają się zastosowania. Muszę słyszeć a przedewszystkiem widzieć, inaczej poczną zmysły dawnym zwyczajem działać na własną rękę.
Jeszcze życzenia tego nie sformułowałem należycie a już się spełniło. Łąkę pod mojemi oknami zalały oddziały wojska. Najpierw szła piechota a więc ludzie z rurami metalowemi, zawierającemi materyę wybuchową, która po zapaleniu jej wyrzuca z siebie kawałki ołowiu. Wyglądają jak linie rozszczepione na dole. Potem ukazują się ruchome kombinacye ludzi i czworonogich — to kawalerya. Gdy poszczególny jeździec galopuje, koń wykonywa takie ruchy, jak łódź na falach, człowiek ma tu rolę wioślarza. Cała kolumna jednak wywołuje wrażenie silne. Ale największe wrażenie sprawia artylerya, zwłaszcza gdy urządza wyścigi; ziemia drży wtedy aż lampa wisząca się chwieje a kiedy zagrzmi salwa, ustępuje mi samo przez się dzwonienie w uszach. Zanim się do tego przyzwyczaiłem, uważałem to jako rodzaj gwałtu, dokonanego na swojej osobie, ale po kilkudniowym strzelaniu uznałem owe huki za wcale zdrowe, ponieważ nie dozwalają mi zdrzemnąć się w tej nieprzerwanej ciszy. A z odpowiedniej odległości, w jakiej odbywa się ta zabawa w wojnę, wydaje mi się ona sztuką, przedstawianą dla mojej rozrywki.
Wieczory stają się coraz dłuższe a wiem z doświadczenia, że nie można wychodzić, bo ulice i parki zapełnione są smutnymi ludźmi, którzy nie mogli wyjechać na wieś. A że zamożni opróżnili najwykwintniejsze miejsca spacerowe w mieście, występuje na widownię uboga ludność podmiejska i zajmuje wolne miejsca. To nadaje miastu piętno zamięszania i najazdu a ponieważ piękno towarzyszy zawsze bogactwu, widok nie jest piękny.
Pewnego niedzielnego wieczora, kiedy czułem się na jednym poziomie z biednymi, postanowiłem wyrwać się z domu i urządzić sobie przejażdżkę, aby zobaczyć ludzi.
Skinąłem na dorożkę pod Nowym mostem i usiadłem. Woźnica zdawał się być trzeźwym ale spokojnym pod tym względem nie mogłem być — w twarzy jego było coś podejrzanego. Jechał wybrzeżem i zauważyłem, że po lewej stronie drogi snuły się roje ludzi; patrzyłem wciąż w przeciwnym kierunku na wodę, wyspy, fiordy i na sine góry.
Nagle zaszło coś, co zwróciło uwagę zarówno dorożkarza jak moją. Wielki pies kudłaty, podobny do tłustego wilka, usiłującego przybrać wygląd owcy, z czołem nizkiem, złośliwemi oczymaa tak brudny, że trudno było określić jego barwę, biegł obok przednich kół i od czasu do czasu zabierał się do skoku na kozioł. Udało mu się nawet raz ale go dorożkarz strącił.
— Cóż to za pies? — pytałem zdziwiony tak zręcznością potwora jak niezwyczajnością samego wypadku.
Dorożkarz bąknął coś, z czego zrozumiałem tylko, że to nie jego pies, ale gdy bat opuścił, napadł nas zwierz znowu i gdyśmy byli w pełnym biegu, próbował dostać się na siedzenie obok mnie. Jednocześnie dostrzegłem jakieś poruszenie w tłumie, odwróciwszy się, ujrzałem całe procesye stworzeń podobnych do ludzi, które śledziły walkę psa z dorożkarzem z widoczną sympatyą dla pierwszego. Spojrzawszy uważniej na te stworzenia, zauważyłem, że przeważna ich część to byli kalecy; kule i laski widać było jedne obok drugich przy krzywych nogach i zgarbionych plecach; były tam karły z plecami olbrzymów i olbrzymy z dolną częścią ciała karła; były twarze, którym brakło nosa, nogi pozbawione wielkich palców. Słowem, było to zbiorowisko wszystkiej nędzy, która ukrywa się przez zimę a teraz wyległa na słońce, udając się w pole. Widziałem tego rodzaju istoty podobne do ludzi w teatrze na Glucka „Orfeusz i Eurydyka“; wtedy myślałem, że to fantazya lub przesada. Nie przestraszyłem się, gdyż byłem w stanie określić, skąd przyszli i dokąd dążą obecnie, ale drżałem na widok tych nędzarzy, defilujących takiem szeregiem po najpiękniejszych ulicach miasta. Czułem również, jak nienawiść ich zionie jadem ku mnie, jadącemu dorożką a pies ich dawał wyraz ich zbiorowemu uczuciu. Ja byłem im przyjacielem, lecz oni byli moimi wrogami. Dziwne! dziwne!
Gdyśmy wjechali w Djurgärden, spotkała się ta fala z drugą, dążącą w przeciwnym kierunku; fale te przeszły obok siebie, nie widząc się wzajem, nie krytykując swoich tualet i twarzy, gdyż dobrze wiedzieli, że wszyscy wyglądają jednakowo — ale na mnie patrzyli wszyscy. Teraz, jadąc w pośród dwóch szeregów, zmuszony byłem patrzeć na jednę z dwóch stron i przykro mi się zrobiło, czułem się opuszczony; tęskniłem do widoku jakiejś znajomej twarzy, zdawało mi się, że uspokoiłoby mnie przyjazne lub chociażby znajome spojrzenie ludzkie, ale nie spotkałem nikogo.
Gdyśmy przejeżdżali koło Hasselbakken, myślą znalazłem się wewnątrz, w ogrodzie: tam z największą pewnością siedzi ten lub ów z moich znajomych.
Zbliżaliśmy się ku błoniom i nagle przemknęło mi przez głowę, że właśnie tu muszę spotkać tego człowieka, muszę. — Dlaczego? — nie potrafiłbym powiedzieć, ale łączyło się to ze straszną tragedyą z mojej młodości, która zgubiła całą rodzinę a czego skutki odczuły nawet dzieci. W jaki sposób skojarzyła się u mnie ta tragedya z błońmi Djurgärdenu, nie umiem stanowczo określić ale przypisuję to skojarzenie myślowe widokowi katarynki z obrazami, które przedstawiały morderstwo wśród strasznych okoliczności, gdzie zamordowany był niewinny, lecz pozory przemawiały przeciw niemu...
Nie omyliło mnie przeczucie! Ten sam człowiek a raczej syn jego, obecnie siwiuteńki, poważnie prowadzi pod rękę swą białowłosą matkę. Trzydzieści pięć lat niezasłużonych, ukrytych cierpień z winy kogoś drugiego, nadały ich twarzom tę bladość śmiertelną. Ale co tych zamożnych, poważanych ludzi popchnęło w to otoczenie? Może ulegli powszechnej sile przyciągającej, która pcha równe do równego, może pociechą im było widzieć innych, którzy cierpią więcej a również niezasłużenie.
Spodziewałem się ich tu spotkać, mówił mi to tajemny a przecież mocny głos ukryty w głębi duszy.
Na błoniu ukazała mi się nędza w innej formie. Spotykałem dzieci na rowerach, dzieci ośmio lub dziesięcioletnie z twarzami zuchwałemi, przemądrzałe dziewczynki o rysach, które mogły by być ładne ale złość je zeszpeciła. Nawet jeżeli twarz była piękna, znalazła się jakaś wada: nieodpowiednia odległość jednego rysu od drugiego, nos za duży, wargi zbyt odsłaniające dziąsła, wypukłe oczy szpecące czoło i tym podobne.
Im głębiej, tem bardziej przerzedzały się tłumy, na trawie widać było roztasowane małe grupki. Uderzyło mnie, że zawsze siadano we troje: dwóch mężczyzn i jedna kobieta — pierwszy akt idylli, kończącej się tragedyą noża.
Tu począł mnie woźnica zabawiać rozmową, sypiąc jednę historyę za drugą. Nie jego poufałość mnie raziła, boć on nie widział w tem nic złego ale dokuczało mi to, że przeszkadzał mi myśleć a kiedy swojemi opowiadaniami o pewnych przejeżdżających damach, skierował moje myśli w kierunku, którego im nie chciałem nadać, stał się prawdziwą plagą, więc poprosiłem go, aby mnie odwiózł do domu.
Zawrócił przy skręcie bardziej zły niż zmartwiony mojem żądaniem; w tej samej chwili minęła nas dorożka, w której siedziały dwie pijane damy bardzo podejrzanej powierzchowności. Dorożkarz usiłował je wyminąć ale mu się to nie udało z powodu ścisku. Musiałem więc jechać za tem towarzystwem; gdy tłumy je zatrzymały, musiałem i ja przystanąć tak, że zdawało się, jak gdybym dążył w ich ślad, co bawiło niezmiernie tak owe damy jak i tłumy na drodze.
W ten sposób trwała moja jazda aż do samego miasta, póki nie stanąłem przed bramą swego domu, gdzie zbudziłem się niejako z przykrego snu.
— Wolę już samotność — powiedziałem w duchu i był to ostatni wieczór, w który wyszedłem tego lata. Postanowiłem ograniczyć się do własnego towarzystwa, które widocznie należało uprawiać, aby nie wpaść w złe.


Tak więc przesiaduję w domu i odpoczywam; zdaje mi się, jakobym teraz wolny już był od burzy życia, pragnę tylko być nieco starszym, abym nie odczuwał ponęt świata — zresztą sądzę, że najgorsze przeszło.
Wtem pewnego ranka przy śniadaniu wchodzi pokojowa, mówiąc: — Pański syn był tu ale powiedziałam, że pan jeszcze nie wstał.
— Mój syn?
— Tak, — tak mówił.
— Ależ niemożliwe! — Jakże wyglądał?
— Wysoki... i powiedział, że się nazywa X. i że przyjdzie później.
— Na ileż lat wyglądał?
— Młody panicz, siedemnaście — a może osiemnaście lat...
Oniemiałem z przestrachu. Dziewczyna wyszła.
Więc jeszcze nie koniec! Przeszłość powstała z grobu, który tak dobrze był przysypany i porósł już dawno trawą. Mój syn, który w dziewiątym roku życia wyjechał do Ameryki w odpowiedniem towarzystwie i o którym myślałem, że znajduje się w dobrych rękach, na szerokim świecie! Co się stać mogło? Bez wątpienia jakieś nieszczęście a może i niejedno.
Jakiem będzie spotkanie? Owa przerażająca chwila poznania, kiedy napróżno szukamy dobrze sobie znanych rysów twarzy dziecięcia, tych rysów, które od kołyski staraliśmy się uczynić najbardziej ludzkiemi. Dziecku usiłuje się pokazać tylko piękne swoje strony i w ten sposób otrzymuje się w tej plastycznej, dziecięcej twarzyczce odbicie najlepszej cząstki swego ja, które to odbicie kocha się jako nowe i lepsze wydanie siebie samego. Teraz miałem tę twarz ujrzeć zeszpeconą, gdyż wyrostek jest brzydki owym brakiem proporcyi rysów, ową niemiłą mięszaniną nadczłowieka, jako pozostałości z dziecka i budzącego się w młodzieńcu życia zwierzęcego ze śladami namiętności i pociągu zmysłowego, trwogi przed czemś nieznanem, żalu za tem, czego już popróbował i tą ustawiczną krytyką wszystkiego, nienawiścią ku wszystkiemu, co jest po nad nim i ciąży mu a co za tem idzie nienawiścią do starszych, lepiej położonych, nieufnością do całego życia, które świeżo zmieniło niewinne dziecię w drapieżnego człowieka. Znałem to przecie wszystko z doświadczenia i pamiętam, jaki wstrętny byłem jako młodzieniec, gdy wszystkie moje myśli mimowoli obracały się tylko około jadła, napitku i nizkich rozkoszy.
Widoku tego nie pożądałem zgoła, wiedziałem nazbyt dobrze, iż tak jest, jak sobie wyobrażałem a czemu winien nie byłem wcale, gdyż jestto zwykły porządek rzeczy. Rozsądniejszy od swoich rodziców, nigdy nie żądałem nic w zamian od mojego syna, wychowałem go na wolnego człowieka i od początku pouczyłem go o prawach zarówno jakoteż i o obowiązkach jego względem świata, siebie samego i bliźnich. Ale wiedziałem, że on przyjdzie z żądaniami, które rozrosły się niepomiernie, mimo, że prawa jego do mnie skończyły się z piętnastym rokiem jego życia. A że będzie sobie kpił ze mnie, gdy będę mu mówił o jego obowiązkach, to wiedziałem także... z własnego doświadczenia.
Mniejsza o to, gdyby chodziło o pieniądze, ale on będzie chciał stawiać jakieś żądania co do mojej osoby, chociaż gardził mojem towarzystwem. Będzie domagał się domu, którego nie mam, przyjaciół, których mi brak, stosunków, które, jak przypuszcza, utrzymuję, będzie chciał użyć mojego nazwiska do wyrobienia sobie kredytu.
Byłem przekonany, że wydam mu się nudnym, jemu, który przywiezie z sobą poglądy nabyte w obcym kraju, inne zapatrywania na świat, inny sposób życia, że będzie mnie chciał traktować jak starego kuglarza jarmarcznego, ponieważ nie jestem inżynierem lub elektrotechnikiem.
A jak rozwinął się jego charakter w tych latach? Doświadczenie nauczyło mnie, że jakim się człowiek urodzi, takim niemal zostaje przez całe życie. Wszystkie te roje ludzi, których widziałem na arenie świata od ich dzieciństwa, byli takimi samymi w pięćdziesiątym roku ich życia, z bardzo małemi zmianami. Wielu stłumiło w sobie osobliwsze właściwości jakieś, nie nadające się do życia towarzyskiego, niektórzy ukryli je pod cienkim pokostem ale w gruncie pozostali tymi samymi. U wyjątków pewne właściwości i rysy charakteru rozrosły się: u jednych w górę, w cnoty; u drugich niżej, w występki. Tak naprzykład przypominam sobie kogoś, czyja stałość rozwinęła się w upór, zamiłowanie do porządku w pedanteryę, oszczędność w skąpstwo, miłość do ludzi stała się nienawiścią do wyrodków. Pamiętam też jednego, którego świętoszkostwo rozwinęło się w pobożność, nienawiść zmieniła się w pobłażliwość, upór w stałość.
Nadumawszy się dostatecznie, wyszedłem na zwykłą, ranną przechadzkę nie po to aby uwolnić się od dręczących mnie myśli, lecz właśnie przygotować się na to, co nastąpić musi nieodwołalnie. Przechodziłem myślą wszystkie możliwe formy spotkania. A gdy doszedłem do kwestyi, co mogło się wydarzyć od chwili, gdyśmy się pożegnali aż dotąd, zadrżałem i miałem ochotę uciec z miasta, z kraju. Ale doświadczenie nauczyło mnie także, iż plecy są miejscem najczulszem a piersi są osłonione wielkiemi tarczami z kości, przeznaczonemi do stawiania oporu — dlatego postanowiłem zostać i ciosy przyjąć.
Gdym w ten sposób zahartował swoje uczucia i przyswoił sobie chłodny sposób patrzenia na rzeczy, właściwy praktycznym światowcom, ułożyłem sobie program działania.
Sprawiwszy mu suknie na grzbiet, oddam go do jakiegoś pensyonatu, pozwolę mu być, czem będzie chciał, odrazu zaprzęgnę go do pracy a przedewszystkiem będę go traktował jak obcego gentlemena, trzymanego w pewnej odległości, bez poufalenia się. Aby się zaś uchronić od jego natręctwa, nie wspomnę o przeszłości, nie będę mu dawał rad, zostawię mu zupełną swobodę, bo też zapewne nie będzie chciał żadnych rad słuchać.
A więc postanowione! I dajmy już temu spokój.
Z jasnym, skupionym umysłem wracałem do domu, z pełną świadomością, że zaszła zmiana w mojem życiu i to tak gwałtowna, iż droga, widok i ustroń moja nabrały całkiem nowego wyglądu. Gdy stanąwszy na moście, spojrzałem w ulicę, zatrzymał się mój wzrok na pewnej, młodzieńczej postaci — tej chwili nigdy nie zapomnę!
Był to mężczyzna wysoki, szczupły, szedł krokiem niepewnym, jak ktoś, kto czeka lub szuka kogoś czy czegoś. Spojrzał na mnie bystro i dostrzegłem, że zadrżał, w chwili, gdy mnie poznał. Ale wnet opanował się, wyprostował, przeszedł ulicę na poprzek i skierował się wprost na mnie. Przybrałem postawę obronną i słyszałem się już mówiącego wesołym, swobodnym głosem: — Dzień dobry, mój chłopcze!
Teraz, gdy oddzielała nas niewielka przestrzeń, zauważyłem te oznaki zdeklarowania, którego się najbardziej obawiałem. Kapelusz nie był na jego głowę, siedział na niej jak gdyby był z kogoś innego, spodnie fałdowały mu się brzydko a kolana opadały znacznie niżej; całe ubranie wyglądało niezwykle ubogo... cechując wewnętrzny i zewnętrzny upadek; typ: kelner bez posady. Obecnie mogłem już i twarz dojrzeć, twarz dziwnie chudą a w niej widzę jego oczy... te duże, niebieskie oczy, otoczone błękitnemi białkami... To on!
Ten zdemoralizowany, przeżyły młodzian był niegdyś aniołkiem, który miał taki rozkoszny uśmiech, że odrzuciłem precz wszelkie teorye o naszem pochodzeniu od małp. Strojono go niby księcia i bawił się też z rzeczywistą księżniczką w Niemczech...
Cały wewnętrzny cynizm życia objawił mi się w tej chwili bez śladu samooskarżenia, gdyż nie pozostawiłem go przecie bez opieki i środków.


Dzieliło nas tylko kilka kroków! — Nagle powstaje w mojej głowie wątpliwość: to nie on. I w tej sekundzie postanawiam przejść obok niego, pozostawiając jemu uczynienie pierwszego kroku.
Raz! Dwa! Trzy!
Przeszedł!
— Czy on, czy nie on? — pytałem sam siebie wracając do domu, pewny, że w każdym razie jeszcze się z nim zobaczę.
Za powrotem do domu, wezwałem dziewczynę, aby ją wybadać bardziej szczegółowo i dowiedzieć się na pewno, czy to był on, ten, koło którego przechodziłem, ale w żaden sposób nie mogłem nabyć pewności; pozostałem więc w naprężonem oczekiwaniu aż do południa niemal. Już to pragnąłem, aby nadszedł, chociażby dla zrobienia końca temu wszystkiemu, już to wydawała mi się sytuacya tak wszechstronnie przemyślaną, że sprawiała wrażenie przebytej.
Przeszło południe, nadeszło popołudniu i nagle począłem na sprawę tę patrzeć z nowego punktu widzenia, który ją pogorszył. — On pomyślał zapewne, że nie chciałem się z nim przywitać; to go dotknęło i cofnął się,... chodzi teraz po pustem mieście w obcym kraju, dostać się może w złe towarzystwo... doprowadzony do rozpaczy... Gdzież go szukać teraz?
Na policyi!
Dręczyłem się tak wciąż bez przyczyny, bo przecież nie miałem żadnego wpływu na jego losy! Doznawałem uczucia, jakoby zła jakaś siła umieściła mnie w tej fałszywej sytuacyi, ażeby winę całą na mnie zwalić.
Nadszedł wreszcie wieczór. Wtem wchodzi służąca z biletem... na którym było... nazwisko mego bratanka!


Potem, gdy znalazłem się sam, odczułem pewną ulgę, że oczekiwane niebezpieczeństwo rozpłynęło się w urojone obrazy, które jednak miały dla mnie znaczenie chwil przeżytych. A te obrazy wyobraźni narzucały mi się z taką mocą nieprzepartą, że musiały mieć jakąś podstawę. Może — mówiłem w duchu — mój syn na obcej ziemi jest ofiarą podobnych przywidzeń, może znajduje się w potrzebie, może tęskni do mnie — „widział“ mnie na ulicy, podobnie jak ja go „widziałem“ — był dręczony taką samą niepewnością?
Tu przerwałem dalsze rozmyślania i odłożyłem ten wypadek do dokumentów innych wydarzeń; nie zarejestrowałem ich jednak między wytwory wyobraźni, lecz przechowałem jako drogocenne wspomnienie.
Wieczór miałem smutny lecz spokojny. Nie pracowałem, tylko przechadzałem się po pokoju, spoglądając od czasu do czasu na zegar. Wreszcie zbliżyła się godzina dziewiąta i ze zgrozą myślałem o ostatniej długiej godzinie, która mi jeszcze zostawała. Wydawała mi się ona wiekiem i nie wiedziałem, jakby ją sobie skrócić. Nie wybrałem samotności; narzucono mi ją a teraz nienawidziłem jej jako musu; czułem potrzebę wyrwania się z tego — pragnąłem usłyszeć muzykę, coś z tych wielkich, największych, którzy przeszli cały ból życia — zwłaszcza stęskniłem się do Beethovena i począłem przypominać sobie ostatni motyw sonaty księżycowej — on bowiem był dla mnie najwyższym wyrazem ludzkich pragnień, wyzwolin, wyrazem, którego żadna pieśń słów nie dosięgła.
Zmrok zapadł, okno było otwarte, kwiaty na stole w pokoju jedynie przypominały mi, że to było lato, gdy tak stały w kręgu światła lampy milczące, nieruchome, wonne:
Wtem posłyszałem wyraźnie i dokładnie jakoby z sąsiedniego pokoju wspaniałe Allegro z sonaty księżycowej, rozwijające się jak olbrzymi fresk. Widziałem i słyszałem jednocześnie lecz niepewny czy to była halucynacya; czułem drżenie, jakie owłada człowiekiem przed czemś niewytłumaczonem. Muzyka dochodziła z sąsiedniego domu, z mieszkania moich nieznajomych dobrodziejek, które bawiły na wsi! Ale mogły przecie do miasta przyjechać za jakiemiś sprawunkami! Mniejsza zresztą o to: grano dla mnie a ja z wdzięcznością uznałem to za fakt; czułem, że mam towarzystwo w samotności i pozostawałem w jakimś związku z ludźmi o jednakowym ze mną nastroju i uważałem to za szczególną łaskę, że nie grano innego utworu.
Nakoniec uderzyła godzina dziesiąta i dobry, litościwy sen zakończył dzień, który popamiętam długo.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: August Strindberg i tłumacza: Józefa Klemensiewiczowa.