Saragossa. (Kartka z podróży)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Hoesick
Tytuł Saragossa. (Kartka z podróży)
Pochodzenie Szkice i opowiadania historyczno-literackie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
SARAGOSSA.
KARTKA Z PODRÓŻY.

Spałem w najlepsze gdy nagle zbudził mię donośny głos konduktora: «Saragossa!». Ocknąwszy się, poczułem przenikliwy chłód nocny, wlatujący przez otwarte drzwi wagonu, a jednocześnie spostrzegłem brudną latarnię z chwiejącym się od wiatru płomieniem gazowym. Naprzeciw było jakieś okno, w oknie zaś, w miejscu jednej z górnych szyb, tkwił kwadratowy cyferblat zegaru, ze wskazówką na drugiej godzinie. Wiedząc, że w Saragossie muszę się przesiadać, zawołałem na posługacza, żeby mi zabrał tłomoczki... W brudnej sali I i II klasy, pełnej restauracyjnego zaduchu, ujrzałem kilka nakrytych stołów, bufet, garsona z serwetą pod pachą, apatycznie spoglądającego na nieliczną garstkę wchodzących podróżnych, i zaspanego żandarma w stosowanym kapeluszu.
Miałem dwie godziny czasu przed sobą. Co robić tedy? Naśladując przykład innych pasażerów, zażądałem czarnej kawy z koniakiem, a przekonawszy się, że i w Saragossie wiedzą o istnieniu cykoryi, wyszedłem na pusty peron, w nadziei, że może tam uda mi się oderwać od prozaicznej i nudnej rzeczywistości... Nie zapominałem bowiem, gdzie jestem, a myśl o tem, że oddycham powietrzem Saragossy, pod którą za Napoleona przelało się tyle krwi polskiej, nie opuszczała mnie ani na chwilę. Patrząc na szereg latarni gazowych, oświetlających wielką oszkloną halę o dwóch wylotach, i na różnobarwne sygnały, migocące wzdłuż plantu kolejowego, nie mogłem się opędzić refleksji, że może na tem samem miejscu, gdzie teraz panował taki spokój, przed laty srożył się bój śmiertelny, furkały dwubarwne chorągiewki ułanów ..........
.................... Powstańcy hiszpańscy, pod wodzą jenerała Palafoxa, zajęli gęsty lasek nieopodal zębatych murów Saragossy, lecz zaatakowani przez konnicę Chłopickiego, cofnęli się do miasta. Wówczas to jenerał Lefebvre, sformowawszy kolumnę z polskich lansjerów i grenadjerów, zdecydował się na przypuszczenie szturmu. Prowadzić miał Chłopicki. Zadanie było niełatwe: z murów szedł ogień nieustanny, a chcąc się dostać pod nie, należało przedrzeć się przez ów lasek oliwkowy, ten zaś, gęsto poprzerzynany chruścianymi opłotkami sadów i ogrodów, będąc wielką zawadą dla piechoty, tem bardziej paraliżował szybkość ruchów jazdy. Gorzej było, gdy, minąwszy go, wysunięto się na otwartą drogę, która, niedłuższa nad jakie sześćset sążni, prowadziła do bramy Carmen. Prawdziwe niebezpieczeństwo zaczęło się teraz dopiero! Ledwo się wychylono z za drzew, w tejże chwili z pod bramy ryknęły działa baterji, rozległ się świst kartaczy. W kolumnie zarżało kilkanaście śmiertelnie ugodzonych koni, kilkunastu jeźdźców zwaliło się z siodeł: padł kapitan Emmerych, «oficer najpiękniejszych nadziei», który niegdyś schwytał słynnego bandytę Fra Diavola; padł porucznik Snarski, ubyło piętnastu grenadjerów. Prażeni okrutnym deszczem żelaza i ołowiu, nieustraszeni lanceros polacos zwolnili szturmowego kroku, poczęli się chwiać. Zatrzymał ich Chłopicki. Kilkoma jędrnemi słowy, a nadewszystko swą imponującą postawą natchnął walecznych, tak, iż znowu ruszono z kopyta. Jęki rannych i konających, pozostałych w miejscu, gdzie kolumna przystanęła na chwilę, zagłuszył huk armat, których siekańce i kartacze miały powstrzymać impet pędzącej ku nim, jak huragan, kawalerji. Nie powstrzymały! Chwila jeszcze, a ułańskie chorągiewki, szeleszczące przy zniżonych ostrzach lanc, dotarły pod bramę, poczęły ociekać krwią kanonierów. Umilkły porzucone działa, a natomiast przyszło do zaciekłej walki na białą broń, walki jednak, w której hiszpańskie noże nie wytrzymywały krzyżowych cięć polskich szabli. Już się zdawało, że zwycięztwo stanowczo przechyla się na stronę Chłopickiego, gdy nagle z pobliskich murów, wież, okien i dachów, powstańcy, zbiegłszy się ze wszystkich stron miasta rozpoczęli gęsty ogień karabinowy. Na dzielnych ułanów i grenadjerów — bo i ci już zdążyli na pomoc konnicy — posypał się grad kul, który, dziesiątkując ich niemiłosiernie, uniemożliwiał wdarcie się do środka. Nie pomógł atak na drugą bramę, którym jen. Lefebvre usiłował rozdwoić uwagę nieprzyjaciela; ani pomogły dwa działa francuzkie, które, ustawione wprost Puerta del Carmen, po kilkudziesięciu jałowych wystrzałach utraciły wszystkich artylerzystów. Bohaterski zastęp Chłopickiego, ostrzeliwany z góry, z przodu, z boków, przerzedzał się z zatrważającą szybkością, topniał w oczach. Nie chcąc, ażeby wszyscy polegli, musiano się cofnąć.
Tak się zakończył pierwszy szturm do murów Saragossy. Działo się to w dniu 15 czerwca 1808 roku.
Rozpoczęło się wreszcie prawidłowe oblężenie. Dnia 3 sierpnia, gdy ukończono sypanie baterji, na nieszczęsne miasto posypał się grad bomb. Wezwany, aby się poddał, mężny Palafox odrzekł po spartańsku: «Walka na noże».
W nocy z dnia 4 na 5 sierpnia, po krwawo okupionem zdobyciu klasztoru Engracia, przypuszczono szturm jeneralny. Na bramę Carmen, tak pamiętną dla polskich żołnierzy, ruszył pułkownik Kąsinowski na czele 2 pułku legji. Noc była ciemna, ponura i duszna, przygnębiająca głęboką ciszą. Posuwano się szeroką drogą, a że chodziło o możliwie najbliższe podejście pod mury i wały miejskie, żołnierz więc, z oddechem zapartym w piersiach, skradał się jakby na palcach, by nierozbudzić czujności oblężonych. Koła armat, dla stłumienia ich turkotu, pookręcano słomą. Doszedłszy do oznaczonego miejsca, kolumna zatrzymała się, ażeby czekać świtu...
Skoro niebo zaróżowiło się na wschodzie, ruszono dalej. Podszedłszy tak blizko, że już gołe oko rozróżniało nietylko domy i wieże kościołów, ale i paszcze armat na wałach, natknięto się na czatę hiszpańską. Jeden z grenadjerów, który ją dostrzegł pierwszy, dał ognia. Człowiek padł trupem, ale na huk wystrzału, niby na dane hasło, nasypy i mury Saragossy, aż do tej chwili jakby w głębokim śnie pogrążone, zakwitły białymi kłębami dymu... Ziemia zadrżała. Rzucono się do ataku.
Kapitan Łaszewski, dowodzący niewielkim oddziałem grenadyerów, uderzył na bateryę przed bramą. Powitany kartaczami, stracił dziewięćdziesięciu ludzi, ale zato był pierwszy, który z 80 dzielnemi wiarusami wtargnął do miasta. Tutaj, choć prażony kulami ze wszystkich okien, zaczął zdobywać dom po domu, piętro po piętrze, izbę za izbą, i w ten sposób posuwał się naprzód. Trupy kobiet, starców i dzieci, oraz jęki rannych, wijących się w przedśmiertnych konwulsyach, znaczyły przebytą drogę. Opór był zażarty, a niejeden żółty rabat grenadyerski przeszyła kula z ręki niewieściej... Żony i siostry walczyły obok mężów i braci, i podczas gdy jedni bronili się, drudzy nacierali z tyłu, strzelając z karabinów i pistoletów, dźgając nożami, rąbiąc siekierami, ciskając kamieniami i cegłami. I wszystko to musiała wytrzymać garstka walecznych, odcięta od swoich, osaczona przez nierównie liczniejszego a zapamiętałego nieprzyjaciela. Wśród zażartej walki, wśród szczęku białej broni, zagłuszanego strzałami i wściekłym krzykiem, zdobyto więzienie, poczem włamano się do gmachu, jak się okazało, szpitala wyryatów. Szereg strasznych scen, których krwawą grozę osłaniały chmury dymu, powiększyło ukazanie się nieszczęśliwych ofiar pomięszania. Wydostawszy się ze swych cel, jedni śpiewali lub śmiali się, inni deklamowali lub z majestatyczną powagą przypatrywali się rzezi, aż w końcu prawie wszyscy padli pod bagnetami rozjuszonego żołnierza. Jakaś młoda waryatka, niezrażona rzęsistym ogniem, zawiesiła się na szyi jednemu z grenadyerów, i obsypując go najgorętszymi pocałunkami, puścić nie chciała. «Biedny wiarus nie mógł się żadnym sposobem jej karesów pozbyć i nie wiedział co z nią począć, czy się jej bronić, czy strzelać, aż nareszcie ugodzona kulą, padła z rąk swoich współrodaków»[1]. Z kolei zdobyto klasztor zakonnic. Rozgrzany walką, upojony krwią, a przytem rozwścieczony oporem, żołnierz zaczął się dopuszczać wstrętnych gwałtów... Bezsilne wobec przemocy, biedne siostry same sobie odbierały życie, a znalazły się między niemi i takie, co nim sztylet utopiły we własnem sercu, wpierw go unurzały we krwi rozbestwionych sprawców swej hańby... Tymczasem słońce wytoczyło się ponad szczyty wież, a bój nie ustawał ani na chwilę. Nikt nie liczył tych, co zginęli, ale wystarczało spojrzeć na grenadyerów, co jeszcze mścili się śmierci swych towarzyszów, by dostrzec, że poległych i ranionych było więcej znacznie, niż zdolnych do dalszej walki. Widząc to Łaszewski, kazał zatrąbić do odwrotu. Ustępowano z palcem na cynglu, odstrzeliwając się napastującemu nieprzyjacielowi, a gdy nie było czasu na nabijanie karabinów, lub nie starczyło nabojów w ładownicy, broniono się bagnetem lub kolbą. W taki sposób, wśród niemilknącego ognia ze wszystkich zaułków i skrytek, wydostano się za bramę Carmen. Tu jednak, gdy się porachowano, okazało się, że z całego oddziału wróciło tylko 27.
Tymczasem inne oddziały polskie, które za Łaszewskim wtargnęły do środka miasta, niezmożone obezwładniającym skwarem, biły się w dalszym ciągu. Kapitan woltyżerów, Notkiewicz, z fajeczką w ustach, dotarł ze swymi zuchami aż na plac kościoła Matki Boskiej del Pilar. Wpadłszy do wnętrza świątyni, chciał stąd — prawem zdobyczy wojennej — unieść jej bogactwa, mianowicie: 12 szczerosrebrnych apostołów i szczerozłoty posążek Najśw. Panny, z djamentowym wieńcem na głowie; zawiódł się przecie: hiszpanie bowiem, w przewidywaniu ataku na słynną katedrę, zdążyli ukryć jej skarby. Kapitan Świerczyński usiłował zdobyć klasztor del Carmen, ale pęk wielkich kluczy, wystrzelonych z armaty, rozpruł mu brzuch... Umarł w kilka godzin. Mniej zaciekle bronił się szpital, który, zdobywając, podpalono jednocześnie, tak iż niebawem cały gmach stanął w płomieniach. Chorzy, chroniąc się przed ogniem i duszącym dymem, wyskakiwali oknami, a pokrwawieni, z pokaleczonymi członkami, półnadzy, owinięci w kołdry i prześcieradła, czołgali się po ziemi, starając się skryć przed nieludzką srogością najeźdźców. Ale niewielu zdołało ujść z życiem: prawie wszystkich skłuto bagnetami.
Równocześnie Chłopicki, przewodząc pierwszemu pułkowi legji, parł się naprzód ulicą Engracia, która, poprzerzynana w kilku miejscach głębokimi rowami i zbrojnemi w działa barykadami, siejąc morderczym ogniem, coraz gęściej zaścielała się trupami i rannymi. Kolumna topniała, ale szlusując w milczeniu, zdobywała dom po domu, barykadę po barykadzie. Wreszcie wydostała się na wielką, prostą, szeroką, ogromnemi kamienicami zabudowaną ulicę Cosso. Tu jednak, wobec silnej bateryi, usypanej pośrodku, a zbrojnej w działa, wymierzone przeciw ulicy Engracia, i wobec kilkuset okien, z których odrazu zaczęła się piekielna kanonada, musiano się zatrzymać... Szczęściem nadbiegł pułkownik Henriot z 14-tym pułkiem francuzkim. Już miano ruszyć naprzód, gdy nagle, ku niesłychanemu zdziwieniu zdobywców ukazało się dziwne zjawisko. «Wśród ognia i mordu, wychodzi naprzeciw wysuwającej się kolumnie ksiądz z krzyżem w górę podniesionym, prowadząc drugą ręką małe, ledwie 12-letnie dziewczątko, ubrane podług wizerunku Virgen del Pilar. Szedł wolno, głośno odmawiając modlitwę. Na ten niezwykły, niespodziany widok, wszystko zatrzymało się; strzały ucichły, i w tej strasznej ulicy, przepełnionej dotychczas piekielną wrzawą, zapanowała poważna, głęboka cisza. Trwało to jednak krótko. Żołnierze, zniecierpliwieni, dali ognia do księdza, który spokojnie i bez szwanku, wśród wystrzałów, ustąpił z Cosso, a zaledwie znikł, gdy ze wszystkich domów, okien i piwnic, grad kul sypnął się na nieszczęśliwą polską kolumnę». Chłopicki, skupiwszy przerzedzone mocno szeregi, postanowił mimo wszystko przedostać się na drugą stronę ulicy. Przedostał się, lecz niewątpliwie zaniechałby tego szalonego kroku, gdyby był przewidział, iż go okupi tak drogo... Nie mniej ofiar pochłonęło opanowanie uliczki Arco di Cineja, w której zdobyto kilka budynków, w której jednak Chłopicki, sam ciężko ranny i z trudnością przez żołnieży wyniesiony z tego piekła, musiał zdać dowództwo podpułkownikowi Fondzielskiemu. Wypadło jeszcze raz przejść pod ogniem ulicy Cosso!.. W śmiertelnym popłochu, w jakim uchodzili ci, których nie dosięgły kule obrońców, nikt się nie troszczył o rannych. Zostawieni na łaskę i niełaskę Hiszpanów, wszyscy znaleźli straszną śmierć od ich niełaski, bo nietylko dobito wszystkich, ale się jeszcze w najokrutniejszy sposób znęcano nad konającymi...
Przez dziesięć następnych dni, aż do 14 sierpnia włącznie, wciąż próbowano dobywać miasta; zawsze napróżno. Hiszpanie bronili się z zaciętością rozjuszonych tygrysów, a męztwem równającem się bohaterstwu. Kobiety — powiada dziejopis tego oblężenia — opatrywały chorych i rannych, a nawet wstępowały w szeregi walczących. Żona jednego artylerzysty, gdy ten poległ przy armacie, objęła jego stanowisko, pełniąc obowiązki służby aż do samego końca obrony.
Upłynęło trzy miesiące. W listopadzie, wobec zbliżających się wojsk francuzkich pod dowództwem Neya, Saragossa, jeszcze nie ochłonąwszy po trudach pierwszego oblężenia, musiała się przygotowywać do odparcia nowego zamachu na swą wolność. «Mur, otaczający miasto, wzmocniono, gdzie tego była potrzeba, i opatrzono w strzelnice. Chcąc osłonić bardzo długie jego ściany, ufortyfikowano wszystkie ważniejsze gmachy, znajdujące się zewnątrz niego... Naokoło miasta, w promieniu 700 sążni, zburzono wszystkie domy; drzewa oliwne i ogrody wycięto doszczętnie, iżby nie służyły nieprzyjacielowi za ochronę. Wewnątrz miasta każdy dom zamieniono na cytadelę. Ulice przecięto barykadami, we wszystkich domach wykuto strzelnice, porobiono komunikacye między domami, zewnątrz zamurowano okna i drzwi dolnych mieszkań. Na znaczniejszych ulicach i placach porobiono pochyłe od bomb nakrycia. Między ludnością, obok niekłamanego zapału, panowała największa czynność. Kto nie pracował około fortyfikacyj, ćwiczył się w robieniu bronią. Kobiety szyły mundury, zakonnicy robili ładunki. Posiadano 160 dział, z tych 60 dużego kalibru, po większej części wydobytych z kanału, gdzie je, odstępując od oblężenia, zatopił był jen. Verdier. Składy pocisków były ogromne; każdy mieszkaniec miał broń. Żywności nagromadzono na 15000 załogi na sześć miesięcy»... Załoga wynosiła 36 tysięcy samego żołnierza, nie licząc w tem ludzi, zdolnych do władania orężem. «Jak podczas pierwszego oblężenia, tak i teraz, dowodził jenerał Palafox, a ufność mieszkańców w wodza, w opiekę Najświętszej Panny del Pilar, w swe męztwo i mury, była tak wielką, że nietylko za zbliżeniem się wojsk francuzkich nikt nie opuścił miasta, ale nawet z okolicy, kto żył, garnął się do Saragossy»... W grudniu rozpoczęło się drugie oblężenie, aż w końcu, dnia 21 lutego 1809 roku, po nadludzkich wysiłkach Palafoxa i jego wojska, po strasznych obustronnych rzeziach, po 40-to dniowem bombardowaniu, na które zużyto 16 tysięcy bomb, po codziennych szturmach i krwawych walkach pod murami i wewnątrz miasta, po okropnych dniach chłodów i głodu, a wreszcie zarazy, szerzącej większe spustoszenie wśród oblężonych, niż kule i granaty oblegających, Saragossa poddała się ostatecznie... Z miasta wyszło 12 tysięcy żołnierzy, bladych, wychudłych, zbiedzonych, z gorączkowym ogniem w zapadłych oczach. Skoro złożyli broń, zwycięzca natychmiast zajął miasto, widok zaś, jaki w tej chwili przedstawiały ulice, był poprostu rozdzierający. Dla Polaków był to dzień smutku i bolesnych rozmyślań. «Nigdy nie miała przed oczami swemi tak okropnego obrazu ta garstka z ziemi rodzinnej usuniętych wojowników, którzy walczyli ciągle z narodami, zupełnie obcymi dla swego kraju, bez nadziei prawie powrotu do niego, nie jak inni, szczęśliwsi, w sprawie własnego narodu, ale w sprawie obcej, dlatego jedynie, aby dopiero kiedyś wolno im było, a przynajmniej ich ziomkom, walczyć o odzyskanie ziemi ojczystej»...[2] To też patrząc na ten obraz spustoszenia, jaki się roztoczył przed nimi, a którego sami w znacznej części byli sprawcami, mieli łzy w oczach. Miejsca, w których miny poczyniły zniszczenia, były pokryte rozszarpanymi i rozkładającymi się członkami ciał ludzkich. Wszystkie domy zrujnowane, a większość, z pozapadanymi dachami i sufitami, przedstawiała się w formie nagich, poszczerbionych murów, pełnych gruzów i dymiących zgliszcz. W ścianach, okopconych lub okrwawionych u dołu, tkwiły kule armatnie, a zpod poobtłukiwanego tynku wyglądały cegły, upstrzone śladami kul karabinowych. Na ulicach, poprzecinanych rowami, zburzonemi barykadami i bateryami, wśród gruzów i cuchnących kałuż błota, walało się mnóstwo gnijących trupów, odłamków bomb, różnego śmiecia, zdechłych szczurów, połamanych mebli, karabinów, szabel, tornistrów, patrontaszów z literą N, rozkładających się cielsk koni artyleryjskich, z których nawet nie zdjęto uprzęży, a ponad tem wszystkiem unosiła się jakaś cichość cmentarna, rozjaśniana ciepłem słonecznem. W powietrzu rozchodziła się smrodliwa woń stęchlizny i spalenizny... Błądząc wśród tych okropnych rumowisk, spotykało się wynędzniałe i pożółkłe postacie ludzkie, wlokące się, jak cienie, ku swym zwycięzcom, a jakaś rozpaczliwa apatya malowała się w ich zagasłych i błędnych źrenicach. Byli tacy, co, zmożeni zarazą, wychyliwszy się z domu, konali na ulicy, wijąc się w strasznych męczarniach...[3] «Nie zapomnę nigdy wrażenia — opowiada Henryk Brandt w swoich Wspomnieniach z wojny w Hiszpanii — odniesionego na widok placu przed kościołem. Pełno tu było trumien, zwłok, modlących się kobiet i dzieci. W niektórych miejscach spoczywało po 10 i 20 zwłok ludzkich, leżących szeregiem, lub jedne na drugich. W jednej z trumien spoczywały zwłoki sędziwego jakiegoś człowieka, w błękitnym mundurze, z czerwonemi aksamitnemi rabatami. Nad trumną jego modliła się młoda jakaś dama olśniewającej piękności. Bujny jej włos rozpuszczony spadał w nieładzie na ramiona; oglądała się trwożliwie, jakby szukając kogoś oczyma. Przedsień kościoła literalnie usłana była zwłokami; w wielkim przybytku Bożym modliło się mnóstwo kobiet. W bocznych nawach stały trumny, jedna przy drugiej. U ołtarza krzątało się kilku księży. Świątynię przepełniał dym jakiś, kłębiący się od sklepienia aż do posadzki. Nie wiem, czy to były wyziewy, czy skutek płomieni licznych świec jarzących, czy może skutek spękanych granatów, które przebiły sklepienie. Kilku żołnierzy francuzkich modliło się z wielką skruchą, nieopodal od wielkiego ołtarza... Olbrzymie, niezapomniane, przejmujące do głębi wrażenie czyniły ciche zakwefione postacie kobiet, monotonne wpółgłośne modły księży, liczne zwłoki ludzkie w nawach bocznych, i ta cisza, przerywana szeptem modlitwy i jękiem zbolałego serca. Oddawna przecie już nawykłem do widoku poległych i ciężko rannych, a jednak wobec tylu żywotów zgasłych, doznałem głębokiego wstrząśnienia... To, co widziałem w kościele Matki Boskiej del Pilar i na placu, głębiej się wyryło w mojej pamięci, niż nawet później ów szaniec tysiąca umarłych pod Możajskiem».

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Pogrążony w myślach o tem pamiętnem oblężeniu, przechadzałem się po peronie, jednak chłodny wiatr, dolatujący ze dworu, zmusił mię po niejakim czasie, żem wrócił do sali. Po głowie snuły mi się krwawe obrazy scen wojennych, lecz ich ponura groza rozwiewała się w burżuazyjnej atmosferze kolejowej: to, co widziałem przed sobą, tak się miało do tego, com w tej chwili widział oczyma mej duszy polskiej, jak płytka farsa do szekspirowskich tragedyj. Niektórzy podróżni drzemali po kątach, jakiś otyły jegomość popijał grog, jakiś Anglik studyował «Przewodnik» Murray'a, a garson, ziewając co moment, liczył pieniądze. W całej sali panowało milczenie, jak w świątyni filisterstwa i nudów. O godzinie 3-ej, zmęczony uciążliwem panowaniem nad sennością, która mi coraz dokuczliwiej zaczynała ciężyć na klejących się powiekach, wyszedłem przed stacyę, by orzeźwić się świeżem powietrzem, a także, by choć zdaleka i w nocy popatrzeć na Saragossę. Myśląc o ulicy Cosso i kościele del Pilar, ujrzałem jakiś niebrukowany placyk przed dworcem, oświetlony kilkoma latarniami, oraz szereg obnażonych drzewek, których sylwety czerniły się na ołowianem tle chmurnego nieba bez gwiazd. Dokoła było pusto, tylko wiatr, pogwizdujący niekiedy, zawodził przeciągle i głucho, jakby jęczał.






  1. Sulima, Polacy w Hiszpanii.
  2. Mroziński, Pamiętnik, cyt. w dziele Sulimy.
  3. W ciągu tego drugiego 52-dniowego oblężenia Saragossy straciło życie 54 tysiące osób różnego wieku i płci: dwie trzecie części wojskowych i połowa mieszkańców. W dniu kapitulacyi 6 tysięcy trupów, jeszcze nie pogrzebanych, leżało przed kościołami, po rowach i ulicach miasta.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Hoesick.