<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sceny sejmowe. Grodno 1793
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Data wyd. 1875
Druk Drukiem J. I. Kraszewskiego
(Dr. W. Łebiński)
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W dworku Borysewicza — choć pani majstrowa zrazu była niespokojna po pierwszém najściu rosyjskich żołnierzy i miała za złe mężowi, że takich sobie wybrał lokatorów, dla których i oni cierpieć będą musieli, późniéj posłowie i gospodarstwo wzajem z siebie byli radzi. Krasnodębski był człowiek serdeczny, niezmordowany i nieustraszony w Izbie sejmowéj, gotów na wszelkie ostateczności, któremi mu grożono i które łatwo go spotkać mogły. W domu był cichy, spokojny i łagodny jak baranek. Z Borysewiczem chętnie prowadził gawędę, rozgadał się czasem i z jéjmością, nikomu się nie naprzykrzył a każdemu starał dogodzić. Smutny był tylko zawsze, a zwłaszcza, gdy znużony z posiedzenia powracał. On i Mikorski wiedząc, że dworek ma Boskamp na oku, nie zapraszali tu nigdy na narady nikogo, przychodzili na noc, wymykali się rano i pokoju nie zamącili.
Pierwsze dwa miesiące zapłacili z góry majstrowi, w trzecim o folgę prosili — ale Borysewicz aż się ofuknął.
— A! czy to mnie pilno! zapłacicie, gdy zechcecie, toć nic w szyję nie pędzi.... Mikorski czasem w wolnych godzinach siadywał w oknie w nadziei, że piękną pannę Justynę zobaczy, lecz rzadko koło okna przeszła, tak teraz była zajętą. Przez brata téż, którego znał dawniéj, nie mógł żadnych stósunków zawiązać, bo porucznik musiał się od niejakiego czasu ukrywać.
Skutkiem zbliżenia się Ankwicza do panny Justyny, która weszła w myśl brata i nie stroniła od niego, było naprzód to, że minister mówiąc o różnych rzeczach, wygadał się i z tém, że Sievers wiedział o wysłańcu do Grodna z Lipska wyprawionym przez Potockich i Kołłątaja, i że po Grodnie szukano tego emisaryusza, nie mogąc jeszcze dojść, ktoby był. Wiedziano tylko, iż się tu znajdował. Boskamp zaręczał, że ptaszka wyśledzi. — Młody Igelström wysłany umyślnie do Saxonii dowiedział się o wyprawieniu kogoś w Lipsku; nazwiska tylko nie doszedł, ale powierzchowność opisał dokładnie. Rysopis się doskonale zgadzał z powierzchownością porucznika.
Przestraszona panna Justyna natychmiast przestrzegła brata, a ten musiał się skryć, myśląc, jakby się przebrać i zamaskować nie do poznania. Drząc i ze łzami w oczach mówiła o tém panna Justyna bratu, który dziękując jéj dodał razem:
— Widzisz, jak moja rada była skuteczną, a jak ty, sama o tém nie wiedząc, doskonałym jesteś szpiegiem! Któżby ci za twój uśmiech wyznaniem z pod serca się nie wywdzięczył?
Justyna smutnie na niego spojrzała.
— Tak, rzekła, dla miłości twéj i dla miłości Polski spełniłam, coś kazał, ale brzydzę się od téj chwili sama sobą. Chwilami w głowie mi się zawraca... i zdaje mi się, że oszaleję...
A! nie kobiecych to sił sprawa — bracie miły... Ankwicz — nie będę ci kryła — zdaje się, zajęty mną... prawi mi grzeczności, oświadcza się nieustannie. Nie mogę tego brać na seryo — znam go nadto z opowiadań szambelanowéj, a mimo przestróg, mimo wstrętu, jaki miałam do niego, to człowiek niebezpieczny... ja się go lękam.
Nie mam dlań szacunku — a budzi we mnie litość. Gdy go nie ma, czuję wstręt do niego... oburzam się. Usiądzie przy mnie, mówić zacznie — czaruje mnie, zapominam się... boję się, bym dlań nie powzięła słabości.
Na to szczere wyznanie porucznik odpowiedzieć nie umiał, zrobiło mu się przykro niewymownie, czuł się winnym.
— Jeśli się tak czujesz słabą, rzekł — unikaj go — chociaż widzisz sama, jak wielkie oddać możesz przysługi. Ankwicz jest najzdolniejszy z nich wszystkich, wtajemniczony we wszystkie plany... przez niego wiedzieć możesz zawczasu, co się święci, i nasza garstka téż przygotować się może do odparcia ataku.
Justyna nic nie odpowiedziała — poszła do okna ukryć łzy.
Pomimo podejrzenia, jakie otwarcie drzwi w bibliotece zrazu obudziło, ks. Sobek nazajutrz zaręczył, że w klasztorze żywéj duszy podejrzanéj nie było i że wiatr chyba poruszył owe pułki. Porucznik nie mając gdzie, schował się na jaki czas do klasztoru. Siostra przychodziła zwykle do kościoła i widywała się z nim w izdebce przy zakrystyi. Niemal codzień bywał Ankwicz i pułkownik Kastaliński, który stał się niemal domowym mimo nieukontentowania szambelana... Nieszczęśliwy mąż nie śmiał mu pokazać wstrętu i gniewu, jakie czuł; żona nakazywała mu być grzecznym, pułkownik go ściskał, całował, poił, woził na rewie... i szambelan znosił swe nieszczęście prawie stoicznie... Raz tylko, będąc bardzo pijany, zaczął jakieś niezgrabne wymówki czynić Kastalińskiemu, który go z obu stron w twarz pocałował, perukę mu „zderanżował“, jak powiadał, wyściskał go i śmiał się z niego okrutnie przed żoną, za co szambelan dostał pokutę srogą jako za skompromitowanie jéj. Trzy dni nie był dopuszczonym do pocałowania jéj ręki, zgryzł się i dopiéro czwartego dnia kazano mu się na klęczkach przeprosić, pocałować w nózię... a więcéj takich głupich zazdrości nie okazywać — bo... bo będzie źle...
Jedynym sposobem, jaki galant pułkownik miał na szambelana, było pojenie go szampanem... Jejmość się z tego śmiała... Nie było dnia, ażeby przytomny poszedł do łóżka...
Przyjemny ten adorator... który urządzał przejażdżki do lasków, podwieczorki, obiady wiejskie — odciągnął nieco uwagę szambelanowéj od Ankwicza. Tolerowała coraz bardziéj zbliżenie się jego do Justyny... może nawet z pewną złośliwością wcale nie zwracała uwagi na jéj postępowanie i następstwa.
— Że waćpan jesteś bałamut — mówiła do Ankwicza — o tém wiedziałam przecież od początku świata... ale że się ta dziewczyna tak bałamucić da... tegom się, przyznaję, nie spodziewała wcale... Przestrzegam tylko, że ma brata wojskowego, któremu bystro z oczów patrzy...
Zresztą... pełnoletnia... co mi do tego...
Ankwicz się zaklinał, że — chociaż mu w tém towarzystwie było nadzwyczaj miło... ale en tout bien tout honneur... żadna w tém grzeszna myśl nie postała.
Szambelanowa gryzła koniec wachlarza...
Sejm się niepomiernie przeciągał.
Każdą czynność stanowczą siłą, gwałtem, podstępem wymódz na nim było potrzeba. Przekupieni jawnie posłowie, których Boskamp utrzymywał, których woził, za których płacił, którzy u niego się stołowali i w biały dzień z Józefowiczem i Podhorskim chodzili po rozkazy na Horodnicę — wnosili zwykle, co Sievers kazał: zrywała się burza, walczono, grożono, nasyłano żołnierzy — aż póki najbezprawniéj w świecie nie otrzymano votum tak lub owak...
Król, istny męczennik, siedział na tronie i musiał słuchać, gdy mu Ciemniewski mówił w oczy — że całe panowanie jego było księgą z czarnych kart złożoną, że przelewał krew swych poddanych, że kraj zdradzał, że została mu jedna tylko złota do zapisania karta, gdyby się oparł podziałowi.
I król się opierał.
Wszyscy aż do Kossakowskich i Ankwicza krzyczeli w sejmie przeciwko przemocy Moskwy, wolno im to było, ale służyło za argument, aby takiemu gwałtowi, nie mogąc się oprzéć — uledz z pokorą.
— Raczéj umrzéć! raczéj się dać posiekać — raczéj iść w Sybir... wołała opozycya a król odpowiadał na to — Pięknie, cudownie, szlachetnie — ale na co się to przydało? Co to pomoże? Oto imperatorowa rozjątrzona, kraj nam odbierze cały!!
W téj ciągle jednostajnie powtarzającéj się walce, przeplatanéj balami, grą i intrygami... ciągnął się sejm aż do traktatu z Prusami.
Opozycya, czując i ufając, iż Rosya tak bardzo Prus popierać nie może i ich drapieżnych żądań — wybuchnęła z nową, z niezwyczajną sobie siłą. Całe stronnictwo Kossakowskich, które było jawnie za połączeniem Rzeczypospolitéj z Rosyą raczej niż podziałem, sekretnie połączyło się z opozycyą. Kossakowscy milczeli, gdy Sievers dawał rozkazy, ale ich spełniać nie myśleli. Mieli silne plecy w Petersburgu u Zubowa i Markowa i w te ufali. Ambasador, który już domyślał się, że ma nieprzyjaciela w Igelströmie, który czuł nieprzyjaciół w Kossakowskich a nie mógł bardzo ufać Zubowym — był w położeniu dosyć drażliwém. Szło mu tém bardziéj o spełnienie rozkazów imperatorowéj, aby w niéj znaleźć podporę.
Porucznik Solski, który miał polecenie śledzić i donosić, co się stało w Grodnie — a przez posłów z różnych części kraju tu przybyłych zawiązywać przyszłą organizacyą powstania — krył się jeszcze ciągle w Grodnie na przemiany to w klasztorze Dominikanów, to w rozmaitych mieszkaniach, które mieniał co nocy. Co kilka dni schodzili się z siostrą przy kościele.... Justyna prawie zawsze przynosiła mu wiadomość jakąś ważną, a Solski, zajęty spiskiem, nie uważał nawet, jak strasznie była zmienioną i rozgorączkowaną... jak chwilami zdawała się niemal nieprzytomną. W pierwszych dniach sierpnia wreszcie, zszedłszy się w zakrystyi z nią, przeraził się wyrazem jéj twarzy, mową i zmianą, jaka w niéj zaszła. Była piękniejszą może niż dawniéj, wstąpiło w nią życie jakieś nowe. Śmiała się konwulsyjnie i łzy miała na oczach, rumieniła się i bladła.
Tego dnia słabo się jéj zrobiło, gdy zaczęła opowiadać bratu o planie Sieversa dla zmuszenia sejmu do podpisu ostatniego traktatu. Pierwszy raz porucznik opamiętał się, postrzegł znękanie Justyny... i przerażony zaczął ją błagać, aby rzuciła wszystko — usunęła się, zapomniała... wycofała z téj sieci intryg — w którą sam popchnął ją niebacznie.
Justynie łzy rzuciły się z oczów. — Zapóźno... zapóźno! zawołała ściskając rękę brata i spuściwszy oczy uciekła.
Trzeciego dnia porucznik poszedł na umówione miejsce, nie spodziewając się jéj widzieć, ale przyszła jak zwykle, weselsza nawet, choć wesołość ta była udana i wymuszona.
Nalegał znowu, ażeby porzuciła już wszystko... że wie dosyć, że więcéj dowiedzieć się nie chce a siostra odpowiedziała mu z uśmiechem.
— Proszę cię — mnie to już bawi. Stałam się jakby nałogową pijaczką, potrzebuję tych plotek, żyję niemi — wciągnęłam się w to życie. — Czyż zresztą warto tak bardzo o przyszłość się troskać. Ja i tak nie miałam przed sobą żadnéj... chyba, że starą klucznicą zostanę w Wierzciszkach. Dla czegoż mam znowu oszczędzać tak mało wartéj egzystencyi, gdy się na coś przydać może? Westchnęła smutnie — rozśmiała się i paplała bratu — jak Ankwicz był w niéj zakochany śmiertelnie i jak na wszystko dla niéj był gotów, choćby na trzy dni miał uczciwym zostać!
— A! mówiła z uczuciem — jakaż to szkoda tego człowieka! Jaką głowę, jaki rozum mu Bóg dał — co za zdolności... jakie chwilami porywy szlachetne, jakie uczucia gorące! — Tylko statku, niestety — ani odrobiny!!
Westchnęła znowu a bratu te pochwały zdrajcy zaczynały być przykre.
— Nie mów mi tak o nim, zawołał — to mnie boli — nadto bo się zajmujesz nim.
— Tak — to prawda, rzekła — ja to sama wiem, ale ma urok taki. Sama się boję nałogu, jaki powzięłam w ciągłém z nim obcowaniu.
I zamyśliła się ponuro a potém podniosła głowę, ruszyła ramionami i śmiejąc się chorobliwie dodała:
— Nauczył mnie mówić i czuć. Cóż tam to życie warto! Chwila weselsza zapomnienia płaci za resztę a razem cały ten sen życia trwa tak krótko.
I niespokojnego brata pożegnała z udaną wesołością. Nie on jeden tą zmianą w pannie Justynie był uderzony, postrzegli ją wszyscy domowi — szambelanowa szydziła i dopiekała — szambelan robił tylko miny znaczące... On także znajdował boską Milusię nadzwyczaj odmienioną dla siebie. Po całych dniach się śmieli z pułkownikiem przesiadując, a ile razy szambelan wszedł, odprawiano go pod różnemi pozorami. Przyszło do tego, że się zachciało pułkownikowi zobaczyć Wierzciszki; obiecał konie rozstawić, aby w nocy można wrócić do Grodna. Szambelanowa przystała na projekt, ale się najdziwniéj w świecie złożyło, szambelan zaspał i został się sam w Grodnie z panną Justyną.
Ta ani mówić do siebie mu nie dawała. Na obiad zjawił się Ankwicz i nieproszony został. Po obiedzie szambelan poszedł na drzemkę, potém grał na pikulinie a Ankwicz jak siedział tak siedział — i okazało się, że do późnéj nocy dotrwał sam na sam z panną Justyną.
Szambelan podsłuchując podedrzwiami, rozmowę niezmiernie ożywioną i poufałą złapał — lecz tak dziwną jakby to namiętną, to szyderską, to kłótliwą, iż nic a nic nie zrozumiał z niéj. Panna Justyna i Ankwicz chodzili ciągle po pokoju, stawali, mówili ciszéj i głośniéj... tak że nie zbyt domyślny podsłuchiwacz wątku połapać nie mógł. Obiecywał sobie tylko oskarzyć tych państwa przed żoną za tak przeciągnięte posiedzenie.
Nie doczekał się wszakże szambelanowéj aż po północy, gdy był usnął na kanapie... Odprawiła go zaraz, bo sama była okrutnie drogą zmęczona.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.