Sceny sejmowe. Grodno 1793/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sceny sejmowe. Grodno 1793 |
Podtytuł | Opowiadanie historyczne |
Data wyd. | 1875 |
Druk | Drukiem J. I. Kraszewskiego (Dr. W. Łebiński) |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na salach, w których się bal ten odbywał, wszystko razem było zmięszane w najdziwniejszy sposób.. umizgi, zaloty, polityka, pijatyka, gra, przekupstwo i groźby.
Uśmiechy i posępne twarze, podsłuchy i rykotania pijane. Szepty miłosne i umowy o sesyą jutrzejszą... Sievers odbierał raporta, przestrogi, komplementa, dawał napomnienia, obietnice — częstował słodyczami i odwracał oczy gniewne...
O trzy kroki od niego Kossakowscy knuli spisek na ambasadora z Zabiełłą i Giełgudem.
Józefowicz kłaniał się lokajom, aby sobie łaski dworu zaskarbić...
Piękna Lullie raczyła tańcować gawota a widzowie oniemieli z zachwycenia. Był to gawot taki, jaki na dworze nieboszczyka Ludwika XVI. tańcowano, bo markiza była emigrantką, legitymistką, a przynajmniéj grała rolę wygnanéj wielkiéj pani... i mówiła o gilotynowanych przyjaciółkach z patetycznością największą.
Po gawocie Sievers się zbliżył jéj winszować i zaczął z nią cichą rozmowę. Hr. Camelli mogłaby była zazdrościć, tak czule przemówił do niéj miły staruszek, tak był dla niéj rzewny i słodki...
Przechadzał się z nią po salonie... ale tu mimo otwartych okien tłum i światło sprawiały, że gorąco było nie do wytrzymania. Spróbowano przejść do drugiego salonu, gdzie kupkami rozmawiali posłowie i senatorowie... w trzecim była gra i kupy złota leżały na dwóch stolikach.
Z założonemi w tył rękami od dwóch godzin stał tu w brudnym swym fraku książę podskarbi i patrzał w stolik nie spuszczając z niego oka... Z ust mu płynęła ślina i nie czuł... deptano po nogach, nie wiedział o tém, potrącano go, nie ustępował.... Grał w myśli... Minął Sievers ten salon... Za nim był gabinet... Prosił markizę, aby tu spoczęła; rzuciła się bogini na kanapę. Bosą nóżkę z brylantowemi pierścieniami w złotym koturnie podniosła nieco jakby do pocałowania... Lecz Sievers, jak się zdaje, nie miał najmniejszéj ochoty czcić w téj chwili téj wcielonéj Afrodyty...
Mówili cicho po francusku... Sievers’a głos był miodowéj słodyczy, miękki, miły... wciskający się do ucha jak szmer wiosennego wietrzyku. Sam staruszek miał postawę filozofa, który boleje nad nieszczęściami rodzaju ludzkiego.
— Chére marquise, mówił do niéj, pani, co jesteś wszechmogącą... czybyś nie mogła tchnąć na tych ludzi duchem rozsądku i pomiarkowania? A! co za dziwny naród! taka mięszanina cnót i wad... takie amalgama tego, co świat ma najszlachetniejszego i najbrzydszego...
Złożył ręce...
— Co ja tu cierpię!!
Można było sądzić, że istotnie ten łagodny staruszek męczeńską zdobywa koronę...
— Pani przynajmniéj, chére marquise, powinnaś wpływać na króla... Król się jéj nie potrafi oprzeć...
Tu zniżył głos...
— I niech mi pani wierzy, oprócz protekcyi dworu mojego dla pani, za którą ręczyć jéj mogę, zyszczesz pani wiele dla familii Burbonów.
— A! ten biedny król, odezwała się Lullie... ten biedny król! jak mi go żal...
— Panibyś miała słuszność użalać się nad jego losem — odezwał się Sievers z westchnieniem — gdyby nie sam był winien wszystkich nieszczęść swoich... Co za niekonsekwencya w postępowaniu!.. Gdyby się był trzymał wiernie Rosyi... jakże całkiem inaczéj złożyłoby się wszystko...
— Lecz o cóż idzie? szepnęła prostując się markiza i patrząc w oczy staremu, jakby siły ich na téj niepalnéj materyi chciała próbować — o co idzie?
— Niech sejm będzie zresztą wrzawliwy, jak chce — rzekł cicho Sievers — my to pojmujemy, że oni wszyscy w obec kraju muszą odegrać tę komedyą smutną oporu i patryotyzmu... Dla mnie to nudne, prawda, ale ostatecznie... gdy będzie potrzeba... poślę jenerała Rautenfelda i dwa bataliony żołnierzy a wszystko skończę... Ale niechże mi król z podpisem traktatu się nie droży. Littlepage zaręcza, że go podpisze, inni jak Dziekoński, który jest go bliskim — powiada, że się zaklina, iż rękę da sobie obciąć...
Markiza potrzęsła główką.
— Jak pani sądzisz....
Długo z wachlarzem bawiła się piękność — patrzała na malowane na nim obrazki, nie mówiła nic, podniosła główkę potém i z uśmiechem zalotnym szepnęła cicho:
— Nous lui ferons signer ça!
Sievers chwycił ją za rączkę....
— Staraj się pani o to... przygotuj go... powiedz mu... że swe położenie pogorszy długim oporem.... Cesarzowa chce tego... a jéj wola spełnić się musi....
Markiza wstała z kanapki i zaczęła poprawiać swą muślinową sukienkę fałdzistą, nie dobrze osłaniającą kształty tak piękne, iż patrząc na nie, wierzyć w nie się nie chciało.
— O! traktat z Rosyą — odezwała się — ten wreszcie nie ma wątpliwości, że i Izba i król podpiszą — mais l’autre...
Zrobiła minkę nastraszoną.
— A! wiem to! wiem! Wszyscy oni mówią — niech cesarzowa całą bierze Rzeczpospolitą — niech nas zagarnie... byleśmy nie poszli pod panowanie tego, który nas zdradził.... Tu wstręt jest nad wyraz wszelki.
Do tego traktatu... ha! użyję siły....
Prusy nas zmusiły... niechętnie oddajemy im ten kraj.... Gdańsk i Toruń w ich rękach!! Ale konieczności polityczne.... Umieli nas podejść i zmusić.... Stało się!
— A! ja się na polityce nie rozumiem — odpowiedziała kobieta... to tylko słyszę, wiem, widzę, że stokroć prędzéj traktat z Rosyą stanie... niż tamten drugi... i król...
— Mów mu pani zawczasu, że temu się oprzeć nie podobna... Imperatorowa podpisała traktat... Nie dopuści wziąć więcéj... ale to, do czego się zobowiązała...
Daj mu pani uczuć, że walka jest daremną... Działaj pani na słaby umysł jego... Staraj się natchnąć panią Krakowską... Ja wiele, wiele liczę na panią i — wiele chcę jéj być wdzięcznym, boby mi było nadzwyczaj miło uzyskać dla niéj u dworu wszystko...
Tu staruszek szeptać zaczął, Lullie słuchała nie wzdragając się wcale, czasami główkę zwróciła ku niemu, usta się jéj uśmiechnęły... Zdaje się, że doskonała zgoda nastąpiła, gdy dano znać, że w chwili spoczynku uproszono hrabinę Camelli, aby śpiewała...
W czasie pochodu przez salony do towarzystwa markizy przyłączył się książę Sułkowski i Bieliński — prowadzili ją w tryumfie... Tancerze odpoczywali, piękna Camelli stała już u fortepianu niespokojnie się oglądając na drzwi, któremi miał wnijść Sievers. Otaczało ją także wielkie grono wielbicieli, którym piękna Włoszka hojnie rozrzucała wejrzenia... Brat jéj hr. Morelli... trzymając w ręku gitarę, zabierał się znać także do produkowania przed zgromadzeniem... Zaledwie się ukazał Sievers, którego małe oczki padły na hrabinę... gdy się ozwała wenecka Barcarolla... słowiczym nucona głosem... Śpiew był w istocie piękny... Burzliwym oklaskom nie było końca.... Lecz po nim dopiéro nastąpić miała nadzwyczajna niespodzianka. Hr. Morelli nauczył siostrę ruskiéj melodyi... którą gdy zanuciła, oficerowie w uniesieniu o mało nie zrobili małéj salonowéj rewolucyi...
W czasie tych wszystkich scen... Ankwicz, o ile mu dozwalała przyzwoitość, nie wiele się troszcząc o skompromitowanie panny i siebie, z widoczną już z natarczywością przysiadał się do Justyny.
Szambelanowa zrazu trochę zniecierpliwiona zaczynała być gniewną, nie na Ankwicza — ale na swą towarzyszkę. Jéj całą winę przypisywała, jéj to bezwstydna zalotność bałamuciła starego rozpustnika.... Ile razy odwróciła głowę ku Ankwiczowi, chmurzyła brwi i dawała mu poznać najwyższe swe nieukontentowanie. Mruczała ciągle — Bezwstydny!! Szambelan, gdyby nie tak liczne zgromadzenie i potrzeba trzymania kapelusza pod pachą, byłby choć w powietrzu się pomścił nad ministrem.
Najdziwniejszém było to, że skromna, cicha, nieśmiała panna Justyna nagle znalazła się tu jakby nawykła, jak w swoim żywiole. Nic jéj nie zdumiewało, nic nie zachwiało jéj powagi, przytomności, niemal lekceważenia tego, co ją otaczało.
Ankwicz, który miał pierwszy raz zręczność mówić z nią dłużéj a sądził może, iż znajdzie w niéj bojaźliwą istotę, również był zdumiony jak szambelanowa.
Szlachcianeczka ta, co nigdy na balach nie bywała, świata nie widziała... śmielszą była od saméj szambelanowéj, która przecie w białéj sali u króla tańcowała. Osamotnioną, nieco piękną Emilią pocieszyło to tylko, że rozwite bujne jéj wdzięki przywabiły do niéj pułkownika Kastalińskiego. Z wojskową prawdziwie rezolutnością pułkownik, który nie znał i jak żyje nie widział szambelana, przyszedł do niego i szepnął mu na ucho:
— Słuchajcie — mnie się bardzo podobała wasza żona, czy mnie jéj zaprezentujecie? Jestem Iwan Petrowicz Kastaliński.
Szambelan nie miał nic pilniejszego nad spełnienie rozkazu i nie znając sam pułkownika, zaprezentował go ze zwykłą sobie trafnością jako Piotra Iwanowicz Gandolińskiego, co zresztą było mu wszystko jedno. Zaczął zaraz przysiadłszy się do pięknéj Emilii prawić jéj niesłychane komplementa. A że był po szampanie i człek serca otwartego, powiedział może dużo więcéj po cichu, niż się za pierwszym razem godziło, z czego szambelanowa śmiała się do rozpuku, nie biorąc mu za złe tego zapału, gdyż miała za zasadę dla pasyi, jaką jéj ludzie okazywali, być nadzwyczaj pobłażającą. Pułkownik Kastaliński po półgodzinnéj rozmowie, w któréj się wiele a wiele rzeczy udało wyrazić z otwartością wojskową, uznał za dobrą politykę wziąć męża pod rękę i zaprowadzić go do bufetu.
Żona tylko prosiła, ażeby go do picia nie zmuszał, gdyż to mu bardzo szkodzi. To jednak nie zapobiegło piciu szampana, ulubionego szambelanowi i to tak obfitemu, że w niespełna godzinę Kastaliński go pod rękę odprowadził, musiał mu dać krzesło i odtąd co się działo na balu, poczciwy szambelan wcale już nie wiedział... Kręciły mu się długo i wirowały przed nim postacie różne, a co go najbardziéj męczyło, to że żony nie mógł zobaczyć. Widział tylko ciągle Kastalińskiego i tłum, który mu się ruszyć nie dawał... Chciał powstać z krzesła, nogi miał poprzywięzywane do niego i przyrosłe do posadzki... A że pomimo to było mu wesoło, sądził, że to się przecie jakoś kiedyś skończyć musi.
Obok niego tuż siedział Ankwicz, który rozmową z Justyną był zajęty...
Mówili z sobą ciągle...
Rozmowa ta rozpoczęła się ze wstrętem i pogardą — ale zręczny minister umiał ją tak prowadzić, że się wkrótce stała poufałą, że obudziła już tylko uczucie politowania dla niego...
Ankwicz mówił w ogóle o świecie i ludziach... o życiu.
— Do życia nie wiele przywięzuję wagi, powiedział w końcu. Księża mają słuszność, takie to wszystko zmienne, ruchome... niestałe, że trzeba chwytać chwile a rachub długich i na daleką metę nie składać...
— Więc całe życie składałoby się z przypadków bez ciągu?..
— Takiém ono jest, piękna pani, odparł Ankwicz, a gdy los dozwoli spędzić taki wieczór u boku uroczéj.. jak ona istoty... więcéj się domagać nie mamy prawa... Niech jutro, co chce, przyniesie.
— Ale to okropne! odezwała się Justyna.
— Wszystko jest okropne na świecie, — dodał Ankwicz... i my nawet... chwilami anioły... a potém... zbrodniarze... Ainsi va le monde!
— Bardzo mi pana żal...
— Dziękuję pani! Ale proszę nie żałować mnie, a jeszcze kiedy nie odmówić mi znowu takiego szczęścia...
I znowu płynęła rozmowa bujając dziwnie, a Ankwicz jak przykuty nie ruszał się z miejsca...
Justyna w ciągu niéj podniosła oczy na galeryą, na któréj była muzyka... i zbladła... w kątku stał ukryty brat jéj i z założonemi na piersiach rękami patrzał na nią smutny...
Słowa na ustach jéj zamarły...
Dzień wpadał oknami, poranek wiosenny w całéj krasie śmiał się w ogrodzie, goście rozjeżdżać się zaczynali... Ankwicz odprowadzał Justynę, Kastaliński wziął pod rękę szambelanową, szambelana przez litość podniósł na skinienie pułkownika jakiś oficer i wyprostowanego, uśmiechającego się ale z niewygodną czkawką poprowadził do pojazdu...
Szambelan dopiéro nazajutrz w łóżku znowu się ze światem Bożym zobaczył, i to tak późno, że już godziną wprzódy pułkownik Kastaliński był na czokoladzie u „boskiéj Milusi.“
A gdy przyszedł do niéj blady i chory, dostał jeszcze najokropniejszą burę i zaręczenie, że gdyby się znowu co podobnego trafiło, będzie zmuszoną go zostawić w domu, aby jéj wstydu nie robił w dobrém towarzystwie.
Wszystko to poszło na rachunek tego grzecznego pułkownika, który odtąd na równi z Ankwiczem został jego nienawiści celem.