<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sceny sejmowe. Grodno 1793
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Data wyd. 1875
Druk Drukiem J. I. Kraszewskiego
(Dr. W. Łebiński)
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W chwili, gdy pierwsze powozy zajeżdżały na Horodnicę... maleńką furtką od tyłu na dziedziniec dominikański wiodącą wchodził porucznik, obejrzawszy się wprzód, czy go kto nie szpieguje i nie widzi — zatrzasnął ją za sobą i wprost pobiegł do klasztoru.
We drzwiach jego widać było stojącego księdza w habicie białym, który zdawał się czekać na niego. Była godzina zmierzchu. Ksiądz kaszlnął jakby na znak, porucznik żywo się przybliżył ku niemu.
— Wszak w porę przychodzę, rzekł po cichu porucznik.
— Czekaliśmy, odparł ks. Patrycy Sobek, oglądając się w około. Nigdy dosyć ostrożnym być nie można. Chodźmy....
Ksiądz poprzedzał przychodnia korytarzem i po cichu przemykając się korytarzami, dostali się do drzwi biblioteki, do których zapukano. Otwarły się natychmiast. Salka była z kilku oknami, ale już o téj godzinie cała w mroku, tak że kilka osób w niéj znajdujących się zaledwie zbliżywszy się rozpoznać mogły. Ściany zalegały półki pełne książek, folianty u dołu, drobna gawiedź u góry.
W środku na stole dwa globusy i ogromna spoczywała księga. Pomimo że towarzystwo z kilku się osób składało, cicho było bardzo, szeptano, głos zniżając. Osoby przytomne, jak ze strojów widać było, należały do stanu cywilnego, większość miała skromny ubiór polski. Gdy we drzwiach ukazał się ks. Patrycy, wiodący porucznika, posunęli się wszyscy ku niemu. Niektórzy, jak znajomi, ściskali za ręce brata panny Justyny, drugich mu przedstawiano.
I teraz jeszcze mówiono półgłosem.
Zbliżając się, poznał przybyły już znajomego Mikorskiego, Krasnodębskiego i Ciemniewskiego; przedstawiono mu Kimbara, Szydłowskiego, Karskiego i kilku innych. Jakiś czas panowało milczenie.
— Niech panowie mówią śmiało, nawet zbytecznie głosu hamować nie ma potrzeby, odezwał się ks. Sobek... dla tego to wybrałem bibliotekę, bo tu nawet po korytarzu nikt nie chodzi i zupełne jest bezpieczeństwo.
— Mów, panie poruczniku, rzekł Mikorski, palimy się z ciekawości, ale musieliśmy i miejsce i czas wybrać bacznie, bo tu każdego z nas Boskamp jucha szpieguje i bez anioła stróża nie da mu stąpić. Musieliśmy po jednemu, każdy innemi wkradać się drzwiami i z tą samą ostrożnością nazad się wypadnie wynosić....
— Dziś mniéj, dodał ks. Sobek — na Horodnicy gaudium magnum, cały piękny świat tam pije i hula, skorzystajmyż i my, a utraktuj nas pan dobremi nowinami.
— Złych nie przynoszę, odparł Solski — ale cierpliwości potrzeba. Za granicą nasi pracują, piszą, opinią publiczną Europy przygotowują... a no tego wszystkiego mało. Samym nam o sobie myśleć trzeba.
— Pewnie, dodał Kimbar, — święte słowa! Nie pomoże nikt, byle nie przeszkadzali. Kwitujemy ich z reszty.
— Wątpię téż, by mieli czas bardzo przeszkadzać, odezwał się porucznik — we Francyi gore, każdy swojego dachu bronić musi, aby mu się téż nie zajął... Między Austryą a mocarstwami, co nas rozszarpują już dziś zgody nie ma. Austryą oszukano... jak przepowiedział Kaunitz, żałuje ona choć za późno. Rosya odrwiła wszystkich a ją odrwił Prusak...
Nazbierało się dosyć żółci. Imperatorowa zła na króla pruskiego, że jéj część pastwy odbiera, Austrya dąsa się na oboje... niezgoda w obozie naszych łupiezców.
— Cóż sądzicie? co robić mamy?
Porucznik chwilę milczał.
— A wasze jakie zdanie? zapytał.
— Cóż my! my posłowie możemy, odparł Mikorski — gęby drzeć, łajać, wściekać się bezsilnie. Protestujemy i protestować nie przestaniemy do ostatka. Ale my jesteśmy garstką maleńką — reszta, jak podpisała plenipotencyą delegacyi, tak podpisze co delegacya odetnie nam najżyżniejsze, najpiękniejsze, najdroższe sercu kraje. Zobaczcie, policzcie, ilu nas tu jest a ilu na Horodnicy — będziecie mieli ile tych, co stoją w obronie całości, i tych, co z sumieniem kapitulowali...
Cóż nasz łzawy protest pomoże?
— My, dodał Krasnodębski — my i życie damy gdy trzeba...
— O, mój Boże! dodał Ciemniewski — małać to ofiara dla matki.
Chwila milczenia i z ciszy a mroku odezwał się jakby jeden głos ponuro, rozważnie, stanowczo, bez wrzasku i uniesienia:
— Wszyscy życie damy.
Porucznik słuchał.
— Toć obowiązek, rzekł — nie ma słowa... daje życie żołnierz, cóż dopiéro ten, co stał za tysiące ludzi, bo z ich przyszedł mandatem, i na tysiące rzuci hańbę, gdy odwagi mu brak... — tak! lecz czyż ten sejm to ostatnie słowo?
Na to zapytanie odpowiedzi nie było.
— Zatém — co daléj? spytał Karski.
— Cóż znaczą podziały przymusowe i granice narzucone jak pęta — mówił porucznik... Jesteśmy przecie jak byliśmy Polakami i po za kordonami... Rzeczpospolitą wymazano z karty Europy, ale nie z serc naszych. — Chcieć nam trzeba wolnymi być — a będziemy nimi...
Westchnień kilka słychać było w mroku, ksiądz Sobek ręce podniósł do góry...
— Obliczmy się ile nas być może, stańmy szeregiem, może się i kordon przerwie od niego... miejmy odwagę, a nadewszystko cierpliwość i wytrwanie. Niech się ruszy, co żyje... Stargamy więzy!
— Panie poruczniku — przerwał Krasnodębski. My to wszystko uznajemy i wiemy i myśleliśmy ot — słowo w słowo toż samo... Ale to z kazalnicy albo z trybuny byłoby dobre... dla nas nie starczy... nam powiedzcie nie, co robić — ale jak? kto da inicyatywę? kto pocznie?
Z wielką ciekawością i natężeniem czekano odpowiedzi. Porucznik odezwał się cicho:
— Poczęte już to dzieło odkupienia.
Skupiono się koło niego.
— Jam tu przybył od tych, co się około tego krzątają — aby opinią wybadać... Wszakżeśmy w kółku gdzie i przysięgi nie trzeba?
— Ale z nas ochotnie przysięże każdy, że tajemnicy dochowa.
Podnieśli ręce do góry, ksiądz także i wszyscy się odezwali — Przysięgamy!
W sali robiło się coraz ciemniéj — kupka zgromadzonych ściskała się co chwila więcéj... i trzymała we środku. Właśnie przysięga dobrowolna była dokonaną, gdy — w jednéj ze ścian bibliotecznych dało się słyszeć skrzypnięcie jakby ciche, i z górnéj półki kilka książek spadło na ziemię. Stukot ten przeraził zgromadzonych niewypowiedzianie.
Nie rozmyśliwszy się jedni rzucili ku wielkim drzwiom biblioteki na klucz przez ks. Sobka zamkniętym, drudzy do okien, inni, jakby najwyższe groziło niebezpieczeństwo, chwycili się do szabel.
Ks. Patrycy, najśmielszy może z nich, podbiegł ku temu miejscu, gdzie książki spadły i postrzegł zdziwiony, że w ścianie biblioteki były ukryte drzwiczki, o których wcale nie wiedział. Otwierały się razem z półkami książek i znać nagle a niezręcznie poruszone, były powodem, że kilka tomów z górnej półki spadło. Drzwiczki stały zaledwie cokolwiek na zawiasach zardzewiałych otwarte, tak że tylko tajemnicę zdradziły.
Niemi wchodziło się do muzeum narzędzi fizycznych a z drugiéj téż strony znaku ich nie było... Ksiądz Patrycy otwarłszy całkiém drzwi, wbiegł do muzeum, w którém ciemniéj było jeszcze niż w bibliotece. Nikogo tu nie znalazł. Wchodowe drzwi, które zaraz spróbował, stały zawarte i na wrzeciądze spuszczone. Po ciemnych kątach szukając, nie namacał nikogo, powrócił do biblioteki przelękły, pot ocierając z czoła. Tu cokolwiek było spokojniéj. Porucznik już był opatrzył drzwi i mógł zaręczyć, że podsłuchać ich przez nie było niepodobieństwem. Ktoś się widocznie korzystając z ciemności próbował podkraść, ale mu się to nie udało. Nie mógł on nic więcéj wiedzieć nad to, że tu kilka osób się zgromadziło. Uspokoili się tém i inni... ale ponure panowało milczenie, gdy ksiądz w rozpaczy z załamanemi rękami powrócił.
Spowiadał się i zaprzysięgał, iż rzecz dlań była niepojętą... tłumacząc, że muzeum stało zamknięte, a tam nie było żywéj duszy...
— W kącie się gdzie może zataił... szpieg, zawołał Krasnodębski, czyż nie macie stoczka — świecy — ogarka?
Dopiéro sobie przypomniał Karski, że dla ciemnych wschodów w swém mieszkaniu, do którego często późno powracał, miał i stoczek i krzesiwo...
Nuż ognia krzesać — znalazł Ciemniewski parę drewienek nasiarkowanych w papierku.
Z wielką biedą rozniecono ogień, zapalono stoczek, wziął go ksiądz i poszedł powtórnie do muzeum. Izba była do opatrzenia łatwa, żadnych komórek i zakątków, szafy, stoły, machiny... Drzwi główne, gdyby je kto odmykał i zamknął, zdradziłyby go łoskotem. Rzecz się zdawała niepojętą.
— Gdybym w duchy wierzył, odezwał się szambelan Mikorski — myślałbym, że duch nam dał ostrożności przestrogę, tymczasem, choć się tajemnica zdradzić nie mogła, bo Pan Bóg strzegł... trzeba się nam rozchodzić — i to tak, ażeby żaden wprost nie szedł do domu... abyśmy łasych na nas ostrowidzów oszukali.
Ks. Patrycy blady, pogrążony w smutku, łzy miał na oczach, chciał natychmiast iść do przeora a przynajmniéj coś na to radzić, aby odkryć zdrajcę.
— W klasztorze nie ma żywéj duszy, coby inaczéj myślała i powinna... jakże się tu i którędy zdrada wśliznąć mogła?
O niczém już nie myślano tylko o tém jak się rozejść — a każdy miał swoją myśl i swój system...
— Za pozwoleniem waszém — odezwał się Mikorski, z wielkiego popłochu pozawracało się nam w głowach — czegóż się u licha boimy? Wszak nas tu znają już jak łyse konie? Tajemnicą żadną dla nikogo, iż Polski rozdzierać nie dajemy. Ja, JMPan łowczy Krasnodębski, pan podwojewodzic Karski, ba i drudzy nie mamy się tak dalece czego lękać... Gorszego się nic nie stanie nad to... co przeznaczono.
Dajmy sobie ręce i wyjdźmy wielką bramą, nie czyniąc z tego tajemnicy, to ich więcéj zbałamuci, niż inne wykręty.
A porucznika jednego, o którego idzie, aby uszedł niewidziany, choćby przyszło przez mur przesadzić... toć się przecie zrobi.
— Święta prawda! zawołał Krasnodębski — chodźmy, osłonimy naszym korpusem odwrót ichmościów. Kto z nami?
Kimbar i Ciemniewski przyłączyli się, ksiądz im otworzył.
— Dobranoc! odezwali się wesoło.
Druga kupka po naradzie poszła inną stroną, ciszéj i ostrożniéj. Został z zakonnikiem zamyślony porucznik.
— Co zrobicie ze mną?
— Nie lękajcie się... wyjdziecie niepostrzeżeni, szepnął dominikanin, ale wstrzymajmy się, dopóki tamci nie odejdą.
Smutni usiedli oba milcząc... przy kawałku stoczka, który im Karski zostawił. Jeszcze raz obeszli do koła muzeum i bibliotekę.
Aby się przekonać, że pierwsi posłowie już wyszli, ksiądz Sobek okno otworzył. Noc była gwiazdzista... cicha, piękna, jakby samo szczęście kołysała. W miasteczku cicho, jakby wymarło wszystko... a co wiatr powiał wśród tego milczenia od Horodnicy, to stłumione dźwięki muzyki przynosił.
W tych nocnych echach zabawy upojonych lekkomyślnych grzeszników było coś tak strasznego, taką ironią szatańską nacechowanego, że księdzu łzy się w oczach zakręciły. Jęk boleści byłby mniéj okropny, mniéj serce rozdzierający.
Cichły te odgłosy, to znów jak z otchłani nagle wybuchały... i rozpływały się gdzieś w powietrzu. A w stronie ku Horodnicy zapalona iluminacya odbiła się jakby różową łuną pożarną na niebie.
— Chodź waćpan, rzekł ks. Sobek, wyjdziemy bezpiecznie. Poszli.
W progu, zamknąwszy bibliotekę, zgaszono światło, ujął ks. Patrycy za rękę towarzysza i szedł z nim długo korytarzami.
Przez małe drzwiczki weszli do kościoła. Tu panowała noc... i spokój. Przed wielkim ołtarzem zwieszona paliła się lampa bladém światełkiem i migała... a cień na posadzce drgał jak żywy. Gdzieniegdzie w ołtarzu błyszczała odrobina złota.... Poszli oba uklęknąć na chwilę i pomodlić się.
Pomimo usiłowania, aby nie obudzić echa, każdy ich krok w pustym kościele rozlegał się dziwnie.... Furtka z zakrystyi wychodziła wprost w ulicę. Ksiądz ostrożnie naprzód przez okno kraciaste wyjrzał, potém z cicha i ostrożnie klucz w zamku obrócił... drzwi się uchyliły i porucznik znalazł się sam jeden wśród miasta.
— Dobranoc... szepnął mu ksiądz.
Naprzód odskoczył od drzwi daleko, namyślił się potém, co zrobić z sobą. Nie chciało mu się powracać do domu.
— Pójdę na Horodnicę, rzekł w duchu — popatrzę z daleka na tę świętokradzką radość.
Miasteczkiem i drogą idąc, nie napotkał prawie nikogo, ciekawi tłumem otaczali ogród w Horodnicy, gdzie fajerwerk puszczać miano, reszta od dawna już spała. Zbliżając się ku Tyznhausowskim gmachom.. już coraz ludniéj było.... Pijani żołnierze, wesołe dziewczęta, napełniali szyneczki nad drogą. Tu także rzępoliły kapele i lała się wódka. Bliżéj jeszcze stały szeregami powozy, konie drzemiące z pospuszczanemi łbami, woźnice na kłodach i kamieniach, grający w karty przy latarniach od karet odczepionych. U bram ogrodu stały warty a za wartami jak wał ruchomy ciekawy tłum, poruszający się, śmiejący stłumionemi głosy.... Ztąd już przez otwarte okna na ekonomii widać było na jasném tle salonów przesuwające się w tańcu pary i przechadzające osoby.... Muzyka grała ochoczo i głośno.... W innych pokojach podnoszono toasty.
Porucznik zbliżył się tak aż do saméj straży.
Obok strzelca z pułku jekaterynosławskiego stał bez broni żołnierz z polskiego wojska, znać urlopowany, ale w mundurze. Szanując te resztki munduru rosyjska straż wpuściła go do ogrodu...
Porucznik i on spojrzeli na siebie.
Żołnierz oczy przetarł i nieznacznie się zbliżył...
— Pan porucznik, jak Bóg miły — zawołał... a tożbym się rychléj śmierci spodziewał, jak pana tu widzieć.
— A ty tu co robisz?.. spytał Solski.
— Ja se urlopuję! odparł żołnierz z uśmiechem — a t... i gapię się... Ja niby to tutejszy... Ale niech pan do ogrodu wnijdzie.
— Kiedy nie wolno...
— Co ma być nie wolno — dwa złote żołnierzowi, a puści.
Posłuchał téj rady porucznik i wsunął się do ogrodu... żołnierz poszedł za nim, prowadząc go i znikli w tłumie służby, która dwór otaczała...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.