<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sceny sejmowe. Grodno 1793
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Data wyd. 1875
Druk Drukiem J. I. Kraszewskiego
(Dr. W. Łebiński)
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Następnego dnia był bal na Horodnicy. Korzystano z niedzieli. Posłowie wypoczywali... a Sievers dawał obiad dla mężczyzn — wybranego grona — po którym dla pań nastąpić miała tak upragniona zabawa. Ogród, otaczający ekonomią, miał być oświecony.... Mnóstwo młodych, żwawych oficerów rosyjskich obiecywało ożywiać towarzystwo. Zapowiadano fajerwerk. Od rana piesi i konni posłańcy biegali do magazynów Łazarewiczowéj i Lexa... do dwóch jedynych fryzyerów, do sklepów, w których blondyn i gazy zabrakło. Karetami przywożono suknie, aby się nie pomięły....
Na Horodnicy pół roty żołnierzy pomagało robić przygotowania. Spodziewano się występu nadzwyczajnego. Bal ten — był rodzajem captationis benevolentiae do podpisu pierwszego podziałowego traktatu z n. imperatorową.
Nigdzie może przygotowania do tego wieczora straszniejszych nie przybrały rozmiarów, jak w kamienicy, którą zajmowała „boska Milusia....“ Mnóstwo rzeczy brakło jéj do stroju.
Pierwsze wystąpienia były tak szczęśliwe, tyle młodzieży roiło się około szambelanowéj, że sukces ten nabawiał ją niesłychaną obawą, ażeby po nim rozczarowanie nie nastąpiło. Szambelanowéj na łzy się zbierało. Włosy nie były tak utrefione, jak chciała. Płeć tego dnia jakoś chciała być śniadą, mimo „supsonu“ bielidła i różu... oczy nie miały blasku.... Słowem, czuła się w najwyższym stopniu nieszczęśliwą.
Łazarewiczowa poradziła jéj suknię lekką, wrzucik złoty... pod którą musiała włożyć drugą cielistego koloru, aby ukryć gorset, bez którego kształty zbyt zaokrąglone obyć się nie mogły.... Ale ta białość stroju czyniła ją jakoś ciężką. W czarnéj sukni byłaby smuklejszą, cóż, gdy w czarnéj byłaby starszą.
Napróżno mąż, który zawsze przy ubraniu był pomocnym, mówił ciągle:
— Ale czegoż? ślicznie.
Zmagał się na admiracye — nic nie ważyło jego słowo. Z powodu niezgrabstwa panien garderobowych szambelan był niezmiernie użyteczny, on sam ją sznurował, on jéj kładł trzewiki... zdmuchiwał puder i nasypywał, gdzie go brakło. Mówiono, że niektóre falbanki prasował, z czego się służące śmiały, być może jednak, że to było rzuconą nań potwarzą.
Najwięcéj złego humoru dodało to, iż Ankwicz wymógł, uprosił, w imieniu Sieversa żądał koniecznie, z powodu małéj ilości prawdziwie pięknych pań, ażeby szambelanowa wzięła z sobą na bal Justynę.
Walczyła przeciwko temu długo boska Milusia, dojadając Ankwiczowi, że chyba już się zakochał, zadurzył w téj ordynaryjnéj dziewczynie. Minister śmiał się, lecz stał przy swojém.
— Jeśli panią u drzwi witając Sievers zapyta kwaśno, czemu jéj pani nie wzięła? to co będzie?
Na pierwsze słowo o balu, panna Justyna zakrzyknęła sama, że za nic w świecie nie pojedzie, że nie chce i nie może.
Ucieszona tym oporem szambelanowa, dała o nim znać Ankwiczowi, który odpisał, że to rzecz jest pani Emilii wymódz posłuszeństwo. Gniewna, kwaśna szambelanowa sama się już gotową była prawie wyrzec balu, siedzieć w domu, dostać spazmów, zażywać krople, bić służące i pędzać męża, gdy niespodziana zaszła zmiana, niepojęta zupełnie dla szambelanowéj, która jéj wiele dała do myślenia.
Po pierwszém dosyć kwaśném wezwaniu, aby na bal jechała, Justyna oparłszy się temu stanowczo, pobiegła cała zburzona i pomięszana do swojego pokoiku. Znalazła tu na siebie oczekującego brata, który postrzegłszy zmianę na jéj twarzy, począł dopytywać co się stało.
Na myśl, że jego siostrę spotkać mogło jakieś upokorzenie, złe obejście, nieprzyjemność — krew w nim zakipiała. Uspokajając go, Justyna mu wyznała o co chodziło.
— Ja, na bal! do ambasadora! zawołała, łamiąc ręce — ja!
Porucznik stał zamyślony.
— Wiesz co, rzekł — gdybyś nie była takiém dzieckiem... gorączkowém... jabym ci coś powiedział... ale... od ciebie takich ofiar wymagać się nie godzi.
— Jakich ofiar? zapytała Justyna — ja cię nie rozumiem.
Porucznik poszedł zobaczyć, czy kto nie podsłuchuje podedrzwiami — nikogo nie było, bo Milusia pędzała całą służbę po sklepach, a szambelan straż pełnił przy niéj.
— Kto kocha kraj, rzekł porucznik — powinien i najcięższe dlań czynić ofiary. Ja ci to tylko powiem, że aby módz tu przybyć do Grodna bezkarnie, gram rolę starającego się o służbę rosyjską. Pół dnia piję z oficerami. Coś się dowiem... i wstrząsnął się nie dokończywszy.
— Mój drogi, zawołała Justyna, odemnie wymagać trudno, ażebym ja także poszła z oficerami.
— Tańcować! wrzucił śmiejąc się porucznik. Właśnie tego możnaby po tobie wymagać. Wiesz, dla czego? Bobyś z nich dobyła więcéj niż ja, bo jesteś piękna, młoda, i gdybyś chciała, mogłabyś niejednemu zawrócić głowę, niejednego nawrócić.
Justyna oczy sobie zakryła, porucznik zimno mówił daléj.
— Być może, iż ja za wiele domagam się od ciebie i drugich... ale my, my jesteśmy w takiém położeniu, że dla ratunku kraju nie liczym się, nie możemy ważyć z ofiarami. Trzeba dać wszystko.
— Jakto! nawet... miłość prawdy — przerwało dziewczę — nawet kłamać i oszukiwać!!
— Nawet zdradzać... jak oni nas zdradzają, nawet... nie ma granicy! zawołał porucznik. Myśmy bezsilni — dla nas dobre wszystko.
— Okropne mówisz rzeczy... słabym odezwała się głosem Justyna — od tego oszaleć można.
— Myśmy téż poszaleli — rzekł smutnie porucznik — rozpacz nami włada.
Posłuchaj mnie — ja cię przekonam przykładem. Potrzebujemy dowiedzieć się tajemnicy, od któréj zawisł los kraju — tę tajemnicę może tylko dobyć kobieta, któraby jak Judyth biblijna poszła do obozu Holofernesa.... Kobieta więcéj ceni swą cnotę, niż zbawienie kraju... odmawia... i my giniemy. Co powiesz o téj kobiecie?
Justyna wstrzęsła się i zakryła sobie oczy rękami i zaczęła jak obłąkana biegać po pokoju. — Nie mów mi tego! zakrzyczała, nie powinieneś mi mówić takich rzeczy!... Burzę mi wrzucasz do duszy. Bracie — milcz....
— Ja wiem, co czynię — rzekł spokojnie porucznik — wiem, komu to mówię — tyś zacna, czysta, święta, nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo, choćbyś tę rolę wziąć była zmuszoną. Nie namawiałbym innéj, boby mogła pójść na zgubę. Ciebie już dosyć znam, by się nie lękać. Powiem ci, że nie tylko mógłbym cię namawiać, ale żądam od ciebie, abyś mi była pomocą.
Nagle zatrzymał się.
— Nie — tu ściany mają uszy... weź, Justyno, okrycie, pójdziemy na przechadzkę, wiem, że jesteś córką twojego ojca i że ci zwierzyć się mogę. Ja cię potrzebuję.... Chodźmy....
Przestraszona, drząca Justyna nie odpowiedziała nic, zażądała tylko pójść do szambelanowéj, aby ją prosić o pozwolenie na przechadzkę; wróciła po chwili z kwaśno udzielonym urlopem, podała rękę bratu i wyszli.
Porucznik poprowadził ją umyślnie, z wielką znajomością miejscowości, już przez te dni nabytą, tam, gdzie jak najmniéj ludzi spotykać mogli. Zaledwie odeszli na stronę, ku Niemnowi się kierując, gdy porucznik mówić zaczął pospiesznie:
— Jam tu nie przyjechał dla ciebie tylko, ani dla rozrywki... ja jestem wysłany.... Ty wiesz a przynajmniéj wiedzieć powinnaś, że po Targowicy co było gorącego i poczciwego w kraju, uszło z niego i ustąpiło pracować dlań za granicami jego. Małachowski, Potoccy, Kołłątaj, znasz ty te imiona?
— Z tego, że przeciw nim u nas nieustannie sarkano, rzekła Justyna... miałam Gazetę Narodową ukradkiem.... Zresztą było mi miarą cnoty to, co moja nieszczęśliwa pani za występek ogłaszała. To kobieta płocha... i bez zastanowienia.
— Gorzéj, bo zepsuta — rzekł porucznik — ale to na ten raz szczęście prawie, że ty jesteś w jéj domu... W tym domu nikt się nie strzeże, przychodzą tacy jak Ankwicz ludzie, mówią otwarcie. Tu się o wszystkiém najlepiéj dowiedzieć można.
Ale na to potrzeba nie mojéj skromnéj i szczeréj Justysi, spuszczającéj oczy bojaźliwie, zatykającéj uszy, uciekającéj z pokoju — na to trzeba kobiety, coby im głowy zawracała... coby tych rozpustników kusiła — i dobyła z nich wszystko... dobadała tajemnic a w potrzebie umiała pokierować niemi.
Justyna stanęła nagle.
— Bracie — rzekła boleśnie — a! toby było nad siły moje! mnie do tego Bóg nie stworzył. Ja kłamać nie umiem.
— Nawet dla zbawienia ojczyzny? dodał brat.
— Niestety — jęknęła Justyna oczy spuszczając w ziemię — nie jestem ja Judytą... jam biedną, bojaźliwą istotą... któréj łzy orężem całym. Każ mi dać się zabić dla kraju!... a! myślę, że pójdę, nie drgnąwszy, nie zmrużywszy oka... ale się splamić.
— Heroizmem! alećby to heroizm był przecie, zawołał porucznik.... No — dosyć — rzekł po chwili — nie rozumiemy się, nie mówmy o tém.
Szli jakiś czas w milczeniu.... Justynie w oczach łzy się kręciły.
— Chciałeś mi mówić, z czém tu przybyłeś?... szepnęła z cicha.
— Tego się domyślisz łatwo... przybyłem tu wysłany.... Wiele rzeczy dowiedzieć mi się potrzeba, rachowałem na to, że ty jesteś w tym domu, do którego moskiewscy partyzanci uczęszczają... ale przez ciebie ja nie zrobię nic.... Mój Boże, dodał, coby cię to kosztowało obałamucić Ankwicza....
— Cóż on znaczy? spytała Justyna.
— On! ale to główna ich sprężyna, najzdolniejszy między nimi i najprzewrotniejszy. Człowiek, który się oku kobiecemu i żadnéj pokusie nie oprze. Bieliński jest potulnym, Sułkowski także, to narzędzia. Pułaski... inni, ludzie bez zdolności, jeden Ankwicz ma niepoczciwą energią i szydząc z opinii, umie nią kierować... Któż wie? możnaby go nawet zyskać. Kto wie?
Milcząca Justyna podniosła nagle oczy zaczerwienione i płonące.
— Straszna twoja miłość ojczyzny, zawołała, rodzoną siostrę gotów jéj jesteś dać na ofiarę.
— Nie — odparł porucznik gwałtownie, — bo ją znam i wiem, że dla niéj nie ma w tém niebezpieczeństwa.
— Znasz mnie! ty, gdy ja sama nie mogę powiedzieć, bym znała siebie... Ten człowiek, którego mi opisujesz, ja go widziałam, ma urok wielki, ma w sobie węża kusiciela, słodycz i jad... To człowiek straszny.
Rozśmiał się porucznik.
— Właśnie ten urokby stracił, gdybyś się tylko zbliżyła do niego; zgniły jest, zepsuty, odrażający, ale maskę kładnie... która na pierwszy rzut oka łudzi...
Wstrząsnęła się Justyna... Szli chwilę milczący, porucznik jakby opanowany myślą począł mówić znowu.
— Nie mogę ci narzucać roli, do któréj taki wstręt czujesz... to darmo... ale mnie boli, iż się przemódz nie chcesz i zwyciężyć. Cóż strasznego na bal pojechać, — uśmiechnąć się....
— Znaszże ty co obrzydliwszego nad tę stypę? nad te zabawy? — przerwała Justyna gwałtownie — coś coby nas bardziéj upokarzało?...
— A tak! — westchnął porucznik. — Gazeta Lejdejska napisała już o sejmie, że Polacy są jedynym narodem na świecie, którzy tańcząc kraj stracili.
— Śmieje się z nas świat cały! — dodała Justyna....
— A nie byłożby to godném Polki — stać się Judytą i... wnijść między nich, aby im wnieść z sobą zagładę? — zapytał porucznik.
Justyna przerwała mu, rękę kładnąc na jego ramieniu....
— Nie mów tego, rzekła — abyś nie żałował... Powróćmy do domu...
Rozmowa przerywana ciągnęła się jeszcze, aż póki nie wrócili do kamienicy. U drzwi jéj brat pożegnał Justynę.
— Droga moja — odezwał się — zapomnij o tém, cośmy mówili. Uniosłem się niepotrzebnie, teraz mi żal samemu...
I odszedł. Justyna weszła na górę do swego pokoiku i padła na krzesełku, zamyśliła się głęboko, długo, jak na pół senna spędziła godzinę na rozmyślaniu... Wstała potém nagle i poszła do zwierciadła... Zdawała się pierwszy raz z taką uwagą i ciekawością przypatrywać własnéj twarzy... badać ją... Łzy w końcu zakręciły się w czarnych jéj oczach i wróciła na krzesło...
Tak nieprzytomną i zapominającą o tém, że cały dom był na jéj odpowiedzialności, zastał ją jeszcze szambelan, który korzystał z jakiéjś zręczności, aby się zbliżyć do téj, — którą w duszy lakonicznie nazywał „Śliczności“ — z uśmiechem zalotnym nic nie mówiąc przysunął się na palcach ku niéj.
— Co pan każe? co pan każe? spiesznie odezwała się przestraszona nieco Justyna.
Szambelan ręce na piersiach wymownie złożył, oczy podniósł ku niebu i — westchnął.
— Wstydziłbyś się pan — spojrzawszy nań z pogardą ofuknęła Justyna — cóż to za miny?.. Jeśli to żarty, ja ich nie lubię; jeśli zaloty, przyznam się, że nie wiem, coby na to powiedziała pani szambelanowa...
Jak zimną wodą oblała go tém piękna panna, ręce opuścił, wziął się w boki, zakręcił i rzekł krótko...
— Do pani!
Poczém gniewnie dosyć spojrzawszy, powoli wyszedł. Justyna zaraz za nim udała się do szambelanowéj.
Tylko co był wyszedł Ankwicz, siedziała kwaśna. Jak tylko zobaczyła Justynę, poczęła patrząc w inną stronę....
— Proszęż nie dziwaczyć... Życzą sobie, abyś panna była na balu... po co te udawania... co za ceregiele... Tak czy nie? Wiem, że to kaprys...
— Żaden kaprys — ja balów nie lubię — odpowiedziała Justyna, nie nawykłam do nich. Nie życzę sobie być... ale jeżeli pani każesz...
— Ja w tych rzeczach nie rozkazuję... ja waćpanny tyranizować nie chcę... Ja waćpanny wcale ani nakłaniam, ani zapraszam... Pomimo że rzadko panienka wychodzi i ukazywać się raczy, widać jednak oczkami umie łowić jak na wędkę... A tak! tak! proszę głową nie kręcić. Cóż to znaczy, że Ankwicz tak gwałtownie chce pannę Justynę widzieć na balu?..
— Ale... ja...
— Ale, proszę mi tego nie mówić — odezwała się szambelanowa z przekąsem... To nie jest bez kozery. Nie zna jéj, a tak gorąco bierze jéj stronę. Umiałaś się podobać — winszuję... Minister przecie — choć największy w świecie bałamut. Wiem, bo się kochał we mnie, ale znając go, dałam mu odkosza...
Piękna Emilia zwykła była tak się nie przed jednym mężem spowiadać tylko... Justyna zmilczała.
— Téj konkiety pannie nie zazdroszczę... ale wolna wola... Więc cóż z balem?
— Pani mnie sama od niego odstręcza... rzekła Justyna, a ja i tak nie mam ochoty...
— Ja dałam słowo Ankwiczowi, że pannę namówię.
— Ale cóż znowu z tym panem, którego ja prawie nie znam! przerwała Justyna...
— A on pannę zna! wpadła w oczko! szydersko się śmiejąc kończyła szambelanowa — tak! tak!... Nie rozkazuję, ale życzę jechać...
Spojrzała na nią, Justyna zdawała się namyślać.
— Jedzie panna?
— Spełnię wolą pani.
Piękna Emilia zarumieniła się mocno... głową tylko dała znak i odchodzącéj już do drzwi rzuciła jeszcze....
— Niechże panna myśli o toalecie!
Bal być miał nazajutrz.... Justyna ze służącą pracowała noc całą.... Rano nadszedł porucznik i — znajdując suknie i gałganki rozrzucone po pokoju, zdziwił się nieco.... Justyna z jakąś twarzą niezwyczajnego wyrazu, podrażniona, rozgorączkowana, wyszła go powitać i powiedziała mu na wstępie:
— Jadę na bal....
Porucznikowi serce się ścisnęło, poczuł, że miał to sobie do wyrzucenia.... Nie odpowiedział nic.
— Stanowczo? zapytał po krótkiém milczeniu i namyśle.
— Tak jest....
Justyna wzięła robotę jakąś w rękę, twarz miała jakby rozognioną.
— Pan Ankwicz, rzekła dziwnie zmienionym głosem, uczynił mi ten honor czy ten wstyd, iż na panią nalegał koniecznie, aby mnie wzięła z sobą. Podwójnym rozkazom muszę być posłuszną.
Oczyma dała do zrozumienia bratu, że jego rozkaz wchodził téż w rachunek. Porucznik blady był i pomięszany. Gdy się przyszło rozstać, bo Justynę tego dnia powoływano co chwila — brat pocałował ją w rękę i cicho rzekł — Przebacz mi... to było z mojéj strony szaleństwo.
— Nauczyłeś mnie to nazywać heroizmem! smutno odpowiedziała siostra.
Ubranie panny Justyny było bardzo skromne, nie zbyt nawet modne, a jednak w białéj sukience, pąsowych wstęgach i przyczesanych trochę bujnych włosach — z kwiatkiem na głowie — było jéj bardzo pięknie. Nie była to wprawdzie pociągająca, wyzywająca, zalotna dzieweczka, jakie się może najłatwiéj podobają, ale coś uroczego, poważnego, obudzającego żywe zajęcie, miała w rysach i wyrazie twarzy, raczéj smutnéj niż ożywionéj. Musiało to odbijać wśród innych, narzucających się, niespokojnych i nie wiele dbających, czém ku sobie znęcą i pociągną. Gdy panna Justyna weszła, aby towarzyszyć szambelanowéj, ta spojrzała na nią z ciekawością, od stóp do głowy zmierzyła każdy szczegół, zdając się rozbierać; nie powiedziała nic, ale się nachmurzyła.
— W. panna chcesz mnie swoją udaną prostotą ubioru uczynić śmieszną? nie prawdaż? odezwała się, uznaję znakomity gust jéj... ale na bal nonsensem jest chcieć się ubrać skromnie. Lepiéj nie iść.
— Więc mogę zostać? spytała Justyna.
— O! nie! nie!... pojedziesz waćpanna zbierać hołdy!... Od tego nie odstępuję.
Szambelanowa przy białéj sukni na tle cielistém miała koronki, wstęgi, podpicia, brylanty, pióra... wszystko, czém się tylko przystroić mogła. Była niezaprzeczenie piękną, jak Bachantka melancholiczna, któréj się życie uprzykrzyło — całą swą przeszłość nosiła wypisaną na twarzy.... Myliłby się, ktoby to znużenie i wyżycie za odstręczające uważał, dla wielkiéj liczby dawało jéj to drastyczny wdzięk, na chwilę upajający. Szambelan, który towarzyszył żonie w stroju balowym, był jednym z najpiękniejszych mężczyzn, jakich się po świecie spotyka. Wiedział on o tém i starał się swój wdzięk podnieść strojem, który instynktowo sobie dobierać umiał. Nigdy natura nie zdobyła się na paradniejszego figla, jak na świat wydając ten ideał, który z dala zdawał się ożywiony blaskiem poezyi, ogrzany uczuciem, opromieniony rozumem, a był w istocie prześliczną woskową figurą. Póki milczał, kochać się w nim było można.
Poezyą, rozum, uczucie wszystko to miał na twarzy, okazywał na zewnątrz a wnętrze było próżne zupełnie. Niebieskie oczy patrzały roztropnie na pozór, usta uśmiechały się dowcipnie, stawał z wielkim wdziękiem dobierając pozycyi... chodził, kłaniał się doskonale.... ale tylko w téj nieméj roli był znośnym. — Mówił téż w ogóle mało, jak wiemy, a być bardzo może, i dawane mu nauki i nakaz milczenia przyczyniały się do uczynienia go tak wstrzemięźliwym w mowie.
Gdy zajechali na Horodnicę, wielka już liczba gości była zgromadzona w salonach pierwszego piętra. Okna stały otworem na ogród w części już zawczasu iluminowany, mnóstwo wojskowych kręciło się przy drzwiach, przy których oprócz tego stała straż honorowa w mundurach paradnych.
Na wschody prowadzili damy adjutanci i oficerowie.
Choć nizkie trochę, salony rzęsisto oświecone, ozdobione mnóstwem kwiatów, które nasyłano lubiącemu je Sieversowi, wyglądały bardzo wesoło i świeżo... Obok mundurów rosyjskich widać było piękne polskie stroje i wykwintne francuzkie. W pierwszym salonie ku środkowi, w wieńcu postrojonych dam, na pół obnażonych, brylantami połyskujących, stał Sievers... skromnie ubrany z gwiazdą u fraka. Na pierwszy rzut oka poznać w nim było można, że rodem ani Rosyaninem, ani Słowianinem nie był. Rosyanin byłby na tém stanowisku wysoko podnosił głowę, starał się wielkość swą, znaczenie okazać plastycznie, byłby głośno mówił i rozkazywał. Sievers miał minę skromną, zimną, wzrok nieśmiały i ukośny. Przybierał postawę maleńką, aby się tém większym wydawać. Uśmieszek dobrotliwy, fałszywy, sztuczny poruszał mu usta. Widać było, że myśli jego o sto mil były od gości, sali i zabawy. Spoglądał w koło niby od niechcenia, ale wzrok obejmował wszystko i na kogo padł, studził... Nie mówił nic a kazał się domyślać najgorszych następstw.
Barczyści jenerałowie jak Rautenfeld przy nim wydawali się machinami, któremi jego skinienie kierowało. Szepnął słówko i rozbiegali się na wsze strony.
Pomiędzy oficerami odznaczał się książę Cecyanów, piękny mężczyzna, typ wschodni, usta rumiane, duże, pałające oczy... coś jakby dopiéro rozbudzonego i spragnionego życia.... Oczyma połykał kobiety... śmiały mu się usta bez powodu do śmiechu, nie mógł wytrzymać, żeby co chwila coś komuś się nie zwierzył. Zdawał się ledwie módz ustać na miejscu.
Kobiety wchodziły jedne za drugiemi, jedne piękniejsze od drugich, twarze rozpromienione. Śmiejące się do Rosyan, do Niemców, do wszystkich... do ścian nawet... Sievers wprowadzał panie, do każdéj przemówił coś z wyszukaną grzecznością, nudził się, ale spełniał obowiązki gospodarza. Z drugiego pokoju widać było zastęp dostojniejszych gości, przypatrujący się kwitnącemu wieńcowi kobiet.
Tu stał Moszyński, jeden z najpoufalszych, najwierniejszych doradzców Sieversa, twarz brzydka a rozumna... ręce w kieszeniach, zadumana głowa... oczy umyślnie odwrócone od ludzi...
Bieliński blady i pokorny, tchórzliwie patrzący ku Sieversowi, Sułkowski wyglądający na pana i męża stanu, choć nie mógł się nazwać jednym ani drugim, Miączyński, Plater, Kossakowscy. Kilku posłów stało ugrupowanych daléj nieco, którym Jozefowicz i Podhorski przewodzili.
Pomiędzy paniami Ożarowska, hr. Camelli, baronówna Heiking, panna Narbutt, hr. Potocka odznaczały się wdziękami, lecz roiło się twarzami nieznajomemi, pociągającemi pięknością swoją i wyzywającym wyrazem.
Pomiędzy wojskowymi a cywilnymi, niemal osobną stanowiąc grupę, stali dyplomaci, którym tylko nuncyusza Saluzzo brakło do kompletu.
Tu stał odosobniony Buchholz, do którego mało kto chciał się zbliżać prócz Sieversa, niepozorna figura, niczém się nie odznaczająca prócz widomego złego humoru.
Patrzał po ścianach, wąchał kwiaty, oglądał sprzęty... nie wiedział, co robić z sobą. Ludzie przechodzący mijali go jak zapowietrzonego, nie chcąc się skompromitować ukłonem.
Czepiał się z rozpaczy mało widocznego Holendra, rezydenta Kriegenheima, który flegmatycznym był widzem, bo mu to wszystko, co się tu działo, mało było zrozumiałe a ze wszystkiém obojętne.
Szwedzki minister Toll, piękny, słusznego wzrostu blondyn, z postawą wojskową, zaczepiał damy, które na niego uprzejmie spoglądały. Innéj natenczas już misyi politycznéj nie miał.
Anglik Gardiner z powagą właściwą swojemu narodowi patrzał na pozór obojętnie, niby nie widział nic — a postrzegał wszystko. Można było sądzić z jego powierzchowności, że ten cały występ wydawał mu się straszną nędzotą...
Gdy szambelanowa weszła... Sievers nie omieszkał wprowadzić jéj do pań, kiwnął głową pięknemu mężowi jéj i uśmiechem przywitał pannę Justynę, do której, jak gdyby na nią czatował, zbliżył się zaraz Ankwicz. Korzystał z tego, że ją widział już, aby nie potrzebować być prezentowanym na nowo. — Wszyscy razem zginęli w tym tłumie.
Zdawano się oczekiwać na kogoś. Kiedy niekiedy oczy zwracały się ku drzwiom, szeptano, oglądano się. Wtém na wschodach zaszumiało jak fale wodne, w salonie głowy zaczęły się kołysać — coś zwiastowało przybycie ważnéj osoby. Daléj stojący wspinali się na palcach. Z balkonu ktoś przybiegł do Sieversa zwiastując mu coś na ucho, i ambasador wolnym krokiem od niechcenia począł iść ku drzwiom.
Tu już się rozstępowały tłumy... Cisza zapanowała... zatrzymano oddech.
W ramach drzwi ukazała się... postać urocza i dziwna.
Kobieta w muślinowéj sukience, która bardzo mało co osłaniała, cudnie piękna, dumna jak bóstwo, które z niebios raczy zstępować między śmiertelników... Śliczną ale niemiłego wyrazu, klasycznych rysów twarzyczkę.... zdobiło dwoje czarnych oczu ostrych, sztyletujących, niemal groźnych.
We włosach ufryzowanych z wielką sztuką wił się łańcuch diamentowy, kilka razy opasujący głowę. Na wygorsowanéj szyi i piersi alabastrowéj świeciły brylanty ze szmaragdami... Ogromne spięcie utrzymywało suknią po grecku udrapowaną na ramieniu, na rękach także brylantowe naramienniki i bransolety. Pas sadzony brylantami i na bosych małych nóżkach pierścienie i koturny dopełniały stroju. Jak pagody indyjskiéj bóstwo wyglądała w tym strumieniu gwiazd. Było to wspaniałe i śmieszne... więcéj komedyi niż dystynkcyi a zuchwalstwa najwięcéj.
— Markiza Lullie! Markiza! zaczęli w uniesieniu szeptać wszyscy...
Szła od drzwi taka pewna siebie i tryumfu... takim krokiem pani i królowéj, jak gdyby czyniła łaskę, że się pokazać raczyła oczom śmiertelników.
Bez tych brylantów byłaby piękną — ale nic ku niéj nie pociągało... miłąby być nie potrafiła, nawet gdyby chciała.
Wiało chłodem od téj laleczki — która na kobietach czyniła wrażenie impertynencyi. — Wszystkie z oburzeniem odstąpiły od niéj, ani strojem, ani wdziękiem nie mogąc z nią walczyć. Zgasiła wszystkie — teatralném wystąpieniem... Mężczyzni słupieli...
Ks. Cecianów szeptał sąsiadowi na ucho, że dałby życie, gdyby mu się dozwoliła w nogę pocałować. Głowy się zawracały... upajała biednych.
Ankwicz, który stał po za szambelanową panną Justyną, odezwał się do niéj:
— Cóż pani mówi o markizie?
— Wygląda jak z tysiąca nocy... odparła Justyna, ale jak my przy niéj?
— Żadna z pań nie straciła na porównaniu, rzekł Ankwicz — a pani szczególniéj, bo pani również zachwycasz prostotą, jak ona zbytkiem. I to jest różnica między dwiema, że ona zdaje się nie wierzyć w swe wdzięki, tak je strojąc przesadnie, gdy pani zdajesz się im ufać...
— Mylisz się pan, zimno odpowiedziała Justyna — dla mnie wrażenie jest zupełnie obojętném...
— Nie byłabyś pani kobietą.
— Nie należę do tego świata kobiet, które hrabia znasz... jestem mu obcą.
Szambelanowa słysząc szepty, odwróciła się, spojrzała na Ankwicza i pogroziła mu znacząco wachlarzem. Zbliżył się do niéj.
Wtém wojskowa muzyka rozpoczęła poloneza Ogińskiego i Sievers podawszy rękę księżnie Radziwiłłowéj rozpoczął bal. Za nim szedł hetman Kossakowski z jenerałową Muchanów, jenerał Dunin z panią Ożarowską, Bieliński z jakąś damą rosyjską orderową i... cały szereg pań i panów. Emilia dostała się jakiemuś sapiącemu dygnitarzowi w polskim stroju, którego dłoń spotniała dała się jéj czuć przez rękawiczkę. Justynę prowadził Ankwicz... Świecącą Lullie wziął Toll, minister szwedzki, który do niéj nisko schylać się musiał, — a ona ledwie raczyła oczy podnieść ku niemu...
Taki był balu początek... Noc zapaliła gwiazdy na niebie a iluminacyą w ogrodzie... I było wesoło, aż wielu się płakać chciało...
A z za parkanów tłum ludu patrzał osłupiały... i nie rozumiał... nic...
Gdzie niegdzie z piersi wyrwało się westchnienie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.