<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sceny sejmowe. Grodno 1793
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Data wyd. 1875
Druk Drukiem J. I. Kraszewskiego
(Dr. W. Łebiński)
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pomimo najusilniejszych starań Sieversa szło opornie bardzo, czas upływał. Z największą w świecie zabiegliwością udało się ledwie delegacyą do traktatu z Rosyą wyznaczyć. Na sejmie jednak codzień wymowne, gorzkie, niekiedy straszne protestacye i groźby słychać było. Na twarzach wszystkich popleczników Sieversa znać było wstyd, upokorzenie, złamanie. Pluto im w oczy codziennie. Nie pomagało to, że udawali robotnych. Bawiono się a raczéj szalenie bawić się chciano — ale pod tym pożyczanym szałem czuć było niepokój i zgryzotę.
Na zamku, gdzie król rezydował, nie lepiéj było jak na Horodnicy, gdzie królował Sievers. Niekiedy ambasador przestawał bywać u króla i nie widywał go po dni kilka, to znowu zjawiał się by mu grozić, by go prosić, by przez panią Krakowską, siostrę króla nastawać na ustępstwa dobrowolne. Król, jak nigdy poważnym był i milczącym. Mówił to publicznie, powtarzał prywatnie:
— Cesarzowa listem własnoręcznym żądała, abym przystąpił do konfederacyi targowickiéj, pisałem się na nią z warunkiem całości Rzeczypospolitéj — od téj nie ustąpię.
Kręcący się około króla Littlepage, Anglik, dowcipniś, podejrzana wielce figura, faworyt i poufały zamkowy, zapewniał po cichu Sieversa, że król, choć się zarzeka, traktat podpisze.
— Wezmę go jego długami i głodem! — mówił Sievers. Ale chwilami był niespokojny.
Nie wiedzieć zkąd pokazały się na zamku pieniądze. — De Caché, rezydent austryacki uczęszczał do króla... podejrzywano Austryą. Szlachta się głośno odzywała, że dla króla złoży pieniądze byle podziału nie podpisywał.
Sievers chodził chmurny, zostawały mu działa i żołnierze i przemoc — ultima ratio, ale się ich użyć wzdragał i wstydził. Wolałby był iść podziemnemi drogami niż jawnym gwałtem.
Sejm obiecywał się przeciągnąć do nieskończoności, dnie upływały na próżnych naradach... Niektóre z posiedzeń, czasem najmniéj skutecznych, trwały do późnéj nocy. Czekając ich końca, Sievers czasem na zamku przesiadywał u pani Krakowskiéj, tuż prawie przy sali sejmowéj. Co chwila przynoszono mu raporta... i za każdym z nich twarz się jego bardziéj chmurzyła.
Winił najbardziéj króla, któremu dochody odjął i Tyszkiewicza, na którego dobra sekwestr nałożył. — Wszyscy zresztą byli tu podejrzanemi. Czasem na Horodnicy, do któréj z zamku był kawał drogi ogromny, siedział wyczekując wieści o posiedzeniu, a gdy mu ją przynoszono łajał i niecierpliwił się.
Jednego wieczora król wyszedł z sesyi blady i drzący, zimny pot ocierał z czoła chwiejąc się na nogach, przeszedł do siostry, u któréj znalazł Mniszchową. Dwie kobiety siedziały same, milczące. Pani Krakowska kładła pasyans, Mniszchowa dryzlowała, obie miały twarze smutne.
Gwar i wybuchy głosów dochodziły niekiedy do mieszkania pani Krakowskiéj.
Bieganie po korytarzach i wschodach, urywane wykrzyki... dawały kobietom domyślać się, co się tam w sali dziać musiało. Gdy król wszedł blady, a papiery mu w progu z rąk wypadły, rzuciła się Mniszchowa, podała mu rękę i zaprowadziła go do krzesła. Słabym głosem prosił o filiżankę bulionu.
Nie śmiano go o nic pytać, król nie miał ochoty odpowiadać. Siedział pogrążony w myślach i milczący, zestarzał od rana... Pani Krakowska wiedziała najlepiéj, że w takim razie najskuteczniejszém było lekarstwem umysł królewski, łatwo się dający przerzucić z jednéj strony w drugą, choćby najodleglejszą — zająć rzeczą zupełnie obcą.
Myślała właśnie pani Krakowska, czém króla oderwać od smutnych przypomnień sejmowych, gdy zapytał słabym głosem:
— Był Sievers?..
— Przed paru godzinami...
— Pewnie w złym humorze?
— Nie w najlepszym...
— Ciężki jest nad wyraz dla mnie — dodał król — przeżyłem ich już wielu, Repnina.., Salderna, Stackelberga, Bułhakowa... żaden mi nie był tak trudnym i nieznośnym.
Westchnął.
— W tamtych się coś ludzkiego odezwało... ten jest jak machina... Repnin był brutal ale miał serce chwilami... Na Stackelberga ktoś mógł wpłynąć.
Wtém weszła pani Mniszchowa, która sama z rąk kamerdynera wzięła filiżankę i podała ją wujowi.
— Państwo mówią o Sieversie.... szepnęła — lecz — lecz zdaje mi się, że i na niego trochę podziałać można...
— Jakim sposobem? spytał król, chciałem dla córek kosztowne posłać prezenta... Wybrałem najpiękniejsze z kamieni, które mi wrócono, bo ich ofiary dla Rzeczypospolitéj nie dopuszczono... Wiecie, co mi Friese powiedział? Że się rozgniewał formalnie i zrobił tę uwagę, żem prezentów nie powinien czynić, kiedy moich długów nie mam czém płacić.
— Grubianin, odparła Mniszchowa.... ale.... il a une corde sensible.
Król głowę podniósł i oddając filiżankę zapytał: — Na miłość Bożą, odsłońcie mi tę tajemnicę.... Kto? co?
Mniszchowa się uśmiechnęła figlarnie.
— Lubi bardzo muzykę i śpiew, kiedy z pięknych ust wychodzi...
Król osłupiał na chwilę.
— Ale nie! Dla kobiet jest zupełnie obojętnym.
Mniszchowa się uśmiechała.
— Czy N. Pan jesteś tego pewnym?
— No, to mów, proszę, jeśli sądzisz, że się mylę...
— Rozpływa się nad anielskim głosem szambelanowéj Camelli...
Królowi twarz na chwilę się rozjaśniła...
— Wiem, że ją chwalił — ale dla tego... pozostanie dla niéj tak twardym i nieugiętym jak był....
— Któż to wie? kobiety wiele mogą!
— Gdy chcą i umieją — dodał król cicho.. Na nieszczęście Camelli się oddalił od dworu, a szambelanowa gniewa się na mnie, żem jéj nie dał tyle, ile chciała na podróż dla połączenia się z nim.... Nie mam u niéj łaski...
— Któżby się był domyślał, że nam trzeba będzie łaski hr. Camelli!!
— I kawalera hr. Martini! jéj brata, dodała z pół uśmiechem Mniszchowa...
Zamyślił się król głęboko...
— Tak — rzekł jakby wpół do siebie — tak... mógłbym ją pozyskać, ale chce... chce, zdaje mi się, tysiąc dukatów! Dawniéj była — to dla mnie sumka nic nie znacząca, a dziś!
Ruszył ramionami.
— Któż ma dziś tysiąc dukatów! dodał śmiejąc się...
Obie panie ramionami ruszyły milczące...
— A te tysiąc dukatów, dołożył król, bardzoby stracone być mogły — bo Camelli jest chytrą jak Włoszka, a ja, choć mi moja najukochańsza siostrzenica ręczy, nie mogę uwierzyć, ażeby Sievers dał się obałamucić. Stary jest.... To nie — mówił król smutnie — my starzy jesteśmy najłatwiejsi do zbałamucenia... ale zimny... jak lód.
Nigdy nie miał serca — zmysły stępiały, czémże go wziąć?
— A jednak dla hrabiny Camelli rzuca Sievers wszystko, słucha ją godzinami, dla niéj towarzystwo całe „negliżuje“, z nią mówi, jéj w oczy patrzy, a my kobiety znamy się trochę... na tém.
Król zdał się być nareszcie przekonanym.
Spojrzał na zegarek, dochodziła północ. Wstał nagle... i — Chère soeur, pani Krakowskiéj dobréj nocy życzył. Mniszchowa towarzyszyła mu do drzwi, a tu czekało dwóch paziów i dwóch lokajów, którzy go do jego pokojów przeprowadzili.
Po warszawskim zamku jakże biednie wyglądały te pokoje, wprawdzie odświeżone niedawno, ale nagie, zaledwie najkonieczniejszym opatrzone sprzętem i ziejące pustką a smutkiem. Milcząc, przeszedł parę tych salek, w których rzędami stały krzesła, jakby do miejsc poprzybijane.
Na progu sypialni czekał go stary Ryx, starosta piaseczyński, niespokojnemi mierząc oczyma. Był to najwierniejszy sługa, dla którego pan żadnych nie miał tajemnic, człowiek, co się ciałem i duszą poświęcił dla ukochanego męczennika. Słaby król był w prywatném życiu najmilszym z ludzi, a Ryx życieby był dał za niego. Usiłowano go nieraz przekupić, nie rozumiał on się na polityce, nie wdawał się w nią, ale tam — gdzie szło o króla, miał instynkt macierzyński. Żył w nim. Teraz niedawno straciwszy żonę, jeszcze bólem domowym czulszym się stał dla pana — którego tortury pojmował. Człowiek był nie młody — postaci zamyślonéj i poważnéj, twarz miał zmarszczkami okrytą. Zaledwie się król ukazał, ujął go pod rękę i poprowadził do przygotowanego fotelu przed stołem, na którym paliły się dwie świece. Zręcznie bardzo zdjął suknią z króla i narzucił nań lekki szlafrok. Stanisław August padł w krzesło i podparł się na ręku. Nie zobaczył nieco opodal stojącej figury, która w kątku papiery w ręku trzymając, oczekiwać się zdawała. Ryx szepnął.
— Pan Friese. Król się odwrócił.
Z tą łatwością, jaką życie na tronie mu nadało, posępną twarz król zaraz zmienił w łagodną i uśmiechniętą, bo wiedział, że Friese pójdzie z raportem do ambasadora nawet o wyrazie jego twarzy.
Friese był to stróż, szpieg, zdrajca urzędowy, dodany mu przez ambasadę. Przez jego ręce szła korespondencya zwykła, z któréj wyciągi wprzódy dostawał Sievers niż sam król oryginały. Był to Niemiec w całém znaczeniu wyrazu, podszyty konsylierzem petersburgskim, bo miał już i ten tytuł i pensyą i obietnicę indygenatu w Rosyi. Udawał wielką czułość dla króla, król mu niemniéj dobrze odegraném zaufaniem płacił.
— Mój drogi Frysiu! cóż masz znowu? nie daszże mi spocząć?
— Kresy przywiozły listy.
— Czytałeś je?
— Tak jest, najj. panie.
— Nie ma, spodziewam się, nic pocieszającego.
— A zkądżeby to przyjść mogło! odparł Friese.
— Widziałeś dziś ambasadora?
Friese się nieco zająknął.
— A tak, przysyłał po mnie. Bardzo — bardzo kwaśny.
— Kiedyż jest inaczéj! westchnął król.
— Ma on także nie łatwą z sejmem sprawę, — dodał Friese zuchwale. Czysta komedya! daremnie sobie piersi zrywają. Do czego się to zdało!
Ruszył ramionami.
— Kochany konsyliarzu — rzekł król, jakby rozmowę odwracał — po północy już... proszę cię, daj mi spocząć.
Friese spojrzał na stojącego Ryxa, do ucha się pochylił i szepnął.
— N. panie — trzeba ten opór zahamować! Robię co mogę, ale Sievers jest rozdrażniony. Lękam się... ostateczności.
— Ale cóż ja mogę? szepnął król.
— Sievers utrzymuje, że wiele.
— Dobranoc... wyciągając rękę odezwał się Stanisław — dobranoc...
Friese widocznie nie zadowolniony z odprawy, schylił się ceremonialnie do ręki króla, ukłonił i wyszedł. Ryx za nim oczyma powiódł i ramionami ruszył nieznacznie.
Żywo odwrócił król głowę ku drzwiom i kiwnął na Ryxa.
— Podaj mi szkatułkę z klejnotami! zawołał — proszę cię.
— Jakto — teraz?
— Zaraz — proszę cię — odparł król, tę, którą odesłano z Warszawy — wiesz...
Starosta piaseczyński wyszedł szybko do drugiego pokoju i wrócił niosąc dębową skrzyneczkę na dwa zamki zamkniętą, którą przed królem na stole postawił.
Dobył pęk kluczyków, odemknął i stanął z boku. Oczy Stanisława Augusta padły na wnętrze szkatułki. Były to klejnoty na sejmie czteroletnim na wojsko ofiarowane, które Targowica zabrała a Sievers mu je powrócił. Z nich już raz król chciał ofiarę złożyć córkom ambasadora, którą odrzucono ze wzgardą. Wnętrze przedstawiało widok niepozorny, pozawijane w kawałki papieru, leżały zmięszane w niéj, kamienie kosztowne nieoprawne, naszyjniki staroświeckie, pierścienie, kolczyki... Z jakim smutkiem popatrzał król na te szczątki przypominające mu lepsze czasy. Ryx téż spojrzał chmurny założywszy ręce na piersi. Ubogiemu panu zostało tylko to jeszcze.
Gorączkowo król szukać zaczął i przerzucać, kilka kamieni wypadło na ziemię, które Ryx podnosić musiał...
Król dobył pierścień z wielkim smaragdem pięknego blasku, włożył go na palec i przypatrzył mu się przy świecach, może mu co przypominał. Rzucił go po chwili i szukał daléj. Znalazł naszyjnik ametystowy i odsuwając szkatułkę, położył go na stole... Zamknął wieko, zwrócił się do Ryxa.
— Mój Ryx, rzekł — ja znowu do twojéj muszę się uciec pomocy.
— A. N. panie, — odparł, załamując ręce starosta. WKMość wiesz...
— Powiem ci... Któżby się był spodziewał (zniżył głos), mówią mi, wiem z najlepszego źródła, że Sievers się zajął szambelanową Camelli. Ująć ją potrzeba, ażeby go dla mnie pozyskała. Czego ten człowiek chce odemnie. Całą winę zrzuca na mnie. Ja — ty wiesz — co ja mogę.
I załamał ręce.
— Zobacz panią Camelli, mów z nią, tyle potrafisz... oddaj jéj ten mały podarek...
Ryx głową potrząsł.
— Najchętniéj, ale to na nic się nie przyda... trzeba, abyś ją sam N. pan widział. Będzie się obawiać pośrednika, gotowa odmówić, rozgłosić.
— Ale gdzież ja ją widzieć mogę?
— Będzie prosiła o audyencyą... to moja rzecz, ja to zrobię.
— Ale czas! oni to mnie na tortury biorą... Zmówili się wszyscy, aby mi życia... Wszyscy — Sievers... patryoci... Targowica, Kossakowscy... Moskale i moi ziomkowie — jam winien wszystkiemu... na mnie biją... Niech choć Sievers złagodnieje...
— Jeżeli Camelli ma wpływ na niego — o czém ja wątpię — rzekł Ryx. — Cóż szkodzi spróbować. Nie jeden, dwa naszyjniki daćby jéj można... byle się to na co przydało.
— Spróbujemy...
Poszeptali coś jeszcze... Król się zadumał... Zegar wybił pierwszą... Ryx szybko firankę zapuścił...
Nie wiem, jak się to stało — ale nazajutrz hr. Camelli prosiła o audyencyą u króla... Zaproszono ją do gabinetu. Była to piękna, bogatych form, biała, silna, pewna siebie Włoszka, któréj natura dała głos słowiczy... i ujmujący wyraz twarzy...
Wprawdzie rysy te mówiły mało... ale te były tak wdzięcznie świeże, tak rozkosznie zaróżowione życiem obfitém... tak z niéj tryskała młodość, w oczach śmiała się taka ochota użycia świata... iż czyniła wrażenie. Łatwo było pojąć, że gdy sympatyczny głos się jéj odezwał, w martwych nawet starca piersiach drgały dawno nie brzmiące już struny.
Król przyjął ją z pełnym uprzejmości uśmiechem...
— Jakżem szczęśliwy, że mnie szambelanowa chciała odwiedzić...
— N. panie, porywczo przerwała Camelli, jestem nie gościem ale biedną proszącą...
— Pani! ja nie wiem — odezwał się król, mnie się zdaje, że role się zmienią.
Spojrzał w jéj czarne oczy... Śmiały się szydersko trochę...
— Droga hrabino — rzekł król po cichu — naprzód z góry zapewniam, że otrzymasz, o cobyś kolwiek prosiła... to rzecz skończona... Ale pani wiesz, jakim ja to jestem królem i ile mogę...
Włoszka zamilkła.
— Nawzajem uczyń coś pani dla mnie... Nachylił się do jéj ucha... — Sievers się lubuje w jéj śpiewie, szaleje za nim i za panią.
Śmiejąc się hrabina, głową potrząsnęła.
— Ale tak jest, tak jest — dodał król — proszę nic nie przeczyć... Szanuję tego czcigodnego starca... ale, moja hrabino, staraj się wpłynąć na niego... on mnie wini za wszystkich i wszystko... Niech nie będzie tak surowym, tak nieubłaganym dla mnie...
To mówiąc król szybko poszedł do stolika, wziął z niego stojące już na nim pudełko i wcisnął je w ręce hrabiny, która się mocno zarumieniła. Strój jéj błyskotek pełen dowodził, że jak Włoszka lubiła cacka... cała była niemi obwieszona, na wszystkich palcach błyszczały pierścionki... Nie mógł król trafniéj dobrać podarku.
Wzdrygnęła się nieco...
— Ale proszę, proszę, na pamiątką to przyjąć odemnie. Mam do tego prawo... Nie zapomnij pani! I ścisnął jéj pulchne, białe ręce.
— A! N. panie... moja prośba....
— Daję pani słowo... spełnię ją... cokolwiekbądź...
Wtém koniuszy Kicki zastukał do pokoju, oznajmując jenerała Rautenfelda od Sieversa... Oczyma dał król znak hrabinie, aby jego dar ukryła, co téż nadzwyczaj zgrabnie dokonanym zostało...
Włoszka była tak zręczną, że gdy jenerał już wchodził, powtórzyła jeszcze polecając pamięci króla prośbę swoję...
Stanisław August przyrzekał, chociaż nie wiedział wcale, o co chodziło...
Wchodzący jenerał z wyszukaną grzecznością witał już króla, który spiesznie szedł ku niemu, starając się nie pozostać dłużnym...
Kicki ustąpić musiał, pozostali sam na sam. Hrabina Camelli wymykała się z zamku niepostrzeżona, gdy w korytarzu jakby przypadkiem spotkała ją marszałkowa Mniszchowa.
Dumna siostrzenica królewska nigdy wprzódy nie była w stósunkach zbyt poufałych z panią hr. Camelli, siostrą hrabiego Martini, obadwa te hrabstwa uważając za bardzo podejrzane a panią mając za zręczną awanturniczkę, ale dziś powitała ją niezmiernie czule.
Chère comtesse! zawołała. Pani Krakowska ma żal do was...
— Do mnie?...
Mais, si — wieki, jak nie byłaś u niéj.
— A! prawda! winnam, ale w Grodnie nikt nie jest panem swojego czasu. Pani to wie najlepiéj.
— Prawda! ale raz będąc w zamku, wstąp-że na chwilkę...
Drzwi były tuż... odmowa niepodobną. Hrabina Camelli zawahała się i zwróciła w lewo.
O ile król był zalotnym i uprzejmym ze wszystkimi, o tyle prymas i pani Krakowska dumą i oziębłością zrażali. Szczególniéj ostatnia nosiła swą dostojność a raczéj dostojności swe z przesadzoną uroczystością. Urodzona z Czartoryskiéj, siostra króla — żona hetmana, pani Krakowska miała się za najdostojniejszą z niewiast w Polsce. Prymas po królu stał najwyżéj, — ona w niedostatku królowéj miała się za coś przynajmniéj jéj równego. W ruchach, w mowie, w obejściu dawała to czuć, że każdy się powinien był czuć szczęśliwym, któremu raczyła rzucić słowo z wysokości tych obłoków, w których wiecznie królować się zdawała.
Miłość i poszanowanie brata utrzymywały ją na tych wyżynach. Wpływ miała nań chwilowy, a wyobrażała sobie go największym. Bywały chwile, w których do siebie wzywała sekretarzy i pozwalała sobie czytać depesze wprzód jeszcze, nim je królowi oddano. Kobiety unikały jéj. Ale dziś, dziś, gdy i króla gwiazda za chmurą była — z wielkiéj dumy pani Krakowskiéj został tylko nie przebity smutek i milczące jakieś zwątpienie. Gdy do salonu weszły panie, nie było pani Krakowskiéj, Mniszchowa pobiegła po nią, i nim się w zwierciedle czas miała przejrzeć hr. Camelli, poważna pani weszła z przymiloną twarzą.
Przywitanie było uprzejme, skarżyła się siostra króla, że ją piękna pani zaniedbywała, że nawet jéj tak uwielbianego powszechnie głosu słyszeć nie ma zręczności.
Wymawiała się Camelli, jak umiała i mogła.
— Bo to ty jedna — kochana hrabino — mówiła matrona wygodnie rozkładając się na kanapie — ty jedna w tém nieszczęsném Grodnie ludziom przynosisz zapomnienie i pociechę. Ty jedna. Łagodź-że serca, jednaj ludzi, moja droga, gdy cię Bóg taką obdarzył siłą....
W rozmowę wmięszała się Mniszchowa.... Znać było, że Camelli męczy się i siedzi jak na torturach. Biednéj Włoszce krew biła do głowy, myśląc, że już wie całe miasto o tém, iż Sievers tak łaskawém na nią patrzy okiem. Wbijało ją to trochę w dumę a razem zawstydzało.
Pani Krakowska nie wahała się téż zaraz rzucić słowa za królem i prosić szambelanowéj, aby swym wpływem wymogła więcéj dlań wyrozumiałości na Sieversie.
Napróżno wymawiała się piękna Camelli.
— Ale, kochana hrabino — dodała gospodyni — powinnaś tém być dumną — wiele możesz uczynić dobrego. My ci zazdrościmy wszystkie....
Po kwadransie rozmowy Włoszka wyszła z twarzą pałającą a w sercu może cale inne wyniosła z zamku uczucie jak to, którém natchnąć ją chciano.
Wychodząc nie patrzała na nikogo, unikała wejrzeń... gniewając się na siebie i na wszystkich....






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.