<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sekret pana Czuryły
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1877
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wesele odbyło się w zapusty. Choć już stare zwyczaje się naówczas zapominały, choć tych setnych oracyj u każdego progu, przy oddawaniu darów i przy wszelkich obrzędach nie było — bo i mówców sławnych, coby ex tempore palnąć umieli mówkę — nie stało — jednak dużo staroświeckiego zachowano na weselu Podkomorzanki, szczególniej dla staruszka, który pomnąc jak to dawniej bywało, nie rad był ażeby co z narodowego rytuału wypuszczono.
Pan Szczepan i pani Szczepanowa, chętnieby go byli zredukowali do nowej mody. Podkomorzy nie dopuszczał.
— Inne narody — mówił — choć im się jaki obyczaj już i śmiesznym i przestarzałym widzi, święcie przy nim stoją, jako przy pamiątce po dziadach. Temi to sznurkami niewidzialnemi łączy się przeszłość z obecnemi czasami — zatem po staremu! po staremu! Kto chce, niech się śmieje kp.. kp.. wszystko wolno, nas to obchodzić nie powinno. Lud, mospanie, dziesięć wieków jak się ochrzcił, a co ze starego bałwochwalstwa mógł gdzie w węzełek zawinąć, zapazuchę schować, zakonserwował do dziś dnia.... Tak i my róbmy, byśmy dziećmi bez ojców nie byli. Wiecie jak się takie dzieci nazywają....
Na takie argumenta, trudna była odpowiedź, musiano więc wesele z całym dawnym ceremoniałem obchodzić, z marcepanami, pochodniami i oddawaniem panny na ostatku.
Jeżeli kto w czasie tego wrzawliwego, wesołego a tłumnego wesela ucierpiał, to sam stary Podkomorzy, i poczciwy Czuryło. — Ten, dziesięć razy jeden, marszałkiem bodaj, posłańcem, magistrem ceremonii, wszystko wszystkiem być musiał; ale mu to na zdrowie szło. Gorzej Podkomorzemu, któremu wiek i choroba, na zbytnie wysiłki nie dozwalały. Tymczasem spocząć nie chciał, wdawał się we wszystko, niepokoiła go najmniejsza rzecz, kręcił się częściej niż zwykle; na porę nie bardzo zważając, kazał się prowadzić do pokojów i okrutnie się zamęczył. A i wina też się pono więcej wypiło niż popuchłym nogom było potrzeba. Dosyć, że gdy wszystko się szczęśliwie skończyło, skrzypki ucichły, państwo młodzi odjechali, dwór opustoszał i cisza głucha nastąpiła po wrzawie, a obliczanie strat i wydatków trochę zakwasiło twarze, Czuryło musiał przy chorym Podkomorzym na straży siedzieć i pielęgnować go parę tygodni.
Nie było nic strasznego — cierpiał stary, lecz doktór ze Słonima przyjeżdżający, niejaki Crusius (który dawniej słyszę był prostym Krausem) — nie znajdował ataku tego groźnym. W istocie przeszło to powoli. Podkomorzy się do krzesła dźwignął znowu, Czuryło na sepet, i dawny porządek powrócił.
W chorobie miał tę pociechę stary, iż mógł się przypomnieniami wesela, jakiego dawno powiat nie widział, o którem ludzie długo potem opowiadać mieli — zabawiać z Czuryłą. Co wina wypito! a jak dowcipne wznoszono toasty! Ile-to się starych odnowiło, a nowych porobiło znajomości, i co się afektów z serc szlacheckich wylało!
W kilka dni po weselu (to jeszcze szczęście, że nie wcześniej) nadeszła wiadomość niespodziana do sąsiedniej rezydencyi księcia — ciotecznego brata, iż nagle zmarł on w podróży, w mieście włoskiem Pizie. Ciało jego do grobów familijnych aż tu sprowadzić miano.
Z powodu blizkiego pokrewieństwa, kto wie coby było z weselem się stało, możeby je odłożyć musiano; lecz posłaniec, który wiózł żałobną tę wiadomość, przybył już po wszystkiem. Razem ze smutną tą wieścią, nadeszła i druga, że córka księcia, znudzona trzecim mężem i życiem w stolicy, bodaj tu na partykularz miała przybyć, do jedynych dóbr, jakie jej pozostały. Rządzca odebrał rozkaz, aby stary dom urządzono jaknajwytworniej, ogród oczyszczono, i przygotowano się na przyjęcie pani. W sąsiedztwie wiele o tem mówiono; cieszyli się jedni, trwożyli drudzy, ciekawi byli inni, bo o Wojewodzinie fama wiele rzeczy dziwnych rozpowiadała.
Markotnym był z tego powodu Podkomorzy szczególniej — bo z reputacyi nie lubił tej kobiety, obawiał się jej, a czuł, że stosunki z nią były nieuniknione. List, który napisała do starego i do pana Szczepana, prosząc ich, aby dobra jej wzięli tymczasowo w opiekę — zwiastował, że z nią kłopot będą mieli. A choć sławna owa niegdy piękność, wcale młodą nie była, p. Szczepan też dobrze łysiał, niemniej pani Szczepanowa, nieprzyznając się do tego, w strachu była, nawet o męża — i na tę intencyę, zwykłą koronkę do Przemienienia zaczęła odmawiać, nie już dwa, ale trzy razy na dzień.
Zaledwie wiadomość przyszła o śmierci księcia, Kołłupajło wpadł też przestraszony do Kurzeliszek, wołając o ratunek. Miał zastawę w ręku, ale się lękał, żeby mu jej nie wydarto, i nie skazano go na dochodzenie swych pretensyj do massy i t. d. Wpadł z dziegciem i cebulą, które go nigdy nie opuszczały, do Podkomorzego — i — jak on później sam powiedział: „izbę mu zafetorzył okrutnie.“ Oprócz tego krzyczał, wołał, hałasował, bijąc się w piersi, i tak starego zmęczył, że po odjeździe jego ledwie dyszał.
Pieniądze, nieboraczysko, nazywał: — krwawicą, i tak o tej krwawicy prawiąc płakał, jakby mu ją już wydarto.
Ledwie nie ledwie potrafił go uspokoić stary, iż mu się krzywda żadna nie stanie.
Zajeżdżało też o poradę, o protekcyę mnóstwo wierzycieli książęcych do Podkomorstwa, wiedząc o stosunkach i pokrewieństwie. Dopóki książe żył, ludzie jakoś cierpliwymi byli; teraz wszystkich ogarnęła trwoga, a gdy się policzyli, w istocie mogli się obawiać, iż majątku na opłacenie ich nie starczy. Znać, że ten najazd na Kurzeliszki, bo się teraz drzwi nie zamykały przed wierzycielami książęcemi, i Czuryłę musiał zmęczyć, gdyż wszyscy zauważyli, iż chodził jak przybity, zadumany — nieprzytomny, i był wyraźnie nie swój.
— Co-bo tobie jest? — pytał Podkomorzy.
— Czegoś nie zdrów się czuję — odpowiadał rezydent zwykle.
A że stary miał szczególną predylekcyę do rumianku, pijał go po kilka razy na dzień i wszystkich nim, na wszelkie choroby kurował. Kończyło się zwykle na przymusowem napojeniu Czuryły, któremu jednak to panaceum nie pomagało — i chodził jak struty.
Zdawało się nawet, że ta niedyspozycya i zły humor z każdym dniem rosły, a Strukczaszyc już sam przebąkiwać zaczął o tem, iż podobno mu wypadnie na dłuższy czas w drogę się wybrać, przejechać i powietrze zmienić.
Jakkolwiek ta teorya ruchu i świeżego powietrza, była tradycyonalną u nas, i walczyć z nią nie śmiał nikt, Podkomorzy jednak podawał w wątpliwość, czy ona w tym razie posłużyćby mogła.
— Powleczesz się znowu niewiedzieć gdzie — mówił — wygody nie będziesz miał, zakwasisz się gorzej jeszcze, nie dojesz poczciwie, nie dośpisz, niewygody zażyjesz, a pamiętaj że i ty już niemłody jesteś. Co innego tym, którzy piątego krzyżyka nie doszli, ale już po nim, ostrożnym być należy.
Czuryło trwał uparcie przy swojem.
Podkomorzego sama perspektywa dłuższego pozostania bez Strukczaszyca, przerażała. Nasadzał więc na niego z kolei kogo tylko mógł, aby mu tę chandrę wyperswadowali: pana Szczepana, żonę jego i ks. Woroszyłę.
Ksiądz przyrzekł uczynić refleksyę — ale za skutek nie ręczył.
— Mój dobrodzieju — rzekł do starego — trzeba bo znów wejść i w naturę ludzką. Człowiek czasem potrzebuje ruchu. Czuryło siedzi — może mu się i znudzi, dobrze, żeby się przewietrzył, wróci świeższym.
Tego ani chciał słuchać nawet Podkomorzy:
— Ojczulku, kiedy proszę — rzekł — uczyń-że dla mnie, wybij mu z głowy peregrynacyę; niech sobie codzień się przejeżdża godzinę, dwie: kto mu broni? Weźmie konia jakiego zechce, bodaj mojego stępaka.
Podkomorzy, w którego pokoju widzieliśmy siodło i strzelby, choć z trudnością chodził, trzymał wszakże stępaka, na którym jeszcze kiedyś jeździć się spodziewał. Dziesięć lat on stał i pasał się w stajni darmo, a nikomu go ruszyć nie było wolno. Niekiedy przyprowadzać go kazał stary do okna, albo do ganku, karmił chlebem i łupinami kawonowemi i trwał w tej nadziei, że gdy mu nogi odejdą, jeszcze się około synowskiego gospodarstwa przejedzie.
Tego-to stępaka najdroższego, którego nikomu dosiąść nie było wolno, aby go nie znarowiono, gotów był już Podkomorzy pożyczyć Czuryle, byle się z Kurzeliszek nie ruszał. Była to daleko większa ofiara, niżeli się zdawać mogło.
Ksiądz Woroszyło przyrzekł przemówić do serca Czuryły. Drugiego dnia też wezwał go do siebie na plebanię, gdzie mogli swobodniej pogawędzić.
— Gdzie to się asindziej wybierasz — począł, że Podkomorzy się już zawczasu tak nastraszył? — Dokąd? po co? Chciałeś jechać, jeździłeś razy tyle, po co było zawczasu straszyć.
— Ale — bo — odparł Czuryło — kto wie czy nie przyjdzie ztąd całkiem się wynosić!
— A toż co? to co? — krzyknął ksiądz podnosząc się z siedzenia. Cóż to znowu?
— Hm — okoliczności — bąknął Strukczaszyc zamyślony.
Zafrasował się poczciwy księżyna.
— Dla starego Podkomorzego to prawdziwa-by była klęska. Starego dobijesz. Nawykł do ciebie. Nie rób tego, z poczciwemi sercami nie godzi się żartować. Tyle czasów przebyliście razem.
— I ja ich kocham jak moich rodzonych — rzekł Czuryło — bo w życiu oni mi jedni byli rodziną prawdziwą — lecz — mój ojcze — są okoliczności.
Przechadzali się obaj długo milcząc po izbie, gdy Czuryło, jakby się namyśliwszy — począł:
— Przyznam się księdzu proboszczowi dobrodziejowi, oprócz innych okoliczności, mnie staremu i to straszno, co się z Kurzeliszkami stanie, gdy do rezydencyi książęcej ten tabor z Warszawy najedzie.
— Myślicie o Wojewodzinie? — spytał ks. Woroszyło.
— A tak — mówił rezydent.
— To właśnie pora i zręczność — przerwał proboszcz, by Podkomorstwu usłużyć, bo sobie rady nie dadzą.
— A i ja im pomódz nie potrafię — począł prędko Czuryło. — Ludzi najedzie z wielkiego świata, z któremi ja i gadać nie potrafię, a zamęt będzie, a rwetes. Wojewodzina tu w całej okolicy nikogo znajomego niema, to niby familia, ona tu jak zasiędzie.
— Hm? toć się jej waszmość zląkł? — zapytał ks. Woroszyło — a to dopiero!
— Choćby i tak, nie wypieram się — mówił Czuryło — dla mnie to już zaciężko.
— Nie — nie mogę — nie mogę! — rzekł nagle: — Muszę jechać.
Coś w tem było tak zagadkowego, że ksiądz mu się bacznie zaczął przypatrywać.
— Mów-no prawdę — dodał — mnie ty znasz? Masz jakie powody do unikania tego dworu i ludzi?
Czuryło jakiś czas zmilczał.
— A — mam — rzekł wreszcie — no — mam — nie będę taił.
— I Podkomorzemu ich nie możesz wyjawić.
— Nie mogę — uchowaj Boże! — nie mogę.
Poczęli znowu chodzić milczący.
— Słuchaj-no — rzekł po namyśle ks. Woroszyło: Jak ci też starego nie żal, żebyś ty się dla jego miłości trochę nie poświęcił. Mnie się zdaje, że może być i wilk syty i koza cała. Powiedz wprost, że się wypraszasz, aby gdy ta jejmość przyjedzie, nie kazano ci się stawić, i pozwolono tylko z Podkomorzym przebywać, oto i po wszystkiem.
— A jakąż to minę mieć będzie? — odparł Czuryło. Da bez potrzeby do myślenia, ja tego nie chcę.
Narada trwała tak z dobrą godzinę, bo ks. Woroszyło koniecznie chciał na nim wymódz żeby się nie oddalał, a Czuryło jechać się napierał, dowodząc, iż oddalenie jego nie potrwa długo, bo Wojewodzina na tej pustyni nie wytrwa.
Pomimo uporu jego, wziął na siebie proboszcz próbować czyby się jaki układ zręcznie wykonać nie dał. Zgodził się, choć niechętnie, Czuryło.
Tegoż dnia poszedł proboszcz do dworu i zasiadł z Podkomorzym, dowodząc mu, że Czuryło potrzebuje spokoju, i że — jak mu się zdawało — obawia się z przyjazdem Wojewodziny najazdu gości, a zbytku zajęcia, szczególniej przy zabawianiu ludzi innego świata i obyczaju.
— I mnie to nie na rękę, co mnie tu czeka — odezwał się stary — lecz cóż robić? Wierzę, że mu ta baba straszna jak niemniej nam wszystkim. A i to prawda, że my z obowiązku krwi pokutować musiemy i ją znosić — on zaś, do niczego nie obowiązany.
— Więc — o co chodzi? — proponuję taki układ — żeby sobie siedział w oficynie, do gości się nie prezentował, a do mnie tylko na gawędkę incognito przychodził — święcie dotrzymam.
Umówiono się tedy, aby i pani Szczepanowa i pan Szczepan, niby proprio motu oświadczyli Czuryle, iż się może uwolnić wczasie pobytu Wojewodziny od ukazywania się w domu. Stary też sam miał mu to powtórzyć. Tegoż wieczora, nie zwlekając, odbyło się to, nie bardzo zręcznie może, ale Czuryło, znając ludzi, pewnym być mógł, iż mu słowa dotrzymają. Milcząco, ukłonem podziękował za tę względność — i już o wyjeździe mowy nie było.
Podkomorzy przez wdzięczność nazajutrz dwie fury owsa posłał dla proboszczowskich koni. Twarz mu się wyjaśniła i sepet znowu zajęty był regularnie, przez dawnego przyjaciela, a anegdotki stare w robocie.
Oczekiwano Wojewodziny w rezydencyi. Listy od niej przychodziły nietylko do rządzcy, ale dwa do p. Szczepana, jeden po drugim przybyły, proszące go, aby był łaskaw wejrzeć w restauracyę i urządzenie domu, o którego opuszczenie i nieporządek w nim, obawiała się Wojewodzina.
Pan Szczepan musiał, rad nie rad, z wielkim niesmakiem żony, która w tem już zamach na pożycie małżeńskie widziała — jechać do rezydencyi i gospodarować.
W istocie dla wielkiej pani do wykwintności stolicy nawykłej, stary dom a raczej dwór książęcy, musiał być tylko niewygodną gospodą. Nie było sposobu go w krótkim czasie doprowadzić do takiego stanu, by wymaganiom odpowiedział.
Rządzca dóbr, któremu o to szło, aby mu dziedziczka nie wniosła się na długo i nie zasiedziała zbytecznie, choć napozór restaurował, czynił to tak, aby dwór nazbyt nie wypiękniał i nie stał się miłym a dogodnym. Poznał się na tem p. Szczepan, lecz poradzić nie mógł. Brakło mularzy, stolarzy, materyału — wszystkiego. Trzeba było po to daleko posyłać, robota się ociągała. Wojewodzina wiozła z sobą służbę liczną a pomieszczenie jej stawało się problematycznem.
Rządzca włosy sobie tarł na głowie z rozpaczy; mówił, że rad-by z duszy dogodził pani żądaniom — ale, że to przechodzi ludzkie siły. Można już było przewidzieć zgóry, iż Wojewodzina nie znajdzie tego, czego się spodziewała.
Pan Szczepan odpisał więc natychmiast, nietając rzeczywistości, a wszystkim to było na rękę, bo się spodziewano, iż Wojewodzinie zabraknie odwagi puścić się w tę podróż do dzikich krajów.
Nie znano jednak pani tej, dla której szczególnie nowość wszelka była najponętniejszą.
Tymczasem stary, który w swojem krześle siedząc i niemając nic do czynienia, oprócz odmawiania koronki, różańca, gawędy z Czuryłą i gderania na Jarmużkę — nudził się i potrzebował dystrakcyi — dowiedziawszy się od syna o wszystkiem, pocieszał się też z innymi, że owa straszliwa Wojewodzina nie przyjedzie. Przejmowała go ona grozą i strachem. Stary większą część życia spędził na wsi, kędy obyczaj stolicy nie doszedł, gdzie małżeństwa trwałe były i przykładne, — gdzie rzadko wdowa w powtórne wstępowała związki. Dla niego więc rodzajem potworu była ta szalona niewiasta o trzech mężach, co się z żadnym z nich pogodzić nie mogła. Lękał się zetknięcia z nią, jak z istotą zapowietrzoną.
Toż samo wrażenie czyniła jej reputacya na pani Szczepanowej. Młody Podkomorzy więcej otarty ze światem, — nie brał tego tak surowo, ale bronić też nie śmiał.
Samo jednak pobłażanie żona mu za złe poczytywała. Cieszono się teraz, że Izabella z mężem z tych stron wyjechała, i tym sposobem uniknie zetknięcia z kobietą tak niebezpieczną.
Rozmowy często, ciągle prawie toczyły się o tem tylko, a Czuryło ich słuchał, niedając poznać po sobie ani oburzenia, ani nawet ciekawości. Jeżeli go stary Podkomorzy przyparł mocno, to ledwie coś bąknął i ramionami poruszył. Opanował go też w tych czasach, jakiś smutek dziwny i zaduma, którą stary melancholią nazywał, usiłując, to tem to owem, zabawiać poczciwego przyjaciela — choć jakoś mu się to nie wiodło.
Pan Szczepan, dosyć z natury swej leniwy — parę razy pojechawszy do rezydencyi dla przypatrzenia się robotom około dworu, nie bardzo miał ochotę więcej się w to wdawać. Rad-by był zdać to na Czuryłę — a nie śmiał. Ojcu o tem szepnął, ale Podkomorzy go zreflektował, że biedny Strukczaszyc i tak jest czegoś przybity, więc go męczyć nie należy.
W ostatnim liście do Wojewodziny, p. Szczepan nie zataił, że trudno będzie naprędce dom opuszczony wyrestaurować tak, jakby ona pragnęła. Sądził, że się na tem skończy, gdy wprędce nadeszła nagląca odpowiedź, by, bądźcobądź, jakkolwiek ukończono przygotowania, bo Wojewodzina zjechać musi koniecznie, nieodzownie.
Wypadło więc jechać znowu na miejsce. Szczepan nie lubił być sam. Spotkał się w ganku z Czuryłą i uściskał go.
— Mój drogi przyjacielu! cygan się dla koleżeństwa dał powiesić — jedź ty zemną, bo mi piekielnie nudno samemu. Ty się na wszystkiem lepiej znasz odemnie, pomóż mi. Żachnął się bardzo rezydent, zaczerwienił, ale p. Szczepan nalegał czule.
— Czuryło, duszo moja, niejuści ty mnie nie kochasz? Jedź. Cóż ci się stanie. We dwóch będziemy śmielsi. Namyślał się jakiś czas Strukczaszyc, wahał, wymawiał, lecz po rozwadze — zdecydował.
— No — to jadę — rzekł.
Zaprzężono konie, siedli na bryczkę, a p. Szczepan sam nawet powoził, tak mu się humor poprawił. Książęca rezydencya była niedoszłą pańską fantazyą. Chwilę jakąś zdawało się nieboszczykowi, że tu ufunduje coś wspaniałego, i życie całej okolicy skupi około siebie. Miał stanąć pałac murowany, lecz że na to dłuższego potrzeba było czasu, wybudowano przy starym dworze dwa skrzydła nową architekturą, oficyny dla dworu, a że książe i wszyscy naówczas na romantyczne ogrody chorowali, przyozdobiono to rodzajem parku, dzikiej promenady i improwizowanemi budowelkami, których książe sam dawał rysunki.
Działo się to mniej więcej owego czasu, gdy księżna generałowa zakładała Powązki, książę ex-Podkomorzy ogrody na Szulcu, a po kraju, co żyło przerabiało stare sady na promenady, obsadzając je kioskami chińskiemi, ruinami, świątyniami, i — jak pisał Krasicki:

„Piramidami z chrustu.“

I tu więc, były kopane sadzawki z prześlicznemi kaskadami; pagórki sypane — pawilony w różnych gustach, ale wszystko to pozaczynane, poklecone naprędce, podziczałe, przedstawiało najsmutniejszy w świecie obraz zniszczenia, gdy Wojewodzina nakazała właśnie, aby odżyło i odmłodniało.
Ogrodnicy i budowniczowie, którzy to wszystko stworzyli, rozbiegli się byli po świecie. Rządzca nie miał pojęcia o tem jak to być powinno wyrestaurowane. Wycinano chrusty, czyszczono ulice, a co na pół zwalone stało, obalano do szczętu.
Dwór w znacznej części długo niezamieszkiwany, zaciekał, dach trzeba było na gwałt pobijać, sufity zapadłe tynkować, słupy odrapane wygładzać. Robiło się to wszystko niewprawnemi rękami domorosłych rzemieślników i wyglądało straszliwie.
Gdy Szczepan z Czuryłą wjechali na ogromny podwórzec, znaleźli go kupami cegły, gruzu, stosami drzewa, gontów, słomy, furami pełnemi śmieci zawalonym, tak, że prawie się do środka dostać nie było podobna.
Ludzie jedni siedzieli na dachu, drudzy wisieli przy ścianach. Rządzca z wąsem sumiastym hałasował i klął hetmaniąc niesfornemu tłumowi. Postrzegłszy pana Szczepana podszedł do niego pan Hałandzicz (tak się zwał), pokłonił mu się, i wnet począł rozwodzić nad utrapieniem swem.
— Pani wojewodzina nie chce wejść, jaśnie panie, w sytuacyę moją — rzekł patetycznie. Tu, to, mości dobrodzieju, nie stolica; chamy jak niedźwiedzie niezgrabne, urwij, podaj, człek z aprehensyi na wątrobę choruje, a od krzyku głos traci. Nie śpię, nie jem... Bóg widzi...
Z tem exordium szli do dworu oglądać co się tam działo. Wewnątrz było jako tako, ale, oprócz dwóch pokoi, w których się ramy drewniane i obicia zblakłe utrzymały, reszta wybielona była, tarcicami pogniłe zastąpiono posadzki, i nowa restauracya dziwnie od starego odbijała przepychu. Gdzieniegdzie marmurowy komin stał obok pieca nieforemnie ulepionego z gliny... Ściany zachowały zwierciadła, a nie miały obicia, drzwi ze złoconemi listwami wiodły do pokojów, w których okna barbarzyńsko sklecone, nawet pobielonemi nie były.
Pan Szczepan się rozpatrywał milczący.
— Widzi jaśnie pan — robi się co się może, człek by własnego mięsa nie żałował, byle połatać, a no, na takim partykularzu, gdzie tu kto co umie? Niema czasu posyłać do Grodna.
— Wiesz pan co — odezwał się Szczepan, staraj się o to, aby było czysto, sucho, zamczysto i wygodnie. O elegancyę się niema co troszczyć... Wymagać jej nikt nie będzie.
Rządca popatrzał na nieznanego mu Czuryłę — jakby się wahał mówić przy nim.
— To mój dobry, stary przyjaciel — dodał pan Szczepan, możesz pan mówić otwarcie.
Skłonił się Hałandzicz i chrząknąwszy poufnie zaczął.
— Jaśnie panie — ja — przyznam się nie suponowałem, aby wojewodzina chciała tu — dłużej zamieszkać...
— To nie dla niej rezydencya — myślałem, obejrzy, rozpatrzy się i — uciecze... bo to... ale taki, a dla niej — nawet o wygody będzie trudno. My tu chlebem, serem, a w niedzielę kołdunami żyć nawykli. A tu — proszę — jaśnie pana — tu się na co innego zanosi... Kazano furmanki po meble posyłać.
Rządca ręce rozstawił, głowę spuścił i rozpaczliwą przybrał postać.
— Jak tu dwór ten Warszawski zjedzie, jak gospodarować zaczną... ja — ja nie mogę tu dłużej być. Ja sobie rady nie dam. Wiem co bywało gdy na krótki czas zjechał książe, a to przecię mężczyzna. Co dopiero gdy przybędzie niewiasta...
Nie dokończył. — Ja tu nie wytrzymam, nie! Tu będzie koniec świata...
Szczepan i Czuryło milczeli, — Hałandzicz był mocno poruszony...
W tej chwili nastręczył mu się człowiek, który niosąc tarcicę, świeżo wybieloną ścianę oszarpnął. Pobiegł z nadzwyczajną gorącością i zaaplikował mu w plecy kilka „kijowskich admonicyj“. — Było to jego wyrażenie.
— Ale-bo to, proszę jaśnie pana, z temi łajdakami inaczej nie można, tylko bij, tłucz, a ducha słuchaj — bo nic nie będzie. Wczoraj mi nowiuteńkie okno bestya wybił.
Wszystkie te przygotowania nic dobrego nie wróżyły.
— Panie Hałandzicz, kiedyż to będzie gotowem? zapytał pan Szczepan.
— Kiedy będzie gotowem! miły Boże, krzyknął rządca — człowiekby się rozdarł, aby prędzej było, ale co z temi chamami począć? Albo ja mogę powiedzieć co kiedy się zrobi... Kowal u mnie za ślusarza służy, cieśla za stolarza — ja sam za wszystkich...
Począł wyrzekać, a w tem wszystkiem to było najwidoczniejszem, iż sobie wojewodziny nie życzył i smutnej a nieuniknionej rzeczywistości poddawał się z rozpaczą.
Obejrzawszy dwór, w którego wszystkich jeszcze pokojach coś dosztukowywano, a w ostatnich dziewczęta folwarczne, wielką obfitością wody szorowały posadzki, śmiejąc się i śpiewając — pan Hałandzicz zaprosił gości do swej „baby“ na kawkę.
Na folwarku było bardzo czysto, ślicznie i tem wyborniej, że wszystek sprzęt dawny ze dworu, powoli się tu poprzenosił. Obok prostych stołków, świeciły lakierowane i złocone, wiele drobnych fraszek jawnie zdradzało swą genealogię książęcą. Pani Hałandziczowa pięknej tuszy, rumiana, biała, okrągła kobiecina, w progu już rozpoczęła narzekania swe na ten kłopot, jaki „mężulko“ miał z panią wojewodziną.
— Na mszę, na motywębym ofiarowała do Ostrej Bramy — dodała, żeby od nas ta burza dała się odżegnać...
— Ino pomyślę, co my tu mieć będziemy z jaśnie panią, to mi włosy na głowie wstają! Mąż mi wychudł, tak się gryzie — a już o sobie nie mówię.
Szczepan jak mógł pocieszał — ale trudno było wlać otuchę w ich serca. Dobre dawne czasy absolutnych rządów kończyły się. Czuli to wszyscy. Państwo Hałandziczowie, myśleli tylko, aby się zabierać i jechać gdzie do spokojniejszego kąta.
Późno w nocy wrócili podróżni do Kurzeliszek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.