Sekret pana Czuryły/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sekret pana Czuryły |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1877 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Markotnym był pan Kazimierz, po wyjeździe jego, bo go przypisywał wczorajszej rozmowie. Sam się na siebie gniewał, iż tak wystąpił. Myślał tylko czemby się to załatać dało, nieobrażając Czuryły.
Szczęściem dnia tego przyszedł ks. Woroszyło.
— Ty mi pomożesz, ojczuniu — odezwał się stary. Zdaje się, że wczoraj zmalowałem głupstwo, bodaj czym tego biedaka Czuryły nie obraził.
Opowiedział jak na spowiedzi wszystko stary i dodał, wzdychając:
— Chciałbym coś zrobić, coś mu ofiarować, czemś sprawę załagodzić, a niewiem czem i jak. Konia ma, kulbaki nie potrzebuje, szablę już odemnie dostał, pas, też — niewymawiając. — Co mu tu dać?
— Ale nic! nic! przerwał ks. Woroszyło.
— Dlaczego, nic?
— Bo on niczego nie potrzebuje! — rzekł ks. Woroszyło.
— A dlaczego nie potrzebuje on niczego? — odezwał się Podkomorzy, trochę podrażniony — bo, to mi się podoba — przecie nie ma nic, ino to, co na grzbiecie.
Ksiądz się rozśmiał dobrodusznie, niby z politowaniem, dziwnie jakoś, jak gdyby coś wiedział a mówić mu było — nieraźno.
— Panie Podkomorzy, tak sądzisz? — spytał.
— A dlaczego inaczej mam sądzić? — coraz niecierpliwiej mówił stary. Unde ratio?
— Hm — odezwał się proboszcz — ja więcej panu nie powiem nic — tylko, że ten gołysz.... ten gołysz, na ubogich tak pieniędzmi sypie, jakby mu się rodziły nasiane.
Zdumiał się mocno stary.
— A to — coś nowego! — pierwszy raz słyszę?
Nastąpiło krótkie milczenie. Ks. Woroszyło mówił potem zwolna:
— Nie wiem co i zkąd ma — mnie tam nic do tego, a że świadczy wiele, zawsze pod zaklęciem żeby o tem nikt na świecie nie wiedział, to ja panu tylko jednemu wyjawiam, i obliguję, proszę, zaklinam, aby to między nami zostało — Verbum nobile.
— A no — verbum, verbum! — odezwał się Podkomorzy, ciągnąc wąsy. — Dosyć, że — mirabilis Bombarda Dei!
Mirabilis Bombarda rzadko się Podkomorzemu wyrywała, i tylko w nadzwyczajnych zdarzeniach, gdy był mocno wzruszony.
— Mój ojcze — dokończył po chwili — w tym człowieku więcej jest tajemnic niżby się patrząc nań, spodziewać można. Człek osobliwy, cały w sekretach. No — proszęż cię, proszę, naprzykład, to siedzenie jego u nas na rezydencyi, gdy, jak się okazuje, pieniądze ma, i mógłby czy dzierżawkę, czy zastawkę sobie wziąć, a toż nie chandra?
Ja za to Panu Bogu dziękuję, bobym się bez niego nie obszedł — a no tak po ludzku.
Nie dokończył stary, gdy ks. Woroszyło wnet począł:
— To nie chandra — szanowny kollatorze. Mnie się widzi, że gdy do was przybył, nie musiał mieć wiele, przyszło mu to pewno później, gdy nawykł, gdy się przywiązał, gdy w nas rodzinę znalazł. Naówczas mu się już nowego życia poczynać nie chciało — i został na łaskawym chlebie, płacąc ubogim to, co wam był dłużnym.
— Mój ojcze — ślicznieście to powiedzieli i tak ja to chcę rozumieć, ciągnął dalej gospodarz. — Darujże mi jeszcze jedno pytanie. — Grzeszny jestem, ciekawy. Jakież to on tam sumki sub secreto na ubogich daje? praeter propter.... Sto, dwieście złotych rocznie.
Ks. Woroszyło się uśmiechnął.
— Verbum!
— Verbissimum — zawołał żywo Podkomorzy — ja lubię gadać, ale języka długiego nie mam.
— Daje i po dwa i po trzy tysiące naraz, na ubogich i klasztory.
— A! niechże go kaczki zdepczą! — krzyknął Podkomorzy, ależ ja go widzę, że w przyszwach chodzi i często niemal wyszarzany. Więc....
— Więc, jakieś rzekł panie Podkomorzy — rozśmiał się ks. Woroszyło — mirabilis Bombarda Dei!
Długie nastąpiło milczenie. — Pan Kazimierz był zupełnie zmięszany, i zbity z tropu. Tajemnica każda wydawała mu się podejrzaną — i tu jej w Czuryle nie lubił. Clara pacta! — powtarzał często. Zasępiony więc rzekł wzdychając do księdza:
— Wszystko to dobre — ale, mój ojcze, nietoperze tylko latają po nocy — ja sekretów nie lubię. Zważaj, mój ojcze, że kto tak pieniędzmi sypie, a tai się z niemi, kto wie jak je pozyskał.
— Na to, p. Podkomorzemu, nic już odpowiedzieć nie mogę — rzekł ks. Woroszyło, chyba słowami Zbawiciela: — „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni.“
Stary zamilkł z pokorą.
Dawszy słowo nie wydał się z niczem, to pewna; ale tajemnica go gryzła wewnątrz i jadła.
Znowu Czuryły nie było, sepet stał niezajęty i stary, niemając z kim pobaraszkować, rozgadać się, odmawiał ogromną moc pacierzy, a że miał dawne votum stu tysięcy zdrowasiek na intencyą dzieci, w czasie niebytności Czuryły znaczną część z tej liczby odznaczył.
Dwa tygodnie upłynęły, a pan Zubko już razy ze cztery był w Kurzeliszkach, gdy nadjechał Czuryło. Wiedziano, że to sprawi wielką staremu przyjemność; więc p. Szczepanowa posłała, zobaczywszy go, dziewczynę z garderoby, która oznajmiła. Podkomorzy się uradował niezmiernie i pchnął Jarmużkę wnet, aby go prosił, by, jak stał, do niego pośpieszył.
Zjawił się też w podróżnym stroju, stary przyjaciel, z twarzą dosyć jasną i wesołą,
— A! bodajcież! bodajcież! z temi absentacyami — wołał stary od proga. Chodź, niech cię ucałuję — niech uściskam. Jak się masz?
— A Podkomorzy?
Ściskali się po kilkakroć.
— Ja! — zachciałeś! — stary grzyb gniję powoli. Aleś ty się tam za światem zasiedział.
— Nie bez racyi tym razem — rzekł Czuryło.
— Jakto? i racyę tę może nawet nam powiesz! toby było coś osobliwego! — śmiał się p. Kazimierz.
— Jeździłem w interesie państwa — rzekł Czuryło, — nieźlem się sprawił i pochwalić się muszę.
Staruszek oczy wielkie wytrzeszczył.
— Enigmatami mówisz — i sam jesteś enigma. No — cóż to jest?
— Prosta rzecz — począł Strukczaszyc, należało dotrzeć do miejsca, i przekonać się o sytuacyi Zubków, o familii ich.
— I tyś się tam wlókł po to! co! niechże cię jeszcze uściskam! — uradowany i śmiejący się wołał pan Podkomorzy. Mów — cóż nam przywozisz?
— Wszystko jaknajlepiej — rzekł Czuryło. — Ojciec człek godny, w obywatelstwie poważany, majątek dostatni i bez długów, trzy wioski duże, z których jedną istotnie synowi puścił. Kolligacye stare i dobre. Czego chcieć?
Wnet stary na Jarmużkę począł wołać, aby panią Szczepanową proszono. Weszła pośpiesznie, nie domyślając się po co była powołaną. Powtórnie i daleko obszerniej musiał tą razą rozpowiadać Czuryło, a że widać dobrze dotarł do gruntu, wiadomości były nieskąpe. Matki oblicze się śmiało, ściskała i całowała starego przyjaciela domu, niemogąc słów znaleść na podziękowanie. A że kołduny lubił Czuryło, wnet, po kobiecemu, na myśl jej przyszło, aby go tegoż dnia niemi utraktować. Czemże mu więcej naprędce, nad uścisk i kołduny zawdzięczyć mogła?
Zubko nabawiał ją niepokoju, bo Izabelka bardzo nań patrzała łaskawie, serca się nie chciało rozdzierać dziewczęciu — a nuż-by złego się co okazało?
Można sobie wystawić, jak była wdzięczną poczciwemu Czuryle.
Podkomorzy, acz nie myślał się wydać z tem, iż o jakiejś zamożności rezydenta wiedział, zdradził się mimowolnie w obejściu z nim, okazując więcej pewnych względów, które się pieniądzom należą, i oddają nawet przez tych, co do nich zbytniej nie przywiązują wagi. — Może nie uczuł tego Czuryło — a jednak pewien odcień nieznaczny w obejściu się Podkomorzego był widocznym.
Tego dnia nierychło stary puścił Czuryłę: najprzód musiał mu szczegółowo opowiedzieć wszystko, co zaszło w jego niebytności; powtóre rozpytać co widział i słyszał. Zbiory siana, pszenice, grochy, orka, wszystko było na placu — deszcze i posuchy, naostatek posłuchy od granicy i domysły czy się nie zanosiło na jakie wypadki.
Było tedy o czem prawić, do późnego wieczora. Podkomorzy spać poszedł w najlepszym humorze.
Tak się tedy życie dalej toczyło, a sekret p. Czuryły pozostawał zawsze sekretem, choć z różnych stron nań podglądano. Pan Zubko coraz częściej bywał u Podkomorstwa, a zawsze się tak jakoś dziwnie składało, że się z Czuryłą nie spotykał.
Ponieważ i syn pana Szczepana, który przebywał w Warszawie, i panna Izabella, prawie na rękach rezydenta się wychowali i byli z nim w najprzyjaźniejszych stosunkach, a panna Izabella nawet faworytką się zwała, nie mogło jej to nie uderzyć, że jej kawalera zdawał się Czuryło unikać. Musiało to jej być w końcu przykrem, gdy się nareszcie odważyła, raz samnasam będąc w ganku ze Strukczaszycem, poufale go o to zagadnęła:
— Proszę też p. Czuryły — rzekła mu przymilając się — czy pan widział tego pana... co z deputatem tu przyjeżdża?
Zrobiła minkę figlarną.
— Pana Zubkę?
— A tak — pana Zubkę, pan go widział?
— Zdaleka — rzekł Czuryło.
— Dlaczegóż — tak zdaleka tylko? — cicho spytała panna Izabella.
— Tak się jakoś składało — odparł zakłopotany rezydent.
— Ja przed panem sekretów nie mam — dodało dziewczę — pan słyszał, mówią — mówią że:
Trudno jej jakoś było to powiedzieć i Czuryło dokończył:
— Wiem, że to konkurent panny Izabelli.
— A widzi pan, jaki pan niedobry. To pan wie o tem, i nie chciał nawet go zobaczyć? a jabym taka była ciekawa wiedzieć co też pan o nim powie?
— Moja panno Izabello — westchnął stary — na cóżby się to jej przydało! Inaczej sądzą moje oczy, a inaczej młode.
— Ale to tak się wydaje — dodała p. Izabella, jakby pan co do niego miał, i nawet nie chciał się z nim spotkać. Pan Zubko, który o panu wiele ciągle słyszy, sam mi mówił, że mu to przykro, iż pana nie poznał.
— A na co mu się to przyda? — odparł Czuryło, a w chwilę potem dodał: — niech mu to pani wytłómaczy, że ja jestem dziki, nie rad nowe znajomości robię i ludzi unikam. Tak będzie najlepiej.
— Ale nie! nie! — przerwała kaprysząc trochę panna Izabella, która wiedziała, że miała moc wielką nad rezydentem — pan dla mnie to powinien zrobić — przemódz się, być grzecznym i poznać się z p. Zubką.
— Moja p. Izabello — począł się wypraszać stary, do czego się to zdało mnie męczyć?
— Kiedy ja pana tak pięknie proszę? Widzi pan, widzi, żeby takiej małej rzeczy nie chcieć dla mnie uczynić — panie Strukczaszycu — czy się to godzi? Zawsze mi pan mówił od dziecka — kocham Izabelkę, kocham, a jak Izabelka o co prosi — to — nic — nic z tego! Widzi pan.
Zmięszany bardzo stał nieszczęśliwy Strukczaszyc; widać było, że to naleganie bolało go mocno, nie umiał nawet już na nie odpowiedzieć.
Panna Izabella spojrzała na chmurną twarz i zmarszczone brwi — żal się go jej zrobiło, lecz widać, że potrzebowała postawić na swojem, lub nie chciała ustąpić — dodała więc:
— Ja pana o to jeszcze raz mocno proszę — i uciekła.
Czuryło długo stał sparty o poręcz w ganku — i dumał, dumał, głową potrząsał, i poszedł do oficyny. Nazajutrz rano konia sobie osiodłał i pojechał.
Deputat mieszkał niedaleko, a przez las ścieżyną, trochę wilgotną, można się było dostać do niego, prawie w pięć ćwierci godziny.
Tą ścieżką pojechał zrana Czuryło, taki chmurny jak wczoraj; jeśli nie gorzej jeszcze. Znał on całą okolicę doskonale, wszystkie nietylko dwory, ale każdego dworu obejścia, zagrody i furtki; nietrudno mu więc było, podjechawszy od tyłu do dworu, dostać się do drzwiczek od sadu, i siedząc na koniu wywołać ogrodniczka, który zaraz wyszedł do niego.
Czuryło, człek praktyczny, zaczął od tego, że mu dał berlinkę w garść.
— Mój kochany — rzekł mu — bądź ty taki dobry, wyszukaj p. Zubkę, znasz go.
— A juści — toć siostrzeniec pański.
— Otóż to — wyszukaj go i tak pocichu mu szepnij, że tu ktoś jest z Kurzeliszek, który ma z nim parę słów do pomówienia.
Chłopak się kopnął żywo, a że znać nazwisko Kurzeliszek miało czarodziejską siłę, młodzieniec nadbiegł prędko, nawet o czapce zapomniawszy. Czuryło już z konia zsiadłszy, czekał trzymając go w ręku.
Zdziwił się pan Zubko zobaczywszy tego posła, a prawdę rzekłszy i uląkł trochę.
Czuryło mu się skłonił, przedstawił krótko i odprowadził go na stronę.
— Niech mi pan przebaczy — rzekł — że go inkomoduję. Wiadomo panu że — że ja oddawna siedzę u Podkomorstwa. Zdaje mi się, że pan dobrodziej, pierwszy raz mnie tam zobaczywszy zdaleka, znalazłeś jakieś podobieństwo między mną, a pewnym Piatnickim? Podkomorzy mi o tem wspominał.
Zubko stał milczący, niemogąc zrozumieć do czegoby to prowadziło; z niezmierną ciekawością przypatrywał się teraz bliżej panu Czuryle.
— Być może — ciągnął dalej udając wesołość rezydent — że ja nawet bardzo jestem do Piatnickiego podobny. Bardzo być może. Na świecie się trafiają takie nadzwyczajne podobieństwa. Otóż — ja przybyłem pana kochanego prosić — abyś o tem podobieństwie i o tych Piatnickich, jeśli łaska nie wspominał. Ja się zowię Czuryło, lat kilkadziesiąt mnie tu nim znają, mogliby pomyśleć, żem nazwisko uzurpował, że się z własnem kryję. Pan rozumie.
Gdy to mówił Czuryło, Zubko ciągle mu się z podziwieniem coraz rosnącem przypatrywał.
— Niech mi pan daruje — zawołał wkońcu — ale — słowo daję, wszak ja panu w Kamieńcu byłem prezentowany przez mojego drugiego wuja pana Bundrowicza, wszak.... Ale bo pan jesteś Piatnickim.
Kończył jeszcze, gdy Strukczaszyc chwycił go silnie za rękę, wlepił w niego oczy i wolnym głosem rzekł:
— A kiedy ja panu mówię i słowo daję, że jestem Czu-ry-ło. W wejrzeniu rezydenta było coś tak zagadkowego, dziwnego, nalegającego zarazem, że Zubko się zachwiał.
— Ja jestem — Czu-ry-ło, powtórzył — jeszcze raz zaręczam to panu, najuroczyściej.
Popatrzyli sobie w oczy milcząc, i Zubko skłonił mu się. Rezydent głos złagodziwszy, począł, zbliżając się do młodzieńca:
— Byłoby mi przykro, w oczach ludzi, z któremi żyłem czas tak długi, uchodzić za jakiegoś podejrzanego samozwańca. Dlatego jedynie pana proszę mocno, nie wspominaj o tych Piatnickich. Nie uwłaczam im; mogą być najzacniejsi ludzie, wszelako, ja wolę być poprostu — Czuryłą.
Tu się rozśmiał jakoś smutnie i począł zaraz mówić znowu:
— Ja, panu, o ile mogłem w tym domu, w którym bywasz, być użytecznym — starałem się, niech pan wierzy. Dawnemi czasy znałem waszą rodzinę, ze słychu, mogłem najpochlebniejsze złożyć świadectwo jej zacności i zamożności. Może się to na co i przyda. Dlaczegóżbyś pan miał mnie podawać w jakieś podejrzenie.... i....
— Ale — uchowaj Boże! — przerwał Zubko — wierz mi pan, że w tem najmniejszej intencyi złej nie było z mojej strony. Przepraszam pana. Cóżem temu winien? Podobieństwo jest — nadzwyczajne, no — powiedziałbym, niesłychane. W pierwszej chwili tak byłem uderzony.
— Między nami powiedziawszy — dodał Czuryło — nie pan pierwszy. Już mi się trafiało być branym za tego nieszczęśliwego Piatnickiego.... ale, niech już o tem mowy nie będzie.
— Gdy się spotkamy w Kurzeliszkach — co nastąpi wkrótce — daj mi pan pokój z Piatnickim.
Zubko, który ciągle się mu jeszcze przypatrywał, rozśmiał się wkońcu.
— No — zgoda! zgoda! — rzekł — choć — jeszcze raz powiadam, przysiągłbym, że mnie Bundrowicz panu prezentował w Kamieńcu, i żeśmy razem z nim i z panem byli potem na winie u Bałandzicza.
Czuryło ruszył ramionami w osobliwszy sposób, usta oddął — nie odpowiadał nic — długo.
Zubko, który był chłopak żwawy, zakochany i gotów korzystać ze wszystkiego, aby swe sprawy serdeczne na dobrej stopie postawić — podszedł ku niemu, poufale chwytając go pod rękę.
— Więc zgoda! nie gniewaj się pan na mnie, a gdy ten nieszczęsny Piatnicki nas zbliżył do siebie, pozwól-że, abym się jego względom polecił. Przy zdarzonej okoliczności, przemów za mną dobre słowo. Mój drogi p. Czuryło!
Chłopcu zdało się, że bardzo rozumnie postąpi, gdy ubogiego rezydenta ujmie sobie jakim podarkiem. Było to wówczas tak bardzo we zwyczaju, że się tem nikt nie obrażał.
Ciągnął więc dalej — głos zniżywszy:
— Ręka rękę myje — ja pewnie się znać będę na wdzięczności. Słowo daję. Źrobaka czy kilkanaście czątych masz u mnie do dyspozycyi, z duszy serca.
Gdy to mówił, Czuryło, którego był uchwycił pod rękę, wywinął mu się nagle — najprzód się namarszczył, potem pod boki wziąwszy, jak się nie pocznie śmiać: — Zubko osłupiał. Patrzał na niego, a ten boki zrywa: ryhocze, ryhocze a skończyć nie może.
— Co panu takiego? — rzekł wkońcu zmięszany młodzieniec.
— Nic — nic — odparł oczy ocierając Czuryło i podając mu rękę — nic — jak Boga kocham — nie gniewam się, aleś mnie rozśmieszył, kochany panie. Wziąłeś mnie już gorzej niż za Piatnickiego, bo za takiego, który się za źrobaka sprzedać gotów.
Zubko stał zmięszany.
— Wszakżem złej myśli nie miał, przyjacielski podarek u nas, i wojewodowie przyjmują od brata.
— Tak, odparł Czuryło, gdybym ja wojewodą był, a miałbyś jegomość taranta, któregoby mi do czego brakło, a ofiarowałbyś mi go, przyjąłbym dalipan. Lecz chudy pachołek, rezydent, niemający się czem odwdzięczyć, to cale co innego.
— Nie miej-że mi za złe — rzekł skonfundowany Zubko.
— Uchowaj Boże — wszak ci to na nieszczęście u nas zwyczajem podarki i gościńce, nie ma urazy, a no — ja, z łaski Bożej i — podkomorstwa, nie potrzebuję nic.
Tu wskazał na starego deresza (numer drugi), którego trzymał na uździe, a który korzystając z czasu trawę skubał.
— Tego deresza mi, bodaj już do śmierci starczy, ale, żebyś był widział jego poprzednika. To był koń! Nie umywa się ten do nieboszczyka.
Naprawiając swą niezręczność, Zubko chciał do dworu poprosić na śniadanie, odmówił Czuryło. Szli więc razem poza ogrodem, a Zubko przeprowadzał.
— Szczerze mi pan powiedz — rzekł po chwili — jak ja tam stoję u was na rejestrach?
— Dobrze — odparł Czuryło. — Stary Podkomorzy pana lubi, pani Szczepanowa mu sprzyja, a to grunt, bo bez matki córki nie dostać. Poczciwy p. Szczepan jej oczyma widzi, i ma słuszność, bo to kobieta zacna i rozumna.... Co się tyczy panny, waćpan to najlepiej sam wiedzieć powinieneś.
Zaczerwienił się Zubko z radości, i rękę jego uścisnął.
— Bądź pan otwarty z panią Szczepanową — dodał Czuryło — to najlepszy sposób. Mów z nią o domu, o rodzicach, o stosunkach, o majątku, o wszystkiem; a nie kryjąc się z niczem, choćby co i nie pomyśli było. Osoba rozumna, a szczerość nadewszystko ceni. Oto moja rada.
— A gdy stary nasz poczciwy Podkomorzy opowiada dykteryjki, słuchaj dobrze i śmiej się na całe gardło.
Po tej rozmowie rozstali się za ogrodem. Czuryło, choć mu się koń kręcił, ledwie strzemienia dotknąwszy, siadł lekko i zręcznie, cugle ściągnął i pokłusował do Kurzeliszek.
Zubko stał, patrzał długo, ramionami ruszał, głową kręcił.
— Piatnicki! — mruczał w duchu — niech on sobie gada co chce! Piatnicki, nie kto inny, a mnie co do tego. Chce być Czuryło — niech będzie sobie Czuryło.
Po obiedzie przyjechał Zubko. Posłuszny p. Izabelli Czuryło, nie ruszył się kroku, był teraz w pokoju, sam zaprezentował się przybyłemu i pozostał w jego towarzystwie.
Na twarz pięknej dziewczyny wystąpił rumieniec tryumfu, radości i wdzięczności — cieszyła się że dokazała czego chciała; i w pierwszej chwili, gdy mogła niepostrzeżona wykraść się do Czuryły, poszła mu podziękować.
Milcząco przyjął to Strukczaszyc — westchął tylko.
Był to podobno dzień wielce stanowczy, złożyło się jakoś tak, że młodzieniec miał zręczność pannie oświadczyć afekt swój i naturalnie odesłany został do rodziców i dziadunia. To znaczyło, że mógł być przyjętym. Więc, choć tego dnia jeszcze, nie naradziwszy się nad formą deklaracyi z deputatem, nie postąpił dalej konkurent — rzeczy były na pół dobite i skończone.
Matka, która mówiąc z innymi, niepatrząc na córkę nawet, przeczuwała a odgadywała co się działo — i tą razą wiedziała napewno co się stało nim panna Izabella jej się z tem odkryła.
W domu całym panowało poruszenie wielkie, a że żadna rzecz nie mogła być zatajoną przed Podkomorzym, wieczorem wiedział już i on, i zwiastował nowinę Czuryle.
Strukczaszyc bodaj się tego wprzódy domyślał.
Spodziewano się wkrótce przybycia deputata i postawienia koni przed gankiem, choć je proszono do stajni. Był bowiem zwyczaj dawny, gdy kawaler przybywał o wyrok ostateczny, iż konie stać musiały w pogotowiu i żadną prośbą do stajni ich zagnać nie było można.
Nadjechał w istocie deputat ubrany uroczyście, Zubko wyświeżony, i trwoga padła na pannę i matkę. Słowo się rzec miało.
Podkomorzy od dwóch dni już zamiast przyodziewka letniego, in vim spodziewanych odwiedzin, chodził w starym kontuszu.
Opisywać nie będziemy, jak się to odbyło ze wszystkiemi formami przyjętemi, jak się rumieniła i płakała piękna panna, jak kawaler do nóg padał rodzicom i dziadkowi, jak potem starego przyniesiono węgrzyna, którym zapić było potrzeba połączenie dwóch domów; jak zaczęto mówić o terminie wesela, które deputat i narzeczony pragnęli mieć jaknajbliższem, a matka przeciągnąć jaknajbardziej. Trzeba było robić wyprawę, a to nie mała była rzecz, bo się po nią jeździło, dla bielizny do Wrocławia, dla sukien do Warszawy, a wiele dodatków z dalszych miejsc jeszcze sprowadzać przychodziło.
Koniec końców, a było to w lecie jakoś — na zapusty postanowiono weselisko, ojciec narzeczonego miał wprzódy sam jeszcze przybyć z dziękczynieniem do Kurzeliszek.
Nie obeszło się i to wesele bez tajemniczego udziału w niem Czuryły, który dał znowu wiele do myślenia. Zachciało się pełnemu fantazyi młodzieńczej panu młodemu, zasłyszawszy że panna Izabella unosiła się nad tarantami, koniecznie sporządzić ich czwórkę i z nią się popisać. Była to zawsze szerść kosztowna, w stadach się pozwodziły one, a pozostałe, rzadkie, skarlały i szczupakowato wyglądały. Gdy przyszło sprzęgać z wielką biedą, to wzrostem się nie dochodziły, to odmianami, to szykiem i tuszą. Trzy wreszcie niebrzydkie dostał Zubko, a za czwartego już musiał okrutne dać pieniądze — ale — dla swej niebogi! nie żal mu było. Często bywając w Kurzeliszkach, gdy jakoś około Nowego roku przyjechał, a zetknął się z Czuryłą, wzięła się rozmowa o tarantach. Żalił się Zubko, że już trzech faktorów po świecie posyłał za tym czwartym tarantem, i za żadne pieniądze dostać go nie mógł.
— Otóż widzisz panie Starościcu — odezwał się rezydent, a gdybyś mnie był pisnął słówko — jabym ci się taranta postarał.
— Jakim sposobem? czy to być może?
— Tak jest — rzekł Czuryło — mam przyjaciela który mnie od roku nudzi, żebym od niego przyjął taranta, pono właśnie tej miary i wzrostu co wasze, a mnie to — na sto kaduków.
— Ja go u was kupię! — krzyknął Zubko.
— Ale, ba! — odparł Czuryło — ja taranta tego nie sprzedam. Dostał mi się w prezencie, dam wam go za karę, żeście mnie chcieli źrobaka darować. Więc — albo — albo. Weźmiecie go darmo — to przyślę — nie — to niech sobie stoi, gdzie jest.
— A gdzież jest? — spytał Zubko.
— Tego nie mogę powiedzieć — odezwał się rezydent.
— A jakże ja mogę od was przyjąć konia, co może sto czątych być wart, i....
— Dlaczego nie możecie przyjąć? a przecie mnie chcieliście źrobaka dać.
— To co innego.
— Nic innego. Ja nie mam nic — to prawda, ale też nic nie potrzebuję. Widzicie, że mi u Podkomorstwa na niczem nie zbywa.
Zubce się strasznie czwartego taranta chciało, a no, męczył i prosił Czuryłę o jakąś zamianę, facyendę; układu nie mógł wymódz niczem.
— Albo go bierz darmo, albo nie dam. To za karę, za źrobaka.
Kilka dni tak zeszło, naostatek — co było robić? Zubko go uściskał, podziękował i zgodził się na przyjęcie konia i na zachowanie tajemnicy, bo i tej żądał Czuryło.
Ciekawy był zkąd się weźmie ten przyobiecany koń.
— Gdzież go mam dostać? — spytał.
— A — niemasz potrzeby o tem myśleć — odezwał się rezydent, gdy do domu powrócisz, znajdziesz go w stajni u żłobu.
Miało to pozór żartu czy mistyfikacyi, i nie dziw, że gdy po Trzech Królach, wrócił do siebie Zubko, pierwsza rzecz, o którą spytał u progu: — Przyprowadzili tu jakiego konia?
Parfen, chłopak stajenny, który był przytomny, krzyknął na cały głos:
— A! jakiego konia! jakiego konia....
Więc jak stał, pobiegł do stajni Zubko i zdumiał się — tarant był źrebiec, urody cudnej, pasował mu do jego koni doskonale i w licu mógł cała czwórkę ozdobić.
Już w stajni widać było co za koń i jaka to krew, dopieroż gdy go wyprowadzono, a popuszczono mu linki, gdy się na swobodzie poczuł, a ogona odsadziwszy poszedł kłusem jak panienka w tańcu — nie było radości końca.
Kto go przyprowadził, ludzie nie umieli powiedzieć. Zrana do dnia, na dziedziniec zajechało dwóch jezdnych na tęgich koniach, wiodąc tego taranta pod piękną deką, oddali go ekonomowi, i — ani odwodnego, ani nawet kieliszka wódki nie przyjąwszy, nie opowiedziawszy się zkąd, co, jak — powtarzając, że pan to już będzie wiedział — odjechali coprędzej.
Tegoż dnia niemogąc się wstrzymać dłużej, obdarowany napisał list do Czuryły, niemając słów na wyrazy wdzięczności swej. Odpowiedzi na to nie miał żadnej.