Serce (Amicis)/Na gimnastyce

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Serce
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Antiqua” St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Konopnicka
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Na gimnastyce.
5 środa.

Taka prześliczna ciągle jest pogoda, żeśmy przeszli z gimnastyki pokojowej na gimnastykę ogrodową.
Garrone był wczoraj w kancelarii dyrektora, kiedy przyszła matka Nelliego, ta pani czarno ubrana, z jasnymi włosami, i prosiła, żeby dyrektor zwolnił jej syna od tych nowych ćwiczeń. Widać było, że każde słowo dużo ją kosztuje, a mówiąc trzymała rękę na głowie Nelliego.
— On nie może... — mówiła do dyrektora.
Ale Nelli był strasznie zmartwiony, że go mają wyłączyć z tych ćwiczeń, że jeszcze to jedno upokorzenie będzie miał...
— Zobaczysz, mamo — prosił prawie ze łzami — zobaczysz, że potrafię wszystko jak i drudzy!
Matka popatrzyła się na niego z wyrazem smutku i przywiązania, potem zawahała się i rzekła:
— Obawiam się, że jego koledzy...
Chciała pewno powiedzieć: — Boję się, że go wyśmieją... — Ale nie skończyła.
Nelli przerwał:
— Niech tam, mamo! Co mi szkodzi! Zresztą jest Garrone. Jak on się nie śmieje ze mnie, to mi dość.
Więc go do nas puścili.
Nauczyciel, ten z blizną na szyi, co to pod Garibaldim służył, zaprowadził nas zaraz do słupów, które są bardzo wysokie i trzeba wleźć na sam czubek, i stanąć prosto na poprzecznej belce u góry.
Derossi i Coretti wdrapali się jak wiewiórki. Także i mały Precossi zwinnie wlazł, chociaż mu przeszkadzała ta długa do kolan kapota, co ją po ojcu dodziera. A jeszcze w dodatku stanęło kilku pod słupem i żeby go rozśmieszyć wołali ciągle: — Przepraszam! Przepraszam! — przedrzeźniając przysłowie jego.
Stardi zasapał się, rozczerwienił jak indyk, zgrzytał zębami jak pies, kiedy się wścieknie, ale żeby miał pęknąć zaraz, to by i tak się wydrapał. Jakoż wydrapał się. Nobis także; ale kiedy już był u samej góry i na belce stanął, to zrobił taką minę, jakby był cesarzem. Vatini dwa razy się zesunął, pomimo swego pięknego ubranka w niebieskie paski, które mu umyślnie do gimnastyki uszyli.
Żeby łatwiej wyleźć, wszyscyśmy sobie ręce nacierali kalafonią. Kalafonię przyniósł ze sobą, naturalnie, ten handlarz, Garoffi. Nakupił tego, porobił tutki z papieru, ponasypywał i co było grosz albo i pół grosza warte, po trzy nam sprzedawał.
Co do Garronego, to lazł na słup z zapchaną chlebem gębą, jakby to była zabawka tylko; jestem pewny, że gdyby mu jednego z nas na plecy wsadzono, to i z nim byłby się wydrapał. Gruby bo gruby, ale mocny jak wół!
Ale po Garronem miał włazić Nelli. Ledwie go zobaczyli, że się chwycił słupa, tymi swymi długimi, cienkimi rękami, zaraz zaczęli jedni podśpiewywać, drudzy śmiać się. Garrone chleb przełknął, te grube swoje ramiona skrzyżował na piersiach i takim wzrokiem dokoła popatrzył, że śmiech w momencie ustał.
Nelli zaczął się wdrapywać. Odpoczywał co chwila, ciężko dyszał, na twarzy zrobił się prawie fioletowy, a pot mu kapał z czoła.
— Schodź! — zawołał nauczyciel.
A on — nie! Zaciął się, uparł, i nie!
Tylkom czekał, jak się puści i zleci wpół żywy. Biedny Nelli! I zaraz sobie pomyślałem, jakby to musiała cierpieć moja matka, gdybym ja był na jego miejscu a ona patrzyła na mnie. I tak mi się go zrobiło żal, że nie wiem co bym dał za to, żeby on tylko wdrapać się mógł... Żeby go jakoś od dołu pchać, a żeby nikt nie widział...
Tymczasem Garrone, Derossi, Coretti wołali:
— Dalej, Nelli!... Dalej!... Dobrze! Trzymaj się! Jeszcze trochę! Jeszcze!
Zrobił więc gwałtowny wysiłek, aż jęknął, ale był już teraz o jakie dwie dłonie zaledwie od poprzecznej belki.
— Brawo! Brawo! Brawo! — krzyczeli tamci. — Jeszcze odrobinę!... Dalej — go! Jeszcze!
Aż Nelli pochwycił belkę.
Wszyscyśmy klaskać zaczęli.
— Brawo! — rzekł nauczyciel! — i dość tego! Schodź no, schodź!
Ale Nelli koniecznie tak samo na czubek chciał się dostać jak inni.
Więc odpocząwszy trochę znowu sił natężył i udało mu się łokcie za belkę przełożyć; tak zaparty, dźwignął się, zaparł kolana, potem stopy i podniósł się wyprostowany, promieniejący, uśmiechnięty. Więc my mu znowu dalej brawo bić, a on głowę zwrócił i patrzył w ulicę.
Spojrzałem także i poprzez krzewy pnące się po sztachetach ogrodu zobaczyłem matkę jego, która chodziła po trotuarze nie mając odwagi patrzeć. Zszedł wreszcie Nelli, wszyscy mu winszowali, a on podniecony, rozgrzany, z błyszczącymi oczyma zdawał się jakby nie ten sam. Więc przy wyjściu, kiedy matka podeszła ku niemu i z niepokojem zapytała:
— Jakże ci tam, biedactwo moje, poszło? Jak?
Wszyscy, ilu nas było, zaczęliśmy jeden przez drugiego wołać:
— Doskonale! Świetnie!
— Tak się wdrapał jak kot!
— Jak każdy z nas!
— Silny, mocny!
— I taki zgrabny!
— Od żadnego z nas nie gorszy!
Więc my tak krzyczym na wyścigi, a ta pani aż topnieje z radości! Chciała dziękować, ale przemówić nie mogła, tylko rękę trzem czy czterem uścisnęła, pogłaskała tego dryblasa Garronego, jakby małym dzieckiem był, i odeszła z synem.
Kawałek już byli od szkoły, a jeszcześmy patrzyli za nimi, jak idą śpiesznym krokiem, jak rozmawiają żywo, oboje tak szczęśliwi jakby szczęśliwszych od nich nie było na całym świecie.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Konopnicka.