<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Czarna tualeta Tuśki pożarła pokaźną sumkę, choć była bardzo skromna i z taniego materyału zrobiona. Czarny batyst w czarne grochy połyskujące prezentował się jednak nieźle i rzeczywiście Tuśka, wracając od »miary«, była zadowolona. Tylko — ten budżet...
— Więc co? Napiszę do męża, niech przyśle. Rzeczywiście bez czarnej sukni nie mogę się obejść. Przyda mi się... To nie jest zmarnowane.
Tłómaczy się tak przed sobą, idąc drogą ku Skibówkom. Zostawiła Pitę pod opieką Porzyckiego. Mieli siedzieć na werandzie i Porzycki miał Picie dawać lekcye rysunku. Okazało się bowiem, że aktor i ten talent posiada. Narysował bardzo elegancko i miło profil Pity i z poza niego wysuwający się profil Tuśki. Na blado błękitnem, a raczej lawandowem tle, masy złotych włosów, szeroko otwarte lawandowe oczy, noski zadarte z garbkami niewielkimi i usta z wierzchnią wargą cokolwiek wysuniętą... A nadewszystko te podbródki okrągłe, śliczne, u matki pełny i jakby nasycony, u dziecka delikatny i jakby nieśmiały. W liniach jednak podobne i jednakowe, tylko w wyrazie różne i stanowiące dwa osobne światy.
Pod temi dwoma profilami Porzycki podpisał:

»Tuśka i Pita,
Dziecko, kobieta
Poemat i dramat.
Beatus qui amat«.

Tuśka postanowiła w duszy zatrzeć przed przyjazdem do Warszawy ten napis. Obecnie jednak pozostawiła go tak, jak był.
Idąc drogą, pod osłoną białej parasolki, wpatrzona w biel swych bucików, Tuśka myśli ciągle o Porzyckim. Po prostu myśleć o czem innem nie może. — Tłómaczy to sobie (bo Tuśka wciąż jeszcze szuka przed sobą samą wytłómaczenia) niezwykłością zbliżenia się swego do tego zagadkowego tworu, jakim był dla niej zawsze aktor w życiu codziennem.
Gdy była młodą panienką, przeszła konieczną w tym okresie lat febrę miłości dla aktora. A więc kochała się w jednym z pięknisiów o prześlicznym profilu i nieco gardłowym głosie. Gdy zobaczyła go raz ubranego w perłowy renesansowy kostyum z krymką purpurową aksamitną i w konopianej peruce, oddała mu swe serce bez podziału. Śniła o nim, rumieniła się, gdy ujrzała jego imię na afiszu. Był dla niej tak niedościgły, jak Archanioł z trąbą, stojący u stropu kościoła. Kult miała dla niego, kult i nic więcej. Nie umiała sobie wyobrazić, że ten człowiek jada kotlety cielęce i śpi na jaśku, a w niepogodę wdziewa kalosze ze zniszczoną, klasyczną, amarantową podszewką.
Gdy go raz ujrzała w jakiejś komedyi w tużurku i szarych, prześlicznie zaprasowanych spodniach, doznała wielkiej przykrości. Zdawało się jej, że ktoś zbezcześcił jej ideał. Później wyjechała, wyszła zamąż i zapomniała o pięknym aktorze. Pojęcie jej o aktorach nie uległo wielkiej zmianie. Nie żywiła więcej kultu, ale nigdy nie zdawała sobie sprawy, czy ci ludzie mają swoje życie codzienne i wchodzą w linię ogólną całego społeczeństwa. Rampa dzieliła ją od nich, niby jasna linia nieprzekraczalna — rampa ta istniała dla niej zawsze w pojęciach o stosunku aktorów do reszty ludzkości.
Nagle znalazła się w bardzo ścisłym kontakcie życiowym z jednym z takich ludzi. Nie przedstawił się jej z tamtej strony rampy, ale właśnie z tej, po której ona była. I widziany z tego punktu, nie był panem, noszącym konopiaste peruki, krymki aksamitne i szpencery karmazynowe, lecz człowiekiem z krwi i kości, jak ona...
W dodatku człowiekiem, który zaczynał zabierać jej trochę czasu, myśli. Dlaczego? Czy dlatego, że był tak miły, tak układny, mimo zuchwalstwa, tak sympatyczny? dlatego, że był... aktorem?
Tuśka sama nie wie. Usprawiedliwia się przed sobą, tłómaczy. — Pierwszy raz widzę ich tak blizko... — myśli, lecz myśli równocześnie, iż rada jest, że suknia czarna będzie ładna i po jego myśli, że jej będzie w tej sukni do twarzy i wdzięczna mu jest za to »do twarzy« ogromnie.
Idzie i mija takie same, jak ona »Tuśki«, które przybyły tu dla »wytchnienia«, a idą śmiesznie zmaglowane z przodu liniami gorsetów, wydęte z tyłu, jak hotentotki, z czołami okrytemi materacem włosów, z kołnierzami pruskich oficerów, okrywającymi żółkniejące z braku światła szyje. Zmęczone, spocone, na francuskich obcasach, stanowią przedmiot szyderstw górali i woźniców, zgromadzonych białemi kupkami koło swoich »furek«. — One idą pewne siebie — storturowane, ledwo dyszące, lecz spoglądające z góry na tę, która ma więcej centymetrów w pasie i nie potrafi z taką forsą i furyą ugnieść sobie żołądka.
Puder funtami bywa przez nie używany, a bladoliliowe tony Eau de lys, Eau de perle, Eau de fée litrami spływają z pod woalek w fatalne upały południowych godzin. Ale to nic nie szkodzi. To »ogromnie kobiece« — nie daje za wygrane. — Urąga Tatrom, urąga przyrodzie, urąga słońcu. W pawim majestacie rozsiada się na tronie, wysadzanym imitacyą drogich kamieni. Wieczysty karnawał trwa ciągle, przeciągnięty przemocą w dolinę pełną woni żywicy i słodkich błękitów, które od gór wieją jakby archanielskiem skrzydłem.
I nic nie powstrzyma ręki, która gąbkę nasyca ołowianym płynem, zmęczone miejską walką powieki. Stojące na szczytach archanioły, widzialne tylko rozmodlonym w pięknie duszom, gotowe do położenia swych dłoni przebogatych w ukojenie i spokój na źrenicach tych istot, które przypadły do stóp błękitno-sinych gór, czekają miłośnie chwil wielkich, chwil niezwykłych, które snują się nieznużone daremnem oczekiwaniem obok człowieka. W szczyt! w górę wzrok, i w górę serca pełzające wśród bruku, złożonego z chęci dobrych i pragnień nienasyconych.
Ku archaniołom nieruchomym i dziwnych ukojeń pełnym rwą się źrenice. Lecz ciąży na nich ołów Eau de lys, Eau de fée... ku ziemi je gniecie i tam ogryzków życiowych szukać każe.
O! to »ogromnie kobiece«, skrzydłami archaniołom równe, a przecież tak więzione w swych szczytnych objawach patrzenia w jasność swobodną i czystą! O! to »ogromnie kobiece« zakute w stal, wybielone sproszkowanym ryżem, powleczone węglem, rozjaśnione przymusem i nieszczerością, aż do potęgi, gaszącej świetlane punkty żyłowego piękna, o! to »ogromnie kobiece«...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dochodzi Tuśka do swej werandy i zdaleka już dostrzega samą Pitę, siedzącą przy stole.
Dziewczynka nie rysuje. Jakaś osowiała, podparła główkę na rączce i ma bardzo znudzoną minkę. Gdy matka nadchodzi, wstaje i całuje ją grzecznie w rękę. — Tuśka w tej chwili czuje, że to przywitanie rzeczywiście jest trochę konwencyonalne i chłodne.
— To wpływ Porzyckiego! — myśli i ma ochotę pocałować córkę w głowę, lecz Pita, nieprzywykła do tych objawów usuwa się i powraca na dawne miejsce.
— Gdzie pan Porzycki? — pyta Tuśka.
— Poszedł do swego pokoju.
— Dawno?
— Już z pół godziny. Przyszedł ktoś do niego z wizytą...
Pita rączki złożyła w małdrzyk, nóżki wyciągnęła pod stołem, a twarzyczka jej ma wyraz małego Ajaksa.
Tuśka czuje, że się coś tam poza tą niby spokojną buzią ukrywa, ale pytać nie śmie.
— To pewnie ktoś z aktorów! — mówi, zdejmując kapelusz.
— To jakaś pani — odpowiada Pita i znów patrzy trochę chmurnie przed siebie.
Tuśka nie wie dlaczego, ale jest pewna, że tą panią nie jest nikt inny, tylko Sznapsia. Milczy jednak, zabiera kapelusz i wchodzi do izby. Tam nerwowo sypie na twarz puder, zdejmuje suknie, kładzie szlafrok, przestawia krzesła, drobiazgi i czuje, że jest strasznie niespokojna i poprostu chorobliwie podniecona..
— Co mi jest?... Boże!... co mi jest? — myśli, sprawdzając, że ręce jej drżą, jak w febrze.
Mimowoli nadsłuchuje, czy nie doleci do niej jaki głos z pokoju Porzyckiego. Lecz jest zupełna cisza. Chwilę przemyka jej szalona myśl, aby zawołać gaździnę i poprosić, aby Porzycki do niej przyszedł. Lecz w porę przychodzi opamiętanie. Co pomyśli? Co ona mu powie? Czy nie jest wolny? Czy nie ma prawa przyjmować u siebie wizyt nawet kobiecych? — Jak ona, obca, śmie mieszać się w jego życie?
Usiadła przy stole.
Wzrok jej padł na teczkę. Otworzyła ją. Szuka papieru. Fotografie męża i chłopców leżą na wierzchu. Znane tak dobrze twarze wydają się jej dzisiaj obcemi. Lecz zmusza się i zaczyna się im bacznie przyglądać, jakby starała się wbić je sobie znów całą siłą w pamięć.
— To moi — myśli. — On ma swoich, ja mam także swoich.
Mimowoli przecież te »marmurkowate« twarze pozostają jakieś dalekie, zimne i obojętne. — Tuśka czuje, że każda z nich to już odrębny świat i że każdy z jej synów ma także swoich, do których dąży. — Atmosfery spójności nie wytworzyło nic od pierwszej chwili i teraz w oddaleniu niema jej i żadnej tarczy stanowić ona nie może dla Tuśki.
Może jej mąż jest jej jeszcze najbliższy, bo najmniej w nim przebija się dążności do wyodrębnienia się. Patrzy na niego z jakiemś niezadowoleniem. — Ta mizerna, drewniana figurka robi na fotografii wrażenie kościanego dziadka.
Gdzie czar?
Gdzie wdzięk?
Ach!!!
Tuśka bierze ćwiarteczkę papieru i pisać zaczyna. Ręka jej drży. Myśl rwie się co chwila, ale zmusza się do owego listu, tak, jak do przełknięcia lekarstwa.
»Kochany mężu!... Pisałam do ciebie przed kilku dniami. Dziś piszę znów, choć krótko, aby ci nie zabierać czasu i nie nudzić cię powtarzaniem tego samego. — Pogoda jest znośna, zdrowie moje jednak nie poprawia się. Kaszlę coraz gorzej i, jak ci już pisałam, z rozkazu lekarza wzięłam drugą izbę z werandą, na której ja i Pita musimy przebywać całe dnie dla zdrowia. Pita ma się dobrze i choć, dzięki Bogu, z tej strony jestem spokojna. — Nudzimy się, bo, nie mając odpowiedniego towarzystwa, nie bywamy nigdzie«.
Nie wiedziała, czy napisać mężowi o znajomości swej z Porzyckim. Wolała jednak zamilczeć.
Zdenerwowanie jej wzrastać zaczęło coraz silniej. Zostawiła uchylone drzwi od sieni, aby dostrzedz, kiedy owa »pani« wyjdzie od Porzyckiego.
Lecz cisza była zupełna.
Tuśka wzięła pióro i znów pisać zaczęła.
»Chwilami jest mi tu okropnie i żałuję, że przyjechałam. — Nie wiem sama, co się ze mną dzieje. Zdaje mi się, że umrę. Na seryo myślę stąd uciekać i proszę cię, nie zdziw się, jeżeli nas zobaczysz którego dnia wchodzące do mieszkania. Zakopane to piękne zdaleka, ale zblizka nic szczególnego. Zimno, smutno, drogo i tylko bardzo bogaci ludzie mogą żyć tutaj możliwie«...
Dotarła wreszcie do kwestyi materyalnej. Lecz w tej chwili była tak szalenie zniechęcona, że nie miała ochoty łamać sobie głowy nad znalezieniem środków długiej egzystencyi w Zakopanem.
Wstała i zaczęła chodzić po pokoju.
— Wyjadę! — pomyślała — wyjadę! To będzie najrozumniej. Jeżeli dalej mam być tak zdenerwowana, to należy stąd uciekać.
Stanęła przed oknem i spojrzała ku górom, mdlejącym w upojeniu sennem.
— To te przeklęte góry!... one mnie tak denerwują!...
Ogarnęła okiem drobiazgi, porozrzucane w pokoju.
— Spakuję do jutra... wyjadę!...
I znów myślą pobiegła ku drzwiom pokoju Porzyckiego.
Poco ta kobieta go nachodzi? Dlaczego nie pozostawi go w spokoju? Czy tak być powinno? Nie ma nawet poczucia przyzwoitości! Jeżeli Pita będzie wracała przez dziedziniec, a u Porzyckiego okno otwarte... Bóg wie, co może posłyszeć...
I zaraz sformowało się w niej pragnienie.
— Pójdę, zobaczę...
Znów się usprawiedliwia, że czyni to jedynie ze względu na moralność Pity.
Wychodzi cicho przez sień i przesuwa się ku szopie gaździny, niby szukając Wikty.
Rzeczywiście okno mieszkania Porzyckiego jest na rozcież otwarte i nawet niezasłonione firanką. Widać doskonale siedzącą tyłem do okna w kapeluszu czarno ubraną kobietę. Porzycki chodzi po pokoju i mówi coś głośno z ożywieniem.
Wyrazów dosłyszeć nie można, ale z tonu widać, że aktor jest w bardzo dobrem usposobieniu i że mówi z zapałem i wielkiem ożywieniem. Kobieta odpowiada mu spokojnie, przyjaźnie. Łatwo Tuśka poznaje w niej Sznapsię.
Tuśka wchodzi do szopy, lecz nie zastaje w niej nikogo. Rada z tego, powraca do domu i wchodzi do swego pokoju trochę uspokojona. Wstyd jej prawie za poprzednie zdenerwowanie. Ta rozmowa daleka, przyjacielska tych dwojga dawnych kochanków nie zawiera w sobie żadnych cech namiętności.
Przyjacielska!...
Tak — lecz jeśli Sznapsia jest w stanie godziny całe mówić z Porzyckim, jeżeli on tak jest ożywiony w tej rozmowie — to znaczy, iż on jest z tych mężczyzn, którzy koniecznie potrzebują wymiany czy to słów, czy myśli z kobietą. — Ona, Tuśka, postanowiła dzisiejszego wieczora być mu »przyjaciółką«, tymczasem ta druga wkracza w to postanowienie. — Tuśka czuje się teraz dotknięta inaczej, choć równie silnie. Przedtem nie umiała zdać sobie sprawy ze swego wzburzenia, teraz — rozumie i wie — podnieca się więc tem silniej, i bardzo jej przykro.
Tak — przykro.
Do bólu przyznać się nie chce.
Przykro jej, że ta czarno odziana, dawna, a tak serdecznie wspominana kochanka weszła pod ten wspólny dach, ten ich dach, gdzie znajdowali się do tej chwili we dwoje razem z Pitą spokojnie i przyjaźnie.
Tak — przykro!
Usiadła znów przy stole i chce pisać dalej, ale nie może, szum powstał w jej głowie, zamęt, trudno jej myśli zebrać. Jedno ma tylko pragnienie, aby Pita nie weszła i nie ujrzała jej tak zdenerwowaną i smutną.
Mija jeszcze pół godziny, w czasie której Tuśka traci miarę czasu. Wreszcie drzwi od pokoju Porzyckiego otwierają się. Szelest sukni.
Krótka rozmowa.
— Bądź zdrów...
— Do widzenia.
— A więc...
— No... to od ciebie zależy.
— Ja już się rozmyśliłam.
— Odmyśl się.
Tuśka odwraca się i widzi, że drzwi jej pokoju, prowadzące do sieni, są prawie otwarte na rozcież. Szybko powstaje, aby je zamknąć, nie chcąc, aby ta nienawistna dla niej Sznapsia zajrzała do wnętrza jej niewykwintnego interieur.
Zbliża się, chce chwytać drzwi i jest przytem zmuszona wychylić się aż do sieni, aby dostać ręką do klamki.
I widzi.
Tak, widzi właśnie w tym samym kąciku, w którym niegdyś widziała Józka Obidowskiego całującego Hankę, widzi Porzyckiego, trzymającego w objęciach Sznapsię.
Oboje przylgnęli do siebie i jego ręka, tak, jak ongi ręka górala, bieleje na ciemno odzianych plecach kobiety rozszczepionym liściem.
Z góry pada wąziuchna struga światła.
Stopy ich toną w podściółce wiór.
I oboje, tak, jak tamci poprzednio, zamieniają jakiś krótki szept...
Tuśka cicho przymyka swe drzwi i stoi oparta o ścianę z zapartym oddechem.
Przypomnieli jej najdokładniej Józka i Hankę.
Przypomnieli jej także, że miłość jest to jedno, co zmian nie zna.
I przypomnieli jej słowa pełne rezygnacyi Wikty Obidowskiej:
— Ona była u niego pierwsza.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przeszli w kilka minut obok Tuśki, oddzieleni od niej ścianą i drzwiami.
Ona stała ciągle na jednem miejscu i patrzała przed siebie, jak spłoszony ptak.
Cóż było jednak naturalniejszego nad to, że ten człowiek żegnał się tak miłośnie z kobietą, która była dla niego dobra i przeżyła z nim wspólnie tak długi czas.
Sezon!...
Teatralny — więc parę miesięcy...
Tak!
Lecz Tuśka sądziła, że to już wszystko zeszło tylko na stosunek przyjacielski, koleżeński, a te pocałunki...
Wolny jest, niech czyni, co chce!
Gorąco jej.
Podchodzi do stołu. Siada — zaczyna pisać list przerwany. Teraz — nienawidzi znów Zakopanego. Za cenę połowy życia chciałaby już uciec z tej chałupy, z tego ohydnego środowiska, które zaczyna sprawiać jej tyle udręczeń.
— »Tylko bogaci żyć tutaj mogą możliwie. — Pieniądze płyną, jak woda. Wolę więc przerwać kuracyę i wrócić do domu. Odetchnę, gdy nie zobaczę więcej tych gór obrzydłych i tego wstrętnego otoczenia, do którego nie mogę się przyzwy...«
Lekkie pukanie.
— Proszę wejść!
Wchodzi Porzycki uśmiechnięty, wesół, jakby rad z siebie i ze świata.
— Co porabiamy?
Ona uśmiecha się cierpko.
— Piszemy list do męża.
Aktor przybiera minę poważną.
— Bardzo dobrze. Nie przeszkadzam. Posiedzę i poczekam.
— To już skończone. Piszę mu właśnie, że chcę wyjechać.
Gdyby scenicznie ułożyła swój efekt, nie byłaby tak doskonale obmyśliła wrażenia.
Porzycki aż się cofnął.
— Dlaczego? po co?... źle pani?
W głosie jego czuje Tuśka żal niespodziewany. Lecz właśnie po kobiecemu ona wzmaga ostrość swych słów i intonacyi.
— Źle.
— O cóż pani chodzi? Ja do pani, jak do miodu. Smutno mi jakoś, więc idę tu po to, aby mnie pani podniosła na duchu.
Zaczęła śmiać się sarkastycznie.
— Pan smutny? Nie widać tego.
— Dlatego, że wszedłem tu uśmiechnięty? Miałem panią przerażać swoją karawaniarską miną?
— Sądziłam, że miał pan właśnie towarzystwo, które mogło pana podnieść na duchu...
Nie patrzy na niego i stara się przybrać ton mowy jak najobojętniejszy.
Ale on ma za czułe aktorskie ucho, a przytem za wiele wprawy w sprawach miłosnych, aby nie czuć drżeń tych samych, któremi dzwonił jej głos dzisiejszej nocy.
Patrzy na nią przenikliwie i nagle poważnieje. Twarz mu blednie, jakby stawał w obliczu czegoś więcej seryo, przynajmniej chwilowo.
— To była moja koleżanka... przyszła w interesie. Zawiadomiła mnie, że Lwów potrzebuje tego rodzaju aktora, jak ja, i że gotowi są dać mi doskonałe warunki...
— Czy i ona tam jest zaangażowana?
— Sznapsia od trzech lat jest na lwowskiej scenie.
— A... rozumiem!
Zbliżył się do stołu i pochylił się nad nią.
— Nic pani nie rozumie. Sznapsia kocha się we Lwowie, w jednym urzędniku z prokuratoryi skarbu i może za niego nawet pójdzie. Ja obchodzę ją tylko, jako kolega.
Chce mu odpowiedzieć, że koleżeństwo nie wymaga tak gorących pożegnań, jak to, które widziała przed chwilą, ale milczy, ciągle rozgoryczona, lecz już trochę spokojniejsza.
— No... i cóż... jedzie pani?
— Do Warszawy? Jadę!
— Ja nie puszczę...
— Pan?...
Podnosi głowę i patrzy mu prosto w oczy.
Są to oczy tak piękne, tyle w nich nagromadzono łagodnego i miłosnego czaru, że jest jej rozpaczliwie smutno. Odwraca głowę i ukrywa ją w dłoni.
— Niech pani lepiej pojedzie do Morskiego Oka — słyszy cichy, melodyjny głos — taki cudowny czas, droga, jak po stole, wrócimy tego samego dnia. Ja zamówię i zgodzę konie... No?... co?... dobrze?...
Wziął ją za rękę.
Całuje znów jej palce długo i ciepły prąd płynie z jej ręki wzdłuż całego ciała. Chce na niego spojrzeć. Wzrok jej padł na list do męża. Doznaje jakby pchnięcia sztyletu.
— No... do Morskiego Oka!... potem pani pojedzie.
Tak.
I to jest wyjście.
Pojedzie do Morskiego Oka i potem ucieknie. Wróci do Warszawy. — To będzie jedyna jasna chwila, którą sobie opromieni życie. Zaczyna w niej rodzić się jakiś bunt za takiemi chwilami.
Inne kobiety mają je codzień — myśli — ja mieć będę jednę, jedyną.
I podnosi na niego wreszcie swe śliczne, błękitne oczy, bezwolne już i przepojone jego chęcią.
— Pojadę!...
On, jak dziecko, porywa się i zaczyna tańczyć po pokoju.
— Dobra nasza!...
Podbiega do okna.
— Pito! Pito!...
Dziewczynka ukazuje się w oknie.
— Co się stało?
— Jedziemy do Morskiego.
Pita, jak w ekstazie, rączki składa.
— Ach!...
Lecz on zanurza ręce w powódź słońca, w której drobna jej figurka się pławi, porywa ją pod paszki i z wionięciem spódniczek wrzuca ją do środka izby. Tam zaczyna tańczyć z nią walca, gwiżdżąc prześlicznie.
Tuśka mimowoli uśmiecha się do wirującej pary.
Ze stołu zlatują ćwiartki papieru, a między niemi i list Tuśki do męża.
»Odetchnę, gdy nie zobaczę więcej tych gór obrzydłych i tego wstrętnego otoczenia, do którego nie mogę się przyzwy...«
Fruwa kartka, fruwa w takt walca za ślicznemi nóżkami Pity, nóżkami małej baletniczki, osnutej w błękitne pończoszki i obutej w białe, sznurowane buciki.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.