<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

— Koło wodospadów staniemy!...
— Dobrze! Zdaję się na pana. Ja nie mam pojęcia, jak się to jedzie.
Posuwają się niezbyt śpiesznie. Dnia tego dużo pojazdów jedzie w stronę Morskiego Oka. Dzień cudowny. Szafir nieba ciemny, jednostajny. Na jego tle smereki rozpinają swe wykoronkowane, bogate ramiona. — Co chwila płaty gencyan zdają się być stawami, w których przegląda się szafir nieba. — Śnieg leży tu i owdzie w ciemnych, bezsłonecznych zagięciach. I ciągle zmiany widoków, jakby jakieś duchy rozścielały mgłę kobierców, na których utkały czarujące obrazy. Pachnie świeżością, żywicą, duszą życia, pięknem i rozmodleniem istnienia.
Od wichru halnego, jak pobojowiska. Całe szmaty lasu stłuczone na miazgę, jakby przeleciał tędy hufiec potwornych rycerzy, walących kopytami rumaków w wyniosłe świerki.
A one — padły całe, nieugięte i teraz trupami zawaliły drogę.
Dokoła nich wachlarzami zielenią się paprocie i rosną kandelabry złotogłowiu. Wieczysta kaplica pogrzebowa, wieczysty strojny katafalk owych drzew poległych.
Powóz, w którym jedzie Tuśka, Pita i Porzycki, przystrojony cały w żółte, ogromne rumianki i paprocie. Ubrał go tak Porzycki olbrzymimi pękami, ubrał, jak na corso kwiatowe, bo i konie mają przy uszach pęki kwiecia, a cała buda zamieniona w jeden gaj, stanowi przecudne tło dla siedzących w tyle powozu kobiet.
Obie są dnia tego en beauté, obie świeże i śliczne. Tuśka zwłaszcza zastanawia urodą swoją. — Rozświetliło się w niej coś, odmłodniała.
Weszła w tę »drugą wiosnę«, która ironicznie zjawia się na pograniczu lata i jesieni kobiecego życia.
Dysze cała różową śliczną barwą. Usta naturalnie zarumienione rozchylają się, jakby piły nie tylko słońce, woń i kryształ powietrza, ale i tę resztę piękna z życia, jaką jeszcze pochwycić mogą.
Ubrana czarno, w owej batystowej sukni, do której dokupić musiała kapelusz i parasolkę, wzbudza niekłamany zachwyt w Porzyckim. Aktor literalnie chłonie ją oczyma. Obok niej Pita, jakby dla kontrastu, cała w bieli, w ogromnym białym kapeluszu, jest wiernem odbiciem matki.
Cały ich powóz z Porzyckim, ubranym sportowo, nadzwyczaj solidnie i elegancko, przedstawia się, wyjątkowo szykownie i zwraca ogólną uwagę.
Tuśka i Pita jadą, jak w alejach Ujazdowskich wyprostowane i pochwał żądne.
Powoli jednak poddają się urokowi przepięknego ranka. Majestat gór maleje, natomiast roztacza się przed niemi nadzwyczaj gigantyczne po prostu rozpanoszenie się roślinnego świata. Cała droga, to jedna aleja ametystowych, topazowych i koralowych kwiatów na podłożu szmaragdowych lub miedzianych mchów i paproci.
Niektóre głazy ociekły jakby krwawą posoką. Wznoszą się, jak ofiarne ołtarze, które ostały się jeszcze w zacienionych świerkowych świątyniach. Krew rubinami w słońcu błyska. Kapłani umknęli, unosząc wybladłe ciało ofiary...
Lecz już pole całe liliowych dzwonków porusza się leciuchno, kołysane wiatrem.
Na Anioł Pański grają cichutko, duchom Tatr na chwałę...
Pita uśmiecha się ku nim przyjaźnie. Porzycki z przedziwną intuicyą zgaduje, że dziecko ma w swej duszyczce umiłowanie naturalnego Piękna i kilku rzuconemi słowami, jak kielich kwiatu, ku słońcu serce dziecka otwiera.
— Góry niestraszne? prawda Pito — zapytuje wreszcie, zasypując sukienkę dziecka gwiazdami cykoryi.
Pita bowiem przyznała mu się, że boi się gór, że ją przygniatają surowością swoją.
Przez kwiaty, przez trawy, przez ich woń świeżą i upajającą, zaznajamia się Tuśka i Pita z górami w ten poranek słoneczny. I znajomość ta powoli przenikać je zaczyna nieznanem a ciepłem uczuciem.
Całe gamy liliowych i fioletowych barw grają w zieleni traw. Pękami zwisają gencyany o lancetowatych liściach. Lękliwie różowe gwoździki mięszają się w fiolet poważny i niemal żałobny. Kielichy naparstnic, podłużne szuwary pokrywają płachty białych rumianków.
I wszystkie te bogactwa kwiatów oplatają gałęzie wijących się lian, które biegną ku białym dnom potoków, szemrzących srebrami na dole wapiennych łożysk.
Tu i owdzie, jakby studnia głęboka, obramowana masą szczawiu, to srebrzy się, to czernieje ciemną zielenią wody.
Tuśka, wsunięta w głąb powozu, co chwila spotyka oczy Porzyckiego. Zarzucona także masą kwiatów chłodzi niemi rozpalone usta i kryje poza nie ciągłe rumieńce, na twarz jej bijące. Nie chciała myśleć, że jutro, już cała ta wycieczka stanie się tylko wizyą, minionym snem. Z całą rozkoszą zanurzała się w teraźniejszość, pełną jakiegoś rozmarzenia i wielkiej słodyczy. Nie poznawała siebie. Czuła, iż w tej chwili staje się przystępną dla wielu rzeczy, które przedtem dla niej nie istniały. Gwiazdy złotogłowia pieściły jej wzrok i duszę. Widziała, jak Porzycki delikatnie dotykał się atłasowych liści, jak wpatrywał się z lubością w ich nadzwyczajne barwy. I ona zaczynała rozumieć piękno kwiatu i rozkosz, jaką w tem zrozumieniu znaleźć można. To była jedna z wielu tych rzeczy drobnych, a pięknych, koło których przechodziła wyniosła, obojętna. Zapragnęła podzielić się doznanem wrażeniem z Pitą, lecz spojrzawszy na dziecko, dostrzegła, że i ona miłośnie tuli ku sobie pęki różowych gwoździków i ku nim się uśmiecha.
Przed nią z poza wachlarza olbrzymich dzwonków o bronzowej, ciepłej barwie patrzą ku niej oczy Porzyckiego. Patrzą wciąż, uparcie i ona mimowoli wzrokiem odpowiada mu na tę niemą rozmowę ócz, która od początku świata jest prawdziwem Esperanto ludzkości. Sami właściwie nie wiedzą, co przesyłają ku sobie w wymianie tych spojrzeń, lecz nie wyrzekliby się ich za żadną cenę.
I tak rozkosz zagłębiania się w góry, ukochania kwiatów, wymiany spojrzeń, wstrząsających dziwnie całym systemem nerwowym, składa się na całość, pełną niezwalczonego czaru i niezapomnianego światła w szarzyźnie dziennej egzystencyi.
Przy wodospadach zatrzymuje się powóz w całej gromadce już odpoczywających. Z zakładu Chramca wycieczkowcy wiodą z sobą muzykę góralską i ta rozsiadła się na belce, rzępoląc jakieś dziwacznie splątane melodye. Lecz tu — na tle smereków, przypartych do górskiej ściany, melodye płyną swoją strugą, jak te potoki, co sączą się srebrną nicią po granitowych złomach.
— Ach! muzyka!... jak dobrze!... — woła Porzycki — teraz już nic nie brakuje...
— Och... muzyka!...
— Pst... niech pani tak nie mówi. Niech pani odejdzie w bok, odwróci się od nich, aby nie widzieć ich otoczenia, wyśle całą swą duszę przed siebie, w źleby, w turnie, w piargi, w upłazy — i niech pani pozwoli, aby cię ta muzyka poniosła taką rozmyśloną w dal...
— No — no — proszę to zrobić... no!...
Ujął ją pod łokieć, Pitę za rękę i odprowadził duży kawałek drogi, idąc stromą ścieżką w dół.
— Gdzie pani ich już słyszała?
— W teatrze!
— Otóż to... gdy grali wyjątki z »Trubadura«, albo »rach, ciach, ciach!...« I pani chce mieć o nich pojęcie.
Wśród limb i smereków zatrzymał się.
Granie dolatywało z oddali.
— A no? a no? — zapytał.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I było w tej nutce zawrotnej a dziwnej coś nadzwyczajnego, coś co duszę człowiekowi z piersi wypróbowało i rwało ku górze — jak ono »hej!...« góralskie.
Cała dusza, cała dusza się w tem wypowiada i ze swym smutkiem i ze swą bolesną wesołością, co w pustkę, jak zbłąkany ptak leci.
I dziw nad dziwy!
Niby to górale grają na gęślikach i tak swoje piosnki rozżalają, albo rozwichrzają w górskie czary.
Niby to oni jedni bez słów się skarżą, tęsknią, natrząsają się, ugwarzają, do lotu śmiertelnego gotują...
Niby to oni jedni potrząsają swe kółka u ciupagi i szeleszczą skrzydłami rozwianych guń.
Niby to oni jedni zawierają wrota swych halnych szałasów i potrącają o kotły, ciemniejące nad rubinem paleniska.
Niby w tej piosence zebrała się cała dusza ich.
A przecież...
Dlaczego Tuśkę, dlaczego Pitę, dlaczego Porzyckiego chwyta smętek dziwny, chęć wspięcia się na szczyty i wypłakania tam czegoś, co pod sercem udręcza?
Zwłaszcza... Tuśkę.
Od wczoraj tak ją dławi.
A ta cichutka nuta, wijąca się nad nią po koronkach smereków, rozwiewająca wachlarze paproci, kołysząca liliowe płatki dzwonków i rozciągająca jej duszę na strunach gęślików, przyczynia się niemało do czegoś, co niby żar zaczyna jej palić powieki.
Pita odchodzi parę kroków, aby zerwać kilka kwiatów złotogłowiu.
Porzycki zbliża się ku Tuśce.
— No... no... więcej...
Nie patrzy na niego — milczy, taka śliczna w swej czarnej sukni, jakby cień przywiany zdala pomiędzy kolumny drzew.
— Coś tam pod sercem świdruje? prawda? — pyta Porzycki.
Głową tylko skinęła.
Za rękę ją ujął, w oczy chce zajrzeć.
— Proszę na mnie spojrzeć...
Aby przerwać czar, Tuśka broni się uparcie.
— Nie! nie — proszę mnie puścić!...
Zaczyna się nawet śmiać z przymusem.
On puszcza jej rękę, mówiąc:
— To nic! to przyjdzie — początek jest... nie pomyliłem się.
— W czem?
— Że w pani jest na dnie więcej, niż sama przypuszczasz.
— Skąd pan to wiedzieć możesz?
— Bo pani zaczyna odczuwać piękno gór.
— No...
— Pst! nie mówić nic. Być szczerą, pozwolić sobie na zbytek szczerości. Zrzucić pancerz, maskę i wdychać w siebie to, co ku pani płynie...
— Wszystko!...
— I moje uwielbienie.
Znów jej ręki szuka.
Ona prawie rozpaczliwie woła.
— Pito! Pito!...
Popatrzył na nią prawie nieprzychylnie.
— Och! zastawianie się obecnością dziecka, jakież to banalne.
— Banalniejsze to, co pan robisz.
— Że uwielbiam?
— Nie, lecz, że mi pan o tem mówisz!
Pita zbliża się.
— Chodź mała!... — wyrzekł Porzycki — w tobie, zdaje się, nie rozrósł się jeszcze z takim przepychem chwast nieszczerości... Chodź! pójdziemy po paprocie!
Pita uczepiła się ramienia aktora. Szybko, zręcznie zaczęli zsuwać się na dół.
Tuśka patrzała na nich, jak tonęli w szmaragdach paproci i wynurzali się z nich jasnemi sylwetkami.
Gęśliki grały ciągle swą dziwną, tęskną i zawrotną melodyę.
I wówczas w źrenicach Tuśki zamigotały łzy.
Jakby się ich zawstydziła sama przed sobą, szybko podniosła rękę i rozgniotła je na brzegu powiek.
Nie mniej fakt był faktem.
Tuśka — płakała.
Gęśliki płakały i wypłakały na oczy tej strojnej czarno ubranej pani dwie nieśmiałe palące, drobne łzy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Zostańmy tu na noc!
— Na noc?
— Tak! — przespać się można względnie znośnie. Rano zobaczymy wschód słońca. Dziś nawet nastroju wywołać niepodobna. Za wiele ludzi... A ja chcę, żeby pani pokochała Morskie Oko!
— Ależ!....
— Co? ależ... o co chodzi? Puder pani ma przy sobie, a to grunt. A więc...
Pita nic nie mówi, ale aż cienkie nozdrza jej noska drgają, tak bardzo pragnie nocować przy tem Morskiem Oku...
Tuśka zamyśla się.
Czy może to uczynić? Wszak w tem niema nic złego. Widzi, iż kilka osób przygotowuje się do przenocowania. Nie wie jednak, dlaczego przez umysł jej przesuwa się pani Warchlakowska i jej córeczki, które w całym komplecie z werandy swojej asystowały ich wyjazdowi do Morskiego Oka.
Odsuwa jednak tę myśl, natomiast to drugie nęcące i miłe opanowywa ją całą siłą.
I tak przecież ma zamiar odjechać zaraz po powrocie z wycieczki.
Spogląda więc z kłopotliwem wahaniem na siedzącego naprzeciw niej Porzyckiego.
— Czy ja wiem?... — mówi, a jej spojrzenie, uśmiech zdają się prosić go, aby nalegał, zachęcał.
W lot chwyta on jej myśl.
— Ale ja wiem... to jest my wiemy — Pita i ja, skoro pani mama nie może się zdecydować. Pędzę — zamawiam dwa pokoje — mój na drugim końcu domu... dla przyzwoitości. Rano — przysyłam paniom kawę — i zapraszam mamę na wschód słońca. Pituchna zostanie w łóżeczku, bo będzie ziuziu.
Porwał się od stołu, o mało nie przewrócił kawy, rozrzucił całe snopy kwiatów, któremi obłożyła się Pita i zniknął w czeluściach hoteliku, skąd buchały wonie pieczonej cielęciny, kawy i śmiechy dziewcząt, oraz wchodzących i wychodzących ciągle turystów.
Tuśka czuła się ogromnie znużona fizycznie tym dniem niezwykłym, który ukształtował się obecnie w jej sercu dziwnie, jako połączenie nadzwyczajnego szczęścia i rozpaczliwego, prawie bezdennego smutku. Wszystko to jest w niej mgliste jeszcze — niejasne, ale już jest, już ją dławi i męczy.
Pita wstała od stołu i wziąwszy resztki bułki, poszła poza werandę karmić chude kury. Tuśka powiodła za wzrokiem.
Wybornie dostrzegła, iż Pita od chwili zbliżenia się do nich Porzyckiego traci powoli swój piękny układ, że zaczyna się robić jakaś inna, gesty jej są jakby rozluźnione, śmiech głośniejszy, włosy mniej gładkie i chód skaczący chwilami, jak u młodej kozy. Nie robi jej jednak karcących uwag, bo lęka się ściągnąć ironii ze strony Porzyckiego, a przytem czuje się sama znużona i na takiem rozdrożu!
Dokoła niej powoli pustoszeje weranda.
Co chwila powstaje jakaś grupa turystów i z hałasem i szumem zabiera się do odjazdu. Dziewczyny usługujące zbierają ze stołów szklanki po herbacie, kawie i kufle od piwa. Dzieci kapryszą, zmęczone i senne. Słychać ciągłe nawoływania górali, kręcących się dokoła koni. Z turkotem zajeżdżają powozy i furki. Na jednej z nich lokuje się trochę pijana orkiestra, podśpiewując i wydając niezrozumiałe okrzyki.
Tuśka mętnemi oczyma patrzy na ten ruch — na słońce, które już strzela tylko ostatnimi promieniami, na te grupy zapóźnionych turystów, wybiegających co chwila z gardzieli, wiodącej od podjazdu ku Morskiemu Oku.
Jak sala cyrkowa, tak ukryło się to »Morskie« i kurytarzem wązkim do niego piąć się trzeba, lub schodzić od niego, jakby po ukończonem widowisku scenicznem.
Tuśka ma oczy pełne szafirowo-zielonej drżącej wody, drżącej bezustannie srebrną siatką, biegnącą błyskotliwie ku brzegom. Nie widzi już teraz nic, prócz tej siatki, tej lśniącej łuski, podobnej do grzbietów jakichś dziwnej piękności ryb, igrających pod powierzchnią wody. I jeszcze pozostały jej w pamięci limby — ciche, spokojne jakieś, arystokratyczne i eleganckie. Poza tem nie wie — nic. Przytłoczyła ją masa wrażeń i oczy Porzyckiego, tak uparcie w nią przez całą drogę wpatrzone...
Teraz z uczuciem ulgi myśli, iż odpocznie noc całą i nie będzie potrzebowała wracać natychmiast.
Na werandzie powoli zapanowała cisza. Pojazdy odjechały jeden za drugim.
Jakieś dwie grupy osób nocują i już zabierają się do spoczynku. Są to piesi turyści i widać, że są nadzwyczaj zmęczeni. Nie nadrabiają nawet miną.
Jeden z nich usiadł bez ceremonii na ławeczce przed restauracyą, wyciągnął nogi i klnie zapamiętale:
— A niech mnie dyabli!... a niech mnie dyabli!...
Jakaś panna drobna i szczupła, w męskiej dżokiejce i granatowej bluzce przedrzeźnia go, powtarzając:
— A niech mnie dyabli!...
Słońce zaszło już zupełnie.
Ostry chłód powiał. Noc nadchodziła szybko, ciemna i bezksiężycowa. Nie zapadała z góry, lecz zdawała się wysuwać z pod ziemi czarnym, zimnym wałem.
Gasło światło i rozradowanie życiowe. Coś chmurnego, ponurego wypełzało dokoła ludzi. Nawet Pita cichutko i jakoś posępniej wysunęła się z za węgła domu i przy matce usiadła, tuląc się w swój granatowy żakiecik.
Góry upomniały się o swe prawa. Roztoczyły grozę i siłę, którą ukryły przebiegle w gąszczu kwiatów.
Rozsypały je na Tuśkę i Pitę, jakby na powitanie, uwiły z nich łuk tryumfalny nad ich głowami, lecz teraz mściły się, stając nagle czarne i pełne grozy naprzeciw strwożonych ich chłodem i ogromem mieszczanek.
Była w tem igraszka potworów, ukrywających się za dnia w jarach różowych od wrzosów i białych od pni rozszemranych brzóz.
O zmierzchu potwory podnosiły się z legowisk i w całym swym majestacie wznosiły się olbrzymie i napozór niezwalczone.
W głębi swych cielsk miały już próchno rozkładu, rozlatywały się i one miałem z każdym podmuchem wichru, lecz ich śmiertelność zdawała się nieśmiertelnością wobec śmiesznej nędzy ludzkiego istnienia.
Po raz pierwszy może tchnienie i poczucie własnej nicości przenikło duszę Tuśki i duszyczkę Pity.
U kobiety zarysowało się silniej, wyraźniej targnęło nią i przejęło rozpaczliwą melancholią.
U dziecka była to mglistość cmentarnych oparów, poza którymi wyczuwa się istnienie czegoś ogromnie smutnego, a przecież nieuniknionego.
Ciche, zdrętwiałe, strwożone siedzą Tuśka i Pita, a dokoła nich więdną pęki górskiego kwiecia, które już nadlatującej z nocą grozy, właściwej górom, zasłonić nie są w stanie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.