Sezonowa miłość/XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sezonowa miłość |
Podtytuł | powieść współczesna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Wydanie | drugie |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jak cień biały, tak przemknęła Porzycka przez Obidowską chałupę.
Tych dni kilka spłynęło srebrną strugą, ożywczą i miłą.
Ostatnie chwile były cokolwiek zasępione i już sztuczna atmosfera zaczynała przebijać się coraz silniej.
Porzycki powiedział Tuśce o anonimie, lecz milczącą ugodą nikt, gdy byli wspólnie zebrani, nie mówił o tej ohydzie.
Tylko — Tuśka akcentowała ciągle swój przyszły wyjazd. Nie oznaczała jednak daty.
Gdy naglona przez Porzycką, aby razem wyjechały, czuła, iż musi zdecydować się na coś stanowczego, odpowiedziała:
— Czekam na list od męża!
Porzycka czasem porywała się, jakby chciała wywołać u Tuśki poryw szczerości. Z taką chęcią, choć przykro jej to było, rozwinęłaby całą sprawę — uprosiła, uspokoiła siebie i swoją myśl, która przejmowała ją trwogą, dawniej jej nieznaną.
Lecz Tuśka spowiła się w pancerz skrytości i wyciągnęła ze wszystkich szufladek swej duszy nabytą latami sztukę pokrywania istotnego stanu rzeczy szablonowym uśmiechem.
Bezwiednie nabierała zręczności indyanina, który prowadzi wojnę za pomocą genialnych podstępów, zaszyty w trawę, napozór zimny i wystygły.
Wszystkie kobiety, nieprawnie zakochane, nagle objawiają takie zdolności strategiczne. Tworzą dokoła siebie wał nieprzebyty. Ten, kto się chce dobrać do wnętrza ich duszy, potyka się o tak umiejętnie spiętrzone przeszkody, iż cofa się zniechęcony.
Kobiety nieprawnie zakochane bronią w ten sposób swej miłości, jak skradzionego skarbu.
Tuśka była jedną z nich.
I stała już na straży z ustami, uzbrojonemi w uprzejmy, grzeczny uśmiech. Przybierała pozór tak correct, iż nie można było zbliżyć się do niej ze słowami:
— Pani zakochana... a ja właśnie chcę ostrzedz panią...
Porzycka znajdowała się bezradna wobec takiej sytuacyi. Pocieszała się wyjazdem blizkim. Kilkakrotnie zagnała zlekka rozmowę o zmienności uczuć syna, lecz spotykała się znów z lodowatem milczeniem ze strony Tuśki.
Natomiast — to, co byłoby uszło dawniej jej uwadze: spojrzenia szybkie, zamieniane przy stole, uściski rąk dłuższe przy pożegnaniu — wszystko to uderzało Porzycką, jak ciosy.
— To nieuniknione... — myślała.
I wtedy zwróciła się ku Picie.
Dziewczynka zmieniła się bardzo.
Od chwili wycieczki do Morskiego Oka — Pita ciągle była poważna i milcząca. Lecz przed zbliżeniem się Porzyckiej Pita była raczej gniewna.
Obecnie Pita była... smutna.
Błękitne oczy zaczynały tchnąć jakąś melancholią. Unikała wzroku matki i nie śmiała się z konceptów Porzyckiego. Natomiast całą duszą garnęła się ku Porzyckiej. Robiła to skrycie. Skradała się, jak kot, w sekrecie przed matką, jakby wstydziła się tej potrzeby pieszczot i tulenia się w objęcia tej dobrej, siwej pani.
Nie przyznawała się nigdy Porzyckiej do tego, że jej smutno. Kto wie? Pita sama może nie mogłaby dokładnie zanalizować tego, co się w niej działo. Czuła tylko, że pomiędzy matką a Porzyckim jest łącznik, coś, z czego ona jest wyodrębniona. I smutno jej było, że jest sama, że nie ona jest istotą główną, że jest widocznie za małą, aby ją przypuszczono do jakiejś tajemnicy, której istnienie instynktem wyczuwała. Przytem Porzycka sposobem życia, tą rozumną, a przecież tak doskonale zastosowaną do drobnej jej bądź co bądź uczuciowości metodą, tym głosem pieszczącym, jak kołysanka, działała na nią w sposób jej miły i nieznany.
Pita odpoczywała.
Pita rozumiała, że tak, jak żyła poprzednio — to żyła sztucznie, wydźwignięta na jakąś wyżynę, po której chodzić jej było trudno. Porzycka wzięła ją za rączkę i sprowadziła na ścieżkę, udeptaną dla jej myśli i dla jej nóżek.
I dlatego Pita przy Porzyckiej odpoczywała, stawała się dzieckiem, małą dziewczynką — Pitusią ową Pepi (Józią), która chętnie na kolanach siada i lubi dłoń, gładzącą jej złote włosy...
W przeddzień odjazdu — po raz ostatni zeszło się grono Obidowskiej chałupy na werandzie u Tuśki.
Lekki cień melancholii panował dokoła. Wszyscy byli smutni. Jedynie Tuśka grała rolę swobodnej, gotującej się do drogi kobiety.
— Pani dziś... kto wie, my pojutrze...
Porzycki spojrzał jej głęboko w oczy.
Nie wytrzymała jego wzroku. Serce jej ścisnęło się na myśl, że może rzeczywiście pojutrze odjechać będzie musiała.
— Och! zostać! zostać! za jakąbądź cenę — myślała, zamierając z tej chęci.
I równocześnie obliczała stan kasy. Na ile dni starczy jej jeszcze pieniędzy? Gdyby nie Pita, żyłaby bułkami i mlekiem, aby tylko pozostać jak najdłużej. Z jakąś złością spojrzała na dziewczynkę, która siedziała osowiała, zgarbiona i także posmutniała.
— A ty Pito — czy chciałabyś wrócić do domu? — zapytała Porzycka dziewczynki.
Pita zarumieniła się gwałtownie. Przełknęła parę razy ślinę i spojrzała z nałogu w stronę matki.
— Pita zastosować się musi do okoliczności — wyrzekła cierpko Tuśka.
— Pita się musi cieszyć, że zobaczy tatusia... — rzuciła Porzycka.
Nie było odpowiedzi.
Ile razy Porzycka wspomniała o tym »tatusiu«, zawsze milczano, jakby nagle anioł milczenia przeleciał.
Czy nie chciano o nim mówić, czy nie miano co o nim do powiedzenia?
Jej syn, raz zapytany — odpowiedział:
— To zdaje się bardzo przyzwoity człowiek! — I to było wszystko.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
A przecież Porzycka czuła, że ten nieobecny mąż, to jest właściwie główna osoba całego dramatu, który się tu rozegrywa.
Nie było go, nie mówiono o nim, a przecież on tu był ciągle, panował w przestrzeni sobą — swoim honorem, nazwiskiem, pomimo, że wyrzucano go za nawias długich spojrzeń i milczących uścisków ręki i całej tej podnieconej sfery uczuć, która wzrastać się zdawała z każdą godziną, z każdą chwilą.
I dziś, gdy siedzi Porzycka między Tuśką i Pitą, myśli ciągle o nim, o tym nieznajomym, a tak blizkim przez ten tajemny węzeł, jaki zaczyna się motać dokoła nich wszystkich. I ciągle mimowoli wtrąca do rozmowy tego »tatusia« — tego »męża«, jakby przyzwać go chciała na straż, na obronę tych dni kilku, gdy ona odjedzie.
Niepokoi ją także zachowanie się syna. Lulu traci humor, fantazyę. Jest więcej zamyślony, krąży ciągle dokoła Tuśki. Porzycka widywała go już takim, ale nie widywała go nigdy, jak się to dzieje. Był już zwykle zakochany poza domem. Dziś ona asystowała wszystkim fazom powolnie rozwijającej się miłości. I to ją niepokoiło, dręczyło, sprawiało ból nieledwie. Zdawało się jej, że jest to jakaś choroba, na którą ona nie ma lekarstwa i musi patrzeć, jak go ogarnia.
I w tej chwili Lulu odszedł od stołu, oparł się o balustradę werandy i melancholijnie pali papierosa. — Ta melancholia dodaje mu uroku. — Oczy przyćmiewa długą rzęsą. — Porzycka patrzy na niego i przyznaje w duszy, iż Lulu jest śliczny, zgrabny, miły i niezwykły. I lęka się i trwoży.
— Biedny pan Żebrowski!... — myśli. — Boże! biedna Pita!...
Od pól dolatują zmieszane głosy — zachód nadchodzi szybko — cały szary, bezsłoneczny.
Tylko chwilę widmem srebrnem zamajaczyło słońce w chmurach i znikło. Góry pokrywają się warstwą rozwleczonej mgły.
Zanosi zdaleka deszczem.
Drogą od miasta idzie listonosz.
Zmierza prosto ku Obidowskiej chałupie.
— Depesza!
— Do kogo?
Ku Tuśce zwrócony świstek, napis, ołówek. Bierze depeszę i cała drży z trwogi, że mąż oznajmia jej dzień, w którym czekać na nią będzie.
Czuje na sobie utkwiony wzrok Porzyckiej. Podpisuje pokwitowanie i otwiera wolno depeszę.
Czyta.
Opływa ją rumieniec radosny. Na twarzy jednak niema, oprócz tego rumieńca, żadnej zmiany.
Powściągnęła się w dobrą chwilę.
Depesza zawierała tylko kilka słów:
Tuśka podnosi oczy od depeszy i spotyka się ze źrenicami Porzyckiej.
W jednej chwili wyczytuje w nich, jaką trwogę czuć musi ta kobieta na myśl, iż oni dwoje pozostaną sami po jej wyjeździe.
— Od męża — mówi niedbale. — Każe mi czekać na list.
— A!...
Porzycki pali dalej papierosa i asystuje tej scenie niemy i jakby obojętny. Tylko mu coś tam w głębi źrenic migoce, jakby jakaś ukryta iskierka.
Tuśka składa telegram i zasuwa go za pasek, który przytrzymuje jej bluzkę.
I od tej chwili rozpoczyna się manewr Tuśki, aby pozostać sam na sam z Porzyckim. Zaczyna udawać, iż jest jej chłodno. Porzycki ofiarowuje się przynieść jej rotundę i biegnie do pokoju. Zaledwie znikł we drzwiach, podnosi się Tuśka i woła:
— Ależ nie, lepiej żakiet!
I szybko wybiega za nim, już w biegu wydobywając telegram z za paska.
Zapominają, iż drzwi od werandy są szklane i firanka uchylona. Porzycka, siedząca naprzeciwko drzwi, widzi najdokładniej, jak Tuśka podaje mu telegram, jak on czyta ów świstek, jak oddając całuje ją długo w rękę i jak potem oboje wpadają na werandę zadowoleni, ona w narzuconym krzywo żakiecie, a on z rozjaśnioną i uspokojoną miną.
— Dlaczego oni się tak cieszą? — myśli Porzycka. — Czy dlatego, że zyskali jeszcze kilka godzin, a może dni kilka?...
Jest jeszcze ktoś, kto widział ową scenę — to Pita. Skurczyła się jeszcze więcej i osowiała, bo każda chwila przynosi jej potwierdzenie tego smutku, że ona jest zbyteczna i z dawnej »trójki« wyłączona. Myśli jeszcze, że jutro odjedzie i pani Porzycka, a ona pozostanie sama jedna, i zaczyna się lękać tej samotności — i lękać i trwożyć.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Na peronie dużo ludzi, ruch straszny, niemiły, denerwujący.
Dużo osób odjeżdża, natomiast dużo przyjedzie.
Jak w kalejdoskopie, zmieniają się całe warstwy strojnych mrówek, które tak zuchwale obsiadły stopy olbrzymich gór i zadzierają ku nim nosy i drapią ich boki.
Stroje i sporty mieszane. Paryż i Anglia — coś bajecznego. Trochę domieszki krajowych porywów. Ogień słomiany. Dużo młodzieńców i dziewic z pocztówkami, aby je wrzucić do wagonu.
Mizerny, nędzny pociąg, cuchnący zdaleka, brudny i klekocący! Jakiś ma złośliwy wygląd. Figlarz to znany. Wiadomo. Za pobrane pieniądze będzie pasażerów stale umieszczał w korytarzach. Niedezynfekowane wagony hodują z troskliwością plwociny gruźlicze. Zaślinione chodniki są edenem laseczników. Pasażerowie wytrwale plują w dalszym ciągu, pomnażając ilość hodowli.
Przy wagonach stoją grupy »odprowadzających«. Kilka mizernych bukietów sprawia sensacyę. Jakieś dwie panny, które grały z powodzeniem rolę »posażnych«, mają po funtowem pudełku cukierków i po wiechciu już zwiędłych goździków w ręku. Mówią głośno i przeginają się wdzięcznie. Ich adoratorowie odziani w pończochy i kostiumy cyklistów. Wdzięczą się wszyscy czworo z bolesnemi wyrazami twarzy. Są wspaniali w swej wytrwałości wzajemnych oszukańców...
Niedaleko nich Porzycka stoi w otoczeniu Tuśki, Pity i syna. Tuśka dała jej ładny bukiecik — syn cukierki. Ale już się coś zerwało — już Porzycka czuje tak, jak Pita, że jest niepotrzebna, że musi usunąć się, bo tu idzie coś groźnego i coś niepowstrzymanego.