<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.

Jakieś dziwne uczucie przejęło Tuśkę, gdy wracała tak z Porzyckim i Pitą z dworca po odprowadzeniu Porzyckiej. Uczuła pewną ulgę, bo w ostatnich czasach niespokojne oczy tej dobrej kobiety, zdające się ją o czemś przestrzegać, o coś prosić — odbierały jej resztę równowagi i tak już zupełnie prawie zniszczonej przez wtargnięcie w jej krąg życiowy nieznanego jej przedtem uczucia miłości.
Tuśka rzeczywiście kochała się w Porzyckim.
Tak.
Kochała się.
Co za cudowna subtelność naszej mowy, ten odcień drobny, nic nieznaczący.
Kochać.
I — kochać się!
Kochać — to ukochać tę drogą istotę z całym bólem, jaki nam sprawiać mogą jej wady, jej występki, kochać przez łzy, przez ból, przez cierpienie.
Kochać się?
Kochać siebie w tej miłości, a to jest wszystko, co nam daje zadowolenie, co nas mile po sercu głaszcze, co nas wywyższa w naszych oczach, podnosi i pochlebia.
I Tuśka kochała siebie taką, jaką wiedziała, że jest w oczach Porzyckiego, lub jaką się jej zdawało, że jest w oczach Porzyckiego.
Lubiła, gdy śledził jej ruchy, jej gesty i starała się uczynić je piękniejszemi, więcej przepojone gracyą. — Rozmiłowany po aktorsku w fatałaszkach i świecidłach, znał się dobrze na szczegółach stroju kobiecego i tę znajomość, nabytą po garderobach koleżanek, aplikował zwykle w swych miłostkach i flirtach. — Nigdy Tuśka nie rozumiała tak wartości doboru kolorów, linii sukni, piękności ornamentacyi, jak w jego słowach, któremi owijał ją niejako, jak przędzą kunsztowną. Zwracał uwagę na każdy najdrobniejszy szczegół ubrania jej i Pity — przyglądał się klamrom pasków, »szczoteczkom«, któremi suknie na dole były podszyte, guzikom rękawiczek, deseniom mereszek przy bluzkach — liczył zakładeczki na rękawach i liczbę wstawek, strojących karczki sukien. — Co do biżuteryi, miał ją w pogardzie i tylko tolerował u kobiet jedne i te same zwykle kolczyki i jeden lub dwa pierścionki.
Tu — mogła Tuśka uczynić zadość jego wymaganiom. Miała bardzo piękne turkusy oprawne w rozety i zaczęła je nosić codziennie. Odrazu zyskały jego aprobatę. Ten śliczny kamień czarująco przebijał przez chmurę złocistych włosów, jak bławatek przez snop zboża. Kilkakrotnie zwracał na to uwagę Tuśki i mówił do niej ze ślicznym uśmiechem:
— Kocham się w jej kolczykach!
Bo i on także kochał siebie w niej, czując, że i ona wrażliwa jest na jego gracyę, wdzięk, strój, pozę, dowcip i siłę. Prezentowali przed sobą to, co mieli najkorzystniejszego i wdzięczni byli sobie za to, że są wzajemnie dobrymi słuchaczami i widzami.
Gdy które z nich odziało się rano ze szczególniejszą starannością, lub jako ludzie nerwowi, czuli się en beauté dnia tego, spieszyli ku sobie, ciągnięci chęcią pokochania siebie w uprzejmie chwalących oczach drugiego. Przybierali przytem trochę nienaturalne pozy, zwłaszcza ona, dla której to pawienie się miłosne było zupełną nowością. On był o wiele spokojniejszy, mając ciągłą w tym względzie praktykę. Gdy nie było publiczności, aby się w niej uwielbiał, zawsze wynalazł bodaj jednę kobietę do takiego filtrowania swych doskonałości. Czynił to bez cynizmu i zupełnie naturalnie. Dlatego też był sto razy niebezpieczniejszy, niż cynik rozkochany naprawdę. Starał się bowiem podniecać ciągle wyobraźnię Tuśki, przedstawiając się jej jak najkorzystniej i najpiękniej. Stąd rzeczywiście Tuśka była jak oszołomiona i zaczynała nie zdawać sobie sprawy ze swych czynów. Gdy pozostała sama, oprzytomniała na chwilę i starała się znów wmówić w siebie »przyjaźń«.
Lecz wystarczało jedno wspomnienie jego oczu wpatrzonych w nią, lub mignięcie jego sylwetki w błyskawicy myśli, aby żar opływał biedną Tuśkę i ona porywała się, jak ptak do lotu...
Dokąd? gdzie?
Sama nie wie.
Bo już zaczęła się powoli serya spotykania się oczu w jakichś porozrzucanych strzałach, które są tak silne, że aż ból sprawiają.
I zaczęła się serya spotykania rąk, wypadkowo do siebie dążących coraz częściej, coraz dłużej, coraz silniej.
A potem słowa urywane, niewypowiedziane, zawieszone pomiędzy nimi, jak puchy z kulbab na łąkach, które wicher rozwiewa.
W szklance koło łóżka Tuśki mokną jakieś kwiatki, które on jej cały dzień znosi, podaje, wrzuca na werandę, przez okna do jej pokoju...
W szklance koło łóżka Porzyckiego moknie także, to jakaś śliczna róża, to trochę narcyzów, które Tuśka mu przynosi z miasta od ogrodnika.
Tuśka ma teraz już muzeum pamiątek. Dużo zeschłego zielska, dwie karteczki, jakiś kamyk z Morskiego Oka.
Bo Tuśka zaczyna wkraczać w to, co ludzie nazywają... drugą wiosną!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tak — drugą wiosną!...
Różowa jest, biała i złota. Oczy jej wybłękitniały, usta czerwieńsze, włosy bardziej złote, uszy różowsze — muszle rąk bardziej gładkie, chód piękniejszy, ona cała, aż promienieje, dziwnie, lecz niezaprzeczenie.
Nie leży teraz długo na łóżku pod nagromadzeniem pledów, kołder, halek i serdaków. Skoro słońce się zjawi, wita je z uśmiechem, nie gniewa się już na jego promienie. Siada na łóżku, rozgarnia swe złote włosy i patrzy prosto w okno, skąd płynie jasność i chłód rozkoszny.
Porzycki nauczył ją takiej cichej modlitwy powitalnej i kazał jej przyjaźnie uśmiechać się do pierwszych promieni słonecznych. Na chłód kazał jej odsłaniać twarz, szyję, piersi, całą siebie i chłonąć go w siebie, jak ożywczy zdrój. Tuśka czyni to i dziwi się, jak mogła gniewać się za to, że ku niej przez okno płynął taki rzeźwy dzień, taka jasność, a ona wolała zamykać powieki i odwracać się gniewnie do ściany, jak kret w jamie zakopana w pościel.
— Dosyć się naśpimy w trumnach — powiedział do niej raz jeden Porzycki ze śmiechem, stukając do jej drzwi o piątej zrana.
Porwała się wtedy z pościeli, i gdy on już na rowerze popędził jak szalony, otworzyła okno i zbierając w źrenice czar budzących się traw i wyłaniających się z mgły porannej gór — rozmyślać zaczęła nad słowami aktora.
— Tak... prawda.. dosyć będzie czasu w trumnie!...
Przez chwilę miała chęć zbudzić Pitę i zawołać do niej tak samo:
— Wyśpisz się, gdy umrzesz!...
Ale — wolała pozostać samą!
Wogóle teraz Pitę przyzywała tylko w krytycznej chwili, gdy ogarniało ją przy Porzyckim tak wielkie zmieszanie, iż przytomność ją odbiegała. Inaczej czuła ulgę, gdy dziecko odsuwało się od niej i nie plątało się przy niej, bo dziwne, nieokreślone uczucie szarpało wtedy nią całą.
Pita przypominała jej rzeczywistość.
Pita była Warecką ulicą — ciasnem mieszkaniem, grzecznym mężem, milczącymi chłopcami, słowem tem wszystkiem, o czem Tuśka obecnie myśleć coraz mniej chciała, czy mogła.
Wolała żyć teraźniejszością.
Słońcem — górami — i...
Kochać się!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nadszedł wreszcie list od męża.

»Kochana żono!
Bardzo mi jest przyjemnie, że mogę ci posłać jeszcze dwieście rubli. Proszę cię, nie wyjeżdżaj i skoro ci kuracya służy, używaj dalej powietrza razem z Pitą i lecz się pilnie, aby przynajmniej te koszta nie poszły na marne. Wystarałem się o te pieniądze i mam jeszcze obiecane pięćdziesiąt rubli, ale to już wszystko, co mogłem dostać. Postaram się, aby to spłacić. — Ty o ile możności, oszczędzaj, abyś mogła być jak najdłużej. Ja — musiałem zmienić restauracyę, bo bardzo mi zaczęli źle jeść dawać. — Przeważnie jem rosół i sztukę mięsa, bo mnie tem nie strują. Byłem ciągle chory na żołądek i przestałem jadać kolacyę. — Przynoszę sobie do domu coś od rzeźnika i stróż mi nastawia samowar. Szkoda, żeś tak wszystko pozamykała, bo mam jednę szklankę do herbaty i do płókania ust. Tak samo i ręczniki. — Chłopcy są zdrowi, tylko podarli obuwie i musiałem im czemprędzej wysyłać z Warszawy. Tutaj straszne upały — poprostu można w biurze zemdleć i wczoraj myślałem, że upadnę, wracając do domu. — Palmy ciągle mają weszki i nic im tytuń nie pomaga. — Każę także wynosić na ganek materace na słońce, bo podobno słońce zabija bakterye. Dwieście rubli łączę. Teraz kurs jest sto dwadzieścia sześć i pół — uważaj, żeby cię nie oszukali. — Zajrzyj do gazety. Nie mam ci nic więcej do doniesienia. — Całuję ciebie i Pitę. Twój przywiązany mąż
Walery«.

Tuśce opadła ręka z listem, i siedziała tak długą chwilę na werandzie w milczeniu.
— Chory na żołądek... — myślała — ręczniki, buty... szklanka... sztuka mięsa... jakie to wszystko trywialne, jakie smutne, bezbarwne...
I takie od niej dalekie!
Niedawno jeszcze byłaby rzeczywiście zatroszczyła się o to, że on musi płukać zęby i pić herbatę z jednej szklanki, że chłopcy tak forsownie drą buty, że palmy mają weszki — a dziś nietylko, że jej to wszystko obojętne, ale przeciwnie, jakieś wstrętne.
— I o czem?... — pyta Porzycki, opierając się o balustradę werandy.
Podszedł cicho, jak kot.
Na kolana rzucił jej cudownie piękny, prawie czarny mak, pełny i rozkwitły.
Ten mak!
I ten — list.
Zmięła list i wsunęła go w torebkę — pieniądze przedtem wyjęła i umieściła za gorsem.
Mak pieściwie podniosła do ust.
— Jaki śliczny!
— Pani śliczniejsza.
— Ja?
— Tak — dziś pani jest śliczna. Oczy ma pani jeszcze turkusowsze, niż turkusy w uszach. — A... jaka cacana bluzka... Te kwadraciki wcale, wcale...
Tuśka kupiła wczoraj czarną, jedwabną bluzkę, w którą były wstawiane kwadraty z czarnej koronki. Delikatne ciało o złoto morelowym połysku przeświecało przez oczka koronki.
Porzycki oczyma w te kwadraciki się wpił.
— Atłasy!... — wyrzekł z uśmiechem.
Tuśka udała, że nie rozumie.
— Ależ to jedwab i irlandzka koronka.
— Ja mówię o tem, co pod koronką...
Rumieniec oblał twarz Tuśki.
— Och!...
Zarumieniła się jeszcze gwałtowniej, dostrzegłszy, że o kilka kroków od niej stoi Pita.
Dziewczynka, ciągle smutna i coraz więcej zamknięta w sobie, trzymała w ręku korespondecyjną kartę z jakimś widoczkiem.
— Czego chcesz? — spytała ją szorstko Tuśka.
Twarzyczka Pity pozostała niezmieniona. Błękitne oczy osunęły się po twarzy matki i błąkać się zaczęły dalej.
— To pani Porzycka napisała do mnie karteczkę — wyrzekła, kładąc korespondentkę na stole. — Listowy ją zostawił z listami u gaździny!
Tuśka wzięła w rękę kartę. Kilka zdań ciepłych, ładnych, miłych. Dla niej — ukłony i słowa przyjaźni. Był to jakiś cichy, nieśmiały głos, który odzywał się zdaleka. Przez chwilę zdawało się, że to sama Porzycka jest pomiędzy nimi jeszcze i patrzy na nich błagalnie, niespokojnie...
Tuśka, chcąc ocknąć się z tego wrażenia, zwróciła się do Porzyckiego:
— Mama pisała do pana?
— Tak, dziś rano.
— Cóż pisała?
— Och!... nic!... przyjechała szczęśliwie. Zachwycona panią, Pitą... Zakopanem... mną — słowem wszystkiem!...
Nie mówi przecież, co było główną treścią listu matki. Gorąca prośba, niewyraźna, a przecież istniejąca w każdem niemal słowie.
— Choćby przez wzgląd na Pitę...
Lecz rzeczy już zadaleko zaszły.
Porzycki stoi na tym punkcie, na którym mężczyzna zdaje się tracić zupełnie wolę i iść naprzód jakby z zawiązanemi oczyma.
— Ja do pani, jak do miodu!...
I idzie do Tuśki, za Tuśką, przy Tuśce, jak zwierz obłaskawiony, jak cień przykuty i niemożliwy do oderwania się choćby na chwilę.
Takie przynajmniej robi wrażenie.
Cicho, spokojnie Pita od nich odchodzi i wsuwa się na dziedziniec, gdzie chałupę budują. — Tam — siada na kupie belek, składa rączki i patrzy przed siebie w złoto trocin, na własne nóżki wyciągnięte i opięte w białe, czyściuchne trzewiczki. — Przed nią staje gaździna.
Patrzy na śliczną dziewczynkę, jakby z żalem. Przypomina jej się własna Hanusia, którą takuśką pikną i małą pochowała na cmentarzysku, za kościołem — hej!... Była ona u niej »jedynica« i pikna jak obrazek jaki.
— Kielo to temu lat? — myśli, patrząc na siedzącą na belkach Pitę — musi ze dwa dziesiątki i pieńć... Ocy miała takie wielgie i niebieskie, a włoski jasne. Jakem ją odziała w gorset, to była taka, jakby już rosła dzieucha. A było jej dziesięć zaledwie roków...
Dziesięć roków!...
Podparła brodę na ręce i ciągle na Pitę patrzy...
— Tak se siedziała tyz na belkowinach i rączki składała, jak do modlenia...
Słonko poza nią świeciło, jak za tom panienkom świeci... i włosięta się jej złociły, jako tej. A ja się ze starej chałupy cudowałam... i cieszyłam...
Hej!...
Pita wreszcie odrywa wzrok od swych bieluśkich bucików i na gaździnę patrzy.
— Cni się wom? — pyta Obidowska.
Pita wie, że »cnić się«, to znaczy po warszawsku: tęsknić po kimś.
— Nie! — odpowiada grzecznie, skłaniając główkę na bok.
Lecz Obidowska powtarza uparcie:
— Cni się wom!
Obidowskiej także cni się... Tęskno jej dziś po zmarłem dziecku jedynem — bo mąż jej, Józek, staje się coraz dokuczliwszym. Wódki pić nie chce, od »starych wered« jej wymyśla, chałupy stawiać nie chce — tylko na wirchy się drze, na swobodę. Rani ją ciągle dotkliwie, mówiąc jej bolesne słowa; mówi, że mu się ucła z całym dostatkiem. I w starej kobiecie, aż coś łka, coś rwie się, coś jęczy, tak jest zmęczona tą walką nierówną z młodością silną i bujną — a tu nachodzi ją lęk, że zostanie sama w chałupie, sama czekając śmierci, jeśliby on »o rozum prziseł« i uciekł gdzie niebądź.
Wyszła z chałupy, gdzie mąż wytrzeźwiony rzucił się na nią wściekły i szyderstwa pełen. Aż coś ją za gardło chwyta, aby się do kogoś przytulić, albo kogoś do siebie przygarnąć. I stąd to wspomnienie o Hanusi, co to w trumience tak dawno na cmentarz, za kościół odeszła.
— Zawsze dziecko więcej warte, niż chłop... — myśli i mimowoli Tuśki oczyma szuka.
Dostrzegła ona już dawno, że się coś święci między gościem a gościową.
»To je pańska rzec« — zawyrokowała sobie w duszy. Ale dziś miałaby wielką chęć podejść do owej »gościowej« i krzyknąć jej z całej siły:
— Dziecko jest więcej warte, niż chłop...
Na Pitę patrzy litośnie.
— Bidota! — myśli — sama tak siedzi, żeby im mętu nie robić...
Pogłaskałaby chętnie tę jasną główkę, ale jakoś nie śmie. Pita ma bardzo nieprzystępną minę. Patrzy na Obidowską, ale błękitne oczy mają tylko swój smutek. Rzecz dziwna. Odczuwały przecież smutek Porzyckiej. Ale Pita ma uprzedzenie do chłopek. Patrzy na nie, jakby na obrazek, albo na lalki za szybą wystawy. Cały pas myśli jeszcze nie tkniętych rozdziela ją od Obidowskiej.
Góralka odchodzi powoli, jakby z żalem. Błąka się po dziedzińcu, wreszcie zaczyna ocierać belki fartuchem. Czyni to jednak bez poprzedniego zamiłowania i temperamentu. Wzdycha i staje się na twarzy jeszcze ciemniejszą.
Pita tymczasem myśli.
Obidowska powiedziała jej, że — ona — tęskni.
Po kim tęsknić może? Po tatusiu. — Nie. Nie uczuwa braku ojca, bo z nim, czy bez niego jej światek wewnętrzny jest jeden. Po braciach? — Także nie. Są oni dla niej zupełnie obcy. Nigdy nie zbliżyli się ku niej, ani ona ku nim. — A przecież Pita rzeczywiście tęskni...
Może do Warszawy? — Wie, że Warszawę zobaczy, a przytem Zakopane zaczyna jej się bardzo podobać; kto wie, czy nie więcej, niż Warszawa? — A więc — zostaje tylko — pani Porzycka.
Tak — po niej tęskni Pita. Przypomina sobie jej słodki głos, jej delikatne pieszczoty, to wszystko, co ta dobra pani do niej mówiła. Otrzymana kartka wzmaga tę tęsknotę. W karcie tej pani Porzycka wyraźnie napisała:
»Staraj się, droga Pito, nie opuszczać swojej mamusi, być zawsze przy niej tak, jak dobrej córeczce przystało«...
Tak napisała pani Porzycka.
Pita z całego serca pragnęłaby wypełnić to polecenie. Ona chciałaby pozostać przy swojej mamie, ale jakże to uczynić, jeżeli mama tego nie chce?... Pita czuje to wybornie. Jej wrażliwa, nerwowa natura rozumie w każdem drgnieniu, w każdem spojrzeniu niechęć i cofa się przed tem wrażeniem z najwyższą melancholią. Przytem teraz ciągle jest z mamą pan Porzycki, a Pita, która z początku garnęła się do niego, jak do promienia słońca, teraz zaczyna uczuwać jakiś strach przed tym człowiekiem.
Śniło jej się raz, że porwał ją na ręce i rzucił w otchłań, gdzie dużo było dziewczynek. Te dziewczynki siedziały na kamieniach, lub chodziły po wyschłych i brzydkich trawach i płakały. Wszystkie były smutne i płakały.
— Dlaczego płaczecie? — spytała te dziewczynki Pita.
A one otarły na chwilę oczy rozpuszczonemi włosami, które im spadały na plecy i na piersi w kręcone loki, i za całą odpowiedź wyrzekły:
— Posłuchaj!...
Pitę doleciał z góry, od krawędzi przepaści, chór zmieszanych głosów. To były głosy kobiet, śmiejących się kobiet...
Ale to był dziwny śmiech — jakiś straszny, łaskoczący, ścinający krew w żyłach. Śmiały się te głosy, jak puszczyki — śmiały się strasznie, ale się śmiały... śmiały...
— Kto się tak śmieje?... — zapytała Pita.
To nasze mamy! — odparły dziewczęta.
I zaczęły znów płakać na dnie przepaści i ocierać oczy włosami, które spadały im na plecy i na piersi, jak złote i czarne płaszcze.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Taki był sen Pity.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I od tej chwili Pita bać się zaczęła Porzyckiego i często zdawało się jej, że ona błądzi wśród kamieni po zżółkłej i brzydkiej trawie, a zdaleka ktoś się śmieje dziwnie, strasznie, jak puszczyk, śmieje się przeciągle.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.