Sezonowa miłość/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sezonowa miłość |
Podtytuł | powieść współczesna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Wydanie | drugie |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Długa koperta, nic nieznacząca, zaadresowana dość starannie.
A w tej kopercie całe bagno, coś tak strasznego, coś tak cuchnącego, że w uczciwej piersi serce ze zgrozy zamiera.
Anonim!
Specyalność zakopiańska. Coś — co pełza, lata, spada — najczęściej spłodzone na miejscu, wysłane z Krakowa i zjawia się nagle u progu, jak dżuma, siejąc chwilowy smutek, przykrość.
Taki gość wciska się w rękę Porzyckiej, do niej specyalnie adresowany. »Życzliwy przyjaciel« — ostrzega przed »brudnym romansem jej syna, który uległ wpływowi awanturnicy, nie wahającej się, mimo obecności dziecka, roztaczać swą hańbę i dopuszczać się do takich skandali, jak nocne spacery przy księżycu i wycieczki, trwające dwadzieścia cztery godziny...«
Porzycka z bledszym jeszcze uśmiechem przebiegła wzrokiem karty anonimu.
— A więc... tak...
Smutno jej.
Smutniej może w tej chwili, niż w czasie innych awanturek miłosnych syna. Ta pani z Warszawy, z tem ślicznem dzieckiem, wydaje się jej, mimo swej sztywności, istotą inną — względności pewnej godną.
Gdy tam na werandzie przylgnęła jej do ręki — uczuła w niej pewne zdawanie się już na los, przemęczenie długie w tej sztywności musowej, w której żyła.
Było to samo i w Picie, gdy tuliła się do niej przed chwilą.
Porzycka siedziała nieruchoma, zamyślona w izbie, którą poprzednio zajmował jej syn i która była pełna jego obecności.
Na stole fotografie jego i kilku kolegów i koleżanek. Cały plik ról koło łóżka. Na ścianie grupa z wycieczki. Rower w kącie izby. Kilka tomów Szekspira. Byron w żółtej okładce, nieodłączny Leforgue i ciśnięta w kąt Chansons de Bilitis.
W dzbanku od wody gałęzie smereków — obok nesesera kociołki do gotowania »herby« — przybory wycieczkowe.
I woń ostra od serdaków, kożuszków, zmieszana z wodą kolońską i rozsypanym po kątach tytuniem.
Porzycką nie martwi treść anonimu. Romans!... tak. Tyle już tych romansów przewinęło się przed jej zmęczonemi oczyma. Te fotografie porozstawiane po stołach, dostatecznie o tem świadczą. Lecz w tym wypadku coś ją specyalnie boli.
Może ze względu na Pitę.
Jest zanadto dobrą kobietą, aby wierzyła słowom anonimu.
— »Syn pański uległ przewrotnej kokieteryi awanturnicy« i t. d.
Nawskroś czysta i uczciwa, wie wszakże intuicyą, że nie kobieta kokietuje, lecz zawsze mężczyzna pierwszy wyzywa uwagę kobiety. Jest to niedostrzegalne, chwilowe, nawet dla samej wyzwanej kobiety niezrozumiałe — a przecież tak jest niezaprzeczalnie. Tylko, rzuciwszy ową przynętę tak subtelną, jak cień, mężczyzna odwraca się i udaje obojętność. A wtedy kobieta iść za nim musi po promieniu hypnozy i nie tai się, nie kryje.
Stąd legenda o zaczepnej taktyce kobiet.
Tak myśli Porzycka. A wreszcie zna dobrze swego syna. Wie, iż jest żywem odbiciem ojca. Zna doskonale, jaki nieokreślony powab, jaki urok dziwny ma w sobie ten genre mężczyzny. Coś dziecięcego, wieczny uśmiech i tyle serdecznej tkliwości, starania, troszczenia się o tę kobietę, którą wybrał i ukochał, chociażby przelotną, chwilową fantazyą. Wie, że jest to rodzaj najniebezpieczniejszy, najprędzej zniewalający, a zwłaszcza serca, zastygłe w pozornej martwocie, jak serce Tuśki.
Więc czuje tu winę syna i prawie przyjmuje część tej winy na siebie.
— Czy nie zbłądziłam — myśli — chowając go zanadto sercowo? Dziś ten człowiek nie umie ani jednej chwili pozostać sam, bez jakiegoś drugiego serca, które musi rozgrzać dla siebie, choćby tylko przelotną iskierką... Czy nie moja w tem wina.
Słońce zachodzi, ściele się prześlicznemi blaski po pokoju.
Dwiema srebrnemi plamami odbija się w ciemnym glinianym garnku, z którego jak fontanna, wytryskuje snop gałęzi smerekowych.
Złotą kratą przyległo do przeciwległej ściany i stanowi tło dla obrazku Matki Bożej, nad łóżkiem aktora.
— Czy nie moja wina?
Coraz złociej, coraz cudowniej na świecie i w izbie. Aż coś duszę wyrywa, taki szafir nieba trochę czerwonawy, przez gałązki smereków przegląda. Jakiś mały ptaszek świergoce cichutko.
Drzwi otwierają się — do izby wpada Porzycki.
Cały spocony, tak biegł szybko.
Niesie fenacetynę z apteki, szynkę i ostatnie Liberum veto.
— Całe zakopiańskie! — woła, rzucając matce na kolana czerwony zeszycik.
Spogląda na Porzycką i w tej chwili dorozumiewa się, że się »coś« stało.
— Cóż tam nowego — pyta.
Ona podaje mu anonim.
Czyta, obcierając pot z czoła, wreszcie wybucha śmiechem.
— A to zwierzę!...
Porzycka przerywa mu gestem.
— Mniejsza o list. Tu chodzi o fakt. Czy to prawda?
Spojrzał na nią zdziwiony.
— Co się dzieje? — zapytał. — Nigdy ze mną nie mówiłaś o takich sprawach. I było nam z tem dobrze. Dlaczego teraz moja staruszka zmienia taktykę?
Porzycka spuściła oczy.
— Tak... masz racyę. Nie mówiłam nigdy z tobą o tych... drobiazgach. To rzecz twoja. Każdy człowiek jest panem swego losu... Ale — ja sama nie wiem, dlaczego robię ten wyjątek!... Chciałabym, żeby anonim skłamał. Chciałabym bardzo...
Porzycki zwraca się do stołu, rozwija przyniesione pakunki. Nie patrzy w oczy matki.
— Anonim kłamie! — mówi, lekko wzruszając ramionami.
— Kłamie?
— Naturalnie. Pomiędzy mną a panią Żebrowską niema nic, prócz przyjaźni.
— Nic?
— Ależ nic. — To ta głupia kołtunka z przeciwka mści się w taki sposób. Jak mama może temu dawać wiarę? To bardzo uczciwa kobieta pani Tuśka... A zresztą... Ach Boże! Mamuńcu, czy wszyscy ludzie są zwierzęta?
Twarz Porzyckiej pobladła.
— Och, Lulu! — mówi z wyrzutem — ja o tem nie myślałam.
I z tego poblednięcia, z tonu tego głosu, niemal przerażonego, czuć łatwo, że ta czysta dusza nie tknęła myślą tego, co jest w miłości najgorsze, najfatalniejsze i najwięcej wiążące lub odpychające.
Zapadło milczenie.
Porzycki czuł, iż przekroczył granice, że powiedział to, czego wobec matki wymówić nie powinien.
Ona zaś zmartwiała, bynajmniej nie uspokojona, lecz przeciwnie, nagle przypuszczająca możliwość tego najstraszniejszego faktu, który dla niej poza uświęconym związkiem przybierał rozmiar zbrodni.
I ogarnęła ją ogromna trwoga o tamtą kobietę i o to dziecko, które stały nad przepaścią. Kobieta przez możność upadku — dziecko przez stanie się córką kobiety upadłej.
Zwróciła strwożone oczy ku synowi.
— Lulu!
Szybko zbliżył się ku niej i przy jej kolanach na ziemi przysiadł.
— Co, matuś?
— Może... możebyś wyjechał?
— Ja? po co?...
— Widzisz... ja się lękam...
— O mnie?
— Nie. O — nie, o Tuśkę — o Pitę!
Zaczął się śmiać, nawet dość szczerze.
— Ale nie bój się, mateczko! — Nic im się nie stanie. Zresztą one jadą.
— Kiedy?
— W tych dniach.
Odetchnęła z uczuciem ulgi.
— Chwała Bogu!
Zerwał się z miejsca, wykręcił pirueta.
— Tak! A teraz proszę zażyć fenacetyny i położyć się na chwileczkę. Proszę mi oddać ten anonim. Włożę go w kopertę od papieru Rigollot i odeślę pani Warchlakowskiej. Trzeba oddać Cezarowi, co jest Cezara.
— Proszę cię, nie rób tego.
— Dlaczego?
— Mścić się będzie jeszcze gorzej.
Egoizmem męskim uniesiony, zawołał z lekceważeniem:
— Ja sobie drwię z tego.
— Mnie o ciebie nie chodzi, ale o panią Żebrowską.
— E! i ona drwić sobie będzie.
Porzycka, która już wstała i przy stole przygotowywała sobie proszek — zapytała nagle:
— A jej mąż?
Nastąpiła chwila milczenia.
To słowo, wpadające nagle w tę sprawę nie zbyt czystą, przywodziło ze sobą wspomnienie o istnieniu człowieka, o którym wszyscy zapominać się zdawali.
— Jej mąż? — podjął wreszcie. — Jej mąż, jeżeli jest człowiekiem uczciwym, nic sobie z plotek robić nie będzie!
Głos jego był jakiś niepewny. Czuć było, iż w to, co mówi, nie bardzo wierzy i że pragnie po prostu przerwać przykrą dla niego rozmowę.
Za chwilę rzeczywiście wyprowadził rower i pognał na nim, jak szalony w stronę miasta.
Porzycka jednak uspokoić się nie mogła.
Postanowiła nie mówić nic Tuśce o otrzymaniu anonimu — pragnęła jednak przed wyjazdem zapewnić się, iż nie stanie się nic takiego, co może zniszczyć spokój całej rodziny i zatruć kobiecie jej przyszłość.
Z oczyma, utkwionemi w ginącym w mroku obrazku Matki Bożej, który Lulu zawsze i wszędzie z jej woli miał nad łóżkiem — leży Porzycka szarpana wielkim niepokojem. — To — brzydkie, to ludzkie, to zakrywane do tej chwili przed nią — zdrada, wiarołomstwo, naruszenie przysięgi zaczyna tłoczyć się ku niej widmami o trujących, strasznych oddechach. — Okalają ją wieńcem, wypełzają z kątów. A ona — kobieta siwa, zwiędły kwiat mogilny — drży przed ich zbliżeniem.
I obrony innej nie widzi, tylko ten drobny obrazek w pluszowej ramce, emaliowany, z którego wygląda twarz słodka i jasna, jak jutrzana gwiazdka.
— Matko Boża!... broń ich! broń!...
Ściemnia się zupełnie. Razem z tą ciemnią, jaka zapadła na tę chatę góralską, jakaś tragiczność zaczyna upiornie rozpościerać swe skrzydła.
Porzycka czuje się bezsilną. Rozumie, iż życie jej nie było tą prawdziwą cząstką wybujałości i rzeczywistych treści życiowych. Przeszła, jak cień, w swej uczciwej białej szacie kochanej żony i matki. Dobrocią swoją i nieskalaną bielą swej duszy przeszkadzała często spełnieniu się czynów złych, lecz były to czyny drobne — nic nieznaczące, wobec spiętrzenia się groźnych fal namiętności, niepowściągalnych, ścierających się w centrze życiowego terenu.
Czy jej słaba, blada i smutna dobroć potrafi zażegnać choćby tę ciemnię tragiczną, wśród której coraz silniej rozwijają się złe instynkty mieszkańców tej chaty?
Czy ona to może?
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Słyszy, iż po dziedzińcu chodzi Tuśka i syn jej — chodzą, rozmawiając przyciszonym głosem. Nie słyszy wyrazów, ale sam ton ją trwoży. Nie wie — ale może tak rozmawiają właśnie ludzie w przededniu upadku. Wstaje szybko, narzuca okrycie, wychodzi przed dom.
Oddalili się.
Zniknęli w ciemni wśród belek, nagromadzonych do budowy nowego domu.
Śmieją się.
Słychać głos Lulu. Wtóruje mu Tuśka. A potem nastaje znów cisza. Porzycka powoli przyzwyczaja się do ciemności. Dostrzega syna, Tuśkę, jak oparci o belkę, nadzwyczaj blizko, prawie przytuleni do siebie, znów coś szepcą.
— Matko Boska! chroń ich!...
Na niebie wyiskrzyły się gwiazdy. Od świeżo skoszonej łączki zanosi sianem, aż serce podrywa.
Porzyckiej opadły ręce. Stoi coraz więcej smutna i bezradna.
— Co począć?
Nagle jakaś drobna rączka wsuwa się jej pod ramię. Mała postać lgnie ku niej, jak kwiatek wichrem przygnany.
I głosik cichutki:
— Już panią głowa nie boli?
Pita w swym na ramiona żakieciku tuli się do niej nieśmiało.
Porzycką ogarnia jakieś wielkie rozrzewnienie.
Obejmuje dziewczynkę i osłania połą swej peleryny.
— Nie, Pitusiu — głowa mnie nie boli. Ale...
Urywa.
Chce powiedzieć dziecku, że jest smutna i powstrzymuje się.
— Po co ją dręczyć?... — myśli.
Ale Pita z pod fałd okrycia podnosi ku niej swą bladą, anielską twarzyczkę.
— Pani smutna? — pyta.
Porzycka z rozrzewnieniem zwraca się ku dziecku.
— Tak, Pito... jestem smutna.
Pita ma tak wielki takt, że nie zapytuje »co pani jest« — tylko silniej przytula się do swej nowej przyjaciółki.
— Może pani pokazać Wielki Wóz — proponuje uprzejmie — o!... tu — te trzy gwiazdy, to dyszel — a tu koła... proszę, niech pani patrzy.
Ku gwiazdom zwraca swe promienne, błękitne oczy i ku gwiazdom w swej czystości anielskiej niesie, jakby na skrzydłach, smutek tej starej kobiety.
— A ta gwiazda, która, jak brylant świeci, o... tu... to się nazywa...
Obie patrzą teraz na gwiazdy i na obu twarzach blask płonących w górze świateł zdaje się mieć odbicie w jasnej czystości ich źrenic...