Siła serca/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siła serca |
Podtytuł | Błękitne romanetto |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Przemysłowa w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wojna, straszliwa, bezlitośna, szerzyła się coraz bardziej.
Zrazu było to tylko gryzienie się podjazdów, ale za kawalerją płynęły rzeki piechoty, która ogromną ławą coraz potężniej napierała na ościenne kraje państwa. Z obu stron ku frontom dzień i noc leciały pociągi, pełne ludzi, koni, dział i różnych machin potwornych. Fronty, jak dwie równoległe nici krwawe przedłużały się od południa ku północy, wgryzły się w siebie niezliczonemi ostrzami bagnetów i szabel i tak wpiwszy się w siebie wzajemnie temi krew ssącemi smoczkami, miotały się konwulsyjnie w zacieklej walce.
Dwa wielkie narody, zmieniwszy się w dwa pęczniejące wściekłością potwory o tysiącach drapieżnych głów, wzięły się za bary, a każda konwulsja, każdy wstrząs szarpał trzewiami, sercem, duszą, całem ich jestestwem. Rozlegający się na polach bitew grom setek baterji, tysięcy karabinów maszynowych i granatów ręcznych, krzyk pułków idących do szturmu i jęk żołnierzy zakrwawionych, poraz ostatni hełmy żelazne zdejmujących z mokrej głowy, zamiary wodzów, wrzawa bitwy i żałoba pobojowisk — to wszystko streszczało się w krótkim ostrożnie ułożonym komunikacie, najeżonym nazwami mało znanych miejscowości. A jednak wszyscy go rozumieli i nigdzie przed nim nie można się było schronić. W miljonach dusz budził on i rozwijał ponure obrazy bitwy, krwawych zapasów i śmierci.
Ludzie gorączkowali się. Jedni z wpładłemi głęboko oczami, podnieceni i zdenerwowani, szeptali ponure wieści o klęskach i krwawych, okropnych stratach, drudzy, rozpromienieni fałszywym zapałem, wielbili zwycięstwa głośno, jakby zagłuszyć chcieli w sobie trwogę. Po przygnębieniu następował entuzjazm, po radości smutek złych przeczuć. Gwałtowne przejścia wytrącały ludzi z równowagi i ze zwykłego trybu życia.
Kasia, która skutkiem swego pewnego odosobnienia, nie była narażona na działanie wpływów z zewnątrz i nie ulegając im, mogła zachować dużo spokoju, z przerażeniem zauważyła, że miasto poprostu cierpi na gorączkę. Nie można tego było inaczej określić. Gorączka ta do tego stopnia wżerała się w ludzi, że zmieniała nawet rytm i charakter ich ruchów, odbierała im panowanie nad sobą. Spostrzegłszy to i uważając ten objaw za pierwszy skutek wojny — szkodliwy i niepożądany, bo pozbawiający ludzi równowagi — starała się nie poddawać się powszechnemu nastrojowi i zachować jak najwięcej zimnej krwi. Czuła, że jeśli temu ogólnemu podnieceniu się nie obroni, jeśli zawiasy jej duszy nie wytrzymają, jak gaz z dziurawego balonu zacznie uciekać z niej wiara, siła, pogoda, a z tem i energja, tem niezbędniejsze, im trudniejszem stawało się życie. A wobec tego, iż miała być jedyną i ostatnią ucieczką „sokołów“ swego brata, pragnęła mieć sił jak najwięcej, aby w ciężkiej chwili nie zawieźć.
Nie było to łatwe.
Skauci niewdzięczni opuścili ją. Jednych zabrał brat, drudzy pełnili dyżury na dworcach kolejowych lub w różnych instytucjach. Wpadali czasem na chwilę, pytali o Marjana i uciekali, zajęci bardzo lub zmęczeni. Czasem któryś był podczas jej nieobecności. Czekał, jak długo mógł, zjadł co tylko znalazł i zniknął. Raz zastała Lola, śpiącego na otomanie. Myślała, że się od niego czego dowie, ale chłopak zbudzony, aż krzyknął, kiedy spojrzał na zegarek i uciekł bez pożegnania.
Była sama. Och, nie zależało jej na towarzystwie, bo umiała być samą, ale teraz bała się samotności. W zwykłych, cichych czasach duszy jej nie brakowało życia wewnętrznego, które bez trudu pozwalało jej znosić i utrzymywać ciężar rzeczywistości zewnętrznej. Teraz jednakże ta rzeczywistość stawała się nazbyt potężna, dmąca wichrem wrażeń, niosąca kłody niezrozumiałych, twardych faktów, gwałtowna jak powódź, niszcząca. Cóż temu huraganowi mogła przeciwstawić cicha i wiotka choć krystalicznie czysta dusza dziewczęca. Czem, jakiem słowem miała się oprzeć w czasach, gdy jeno siła brutalna miała znaczenie!
Instynkt jakiś, głębokie przeczucie szeptem serca mówiły jej, że tylko w sobie samej obronę przeciw wszystkim tym strasznym rzeczom znajdzie, bo jedno prawdziwie wiarą gorejące słowo szczerej modlitwy potężniejsze jest od szatańskich chórów całego piekła, ale jej zdawało się karygodną zarozumiałością wierzyć, że w jej małej duszy mogłoby być źródło takiej potęgi. Nie ufała sobie, widząc, że nikt w ten sposób, co ona, nie rozumuje. Więc uciekała się tylko do cichych westchnień i do tego wysiłku dusz szlachetnych, wchodzących na pierwsze stopnie rozwoju, uciekała się do sztuki, zwanej „dyscypliną cierpliwości“.
Pogoda wciąż była cudna, mimo, że niewiele już liści zielonych trzymało się na drzewach, a jesień szumiała szelestem uschłego listowia. Wciąż widziało się przeciągające ulicami wojska. Był w mieście plac duży, szeroki, z odwachem, przed którym stały dwie jaskrawo pomalowane budki, i z dwoma wielkiemi, czarnemi, staremi działami oblężniczemi, po których lśniących lufach wspinali się chłopcy. Wiele było na placu dużych ław, na których ciasno zciśnięta, zabawiała się w zwykłym czasie młodzież, podczas gdy starsze, czarno ubrane panie lub zgarbieni, siwi emeryci zasiadali na ławkach otaczających grube pnie starych drzew. Rojno bywało na tym placu wieczorem a gwarno i wesoło w niedzielne przedpołudnia, gdy po nabożeństwie muzyka wojskowa, rozstawiwszy się kołem, przygrywała krążącym po placu gęstym tłumom. Teraz, na ten plac szły wszystkie oddziały, wyruszające na front. Prowadziła je muzyka, wesoła i dźwięczna, jak zwykle. Za muzyką jechał sztab na pięknych koniach, o jedwabistej sierści, śpiżowo lśniącej do słońca. Oficerowie w nowych mundurach, obwieszeni bronią, mieli miny uroczyste, zaś za nimi szli ukwieceni żołnierze. Jeśli piechota — to to był łan różnobarwnego kwiecia. Jeśli jazda, to szwadrony wyglądały jak orszak weselny a nad bukietami u czapek turkotały barwne chorągiewki lanc. A jeśli to była artyleria, to działa w kwiatach i jaszczyki w zieleni były niby ołtarze polne lub wozy triumfalne — piękne, kwieciste. Na placu stawały pułki poraz ostatni, żegnając się z miastem przed wyruszeniem w pole — na chwilę krótką, na to, by spojrzeć jeszcze raz na mury, na ludzi wzruszonych, sypiących białą ćmą papierosów, by westchnąć — i pójść przed siebie — może już na zawsze. Grzmiał w ulicach miarowy, równy krok piechoty, drobno szczękały kopyta końskie po bruku i brzęczały długie szabliska w pochwach, głucho, potężnie dudniały działa, z bukietów zieleni drwiąco wysuwające swe złośliwe ryje, a potem — tylko zapóźniony jakiś ordynans pojawiał się na placu, pytając „dokąd poszli“? — i gromada dzielnych, rycerskich serc twardych, stalowych, szła gdzieś w łunę sławy, całującej czerwonym pocałunkiem śmierci.
Patrzyła Kasia nieraz na to widowisko i serce się jej krajało z bólu. Plac tak miły dotąd, kochany, zmienił się w jej oczach w arenę, na której ludowi prezentowali się w rycerskiej glorji ci, którzy mieli umrzeć. A gdy tak myślała o tem, czem dziś, po miesiącach już wojny są mury domów, plac okalających, kiedy jej przyszło na myśl, ile w ścianach szarych utonęło spojrzeń z ostatniem pożegnaniem, zdawało się jej czasem, iż plac ten jest misą czarnej kurzącej się krwi, codziennie ofiarowanej złemu, rozwścieczonemu bóstwu. Wiedziała dobrze, że inaczej być nie może. Rozumiała, że, aby mieć wszystko, trzeba umieć wszystko poświęcić. Obroniła się przygnębieniu, cowięcej, obroniła się zbyt różowym przeczuciom. Ocaliła i zachowała swój spokój, swą pewną pogodę, ale przypłaciła to smutkiem, który osiadł na jej duszy na widok rzeczy dziejących się.
Marjan i jego przyjaciele z „Patrolu Śmigi Warczącej“ to chodzili chmurni, to znów rozpromienieni radością. Do tego mieli prawo, ponieważ poniekąd byli w akcji. Mądra Kasia tego prawa sobie nie uzurpowała, oszczędzając się wiernie na nieprzewidziane w przyszłości wypadki. Miała tę siłę, że nie pozwalała sobie żyć, aż póki okoliczności tego jej nie nakażą. Niektórzy znajomi zarzucali jej obojętność, brak temperamentu, brak wrażliwości duchowej. Nie wiedzieli, że śpiące o dwa kilometry za frontem oddziały rezerwowe tylko tym sposobem zachowywały świeżość i spokój, niezbędny do bliskiej bitwy. Nie wolno wojować, dopóki niema rozkazu.
Naturalnym porządkiem rzeczy po bojach zwycięskich przyszły mniej szczęśliwe. Z ewakuowanych szpitalów a potem z pól bitew zwożono rannych. Okropne to były rzeczy! Ludzie zmiażdżeni, pokłuci, porąbani! Kasia, która — jak większość kobiet w tem mieście — była egzaminowaną sanitarjuszką — niezwłocznie stawiła się do służby. Zręczna, spokojna a pracująca szybko, dyżurowała na dworcu kolejowym, robiąc tymczasowe opatrunki rannym, których przewożono dalej. Trzeba się było bardzo śpieszyć i bardzo napracować! Pracowała bez szemrania i nigdy bratu nie opowiadała, ile strasznych, męczących wysiłków kosztowało ją to pielęgnowanie ludzi pokaleczonych, widok ich ran i woń mdła, zabójcza, zbrodnicza, słodka woń krwi.
Po pierwszych tygodniach „training’u“, różnych ćwiczeń i prac przygotowawczych, po pewnem uporządkowaniu stosunków, rozbitych i roztrzęsionych przez wojnę, życie zaczęło zwolna wchodzić w pewne normy, nowe, wojenne, lecz przecie stale. W salonie willi coraz częściej zgromadzał się w całości „Patrol Śmigi Warczącej“, butny już, pewny siebie, hałaśliwy, wesoły. Stało się, jak zwykle się dzieje w takich wypadkach. Chłopcy tkwili w mundurach, robili swoje, mieli swe drobne awanse, swe wielkie ambicje i zajęci codziennym trudem, prawie że nie chcieli wiedzieć, co zresztą na świecie się dzieje. Przypuszczali, że przyjdzie rozkaz taki lub owaki, rozkaz ten pragnęli jak najlepiej wykonać, a zresztą nic ich nie obchodziło. Pewnego dnia — a było to właśnie w czasie niepowodzeń na froncie — przyprowadzili wieczorem swego kolegę, młodego oficera piechoty. Młody chłopaczek, o dziecinnych, naiwnych oczach, bawił się świetnie i jadł jedną gruszkę za drugą. Kasia, zaniepokojona trochę bardzo przykremi wiadomościami z frontu, spytała go, co myśli o sytuacji.
— Co myślę o sytuacji? — odrzekł młody chłopak. — Nic nie myślę. Ja, proszę pani, jestem podporucznikiem, komendantem kompanji, liczącej dwustu dosyć kiepskich żołnierzy. Są to dobrzy chłopcy, ale żołnierze młodzi i nieraz, jak się ich pędzi naprzód, człowiek kolbę „Mausera“ na ich plecach połamie... To jest moja sytuacja. A pozatem to mnie nic nie obchodzi. Iść naprzód? Rozkaz. Cofać się? Rozkaz. Ministrem wojny ani naczelnym wodzem nie jestem. Pracuję uczciwie — a ponad to nic więcej zrobić nie mogę.
— Wygramy tę wojnę czy nie wygramy?
— Rozumie się, że wygramy, ale jeślibyśmy jej nie wygrali, to tylko dlatego, żebyśmy ją w któremś miejscu chyba przegrali.
— A czy to jest możliwe?
— Wszystko jest możliwe, proszę pani. Ot, cofamy się teraz, chociaż z początku biliśmy przecie.
— I cóż wtenczas poczniemy!
— To już nie moja wtem głowa, proszę pani. Co ja mogę na to poradzić? Dano mi kompanję — więc jestem komendantem kompanji. Jeśli wyznaczą mi gdzie pozycję i każą trzymać do ostatniego żołnierza, trzymać będę. Ponad to jednak, proszę pani, cóż ja mogę?
Tak oni wszyscy rozumowali, broniąc się — pomyślałby kto — wszelkiemi siłami przeciw zrozumieniu i ogarnięciu całości, aby tylko pozostać w swem specjalnem ograniczeniu. Nie wiedziała Kasia, że takie jest prawo natury i że tylko dzięki niemu nawet na spróchniałym pniu jeszcze jakiś czas zielenią się liście i młode pędy, żyjąc do ostatniego tchu, do ostatniej kropli soków.
Toteż niepowodzenia wojenne nie wpływały ani na humor Marjana, ani na zapał, z jakim pełnił swe obowiązki. Mianowano go instruktorem, kazano mu kształcić lotników. Lotników było stosunkowo dużo, ale specjalistów takich, jak on, bardzo mało: dlatego oszczędzano go i nie wysłano na front. Pilot zaś, dobrze pojąwszy swe zadanie, pracował z wytężoną energją. Wybrawszy siedmiu swych wychowanków z „Patrolu Smigi Warczącej“, starał się wtajemniczyć ich we wszystkie arkana swej sztuki. Związał się z nimi jak najściślejszą przyjaźnią, nieledwie przyciągał ich do siebie, oddawał im cały swój zapał, miłość nieba i lotów zawrotnych, szał szybkości i pewność spojrzenia. Od jego duszy ognistej zapalało się siedem młodych, rozżarzonych serc, chciwych walki i zwycięstwa. Nie dawny patrol to już był, ale prawdziwa napowietrzna eskadra, zespół dusz, połączonych tajemniczym związkiem wewnętrznym, jednem i temsamem krążeniem myśli, jednym i tymsamym ich rytmem.
Często wzlatywali razem — na czele Zaruta, za nim oni, lecąc kluczem trójkątnym. O, wtedy to już kto żył, wybiegał na ulicę, bo widok to był niezrównany, jedyny. Świecąc i lśniąc srebrzyście w blasku słonecznym, lecieli, jak stado gołębi, zwartym, harmonijnym szykiem. Czy zataczali koła nad miastem, czy skręcali w lewo, lub w prawo, czy pięli się na wysokości lub padali w dół, aparaty były wciąż o tejsamej od siebie odległości, na tejsamej wysokości, zgodne i jakby porozumiewające się ze sobą. Osiem aparatów wielkim i głośnym akordem dzwoniło nad miastem, osiem dusz młodych i bohaterskich, sprzągniętych w jeden latający wieniec białych kwiatów, urągało śmierci. Bywało, że naraz przewodnik stawał na skrzydle i leciał w przestrzeń. Za nim obrywał się z błękitu słonecznego drugi aparat, trzeci, czwarty... Jak wielkie, srebrne liście wszystkie aeroplany leciały wdół, aby się naraz zatrzymać, zgodnie szeroką rozciągniętą linją zatoczyć krąg dokoła smukłej, czarnej wieży katedralnej i znowu piąć się na wysokości. A kiedy lotu dość było, nagle, z najwyższej wysokości, prosto ku lotnisku, skośno, jak po nitce spadały aparaty, cudownie lecąc ponad miastem, pewne siebie i niezawodne.
Była w mieście ulica długa, szeroka, piękna, spięta w środku, jak klamra, prawie okrągłym placem, z którego, jak promienie gwiazdy, na wszystkie strony wybiegały ulice. W pośrodku tego placu na pamiątkę słynnych zwycięstw, wzniesiono cudny, potężny łuk triumfalny, szlachetną swą krzywizną wieńczący długą i twardą perspektywę kamiennych gmachów.
Ten to łuk triumfalny obrał Zaruta za cel swych ćwiczeń zuchwałych, przy jego pomocy chciał sprawdzić pewność i celność lotu swych wychowanków, swych sokołów. Szło mu o to. Jednem z zadań lotników było wyśledzenie maszerujących gdzieś kolumn nieprzyjacielskich i rozproszenie ich za pomocą ostrzeliwania z karabinów maszynowych i rzucania bomb. W tym celu trzeba było bardzo zniżyć lot i trzymać się ściśle wytkniętej linji. Niespodziewanie, z wielkiej wysokości, należało spaść, przelecieć nad maszerującą kolumną, a potem znów wznieść się na taką wysokość, aby pociski dział nie mogły aparatów dosięgnąć. Niezbędna była do tego wielka zręczność i pewność oka i ręki.
Dla wypróbowania tych zalet Zaruta obmyślił następującą sztuczkę:
Pewnego, wczesnego, pogodnego poranku zapowiedział młodym pilotom, iż spróbują — pod jego przewodem — przelecieć popod łukiem tryumfalnym i dalej ulicą, poczem dopiero wzlecą wyżej niedaleko parku, do którego owa ulica uchodziła. Zadanie nie było niemożliwe, wymagało jednak wielkiej zręczności, ponieważ rozpięcie łuku, choć wystarczające, niewiele dawało miejsca, a najmniejsze zawadzenie lub potrącenie skrzydłem narażało na śmierć nieuchronną. Nie koniec na tem. Lot szeroką ulicą, niby szerokim korytarzem, wśród wysokich, pięknych gmachów, musiał na względzie mieć długi szereg masztów żelaznych, podpierających całą sieć drutów, zaś na końcu, jako ostatnia, nie najmniejsza zapora, czekał park z gąszczem swych drzew, przed którem na szerokim placu stał wysoki, śpiczasty obelisk granitowy.
Wszystkie te niebezpieczeństwa miano na oku i brano pod rozwagę, jednakże nie inaczej, jak tylko, jako przeszkody, które „wziąć“ należy tak właśnie, jak to na torze wyścigowym robi jeździec. Że przytem, kark można będzie skręcić, o tem się, oczywiście, nie myślało zupełnie.
I tak osiem aeroplanów wyleciało z lotniska na ten lot z przeszkodami. Jakiś czas stado zgodnie krążyło w powietrzu, tym razem jednak trzymając się w dość znacznem oddaleniu za swym przewodnikiem, którego obserwowało. Rozumie się, Zaruta lot prowadził i pierwszy miał wlecieć pod sklepienie łuku.
Godzina była wczesna, ale ludzie już chodzili po ulicach. Lot stada śmiałego nad miastem zachwycał ich, więc ten i ów — a raczej ta i owa, idąca na rynek z koszykiem, przystawała i uśmiechała się, wpatrzona w niebo. Wtem aeroplany, różowe od światła słonecznego, zaczęły zesypywać się na miasto. Czarny w sylwetce zahuczał w ulicy jednopłaszczyznowiec Zaruty. Leciał, jak oszalały, na pewną śmierć, pomiędzy domami, na wysokości jednego piętra. W tej plątaninie ulic musiał się rozbić! Ludzie przerażeni, poprzystawali, zdrętwieli, oglądali się dokoła, nie rozumiejąc. Szyby rozdzwoniły się w oknach, warkot gromki, metaliczny, wstrząsał domami. Ulica usłyszała potworny chichot śmierci. A wówczas jednopłaszczyznowiec jeszcze bardziej zniżył lot i runął popod łuk triumfalny.
Przeleciał — nie zawadziwszy — podskoczył trochę w powietrzu i pomknął szeroką ulicą, waląc, jak kamieniami, w lustrzane szyby pałacowych okien tęgim, mocnym łoskotem swego motoru.
W parę sekund po nim popod łukiem przeleciał drugi aparat, tuż trzeci i czwarty...
Hukiem strasznym a niespodziewanym zbudzeni, mieszkańcy pięknych pałaców zerwali się przerażeni, nie wiedząc, coby to wszystko miało znaczyć.
Pewna piękna dama, przestraszona zgiełkiem nieledwie pancernym, wyskoczyła z łoża w negliżu nocnym i słysząc huk nieustający, pobiegła do okna, które jednem pchnięciem ręki otwarła. Czerwone jej włosy były w nieładzie, a oczy ciemne, zielonkawe jak oliwki, a podłużne jak migdały, ze strachem patrzyły w ulicę, po której zwykle uganiały tylko piękne lakierowane powozy lub pokrzykujące karety samochodowe. Kiedy tak, wychylona z okna, wzrokiem przelęknionym szukała, gdzie niebezpieczeństwo, naraz runęło na nią coś, jakby chmura gromów — chrzęst nieznany podobny do śmiechu orła o żelaznych skrzydłach. I tuż przed jej oknami przeleciał aeroplan — a w nim na siodle chłopak młody, dzierżący mocno ster, lecz śmiejący się jak dziecko — sam do siebie! A wkrótce po tym aeroplanie zjawił się drugi — z pilotem o minie tak obojętnej i zimnej, jak gdyby prowadził nie aeroplan lecz tramwaj elektryczny — a tuż leciał trzeci, na którym dwaj młodzi chłopcy o coś się namiętnie wadzili.
Zarucie eksperyment się udał, ale miasto było wzburzone. Tego już trochę zawiele! Nie tylko, że lotnik może się rozbić o łuk triumfalny, ale jeszcze samą budowlę uszkodzi. Tak znów nie można!
Zgryzł się tem „Patrol Śmigi Warczącej!” Cóż to znowu znaczy! Przecie oni dla osobistej przyjemności tego nie robią. Powietrze — do djabła — należy do wszystkich! Nigdzie już nic nie wolno? Gdzież się uczyć? Wogóle — to jakieś dziwne stosunki! Cóż to komu może szkodzić?
Jedyny Zaruta poniekąd tę historję rozumiał.
— Bo wy nie rozumiecie, co znaczy taki stary lamus, jak ten łuk! — tłomaczył swoim „sokołom”. — Nikt, ani ja ani oni, nie wie, na jaką pamiątkę ten interes tu stoi, i ja myślałem, że istotnie tylko na takie nasze próby się nadaje... Ale tam, wiecie, są jakieś napisy, i różni ludzie tu przyjeżdżają, żeby je oglądać... Miasto ma z tego zysk i boi się, żebyśmy nazwiska jakiego sławnego człowieka skrzydłem nie zatarli... To trudno, musimy sobie coś innego znaleźć...
I znaleźli.
Na rzece był stary, wspaniały most kamienny, z figurami świętemi, czuwającemi nad każdem przęsłem. Rozpięcie przęseł było wystarczające — jak gdyby ten stary, od pięciuset lat spoczywający w grobie budowniczy właśnie tak ten most budował, żeby lotnicy mogli z niego korzystać. To wszystko wziąwszy pod uwagę, eskadra „Śmigi Warczącej” pewnego poranku wzleciała ponad rzekę a potem — jeden po drugim aeroplan, jak czajka spadał na złotą wodę i przemykał się przez wiązania mostu, ptakiem wzlatując w niebiosa.
Cudowny był to widok — te ptaki zuchwałe nad rzeką płynnego złota, nad rzeką ognia, płynącego powoli w Nieznane...
Ale i to nie spodobało się ludziom rozważnym. Zaczęto pisać w dziennikach, że tak nie wolno, bo nużby znowu komendant jazdy, chcąc wykazać sprawność konnicy, rozkazał szwadronom szarżę po głównych ulicach, a nużby znowu komendant artylerii, dla przekonania się o wyćwiczeniu swych ludzi, zarządził strzelanie z ciężkich dział do rzeki! I to i owo!
Zaruta wzruszał ramionami.