<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Siła serca
Podtytuł Błękitne romanetto
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Przemysłowa w Poznaniu
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Poleciały sokoły w pole.
Eskadra „Śmigi Warczącej“ wyruszyła na front.
Płakała Kasia, rozstając się ze swemi orlętami, z dumą i pychą żegnał ich Zaruta. Cały personal sam dobrał i wyćwiczył, wszystkie śrubki, motory i karabiny maszynowe obejrzał i wypróbował. Eskadrilla była bez zarzutu, wzorowa, lotnicy młodziutcy, lotnicy, którzy nie ciężyli jeszcze ku ziemi, rwali się do walki jak koguty bojowe, na platformach prężyły swe kanciaste skrzydła najlepsze aeroplany. Zaruta uczył swoich chłopców długo, dał im skrzydła i szpony i wierzył niezłomnie, że zwyciężą.
Chlastał deszcz, zmięszany ze śniegiem, a rzadkie błoto — na rampie kolejowej, gdzie ładowano eskadrę — sięgało wyżej kostek. Brodził sobie w niem śmiało pilot w sztylpach skórzanych, zaś za nim dreptała Kasia i płacząc, myślała o tem, jak dziwnie się to wszystko ułożyło. Tak niedawno jeszcze — zdawało się — chłopaki siedziały na stopniach werandy, z grubych, białych garnuszków jedząc poziomki z dobrze osłodzonem mlekiem, a tu naraz — już z nich żołnierze, już piloci, jadący na front. Natchniona wiedzą kobiecą, miała dla odjeżdżających całe toboły z jedzeniem, bielizną, papierosami, ciepłemi derkami. Brali wszystko wdzięcznie i chętnie, ale już nie tak, jak dawniej, z pewnem zawstydzeniem. Traktowali ją niby młodszą siostrę z szacunkiem, serdecznie, lecz poniekąd zgóry.
Pociąg ruszył. Piloci, stojąc na stopniach wagonu, ukłonem wojskowym żegnali swego mistrza. Przesuwały się aeroplany, znaczone wielkiemi kołami w barwach narodowych — a na kołach tych widać było „totem“ patrola — śmigę.
Eskadra odjechała — siedmiu zacnych, kochanych chłopców odeszło.
W białej willi było po dawnemu rojno i gwarno, ponieważ patrol na wszelki wypadek od dłuższego już czasu uzupełniano nowymi skautami, wybranymi i przedstawionymi osobiście przez odjeżdżających. Byli to wszystko chłopcy tejsamej „rasy zdobywców“, żołnierze z temperamentu i upodobań. Zaruta czynny, energiczny, lecz wesół i pogodny, zajął się nimi z zapałem, trenował ich, uczył w ogrodzie „orła“ i woził ich ze sobą na lotnisko. Chłopaki były dzielne, zadzierżyste, o mocnych, bystrych oczach i mocnych sercach.
Po jakimś czasie zaczęły nadchodzić listy z eskadry „Śmigi Warczącej” — naprzód opisy życia na froncie, wesołe, żartobliwe, później — opisy walk, więc rozpraszanie kolumn w marszu, rzucanie bomb na ważniejsze punkty i „rejdy“ nad terenem nieprzyjacielskim, akcja wywiadowcza, wreszcie — boje pierś w pierś, strącanie nadół wywiadowców nieprzyjacielskich, czyli oślepianie wrogiej artylerji.
Z komunikatów sztabowych wynikało, że wojna napowietrzna potęgowała się, wzrastała z dniem każdym. Przez powietrze płynęły falangi lotników w coraz to innym szyku wojennym. Wywiadowcy szli naprzód, za nimi lub nad nimi eskadra, złożona z aeroplanów bojowych, częściowo opancerzonych, potem — napowietrzna artylerja z bombami. Na wszelkich wysokościach rozgrywały się niewidziane dotychczas boje, a w nich wciąż odznaczali się wychowankowie Zaruty.
Pilota napawało to dumą, ale zarazem drażniło niewymownie. Kiedy siedząc przy śniadaniu i zajadając chrupiącą, dobrze wysmażoną, gorącą wędzonkę, czytał komunikat, zdarzało się, że wstawał od śniadania i już nie kończył. Widział swoich chłopaków wśród chmur, gonionych i napadanych przez wrogie aparaty, słyszał trzask karabinów maszynowych i nie mógł śpieszyć z pomocą. Nieraz prosił się, aby go puszczono na front lub aby przynajmniej szkołę jego lotniczą przeniesiono gdzieś bliżej frontu, ale ani jedno ani drugie mu się nie udało. Zato, widząc to jego podrażnienie i gorącą chęć wzięcia w akcji żywego, bezpośredniego udziału, komenda powierzyła mu niebezpieczne i trudne zadanie przewożenia daleko poza front nieprzyjacielski wywiadowców, których należało wysadzać nocą na odległych, samotnych pustkowiach. Po pewnym czasie trzeba było tą samą drogą wywiadowcę przewieźć z powrotem do kraju i wszystko to, połączone z wielu trudnościami i niebezpieczeństwami, a wymagające ogromnej zręczności i przytomności, do pewnego stopnia zadowalało żądzę czynu pilota, jednakże z konieczności rzeczy trzymane w ścisłej tajemnicy, nie dawało radości jasnego, otwartego postępku.
Wtem przyszedł z frontu od Janka list, donoszący, iż Lolo zginął. Lotnik nieprzyjacielski, mijając go z odległości kilku zaledwie metrów, strzelił do niego z pistoletu automatycznego. Trafiony w serce Lolo martwy już spadł na ziemię z aparatem, który się roztrzaskał.
— Szkoda go, bo jako lotnik bojowy mało miał sobie równych — pisał Janek. — Osiem aparatów nieprzyjacielskich już strącił, nieprześcigniony był w ataku. Szedł naprzód jak szalony, wprost na wroga, rozjeżdżał w powietrzu. Miał awansować na podporucznika. Na Jurku śmierć brata zrobiła wielkie wrażenie. Mści się.
Mścił się zawzięcie. Komunikat sztabowy prawie codzień wymieniał jego nazwisko. Dwudziestu dwuch lotników nieprzyjacielskich dało życie za śmierć Lola, gdy naraz i na Jurka przyszła kreska. Wracając z zepsutym motorem ku własnym pozycjom, napadnięty przez dwa opancerzone bojowe aparaty nieprzyjacielskie, nie mógł się im obronić i spadł między pozycje. Wyzwoliwszy się z rzemieni, wyskoczył z aparatu, ale ciężko ranny niemógł dotrzeć do swoich pozycji. Musiał zostać w „kraju nie należącym do nikogo”. Aparat jego, rozstrzelany granatem, spłonął, on zaś sam cztery długie dni i noce spędził w jamie powstałej po wybuchu pocisku z ciężkiego działa — bez opatrunku, bez wody nawet. Bito się o niego wściekle, aż wreszcie podczas jednego wypadu udało się żołnierzom wyprzeć nieprzyjaciół i dotrzeć do kryjówki pilota, kiedy jednak nieśli go do swych okopów, zastrzelono im go na rękach.
Pisał o tem jeden z młodych pilotów, ale nie Janek, który nie chciał, aby listy jego zawsze miały zwiastować nieszczęście — a prócz tego bił się teraz zapamiętale. Liczył sobie trzydziestupięciu strąconych przez siebie pilotów nieprzyjacielskich, trzydziestupięciu, których śmierć urzędowo stwierdzono — nie mówiąc, którzy padli po stronie nieprzyjacielskiej i których śmierci stwierdzić nie można było. Ale po jakimś czasie i Janek zleciał z nieba.
— Uszkodzony przez nieprzyjaciela motor zapalił mu się — pisał Franek, czwarty lotnik eskadrylli „Śmigi Warczącej” — Janek, nie tracąc przytomności, zaczął natychmiast planować ku naszym pozycjom, co mu się też w końcu udało. Wskutek wiatru jednakże ogień ogarnął cały aparat, tak, że Janek wylądował w płomieniach. Lewa noga mu się paliła. Czując, że jest bliski utraty przytomności a nie mogąc już porozpinać rzemieni własnoręcznie, złamał kość płonącej nogi i wyskoczył z aeroplanu. Uratowało go to, bo tymczasem nadbiegli ludzie; nogę oczywiście stracił. Amputowano mu ją powyżej kolana.
— Co za bohaterskie dzieci! — zachwycał się męstwem pilotów Zaruta. Trzeba teraz skompletować eskadrę! Muszę im tam trzech chłopców posłać.
— Marjanie! — zlękła się siostra. — Jakże możesz posyłać chłopaków na pewną śmierć!
— Ja ich nie na śmierć posyłam, ale na bój. Nie mogę tamtych zostawić bez pomocy.
Trzech co najdzielniejszych i najlepiej wyćwiczonych pilotów tegoż dnia odjechało na front.
Zaczęło się dziać źle. Front gdzieś trzasnął, przez lukę wlały się masy nieprzyjacielskiego wojska, kawalerja, przedarłszy się, ruszyła wzdłuż frontu, jak nożem odcinając go od tyłów. Wołano o ratunek, o załatanie dziury, słano na front wojska młode, źle wyćwiczone, ochotników. Toczyły się walki bardzo gwałtowne, ale nieprzyjaciel wciąż rozszerzał wyłom, wyrąbany we froncie i parł naprzód, szerząc przy pomocy swej kawalerji panikę i popłoch tak wśród wojsk jak i wśród ludności.
Wstawały dni coraz trwożniejsze i bledsze.
Ulicami miasta jechały wyładowane wysoko dorożki, wiozące na dworzec lękliwszych. Zaczynano szeptać o ewakuacji miasta, o możliwości oblężenia, o konieczności chwilowego opuszczenia go lub oddania. Wciąż wyjeżdżały na front nowe oddziały, ale coraz już mniejsze i coraz młodsze. W nocy słychać było nieustanny ryk syren lokomotyw i dźwięczny zgiełk buforów zestawianych lub szybowanych pociągów. Głucho warczały gdzieś działa.
W tym czasie Zaruta ze swoją eskadrą rezerwową wciąż krążył nad miastem. Dwa razy dziennie, rano i popołudniu osiem ustawionych w klucz aeroplanów manewrowało w powietrzu, to dzieląc się na grupy, to rozciągając się w łańcuch czy półkole, rozrywające się naraz w dwa sierpy, otaczające niewidzialnego nieprzyjaciela. Zaś raz, kiedy huk dział szczególnie stawał się wyraźny, cała eskadra zatoczyła w powietrzu półkole i popłynęła na wschód, na wywiad.
Wreszcie przyszło to, czego się tak obawiano. Nieprzyjaciel odciął miasto. Już w nocy nie było słychać syren lokomotyw ani dźwięku jasnego buforów. Prawda, załoga miasta biła się tak mężnie i wytrwale, że artyleria nieprzyjacielska pociskami swemi ledwo czasem przedmieść sięgała. Trzeba się jednak było liczyć z oblężeniem.
Miasto ucichło, zestarzało się, poszarzało, zgasło. Po bezludnych ulicach chodzili pilnujący porządku uzbrojeni mieszczanie. Zaczął się niedostatek — brakowało nabiału, jarzyn, masła. W nocy rozlegały się wystrzały krążących po mieście patroli.
Równocześnie jednak jak gdyby się zrobiło spokojniej. Znikło zdenerwowanie, znikła trwoga. Mury i twarze ludzkie były może smutne, ale nie przygnębione. Zmalało życie i ucichło, jednakże szło swym trybem. I codziennie, rano i popołudniu pojawiała się nad miastem wierna eskadra.
Nie były to już jednak manewry, lecz wojna. Aeroplany Zaruty patrolowały niebo. Jeśli nie wszystkie naraz, to przynajmniej jeden krążył w chmurach, obserwując, co się dzieje. Ani jeden aparat nieprzyjacielski nie poważył się bodaj zerknąć na miasto. Często trzy lub cztery samoloty ruszały w jakimś kierunku na bój, zdarzało się, że wylatywały wszystkie. Kiedy wracały, mieszkańcy miasta liczyli je z trwogą w sercu, bo kochali swoich lotników i bali się o nich.
Zaruta utrzymywał łączność ze światem. Co drugi dzień nad wieczorem zabierał pocztę, wzniósłszy się na wielką wysokość, leciał na zachód. Niewątpliwie słychać było jego motor w ciemnościach, nieraz szukano go projektorami i ostrzeliwano dla zasady, wiedząc zresztą, że się to na nic nie zda. Aby go lotnicy chcieli na tej wysokości w nocy szukać i atakować, nie było nawet mowy.
Nad ranem wyruszały naprzeciw niego dwa lub trzy aparaty z jego eskadry. Czasami, zwłaszcza z początku, lotnicy nieprzyjacielscy rzucali się na nie, ale ciężko za to pokutowali, bo nie mówiąc o tem, że zaczepione aeroplany same musiały dobrze kąsać, niespodziewanie, jak jastrząb, spadał zgóry Zaruta, który zawsze umiał przeważyć szalę zwycięstwa. Tak pilot przywoził do miasta rozkazy, pocztę, dzienniki i wiadomości.
Kiedyindziej znów wylatywał sam. Nie kryjąc się, ślepy i głuchy na szrapnele, których białe dymki ukazywały się bliżej czy dalej koło jego jednopłaszczyznowca, latał po niebie jakby dla własnej, osobistej przyjemności, jak gdyby znudziło mu się siedzieć w zamkniętem mieście. Latał pięknie, nieledwie popisując się swą zręcznością i robiąc różne, ozdobne ewolucje. Zdawał się być tak przejęty tym swoim „sportem“, że chyba nie istniały dla niego pozycje nieprzyjacielskie. Krążąc tak i wywracając nieraz kozły w powietrzu, nagle błyskawicznie skośno spadał z chmur, pojawiał się czy to nad zamaskowaną baterją, czy nad składem amunicji, czy nad maszerującą kolumną piechoty, pewną, że jej nikt nie zauważył, zniżał się do paru metrów nad swym celem, a potem, zwolna posuwając się w górę, jedną po drugiej bombę puszczał z niezawodną celnością i zanim się spodziano, już znowu płynął wśród chmur.
W tych podstępnych a nagłych atakach był niezwyciężony. Piloci nieprzyjacielscy próbowali go atakować, kiedy jednak strącił ich pięciu, jednego po drugim, unikali go, bali się go. Dowództwo ich widziało przewagę lotnika i jego przedziwne opanowanie aparatu; było jasnem, że nawet dobry pilot nie może skutecznie stawić czoła temu artyście. Z drugiej zaś strony niemożliwą było rzeczą pozwolić mu gospodarować w powietrzu, jak u siebie w domu, bo wówczas, rozumie się, miary nie znał. Raz, sterroryzowawszy wojsko, spokojnie wylądował na łące — i wziąwszy pod karabin maszynowy przeciągające treny, kazał im wszystko, co wiozły, wrzucić do niedalekiego stawu. Więc dowództwo wojsk nieprzyjacielskich zażądało od swych lotników stanowczo, aby tym wybrykom położyli koniec.
Czy Zaruta przeczuwał to?
Nie wiadomo. Ale naraz pojawił się w towarzystwie drugiego aeroplanu, który jednak nie zniżył się wraz z nim, lecz nakształt skowronka krążył sobie wysoko, ukryty w chmurach. Zaruta sam, starym i przyjętym już zwyczajem, rozpoczął swe popisy w powietrzu. Przemknął się nad pozycjami nieprzyjacielskiemi, złośliwie rzucił bombę na bardzo potrzebny mostek, z karabinu maszynowego ostrzelał zmasowaną konnicę, zabił kilkanaście koni, a potem bujał sobie, jak mu serce dyktowało.
Wtem zerwało się czternaście nieprzyjacieleskich aeroplanów.
Leciały ku niemu ze wszystkich stron — grupy w bojowym szyku, posuwające się naprzód według ułożonego naprzód planu, czyhające tylko na chwilę, kiedy lotnika wezmą w krzyżowy ogień karabinów maszynowych i łączniki, pojedynczy śmiałkowie, liczący na swą zręczność i szczęśliwą sposobność. Rojem na różnych wysokościach rozsypanym, wszystko to okrążyło Zarutę, który, jakby przerażony i onieśmielony, latał w kółko, podobny do spłoszonego nietoperza.
Żelazny, grzmiący motorami krąg zacieśniał się dokoła niego. Czternaście karabinów maszynowych już celowało weń, zaś on, niby kogut rozjuszony, małemi skokami podrywał się w górę, gotując się do ostatecznej rozprawy.
Widziało się wyraźnie, że już nie wie, w którą ma się zwrócić stronę. A niespodziewanie, nagłym, kunsztownie obliczonym manewrem z boku zajechał grupę, złożoną z pięciu aeroplanów. Zadymił, zasyczał jego karabin maszynowy — i trzy aeroplany spadły. Dwa pozostałe chciały go osaczyć pół obrotu na lewo i krótka salwa z karabinu maszynowego spuściła na ziemię czwarty aeroplan. Potem małe półkole jeszcze bardziej na lewo i straszny lotnik znalazł się piersią w pierś naprzeciw piątego „Fokkera“, który z rozpaczliwą determinacją leciał wprost na niego. A wówczas zdarzyła się rzecz, którą wspominano długo, jako bezprzykładną. „Fokker“ już już piersią swą miał uderzyć na jednopłaszczyznowiec, gdy wtem padł jeden jedyny strzał — i piąty aeroplan zleciał.
Na wiele mil dokoła przyglądano się tej walce i dziesiątki tysięcy serc żołnierskich zachwyconych podziwiało strasznego lotnika, który w przeciągu minuty „spuścił na dół” pięć aeroplanów, sam zaś, korzystając z luki, jaka się dzięki temu w otaczającym go pierścieniu utworzyła, wpadł w nią i — rzekłbyś — całą pogoń szarpnął za sobą, ku południowi. Dziewięć zostało jeszcze aeroplanów i wszystkie, wyciągnąwszy się podłużnym szykiem, poleciały za nim.
Stojący na ziemi i przyglądający się walce żołnierze na ten widok wydali głośny krzyk. Albowiem otaczające lotnika-aeroplany nie zauważyły rakiety, którą wystrzelił jednopłaszczyznowiec eskortujący na wysokościach zuchwałego Zarutę. Japońska rakieta nie huknęła nawet, ale na niebie błękitnem rozlała się w kształt wężowato rozkwitającej białej chryzantemy — i oto wkrótce potem pojawiło się pięć aeroplanów, które z ukosa rozwiniętym szykiem szły wprost na pogoń, napróżno dążącą za Zarutą. Zapóźno spostrzegli się lotnicy i porzuciwszy ściganego, zwrócili się frontem ku napastnikom, bo wówczas znów Zaruta skręcił i zanim się spostrzeżono, zmiótł z nieba dwa aeroplany. Teraz już lotnicy nieprzyjacielscy porzucili myśl o zwycięstwie i pościgu i postanowili się ratować. Jeden po drugim martwą pentlą leciał ku ziemi, chcąc w ten sposób zmylić pogoń za sobą. Aparaty padały na wznak jak czaple przed ścigającym je orłem — ale orły leciały za nimi i karabiny maszynowe syczały wciąż. Po krótkiej walce jeszcze trzy aeroplany zleciały na ziemię, dwa w ogniu, z czarnemi warkoczami dymu. Z czternastu czterem tylko udało się uciec.
A wówczas eskadra Zaruty zaczęła zbytkować. To nic, że specjalne działa pionowe, podobne do wielkich samowarów z wysuniętemi w górę rurami, grzmiały i darły swemi pociskami chmury! Aeroplany Zaruty, latając z chrzęstem złowieszczym tuż nad ziemią i ciągnąc cienie czarne za sobą po śniegu, lokowały swe bomby w najdrażliwszych i najboleśniejszych miejscach pozycji.
Widząc to któryś z lotników nieprzyjacielskich, snać ognistszej duszy i zuchwalszej myśli, zerwał się niespodziewanie i wzleciawszy w górę, chciał się wmieszać nieznacznie w zwycięski hufiec napowietrzny. Gdyby go nie zauważono w porę, mógł był istotnie wiele szkód narobić. Nie dopuścili do tego lotnicy eskadry „Śmigi Warczącej“! Dwa aeroplany wzięły go między siebie, trzeci zawisł nad nim. Mógł pilot może drogo sprzedać swe życie, snać jednak zląkł się rozwartej pod nim otchłani, bo bez oporu poleciał wraz z eskortującemi go aeroplanami ku miastu.
Tak pierwszy raz zdarzyło się Zarucie wziąć jeńca w obłokach.
Korzystając z tego wielkiego zwycięstwa napowietrznego i z osłabienia nieprzyjaciela w następnych dniach nawiązano bardzo żywy kontakt ze stolicą. Zaruty prawie przez tydzień nie było w domu. Wrócił wreszcie, ale nie sam. Leciało za nim siedem aeroplanów pierwszej jego frontowej eskadry, leciało za nim siedem jego niezwyciężonych sokołów. Szumnie i pięknie starym swym zwyczajem koło powitalne zatoczyli nad miastem, a potem skierowali się ku lotnisku.
Miało się już ku wiośnie. Coraz dłużej zorze czerwono-złote płonęły nad parkiem. Stajał lód na stawie, stajały miejscami śniegi, z pod których pokazywała się zrudziała trawa. Łabędzie jeszcze nie puszczały się na wodę, ale drepcąc na brzegu dziobami przetrząsały ziemię rozmokłą. Jaśniej robiło się, żywiej, zdrowiej, nie tak beznadziejnie, jak w szary czas zimowy.
Kasia stała w oknie i patrzyła w łunę słoneczną. Smutno i ciężko było jej w ostatnich czasach. Młodzi piloci wciąż latali na front a nawet, kiedy zmęczeni zbierali się wieczorem w białej willi, żyli frontem. Niepokoiły Kasię wycieczki Marjana, a kiedy mówił z chłopcami o walkach i niebezpieczeństwach, miała wrażenie, że postępuje nietaktownie. Czyż chłopak, który z drugimi bił się na ulicy, powinien się temi bitkami przechwalać?
A w dodatku ciężko było i nieledwie, że głodno. Marjan przywoził czasem coś ze swych wycieczek, mleko skondensowane, wędliny, konserwy, cukier, tak że Kasi niedostatek nie bardzo dawał się we znaki, nie mogła jednak nie widzieć, jak drudzy męczą się i biedują, mleko i cukier ulatniał się, wędrując ze śpiżarni Kasi do rąk stroskanych matek, nie mających czem karmić dzieci. W oblężonem mieście niczego nie można było dostać. Cierpienia stawały się coraz dokuczliwsze i dolegliwsze a końca temu wszystkiemu widać nie było I jeszcze ta samotność, nie tyle fizyczna, ile duchowa! To, czem otoczenie Kasi żyło, było jej samej obce, przykre. Ludzie stawali się silni, śmiali, ostrzy, przedsiębiorczy, równocześnie jednak wywietrzała z dusz ich dawna dobroć, miękkość, melodyjność. Nabierali kanciastej twardości, ale twarze ich ciemniały i nie umiały się już śmiać; śmiały się tylko oczami a zamyślone patrzyły smutno. Zmęczenie widziała w nich Kasia, zmęczenie duchowe tak wielkie, że graniczyło prawie ze starością.
A to bolało Kasię jeszcze więcej.
Dlatego, choć dni stawały się dłuższe a jasność słoneczna z dniem każdym potężniała, Kasia nie radowała się tem, przeciwnie, z ulgą patrząc, jak ogród zwolna wypełniał się zmrokiem, czerniał, rzekłbyś, do snu się układał.
Odezwał się dzwonek telefonu.
— Kasia? — pytał głos z daleka.
— To ty, Marjanie? Wróciłeś?
— Tak. I przywiozłem ci gości.
— Chłopcy będą na herbacie?
— Tak. Dużo nas będzie, znacznie więcej niż zwykle.
— Mój Boże! Cukru już nie mam.
— Przywiozłem.
— Ale cóż ja im dam? Nic nie ma... Nawet kury się nie niosą...
— Przywieziemy sami. Do widzenia, siostrzyczko!
Pewna była, że zaprosił kolegów z lotniska.
W chwilę później cztery samochody nabite chłopakami, zajechały przed dom. Szybko wyskakiwali z nich młodzi mężczyźni w wojskowych mundurach, wesoło wyjmowali z samochodów paczki, skrzynie, kosze... Ktoś wbiegł do przedpokoju. Rozległ się tupot licznych kroków i nagłe wpadła do salonu gromada czerwonych z radości, rozradowanych chłopaków.
— Panno Kasiu! Panno Kasiu! — wołały młode, wzruszone głosy.
Zbladła z radości i najchętniej byłaby się w ciemnym jakim kącie skryła, aby im nie pokazać wzruszenia. Odezwać się nie mogła, tak ją płacz za gardło trzymał — zaś oni, nie rozbierając się nawet z płaszczów ani z lśniących kubraków skórzanych, otoczyli ją kołem, w wielkie, potężne dłonie biorąc jej rączki malutkie.
— Więc przyjechaliście wreszcie! — wyjąkała — Moi złoci, moje biedaki! Moje skauty!
— Przyjechaliśmy i teraz my przywieźliśmy pani różne dobre rzeczy! Pamięta pani, jak nas pani na front wyprawiała?
— Nieszczęsny front! Lolo i Jurek zginęli...
Rozpłakała się.
— Cześć poległym! — rzekł któryś a chłopcy wyprostowali się poważnie.
W przedpokoju dał się słyszeć stuk.
Marjan mówił:
— Powoli, pozwól, pomogę ci...
— Żeby się nie przelękła — odpowiedział czyjś głos.
— Dajże spokój! Przecie to moja siostra.
Prowadzony przez Marjana w otwartych drzwiach stanął Janek na kuli. Był trochę blady, ale stał wyprostowany hardo i uśmiechał się pogodnie, ośmielająco. Na frenczu jego lśniły epolety oficerskie i kilka małych wstążeczek orderów.
— Och, Janku, Janku! — wykrzyknęła Kasia i podbiegłszy ku niemu, uściskała go jak brata.
Delikatnie, z miłym, serdecznym uśmiechem ujął ją za rękę i pocałował.
W salonie aż ciemno się zrobiło od wysokich, smukłych figur młodych pilotów.
Ale Marjan nie zapalał światła.
Usadowił Janka na fotelu, przy oknie.
Stanęła przy kalece Kasia.
Piloci, milczącem półkolem, stanęli dokoła nich. Przypadkiem eskadry trzymały się razem. W środku eskadra frontowa — oficerowie bojowi z orderami na piersiach. Po lewej stronie niedaleko Zaruty jego młoda eskadryla, triumfem swych młodych zwycięstw i bojów rozpromieniona, po prawej najmłodsi, pełni szacunku i podziwu dla bohaterów.
Janek spojrzał w okno, przez które widać było czarne już kontury parku z wąskim pasem blado-żółtego lśnienia słonecznego nad drzewami.
I panowała przez chwilę cisza zupełna, bo zrozumiano, iż cudem uratowany od śmierci młody inwalida wita się z tem, co najwięcej ukochał.
Ale uroczysty ten nastrój trwał zaledwie mgnienie oka. Pierwszy Janek poprosił, by zapalono światło, bo chciał zobaczyć, czy się co w domu nie zmieniło, chciał się dobrze przyjrzeć Kasi, Marjanowi, kolegom. Trysnęło z lamp szklanych białe światło, poweselał salon, rozgadali się piloci.
A najweselszem był Janek. Nie myśląc wcale o swem kalectwie, żartował i bawił się znakomicie, jego smagłą, dawniej trochę posępną twarz, przedziwnie rozjaśniał wewnętrzny uśmiech, oczy zielonawe świeciły.
— Imponuje mi twój dobry humor, Janku — rzekła rozrzewniona Kasia. — Nie widziałam cię nigdy tak wesołym.
— Niedarmo byłem tak długo skautem, droga pani! — odpowiedział młody porucznik. — A prócz tego dopiero teraz rozumiem całą mądrość pewnej filozofii...
— Cóż to za potężna filozofja?
— Leciałem raz na wywiad z kolegą, młodym oficerem. Pogoda była straszna, a wywiad musieliśmy zrobić. — Cóż za okropna pogoda! — Kląłem, kiedyśmy mieli siadać. — Lepsza taka, niż żadna! — odpowiedział mi oficer. — Miał chłop zupełną rację!
— Ja zaś przekonałem się, że i tak mogłoby być dobrze i owak i jeszcze inaczej, ale zawsze lepiej jest tak, jak jest! — śmiał się drugi lotnik.
— Ale skąd się tu wziąłeś? — dziwiła się Kasia.
— Komendant mnie przywiózł!
— Ach, Marjan?
— Całą pierwszą eskadrę „Warczącej Śmigi“ zabrał ze sobą.
— Bo nie wiesz, Kasiu, że mamy tu wspaniałą robotę. Wszystkie trzy eskadry pójdą teraz w pole...
— Znowu!
— Musimy tej hołocie poderwać nogi! Musimy ich stąd wyrzucić... Wiosna nadchodzi i to będzie nasza wiosna... Musimy tych łotrów stąd wyrzucić... Ponieważ przez jakiś czas będziesz musiała być samą, przywiozłem ci Janka, który oprócz tego zostaje komendantem lotniska...
Wesoło zasiadły chopaki do wieczerzy, tym razem obfitej, na szczęście, bo apetyty mieli wilcze. Zaś Zaruta, który siedział koło Janka, pochylił się do niego, mówiąc:
— Pamiętasz, jak-em cię wyratował z opresji, wtedy, kiedyto ojciec garbował ci skórę, ku radości sąsiadów?...
Janek z uśmiechem skinął głową.
— A co z tego wyrosło? — ucieszył się. — Ilu nas dzisiaj jest? Rozbijamy dywizje, niszczymy baterje!... Wszyscy się boją naszych bomb...
Zaruta zamyślił się.

— Najlepszą bombą na djabła jest serce ludzkie! — rzekł po chwili napół do siebie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.