Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom I/Pycha/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


II.

Oliwier Raimond, mniej więcej dwudziestoczteroletni młodzian, miał rysy ujmujące i pełne wyrazu; krótka kurtka huzarska z białego sukna (od której pięknie odbijała, się czerwona wstążka orderowa), obszyta żółtym sznurkiem wełnianym, tudzież jasnoszafirowe spodnie, okrywały ciało i uwydatniały jego wysmukłą i piękną postać; nadto, mały, także jasno szafirowy kaszkiet huzarski, wsadzony nieco na bakier, okrywał włosy ciemne równie jak wąsy faworyty; a wszystko to nadawało jego osobie jakąś cechę wojskowej zalotności; tego dnia atoli Oliwier zamiast pałasza trzymał pod lewą pachą duży zwój papierów a w prawej ręce sporą paczkę piór do pisania.
Młody podoficer porzucił te narzędzia spokojnych swoich zatrudnień i zawołał wesoło:
— Dzień dobry, mamo Barbancon.
I odważył się uściskać kościstą kibić gospodyni w swoich dziesięciu palcach.
— Dajże mi już pan spokój, swawolniku jakiś.
— Jakto, przecież ja dopiero zaczynam, ej, mamo Barbancon, koniecznie muszę cię uwieść.
— Mnie uwieść... mnie?
— Koniecznie, musi to nastąpić, zniewolony jestem do tego.
— A to dlaczego?
— Ażebyś mi wyświadczyła jednę grzeczność, łaskę.
— No, słucham pana. cóż takiego?
— Najprzód, gdzie jest wuj?
— W altanie, fajkę pali.
— Dobrze. Poczekaj tu na mnie, mamo Barbancon przygotuj się usłyszeć coś nadzwyczajnego.
— Coś nadzwyczajnego? mówże pan... słucham, panie Oliwier.
— Tak jest... coś nadzwyczajnego... coś niesłychanego.
— Nadzwyczajnego, niesłychanego — powtórzyła Barbancon ze zdumieniem, patrząc za młodym wojskowym, odchodzącym do altany.
— Dzień dobry, mój synu, nie spodziewałem się zobaczyć cię tak wcześnie — zawołał marynarz z radością, podając siostrzeńcowi rękę — tak rychło wracasz... tem lepiej... tem lepiej...
— Tem lepiej, tem lepiej — powtórzył Oliwier wesoło. — Przeciwnie, bo nie wiesz, mój wuju, co ci zagraża?
— Co takiego?
— Oto mój wuju kochany, odwagi!
— Ah! skończże już, szaleńcze jakiś.
— Zamknij oczy, i marsz naprzód!
— Naprzód? gdzie? przeciw komu? Przeciw mamie Barbancon, mój kochany wujaszku
— Poco?
— Ażeby jej oznajmić... żem zaprosił kogoś na obiad Ach! do djabla! — zawołał weteran. I cofnął się parę kroków do swojej altany, z której już był wyszedł na próg.
— Dzisiaj... na obiad — mówił dalej podoficer.
— Ah! do stu piorunów! — powtórzył marynarz. I tym razem jeszcze dalej się cofnął.
— A przy tem wszystkiem — dodał Oliwier, moim gościem... jest jeden książę!
— Książę! zginęliśmy! — zawołał weteran. I zrejterował do najodleglejszego kąta altany, w którym, jak w twierdzy jakiej, bronić się zamierzał. — Niech mnie djabeł weźmie, jeżeli się podejmę oznajmić twoje zaprosiny mamie Barbancon.
— Cóż to, mój wuju? marynarka się cofa?
— Jest to napaść, bitwa przedniej straży, to należy do lekkiej jazdy. Nie darmo jesteś huzarem, mój chłopcze. Naprzód! marsz! pierwsza zdobycz twojem powinna być dziełem, tyś furażer. Oto właśnie idzie pani Barbancon, jest tam na dole, widzisz ją?
— Widzę, tam koło wody, która należy do twoich żywiołów, do przedsięwzięć morskich. Dalej mój wuju, dalej naprzód!
— Ah! mój Boże! ona tu idzie, patrz, już jest — wołał weteran, Widząc zbliżającą się gospodynię, którą kilka słów Oliwiera pobudziło do ciekawości i która rzeczywiście zbliżała się do nich w nadziei, że się czegoś więcej dowie.
— Mój wuju — rzekł młody żołnierz stanowczo, kiedy pani Barbancon zbliżała się do drzwi altany — odwrót jest zupełnie niemożliwy, gość mój przyjdzie najpóźniej za godzinę, musimy zwyciężyć lub umrzeć, z głodu... my i nasz gość, którego nazwisko muszę ci przynajmniej powiedzieć; jest to książę de Senneterre.
— Nie mnie powiadaj, nieszczęsny chłopcze! — zawołał komendant — ale mamie Barbancon, wszakże stoi oto przed tobą...
Kiedy gospodyni zbliżyła się zupełnie, rzekł Oliwier:
— Mamo Barbancon, mój wuj ma pani coś powiedzieć.
— Ja? niech mnie djabli wezmą, jeżeli to prawdą — zawołał weteran, obcierając kraciastą chustką pot z czoła — ty masz się z nią rozmówić!
— Śmiało, mój wuju, mama Barbancon nie jest tak straszna jak się wydaje; przyznaj się dobrowolnie.
— To twoja rzecz, mój chłopcze, sam sobie powinieneś radzić.
Gospodyni spoglądała niespokojnie to na wuja, to na jego siostrzeńca; nareszcie rzekła do swego pana:
— O cóż to idzie, mój panie?
— Zapytaj się pani Oliwiera. Co do mnie, mnie to nic nie obchodzi, jam temu wcale nie winien.
— Dobrze więc! oto moja pani Barbancon — rzekł młody żołnierz odważnie — zamiast dwóch nakryć do naszego obiadu, musisz pani trzy położyć! To cała historja!
— Jakto! trzy nakrycia! panie Oliwier, dlaczego trzy?
— Ponieważ zaprosiłem na obiad mojego dawnego towarzysza broni.
— Jezu Chryste! dobry Boże! — zawołała gospodyni z większym przestrachem jak gniewem, i wzniosła oczy ku niebu — gość dzisiaj, a przecież to nie jest dzień, w którym miewamy świeże potrawy, dziś mamy tylko zupę cebulaną, resztki wołowiny od wczoraj z kwaśnym sosem i sałatę.
— A więc! czegóż chcesz więcej, mamo Barbancon? — rzekł Oliwier wesoło i radośnie, gdyż zdawało mu się, że znajdzie gospodynię daleko uporczywszą. — Zupa z cebuli, zrobiona przez panią, to uczta niebiańska, a mój towarzysz Gerald będzie zajadał jak jaki król. Uważaj pan, mamo Barbancon, ja nie powiedziałem wcale, jak cesarz!
Ta lekka przymówka do antibonapartystowskich mniemań pani Barbancon nie zwróciła jej uwagi na siebie W tej chwili nieubłagana kochanka młodego żołnierza z gwardji cesarskiej znikła przed powagą gospodyni domu. Przeto pani Barbancon rzekła głosem bolesnego wyrzutu:
— Czemużeś pan innego dnia nie wybrał, panie Oliwierze! wszakże to rzecz tak łatwa! nie lepiej, żeby było kiedy mamy wszystko świeże na stole?
— Nie ja wybrałem dzień dzisiejszy, mamo Barbancon, ale mój towarzysz.
— Ale, panie Oliwierze, przecież to w towarzystwie mówi się bez ceremonij. Nie przychodź pan dzisiaj, ale jutro, będziemy mieli świeży obiad. Toć to sprawa nie z książętami ani z panami.
Oliwier miał już ochotę posunąć trwogę gospodyni aż do najwyższego stopnia i powiedzieć jej, że to właśnie książę pewien przyjdzie skosztować jej kwaśnego sosu; ale ponieważ nie chciał wystawiać miłości własnej pani Barbancon na tak ciężką próbę, przeto powiedział tylko:
— Nieszczęście już się stało, mamo Barbancon, proszę panią, ażebyś na mnie przed moim dawnym towarzyszem z Afryki nie wymyślała zbytecznie.
— Ah! mój Boże! jakże możesz się pan tego obawiać, panie Oliwierze? Ja miałabym na pana wymyślać, ja? przeciwnie, życzyłabym sobie tylko, ażeby...
— Już jest późno — rzekł Oliwier, przerywając dalsze narzekania — mój przyjaciel przybędzie głodny jak prawdziwy żołnierz, a więc, mamo Barbamcom, zmiłuj się nad nami!
— Ah! to prawda — dodała gospodyni — nie mam ani chwili czasu do stracenia. — I poczciwa kobieta oddaliła się spiesznie, powtarzając jeszcze swoje użalenie: Że też to nie wybrał dnia, w którym mamy świeże jedzenie!
— Ah! — zawołał weteran, kiedy gospodyni już odeszła — oddycham nareszcie. Dzięki Bogu! lepiej przyjęła, aniżelim się spodziewał. Tyś ją oczarował. Ale teraz na mnie kolej, mój chłopcze! Nie mógłżeś mnie wcześniej uwiadomić, ażeby twój przyjaciel przynajmniej trochę lepszy mógł znaleźć obiad? Zapraszasz go niespodzianie, ni stąd ni z owąd, i to jeszcze książę jakiś. Ale powiedzże mi, skąd u djabła pomiędzy strzelcami w Afryce znalazłeś sobie księcia za towarzysza?
— Oto cała historja w kilku zawierająca się sławach, mój wuju; skoro ci ją tylko opowiem przekonany jestem, że zaraz polubisz mojego przyjaciela Geralda, gdyż mało jest ludzi podobnych do niego, ręczę za to wujowi. On i ja byliśmy kolegami szkolnymi w kolegjum Ludwika Wielkiego.Ja oddalam się do Afryki, w sześć miesięcy potem, kogoż widzę przybywającego do kwatery głównej? (byliśmy wtedy w Oranie) mojego przyjaciela Geralda w kurtce i rajtuzach.
— Prostego żołnierza?
— Prostego żołnierza.
— Co u djabła! tak znakomity i zapewne bogaty pan? i nie wstąpił do St. Cyr?
— Nie, mój wuju.
— Więc to był tylko kaprys? nic więcej jak wybryk?
— Nie, mój wuju — rzekł Oliwier głosem uroczystym — przeciwnie, postępek Geralda był obmyślony z całą rozwagą; rzeczywiście, jest on bardzo znakomitym panem z urodzenia, ponieważ, jakem to już powiedział, jest księciem de Senneterre.
— Tak, nazwisko to często napotykamy w dziejach Francji — odpowiedział stary marynarz.
— Szlachetność rodziny Senneterre nietylko jest dawna, ale nawet i wsławiona, mój wuju; lecz familja Geralda utraciła większą część ogromnego majątku jaki dawniej posiadała; pozostało tylko, jak mi się zdaje, około czterdziestu tysięcy renty. Jest to wiele dla każdego innego, ale mało dla osób, jak to mówią, wyższego urodzenia, a oprócz tego Gerald ma dwie siostry na wydaniu.
— Ale, powiedzże mi, jak i dlaczego twój młody książę został żołnierzem?
— Najprzód, musi wuj o tem wiedzieć, że ten dzielny chłopak jest bardzo oryginalny i nieraz rozmaite przychodzą mu myśli. Tak, kiedy Gerald po wyjściu swojem z kolegjum zbliżał się do wieku popisowego, ojciec jego (który żył jeszcze wtedy), oznajmił mu, że zamierza złożyć za niego opłatę, ażeby go w każdym razie uwolnić od wojska. Czy wuj się domyśli, co ten dziwny chłopiec na to powiedział?
— Słucham, cóż takiego?
— Mój ojcze kochany, rzekł Gerald, jest pewien dług, który każdy człowiek z sercem swojemu krajowi uiścić powinien, jest to dług krwi, zwłaszcza, jeżeli kraj rodzinny prowadzi jaką wojnę. Uważam zatem za nieszlachetność, jeśli kto zapomocą pieniędzy pragnie uniknąć niebezpieczeństw wojny i kupuje za siebie innego jakiego biedaka i odrywa go od jego roli lub zatrudnień, ażeby się za niego narażał na niebezpieczeństwo, lub za niego zginął. Kupować za siebie innego człowieka, znaczy toż samo, przebacz mi, mój ojcze, to wyrażenie, co kupić sobie patent nikczemnika. A ponieważ niebardzo wzdycham za takim patentem, przeto zostanę żołnierzem, jeżeli wyciągnę zły numer.
— Ah! doprawdy! wiesz, podoba mi się już twój młody książę! — zawołał weteran.
— A co? mój wuju, to mi się nazywa być dzielnym — dodał Oliwier z wyrazem przyjacielskiej dumy. — Lubo takie postanowienie wydawało się dziwacznem ojcu Geralda, nie darmo przecież był szlachcicem, ażeby mu się opierać. Los trafił na Geralda, i tak, przybył jako prosty żołnierz do strzelców afrykańskich; oprzątał swego konia, pełnił swoją służbę i w polu i w kuchni jak każdy inny i bezspornie szedł do kozy, jeżeli się kiedy spóźnił; słowem, nie było lepszego żołnierza w jego plutonie.
— A przytem waleczny jak mało? nieprawdaż? — zapytał weteran, którego zajęcie coraz bardziej wyrastało.
— Odważny jak lew, a tak żywy, tak wesół, tak pociągający w natarciu, że waleczność jego w całym szwadronie męstwo podniecała.
— Ale przy swojem nazwisku, przy swoich protekcjach musiał zapewne wkrótce zostać oficerem?
— Byłby nim zapewne został, chociaż niebardzo dbał o to, gdyż skoroby tylko wysłużył lata, skoroby tylko dług swój uiścił, jak zwykle mawiał, zamierzał wrócić do Paryża, który namiętnie lubił, ażeby w nim spędzić resztę życia.
— Twój młody książę jest dzielny, ale dziwaczny chłopak.
— Po trzech latach służby — mówił dalej Oliwier — Gerald został, jak ja, wachmistrzem; zuchwale uderzył na orszak czerwonej jazdy, i kula zgruchotała mu ramię; na szczęście, zdołałem go wyratować, i prawie umierającego przywieźć na moim koniu do obozu. Lecz rana Geralda tak była szkodliwa, że mu dano dymisję; wtedy wyszedł ze służby i powrócił do Paryża, ażeby już w nim pozostać. Znając się jeszcze w szkole, zaprzyjaźniliśmy się szczerze w pułku. Zawsze pisywaliśmy do siebie; spodziewałem się zobaczyć go zaraz za mojem przybyciem, lecz dowiedziałem się, że właśnie popłynął do Anglji. Dziś rano, idąc bulwarkiem de Monceaux, usłyszałem niespodzianie, że ktoś z całego gardła woła za mną; obracam się, i widzę Geralda wyskakującego z pięknego kabrjoletu, i spieszącego do mnie; uścisnęliśmy się serdecznie — dodał Oliwier z lekkiem wzruszeniem — na honor uścisnęliśmy się, jak dwaj przyjaciele w wojnie, po niebezpiecznej bitwie ściskać się zwykli... wuj to zna bardzo dobrze... nieprawdaż?
— Ty mnie o to pytasz?
— Musimy dzisiaj obiad zjeść razem i cały wieczór z sobą przepędzić — rzekł do mnie Gerald, gdzie mieszkasz? U mojego wuja. (Nieraz opowiadałem mu o tobie, i kocha cię, mój wuju, tak niemal jak ja, rzekł Oliwier, podając rękę weteranowi). Dobrze! więc przyjdę do was na obiad, odpowiedział Gerald, czy zgoda? Przedstawisz mnie twojemu wujowi, mam ci tysiąc rzeczy opowiedzieć. Ponieważ wiem jak prostym i poczciwym chłopcem jest mój Gerald, przyjąłem jego propozycję, ale zapowiedziałem mu zgóry, że moje zatrudnienie zniewala mnie opuścić go o godzinie siódmej, właśnie, jak gdybym był jakim pismakiem sądowym — rzekł Oliwier wesoło — albo jak gdybym miał służbę.
— Dzielny z ciebie chłopiec! — rzekł komendant do Oliwiera.
— Cieszę się bardzo, mój wuju, że ci będę mógł przedstawić Geralda, gdyż jestem przekonany, że się z nim prędko zaznajomisz, a zresztą — dodał młody żołnierz rumieniąc się nieco — Gerald jest bogaty, ja biedny; on zna mają skrupulatność i ponieważ wie, że nie mógłbym u jakiego dobrego restauratora obiadów zamawiać, przeto wolał do nas się zaprosić.
— Rozumiem to — rzekł weteran — i twój młody książę dowodzi przez to, że ma tkliwe i dobre serce. Byle mu tylko kwaśny sos mamy Barbancon żołądka nie zepsuł — dodał komendant wesoło.
Zaledwie domówił te słowa, odezwał się znowu dzwonek przed drzwiami.
Jakoż wkrótce wuj i siostrzeniec jego ujrzeli Geralda księcia de Senneterre, wchodzącego w aleję ich szczupłego ogrodu.
Pani Barbancon z postawą zakłopotaną i fartuchem kuchennym u pasa, postępowała przed niespodziewanym gościem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.