Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


EUGENJUSZ SUE
Siedem
grzechów głównych
POWIEŚĆ
TOM I.
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1929


DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO, ZŁOTA 7/9.








PYCHA.
I.

Komendant Bernard, rodowity Paryżanin, służąc w czasie cesarstwa w gwardji marynarki, a w czasie restauracji jako porucznik okrętowy, wkrótce po wypadkach roku 1830 służbę opuścił ze Stopniem kapitana fregaty.
Okryty ranami, częstokroć wspominany chlubnie w rozkazach dziennych z tytułu niezwykłej waleczności w czasie wojny indyjskiej, a później uważany za jednego z najdzielniejszych wojowników podczas kampanji rosyjskiej, pan Bernard żył skromnie ze szczupłej pensji zaledwie wystarczającej na jego potrzeby, w małem mieszkaniu na jednej z najodludniejszych ulic nowego przedmieścia Batignolles w Paryżu.
Stara gospodyni, którą nazywano panią Barbancon, od lat dziesięciu pozostawała w służbie komendanta Bernarda; a chociaż była bardzo wierna i przywiązana do niego, przecież nieraz zatruwała spokój jego życia.
Poczciwa ta kobieta była despotycznego i burzliwego charakteru; było bowiem dla niej pewną przyjemnością, często przypominać swojemu panu, że dla służby u niego, wyrzekła się pewnego stanowiska w świecie.
Powiedziawszy prawdę, pani Barbancon była przez dłuższy czas pomocnicą, a raczej uczennicą pewnej słynnej w swoim zawodzie akuszerki.
Wspomnienie tego dawnego zatrudnienia było dla pani Barbancon niewyczerpanem źródłem rozmaitych tajemniczych opowieści; bardzo chętnie rozwodziła się nad przypadkiem jakiejś młodej zamaskowanej osoby, która przy pomocy akuszerki tajemnie wydała na świat śliczną dziewczynkę, którą potem pani Barbancon około dwóch lat pielęgnowała; później przybył jakiś nieznajomy, po odbiór dziecięcia.
W cztery czy pięć lat po tem pamiętnem zdarzeniu, pani Barbancon opuściła akuszerkę i podejmowała się obowiązków gospodyni lub pielęgniarki chorych.
Właśnie w tym czasie komendant Bernard, któremu dawne rany otworzyły się i sprawiały dotkliwe boleści, potrzebował takiej osoby. Troskliwość pani Barbancon ujęła go tak dalece, że pierwszy uczynił jej propozycję, ażeby przyjęła służbę u niego.
— Będzie to dla ciebie prawdziwy dom inwalidów, mamo Barbancon — rzekł do niej weteran — nie jestem ja bardzo zły, i będziemy spokojnie i zgodnie żyli z sobą.
Pani Barbancon przystała jak najchętniej na tę propozycję, pozyskała zaufanie pana komendanta i powoli ze sługi zamieniła się w samowładną panią.
Rzeczywiście, widząc, z jaką anielską cierpliwością znosił on tyranję swojej gospodyni, możnaby uważać starego marynarza raczej za jakiego spokojnego kapitalistę, nie za jednego z najodważniejszych żołnierzy cesarstwa. Komendant Bernard namiętnie lubił ogrodnictwo; główne swoje staranie obracał na pielęgnowanie małej altany, którą własnoręcznie urządził, i otoczył dzikiem winem, chmielem i powojem. W niej to najmilej przesiadywał po swoim skromnym obiadku, paląc fajkę, rozmyślając o odbytych kampanjach i dawnych towarzyszach broni. Altana ta stanowiła zarazem granicę posiadłości komendanta: gdyż pomimo szczupłości ogrodu, był on jednak podzielony na dwie części.
Jedna część była poruczona staranności pani Barbancon, i celem jej był: pożytek; druga, której zarząd, weteran samemu sobie zostawił, poświęcona była przyjemności.
Ścisłe odgraniczenie tych dwóch cząstek ziemi, było jak dawniej tak i teraz przyczyną cichej, ale zaciętej walki pomiędzy komendantem a jego gospodynią.
Nigdy dwa ościenne kraje, które wszystkich sposobów próbują, ażeby rozszerzyć swoje granice kosztem sąsiada, nie użyły większej przebiegłości, zręczności i wytrwania w zniweczeniu lub wykonaniu swoich wzajemnych usiłowań, celem opanowania przyległego gruntu.
Lecz wypada oddać sprawiedliwość komendantowi, gdyż tylko występował w obronie swoich praw. Nie pragnął on zdobyczy, chciał jedynie utrzymać pierwotne granice swej posiadłości, które zuchwała i nienasycona gospodyni częstokroć naruszała, wkradając się do nich z pietruszką, biedrzeńcem, cebulką, tymianem, tragankiem, malwą, rumiankiem i innemi ziołami, oraz starając się wszelkiemi sposobami rośliny te rozkrzewić kosztem róż, tulipanów i piwonij swego pana.
Drugą przyczyną, która nieraz wywoływała żywe lecz śmieszne spory pomiędzy kapitanem i panią Barbancon, była nieubłagana nienawiść, jaką ta ostatnia okazywała Napoleonowi; nie mogła mu bowiem przebaczyć śmierci pewnego młodego gwardzisty, którego w młodości swej szalenie kochała.
Ta zawzięta nienawiść ku cesarzowi, którego nazywała dumnym despotą, „wilkiem z Korsyki“ i któremu zaledwie raczyła przyznawać pewne zdolności wojskowe, pobudzała oburzenie lub wesołość starego wojownika do najwyższego stopnia.
Pomimo takiej rozbieżności przekonań politycznych, pomimo ciągłego i żywego sporu granicznego dwóch ogrodów, pani Barbancon była jednak zawsze przejęta troskliwością i uszanowaniem dla swego pana, i weteran dotkliwie byłby uczuł stratę swojej nieoszacowanej gospodyni, gdyby mu się z nią przyszło rozstać.
Wiosna roku 1844 zbliżała się do końca, maj pokrył już wszystkie rośliny świetlną zielonością, była trzecia godzina po południu. Chociaż dzień był nadzwyczajnie ciepły i słońce paliło, jednak lekka woń zwilżonej trawy oraz bliskich krzaków bzu i czeremchy, świadczyły z jaką pieczołowitością komendant pielęgnował swój mały ogródek.
Za pomocą konewek, które często napełniał w wielkiem naczyniu, Zakopanem w ziemię, skraplał spragnioną ziemię orzeźwiającą wodą i w bezstronnej wspaniałomyślności swojej nie żałował nawet kuchennym i lekarskim roślinom swojej gospodyni, dobrodziejstw swojej sztucznej rosy.
W ogrodniczem ubraniu, składającem się z krótkiego, szarego, drelichowego kaftana i szerokiego słomianego kapelusza, spoczywał właśnie po dotychczasowem znużeniu, i siedząc w swojej altanie, która się już zaczynała pokrywać silnemi latoroślami chmielu i dzikiego wina, ocierał pot, który strumieniem spływał mu z łysego czoła; jego ogorzałe od słońca lica przedstawiały wyraz otwartości! i dobroci, lecz miały w sobie zarazem pewien charakter wojenny, z powodu gęstych wąsów, które również jak i krótko przycięte włosy, były już niemal zupełnie białe.
Schowawszy do kieszeni niebieską kraciastą chustkę od nosa, weteran wziął ze stołu piankową fajkę, nałożył ją, zapalił i, usadowiwszy się wygodnie w obszernem krześle z trzciny, pogrążył się w spokajnem dumaniu, zachwycając się pogodą dnia wiosennego.
Dokoła była cisza zupełna, tylko kiedy niekiedy odezwał się głos kosa lub urywany śpiew pani Barbancon, zbierającej w tej chwili pietruszkę i biedrzeniec, któremi zamierzała przyprawić sałatę do wieczerzy.
Gdyby stary wojownik nie był obdarzony przez naturę żelaznemi nerwami, ten miły spokój jego wypoczynku były już nieraz boleśnie przerwany przez wiecznie powtarzającą się i jednotonną zwrotkę jego gospodyni, która, przypominając sobie odległą młodość swoją (wiążącą się zawsze ze wspomnieniem młodego żołnierza) miała upodobanie do jednej naiwnej piosnki ubiegłych czasów, pod tytułem: Pauvre Jacques.
Na nieszczęście, gospodyni proste słowa tej piosnki, które tak słodki opiewały smutek, trawestowała w sposób najdziwniejszy; albowiem dwa ostatnie jej wiersze przemieniła na następujące, i te ciągle powtarzała:

Mais à présent que suis loin de toi,
Je mange de tout sur la terre[1].

Ale, co głównie było odrażającem w tej piosnce śpiewanej fałszywym i jakby zakatarzonym głosem, to ów narzekający i smutny wyraz, z jakim pani Barbancon, melancholijnie potrząsając głową, powtarzała ten ostatni wierszyk:

Je mange de tout sur la terre.

Już od lat dziesięciu blisko, komendant Bernard z bohaterską odwagą znosił tę wiecznie powtarzaną zwrotkę; nigdy bowiem czcigodny marynarz nie zważał na prawdziwe znaczenie, jakie pani Barbancon temu śpiewowi nadawała.
Tego dnia atoli, weteran zwrócił przypadkiem uwagę, na myśl piosnki i zdawało mu się, że jedzenie wszystkiego na ziemi, nie jest koniecznem następstwem boleści i smutku z czyjegoś oddalenia; przysłuchawszy się tedy jeszcze raz z uwagą śpiewowi swej gospodyni, zawołał kładąc fajkę na stole:
— Do djabła! pani Barbancon, co ty tam za głupstwa wyśpiewujesz?
Pani Barbancon podniosła się z ziemi i urażona odpowiedziała:
— Śpiewam bardzo ładny romans... pod tytułem: Pauvre Jacques... mój panie... każdy ma swój gust... wolno panu uważać go za głupstwo jakieś... chociaż nie pierwszy raz słyszałeś pan to moje śpiewanie.
— O! nie, zapewne, nie pierwszy raz! — odpowiedział komendant z westchnieniem niezasłużonego zarzutu.
— Nauczyłam się tego pięknego romansu — rzekła gospodyni z serdecznem westchnieniem — w czasie... w czasie... ale, to już przeszło — dodała, ukrywając w głębi serca swojego niewygasłą boleść po stracie młodego żołnierza. — Śpiewałam jeszcze ten romans owej młodej zamaskowanej damie, która przybyła do nas w celu odbycia tajemnej słabości i która...
— Dobrze, już dobrze, wolę raczej tego romansu posłuchać — zawołał weteran, przerywając pani Barbancon, gdyż lękał się opowiadania tej wiecznie powtarzanej historji — tak jest, wolę posłuchać romansu niż tej historji... nie będzie on pewnie tak długi, ale niech mnie djabli wezmą, jeżeli rozumiem co to ma znaczyć:

Mais à présent que je suis loin de toi,
Je mange de tout sur la terre.

— Jakto, panie, pan tego nie rozumie?
— Nie!
— A przecież to rzecz tak prosta... ale wojskowi mają serce twarde.
— Słuchaj, mamo Barbancon, pogadajmy rozsądnie. Więc to jakaś smutna ciocia w swojej zgryzocie, że ów pauvre Jacques (biedny Jakób) się oddalił, zaczyna wszystko zjadać na ziemi?
— A nieinaczej, proszę pana, wszakże to każde dziecię może zrozumieć.
— Prawda! prócz mnie jednego.
— Co? pan tego nie rozumiesz... to nieszczęśliwe dziewczę jest tak zmartwione odjazdem biednego Jakóba, że je wszystko... wszystko na ziemi... wszystko... na nic nie zważając... biedna dziewczyna... onaby nawet truciznę, połknęła... tak jej się życie przykrzy... bo jest jakby odurzona... biedaczka... już nie wie, co robi... je wszystko, co jej wpadnie w ręce... i to pana nawet do łez nie pobudza... mój panie?
Weteran wysłuchał z największą uwagą objaśnienia pani Barbancon, i wyznać musimy, że to tłumaczenie nie zdawało mu się zupełnie niedorzecznem, kiwnął tylko głową i powiedział:
— Dobrze, rozumiem już teraz, ale powiedziawszy prawdę, to wszystkie romanse są strasznie naciągane.
— Biedny Jakób! on naciągany! O! jakże można powiedzieć coś podobnego! — zawołała pani Barbancon z największą niechęcią z powodu tak śmiałego wyroku swego pana.
— Każdy ma swój gust — odpowiedział weteran — ja przekładam nasze dawne piosnki okrętowe, wszakże one także są zrozumiałe, a nie tak wymuszone.
I stary marynarz zaczął równie silnym jak fałszywym głosem śpiewać:

Pour aller à l’Orient pêcher des sardines...
Pour aller à l’Orient pêcher des harengs...

— Mój panie! — zawołała pani Barbancon, przerywając swemu panu z pewnem zawstydzeniem i gniewem, gdyż znany jej był koniec tej śpiewki — pan zapominasz, że stoi przed panem kobieta.
— Jakto! gdzie? — zapytał weteran ciekawie, wyciągając szyję dla wyjrzenia z altanki.
— Zdaje mi się — odpowiedziała gospodyni z godnością — że pan nie potrzebujesz tak daleko wyglądać, wszakże stoi tu przed panem.
— Patrzaj... wszakże to prawda, oh! moja pani Barbancon, ja zawsze zapominam, że to i pani należysz do płci pięknej, ale to nic nie szkodzi, ja zawsze wolę mój śpiew jak pani. Ten śpiew był zawsze w ustach wszystkich majaków na fregacie Armidzie, na którą ja, mając dopiero lat czternaście, wstąpiłem; później śpiewaliśmy go i na lądzie, kiedym był w gwardji cesarskiej marynarki... Ah! to to były piękne czasy! byłem wówczas młody.
— Tak, i wtedy: Bu... o... naparte (musimy koniecznie w ten sposób pisać to nazwisko, ażeby jak można najdokładniej pokazać wzgardę i oburzenie z jakiem pani Barbancon wymawiała nazwisko tego wielkiego człowieka, który spowodował śmierć jej młodego żołnierza) tak, Bonaparte stał wtedy na waszem czele.
— Dobrze mamo Barbancon, już ja wiem, co dalej będzie — rzekł stary marynarz z uśmiechem — wilk korsykański już niedaleko od nas. O, biedny cesarzu, jakże się z tobą obchodzą!
— Tak panie, wasz cesarz był prawdziwym wilkiem... a gdyby jeszcze na tem był poprzestał!...
— Jakto! więc on jeszcze był czemś gorszem, jak wilkiem?
— Tak, tak, śmiej się pan, doprawdy, to aż zgroza człowieka bierze.
— Cóż takiego?
— Dobrze, ja panu powiem; Otóż kiedy wilk korsykański miał w Fontainebleau pewnego księcia w swojej mocy, wiesz pan, że on był tak niegodziwy, że skłonił tego księcia, wiesz pan do czego? ten wasz Bounaparte...
— Nie, mamo Barbancon, daję ci słowo honoru, że nie wiem.
— O! pan nie powiesz, że to nieprawda, bo słyszałam to od jednego żołnierza z młodej gwardji.
— Który już teraż koniecznie do starej policzyć się musi; więc cóż tedy, słucham owej historji.
— Otóż panie, wasz Buonaparte był tak niegodziwy, że dla upokorzenia owego księcia kazał go w paradnym ubiorze zaprząc do małego wózka króla Rzymskiego, potem sam wsiadł do niego i tak kazał się temu księciu ciągnąć przez cały park w Fontainebleau, ażeby w takim ekwipażu, cesarzowej Józefinie, która była taką dobrą i pobożną panią, zapowiedzieć rozwód.
— Doprawdy, mamo Barbancon — rzekł stary marynarz, dusząc się niemal ze śmiechu — ten niegodziwy cesarz kazał się w wózku króla Rzymskiego ciągnąć księciu, ażeby w takim ekwipażu oznajmić królowej Józefinie o rozwodzie?
— Tak panie, ażeby ją dręczyć, prześladować tę ukochaną księżnę. Albo i to... może pan o tem nie wiesz, że on zawsze w wielki piątek zmuszał ją do jedzenia szynki w obecności owego szkaradnego mameluka Rustana; tego dnia zwykle księża usługiwali jej do stołu dlatego tylko, ażeby przez to upokorzyć duchowieństwo, ten bezecny Rustan chełpliwie opowiadał o swojem muzułmańskiem życiu, o swoim seraju, i o swoich bezwstydnych bajaderach, tak, że ci biedni księża czerwienili się ze wstydu jak raki. Doprawdy, panie, ja w tem wszystkiem nie widzę nic śmiesznego; przecież to wówczas każdy o tem wiedział, tak dalece, że nawet...
Na — nieszczęście, gospodyni nie mogła już dalej opowiadać; jej okropne antibuonapartystowskie obwinienia zostały przerwane mocnym brzękiem dzwonka, który ją śpiesznie powołał do drzwi.
Zanim nową osobę, to jest Oliwiera Raimond, siostrzeńca komendanta Bernarda wprowadzimy na scenę, zdaje nam się rzeczą niezbędną podać pierwej niektóre objaśnienia.
Siostra naszego weterana zaślubiła pewnego pisarza z ministerjum spraw wewnętrznych; w kilka lat potem mąż jej umarł, pozostawiwszy wdowę i ośmioletniego syna. Przyjaciele zmarłego wyjednali synowi przez swoje wpływy stypendjum w jednem z kolegjów paryskich. Wdowa, która nie miała ani majątku, ani też prawa do pensji, pracą rąk własnych zarabiała na swe utrzymanie. Po kilku latach smutnego i ubogiego życia, syn jej pozostał zupełną sierotą, nie mając żadnych krewnych prócz wuja Bernarda, który wtedy był porucznikiem i na jednej ze stacyj morza południowego dowodził goelettą francuską.
Kiedy Stary żeglarz powrócił do kraju, ażeby opuścić służbę, siostrzeniec jego był właśnie na ostatnim kursie filozofji... Lubo Oliwier nie odznaczał się nadzwyczajnym genjuszem w uniwersytecie, korzystał przecież, z bezpłatnej edukacji, która na nieszczęście, nie zabezpieczywszy mu środków praktycznego wychowania, jak to powszechnie się dzieje, przy wyjściu ze szkoły nie zapewniała mu żadnej rękojmi dalszych widoków w przyszłości.
Komendant Bernard, zastanawiając się długo nad przykrem położeniem siostrzeńca, którego szczerze kochał i widząc się w niemożności przyniesienia mu skutecznej pomocy, gdyż pensja jego była zbyt szczupła, nareszcie powiedział do Oliwiera:
— Mój biedny chłopcze... tylko jeden pozostaje nam środek. Jesteś silny, odważny, przezorny, odebrałeś wychowanie, którem wyższy jesteś od niejednego z tych młodych ludzi, których los prowadzi do wojska; zaciąg czeka cię w roku przyszłym, przybliż sobie termin i zostań żołnierzem; w takim razie będzie ci przynajmniej służył wybór broni... biją się teraz w Afryce; za pięć lub sześć lat możesz zastać oficerem... a to zapewni ci już jakąś pozycję... Jeżeli jednak, moje kochane dziecię, czujesz wstręt do wojskowości, to pomyślimy o czem innem. Będziemy żyli z mojego tysiąca franków pensji, dopóki się gdzie nie zaczepisz... Nie proponuję ci służby w marynarce, bo to już za późno; trzeba się za młodu przyzwyczaić do tego zupełnie odrębnego i ciężkiego życia, inaczej bowiem człowiek nigdy nie będzie dobrym marynarzem... Teraz wybieraj.
Wybór Oliwiera trwał niedługo. W trzy miesiące zaciągnął się do wojska, z warunkiem wpisania się do strzelców afrykańskich. Po upływie jednego roku był furjerem: w dwa lata potem odznaczył się i został ozdobiony krzyżem, w następnym roku został już starszym wachmistrzem.
Na nieszczęście Oliwier dostał jedną z tych uporczywych chorób febrycznych, które tylko klimat europejski może uleczyć i dla tego musiał opuścić Afrykę, gdzie spodziewał się pozyskać szlify oficerskie; ciężko chory, odesłany do Francji, gdzie po wyzdrowieniu, wcielony został do pułku huzarów. Wysłużywszy osiemnaście miesięcy w tym pułku, następnie przybył do Paryża za urlopem, dla przepędzenia wolnego czasu ze swoim wujem.
Mieszkanie starego marynarza składało się z małej kuchenki, do której przytykał pokoik pani Barbancon, przedpokoju, który zarazem był izbą jadalną i jednego pokoju, w którym sypiali komendant i jego siostrzeniec. Że zaś ostatni znał szczupłość środków weterana, przeto powodowany delikatnością, nie chciał pozostać bezczynnym; pisał on bardzo pięknie, a jako furjer nabył znacznej wprawy w rachunkach, dlatego też kilku kupców z przedmieścia Batignolles powierzyło mu prowadzenie swych ksiąg rachunkowych. Nie chcąc być ciężarem dla weterana, młody podoficer (porozumiawszy się tajemnie z podskarbim swego wuja, panią Barbancon) dokładał co miesiąc 80 franków do pensji pana Bernarda, swój szczupły zarobek, i obok tego częste jeszcze sprawiał mu niespodzianki, które cieszyły ale i smuciły zarazem poczciwego weterana, który wiedział jak troskliwie Oliwier pracował, ażeby choć niewielki znaleźć sobie zarobek.
Oliwier był wykształcony i wesoły; przyzwyczajony od dzieciństwa, najprzód jako sierota, potem jako stypendysta, a nareszcie jako żołnierz afrykański do wszelkiego niedostatku, był odważnym, wytrwałym, szczerym i łagodnym; lecz przy tem wszystkiem jednę posiadał wadę, jeżeli to wadą nazwać można, to jest nadzwyczajnie był drażliwy we wszystkich sprawach pieniężnych, choćby one były nawet najdrobniejsze; będąc jeszcze prostym i ubogim żołnierzem, posuwał skrupulatność swoją tak daleko, że nawet najskromniejsze zaproszenie swoich towarzyszy odrzucał, jeżeli nie był w stanie zrewanżować się. Ponieważ z początku szydzono z tej jego skrupulatności, i uważano ją za pewną przesadę, przeto wynikły stąd dwa pojedynki, w których Oliwier odniósł zwycięstwo. Odtąd też więcej już ceniono tę niezwykłą cechę charakteru młodego żołnierza.
Zresztą Oliwier na wszystkiem przestawał, gotowym będąc do wszystkiego, a wesołością swoją i humorem ożywiał nadzwyczajnie domowe życie swego wuja.
W chwilach wolniejszych od zatrudnień kształcił podoficer gust swój i umysł czytaniem znakomitszych pisarzy, albo też kopał, skraplał i pomagał swemu wujowi w ogrodzie; potem obaj palili fajkę, rozmawiając o wojnie i podróżach; niekiedy także Oliwier, przywołując sobie na pamięć wszystkie wiadomości kucharskie nabyte w afrykańskich biwakach, uczył panią Barbancon smażenia kotletów baranich lub pieczenia placków jęczmiennych, którym to lekcjom gastronomicznym towarzyszyły zwykle rozmaite figle i żarciki o Buonapartym, drażniące umysł obraźliwej gospodyni. Wprawdzie odpłacała ona Oliwierowi podobnąż monetą, ale kochała go za to bardzo. Słowem, obecność młodego podoficera wywierała tak szczęśliwy wpływ na jednostajne życie weterana i jego gospodyni, że myśl o kończącym się dwumiesięcznym urlopie Oliwiera, napełniała oboje prawdziwym żalem.
A więc pani Barbancon pośpieszyła do drzwi, przy których dzwoniono i otworzyła je przybywającemu siostrzeńcowi weterana.

II.

Oliwier Raimond, mniej więcej dwudziestoczteroletni młodzian, miał rysy ujmujące i pełne wyrazu; krótka kurtka huzarska z białego sukna (od której pięknie odbijała, się czerwona wstążka orderowa), obszyta żółtym sznurkiem wełnianym, tudzież jasnoszafirowe spodnie, okrywały ciało i uwydatniały jego wysmukłą i piękną postać; nadto, mały, także jasno szafirowy kaszkiet huzarski, wsadzony nieco na bakier, okrywał włosy ciemne równie jak wąsy faworyty; a wszystko to nadawało jego osobie jakąś cechę wojskowej zalotności; tego dnia atoli Oliwier zamiast pałasza trzymał pod lewą pachą duży zwój papierów a w prawej ręce sporą paczkę piór do pisania.
Młody podoficer porzucił te narzędzia spokojnych swoich zatrudnień i zawołał wesoło:
— Dzień dobry, mamo Barbancon.
I odważył się uściskać kościstą kibić gospodyni w swoich dziesięciu palcach.
— Dajże mi już pan spokój, swawolniku jakiś.
— Jakto, przecież ja dopiero zaczynam, ej, mamo Barbancon, koniecznie muszę cię uwieść.
— Mnie uwieść... mnie?
— Koniecznie, musi to nastąpić, zniewolony jestem do tego.
— A to dlaczego?
— Ażebyś mi wyświadczyła jednę grzeczność, łaskę.
— No, słucham pana. cóż takiego?
— Najprzód, gdzie jest wuj?
— W altanie, fajkę pali.
— Dobrze. Poczekaj tu na mnie, mamo Barbancon przygotuj się usłyszeć coś nadzwyczajnego.
— Coś nadzwyczajnego? mówże pan... słucham, panie Oliwier.
— Tak jest... coś nadzwyczajnego... coś niesłychanego.
— Nadzwyczajnego, niesłychanego — powtórzyła Barbancon ze zdumieniem, patrząc za młodym wojskowym, odchodzącym do altany.
— Dzień dobry, mój synu, nie spodziewałem się zobaczyć cię tak wcześnie — zawołał marynarz z radością, podając siostrzeńcowi rękę — tak rychło wracasz... tem lepiej... tem lepiej...
— Tem lepiej, tem lepiej — powtórzył Oliwier wesoło. — Przeciwnie, bo nie wiesz, mój wuju, co ci zagraża?
— Co takiego?
— Oto mój wuju kochany, odwagi!
— Ah! skończże już, szaleńcze jakiś.
— Zamknij oczy, i marsz naprzód!
— Naprzód? gdzie? przeciw komu? Przeciw mamie Barbancon, mój kochany wujaszku
— Poco?
— Ażeby jej oznajmić... żem zaprosił kogoś na obiad Ach! do djabla! — zawołał weteran. I cofnął się parę kroków do swojej altany, z której już był wyszedł na próg.
— Dzisiaj... na obiad — mówił dalej podoficer.
— Ah! do stu piorunów! — powtórzył marynarz. I tym razem jeszcze dalej się cofnął.
— A przy tem wszystkiem — dodał Oliwier, moim gościem... jest jeden książę!
— Książę! zginęliśmy! — zawołał weteran. I zrejterował do najodleglejszego kąta altany, w którym, jak w twierdzy jakiej, bronić się zamierzał. — Niech mnie djabeł weźmie, jeżeli się podejmę oznajmić twoje zaprosiny mamie Barbancon.
— Cóż to, mój wuju? marynarka się cofa?
— Jest to napaść, bitwa przedniej straży, to należy do lekkiej jazdy. Nie darmo jesteś huzarem, mój chłopcze. Naprzód! marsz! pierwsza zdobycz twojem powinna być dziełem, tyś furażer. Oto właśnie idzie pani Barbancon, jest tam na dole, widzisz ją?
— Widzę, tam koło wody, która należy do twoich żywiołów, do przedsięwzięć morskich. Dalej mój wuju, dalej naprzód!
— Ah! mój Boże! ona tu idzie, patrz, już jest — wołał weteran, Widząc zbliżającą się gospodynię, którą kilka słów Oliwiera pobudziło do ciekawości i która rzeczywiście zbliżała się do nich w nadziei, że się czegoś więcej dowie.
— Mój wuju — rzekł młody żołnierz stanowczo, kiedy pani Barbancon zbliżała się do drzwi altany — odwrót jest zupełnie niemożliwy, gość mój przyjdzie najpóźniej za godzinę, musimy zwyciężyć lub umrzeć, z głodu... my i nasz gość, którego nazwisko muszę ci przynajmniej powiedzieć; jest to książę de Senneterre.
— Nie mnie powiadaj, nieszczęsny chłopcze! — zawołał komendant — ale mamie Barbancon, wszakże stoi oto przed tobą...
Kiedy gospodyni zbliżyła się zupełnie, rzekł Oliwier:
— Mamo Barbancon, mój wuj ma pani coś powiedzieć.
— Ja? niech mnie djabli wezmą, jeżeli to prawdą — zawołał weteran, obcierając kraciastą chustką pot z czoła — ty masz się z nią rozmówić!
— Śmiało, mój wuju, mama Barbancon nie jest tak straszna jak się wydaje; przyznaj się dobrowolnie.
— To twoja rzecz, mój chłopcze, sam sobie powinieneś radzić.
Gospodyni spoglądała niespokojnie to na wuja, to na jego siostrzeńca; nareszcie rzekła do swego pana:
— O cóż to idzie, mój panie?
— Zapytaj się pani Oliwiera. Co do mnie, mnie to nic nie obchodzi, jam temu wcale nie winien.
— Dobrze więc! oto moja pani Barbancon — rzekł młody żołnierz odważnie — zamiast dwóch nakryć do naszego obiadu, musisz pani trzy położyć! To cała historja!
— Jakto! trzy nakrycia! panie Oliwier, dlaczego trzy?
— Ponieważ zaprosiłem na obiad mojego dawnego towarzysza broni.
— Jezu Chryste! dobry Boże! — zawołała gospodyni z większym przestrachem jak gniewem, i wzniosła oczy ku niebu — gość dzisiaj, a przecież to nie jest dzień, w którym miewamy świeże potrawy, dziś mamy tylko zupę cebulaną, resztki wołowiny od wczoraj z kwaśnym sosem i sałatę.
— A więc! czegóż chcesz więcej, mamo Barbancon? — rzekł Oliwier wesoło i radośnie, gdyż zdawało mu się, że znajdzie gospodynię daleko uporczywszą. — Zupa z cebuli, zrobiona przez panią, to uczta niebiańska, a mój towarzysz Gerald będzie zajadał jak jaki król. Uważaj pan, mamo Barbancon, ja nie powiedziałem wcale, jak cesarz!
Ta lekka przymówka do antibonapartystowskich mniemań pani Barbancon nie zwróciła jej uwagi na siebie W tej chwili nieubłagana kochanka młodego żołnierza z gwardji cesarskiej znikła przed powagą gospodyni domu. Przeto pani Barbancon rzekła głosem bolesnego wyrzutu:
— Czemużeś pan innego dnia nie wybrał, panie Oliwierze! wszakże to rzecz tak łatwa! nie lepiej, żeby było kiedy mamy wszystko świeże na stole?
— Nie ja wybrałem dzień dzisiejszy, mamo Barbancon, ale mój towarzysz.
— Ale, panie Oliwierze, przecież to w towarzystwie mówi się bez ceremonij. Nie przychodź pan dzisiaj, ale jutro, będziemy mieli świeży obiad. Toć to sprawa nie z książętami ani z panami.
Oliwier miał już ochotę posunąć trwogę gospodyni aż do najwyższego stopnia i powiedzieć jej, że to właśnie książę pewien przyjdzie skosztować jej kwaśnego sosu; ale ponieważ nie chciał wystawiać miłości własnej pani Barbancon na tak ciężką próbę, przeto powiedział tylko:
— Nieszczęście już się stało, mamo Barbancon, proszę panią, ażebyś na mnie przed moim dawnym towarzyszem z Afryki nie wymyślała zbytecznie.
— Ah! mój Boże! jakże możesz się pan tego obawiać, panie Oliwierze? Ja miałabym na pana wymyślać, ja? przeciwnie, życzyłabym sobie tylko, ażeby...
— Już jest późno — rzekł Oliwier, przerywając dalsze narzekania — mój przyjaciel przybędzie głodny jak prawdziwy żołnierz, a więc, mamo Barbamcom, zmiłuj się nad nami!
— Ah! to prawda — dodała gospodyni — nie mam ani chwili czasu do stracenia. — I poczciwa kobieta oddaliła się spiesznie, powtarzając jeszcze swoje użalenie: Że też to nie wybrał dnia, w którym mamy świeże jedzenie!
— Ah! — zawołał weteran, kiedy gospodyni już odeszła — oddycham nareszcie. Dzięki Bogu! lepiej przyjęła, aniżelim się spodziewał. Tyś ją oczarował. Ale teraz na mnie kolej, mój chłopcze! Nie mógłżeś mnie wcześniej uwiadomić, ażeby twój przyjaciel przynajmniej trochę lepszy mógł znaleźć obiad? Zapraszasz go niespodzianie, ni stąd ni z owąd, i to jeszcze książę jakiś. Ale powiedzże mi, skąd u djabła pomiędzy strzelcami w Afryce znalazłeś sobie księcia za towarzysza?
— Oto cała historja w kilku zawierająca się sławach, mój wuju; skoro ci ją tylko opowiem przekonany jestem, że zaraz polubisz mojego przyjaciela Geralda, gdyż mało jest ludzi podobnych do niego, ręczę za to wujowi. On i ja byliśmy kolegami szkolnymi w kolegjum Ludwika Wielkiego.Ja oddalam się do Afryki, w sześć miesięcy potem, kogoż widzę przybywającego do kwatery głównej? (byliśmy wtedy w Oranie) mojego przyjaciela Geralda w kurtce i rajtuzach.
— Prostego żołnierza?
— Prostego żołnierza.
— Co u djabła! tak znakomity i zapewne bogaty pan? i nie wstąpił do St. Cyr?
— Nie, mój wuju.
— Więc to był tylko kaprys? nic więcej jak wybryk?
— Nie, mój wuju — rzekł Oliwier głosem uroczystym — przeciwnie, postępek Geralda był obmyślony z całą rozwagą; rzeczywiście, jest on bardzo znakomitym panem z urodzenia, ponieważ, jakem to już powiedział, jest księciem de Senneterre.
— Tak, nazwisko to często napotykamy w dziejach Francji — odpowiedział stary marynarz.
— Szlachetność rodziny Senneterre nietylko jest dawna, ale nawet i wsławiona, mój wuju; lecz familja Geralda utraciła większą część ogromnego majątku jaki dawniej posiadała; pozostało tylko, jak mi się zdaje, około czterdziestu tysięcy renty. Jest to wiele dla każdego innego, ale mało dla osób, jak to mówią, wyższego urodzenia, a oprócz tego Gerald ma dwie siostry na wydaniu.
— Ale, powiedzże mi, jak i dlaczego twój młody książę został żołnierzem?
— Najprzód, musi wuj o tem wiedzieć, że ten dzielny chłopak jest bardzo oryginalny i nieraz rozmaite przychodzą mu myśli. Tak, kiedy Gerald po wyjściu swojem z kolegjum zbliżał się do wieku popisowego, ojciec jego (który żył jeszcze wtedy), oznajmił mu, że zamierza złożyć za niego opłatę, ażeby go w każdym razie uwolnić od wojska. Czy wuj się domyśli, co ten dziwny chłopiec na to powiedział?
— Słucham, cóż takiego?
— Mój ojcze kochany, rzekł Gerald, jest pewien dług, który każdy człowiek z sercem swojemu krajowi uiścić powinien, jest to dług krwi, zwłaszcza, jeżeli kraj rodzinny prowadzi jaką wojnę. Uważam zatem za nieszlachetność, jeśli kto zapomocą pieniędzy pragnie uniknąć niebezpieczeństw wojny i kupuje za siebie innego jakiego biedaka i odrywa go od jego roli lub zatrudnień, ażeby się za niego narażał na niebezpieczeństwo, lub za niego zginął. Kupować za siebie innego człowieka, znaczy toż samo, przebacz mi, mój ojcze, to wyrażenie, co kupić sobie patent nikczemnika. A ponieważ niebardzo wzdycham za takim patentem, przeto zostanę żołnierzem, jeżeli wyciągnę zły numer.
— Ah! doprawdy! wiesz, podoba mi się już twój młody książę! — zawołał weteran.
— A co? mój wuju, to mi się nazywa być dzielnym — dodał Oliwier z wyrazem przyjacielskiej dumy. — Lubo takie postanowienie wydawało się dziwacznem ojcu Geralda, nie darmo przecież był szlachcicem, ażeby mu się opierać. Los trafił na Geralda, i tak, przybył jako prosty żołnierz do strzelców afrykańskich; oprzątał swego konia, pełnił swoją służbę i w polu i w kuchni jak każdy inny i bezspornie szedł do kozy, jeżeli się kiedy spóźnił; słowem, nie było lepszego żołnierza w jego plutonie.
— A przytem waleczny jak mało? nieprawdaż? — zapytał weteran, którego zajęcie coraz bardziej wyrastało.
— Odważny jak lew, a tak żywy, tak wesół, tak pociągający w natarciu, że waleczność jego w całym szwadronie męstwo podniecała.
— Ale przy swojem nazwisku, przy swoich protekcjach musiał zapewne wkrótce zostać oficerem?
— Byłby nim zapewne został, chociaż niebardzo dbał o to, gdyż skoroby tylko wysłużył lata, skoroby tylko dług swój uiścił, jak zwykle mawiał, zamierzał wrócić do Paryża, który namiętnie lubił, ażeby w nim spędzić resztę życia.
— Twój młody książę jest dzielny, ale dziwaczny chłopak.
— Po trzech latach służby — mówił dalej Oliwier — Gerald został, jak ja, wachmistrzem; zuchwale uderzył na orszak czerwonej jazdy, i kula zgruchotała mu ramię; na szczęście, zdołałem go wyratować, i prawie umierającego przywieźć na moim koniu do obozu. Lecz rana Geralda tak była szkodliwa, że mu dano dymisję; wtedy wyszedł ze służby i powrócił do Paryża, ażeby już w nim pozostać. Znając się jeszcze w szkole, zaprzyjaźniliśmy się szczerze w pułku. Zawsze pisywaliśmy do siebie; spodziewałem się zobaczyć go zaraz za mojem przybyciem, lecz dowiedziałem się, że właśnie popłynął do Anglji. Dziś rano, idąc bulwarkiem de Monceaux, usłyszałem niespodzianie, że ktoś z całego gardła woła za mną; obracam się, i widzę Geralda wyskakującego z pięknego kabrjoletu, i spieszącego do mnie; uścisnęliśmy się serdecznie — dodał Oliwier z lekkiem wzruszeniem — na honor uścisnęliśmy się, jak dwaj przyjaciele w wojnie, po niebezpiecznej bitwie ściskać się zwykli... wuj to zna bardzo dobrze... nieprawdaż?
— Ty mnie o to pytasz?
— Musimy dzisiaj obiad zjeść razem i cały wieczór z sobą przepędzić — rzekł do mnie Gerald, gdzie mieszkasz? U mojego wuja. (Nieraz opowiadałem mu o tobie, i kocha cię, mój wuju, tak niemal jak ja, rzekł Oliwier, podając rękę weteranowi). Dobrze! więc przyjdę do was na obiad, odpowiedział Gerald, czy zgoda? Przedstawisz mnie twojemu wujowi, mam ci tysiąc rzeczy opowiedzieć. Ponieważ wiem jak prostym i poczciwym chłopcem jest mój Gerald, przyjąłem jego propozycję, ale zapowiedziałem mu zgóry, że moje zatrudnienie zniewala mnie opuścić go o godzinie siódmej, właśnie, jak gdybym był jakim pismakiem sądowym — rzekł Oliwier wesoło — albo jak gdybym miał służbę.
— Dzielny z ciebie chłopiec! — rzekł komendant do Oliwiera.
— Cieszę się bardzo, mój wuju, że ci będę mógł przedstawić Geralda, gdyż jestem przekonany, że się z nim prędko zaznajomisz, a zresztą — dodał młody żołnierz rumieniąc się nieco — Gerald jest bogaty, ja biedny; on zna mają skrupulatność i ponieważ wie, że nie mógłbym u jakiego dobrego restauratora obiadów zamawiać, przeto wolał do nas się zaprosić.
— Rozumiem to — rzekł weteran — i twój młody książę dowodzi przez to, że ma tkliwe i dobre serce. Byle mu tylko kwaśny sos mamy Barbancon żołądka nie zepsuł — dodał komendant wesoło.
Zaledwie domówił te słowa, odezwał się znowu dzwonek przed drzwiami.
Jakoż wkrótce wuj i siostrzeniec jego ujrzeli Geralda księcia de Senneterre, wchodzącego w aleję ich szczupłego ogrodu.

Pani Barbancon z postawą zakłopotaną i fartuchem kuchennym u pasa, postępowała przed niespodziewanym gościem.

III.

Książę de Senneterre, młody człowiek, prawie w tymże samym wieku co Oliwier Raimond, miał uderzającą powierzchowność, rysy bardzo przyjemne, włosy i wąsy czarne, piękne, łagodne, niebieskie oczy; ubrany był starannie, lecz z prostotą.
— Mój wuju — rzekł Oliwier do starego marynarza — przedstawiając mu księcia de Senneterre — oto jest Gerald, mój najlepszy przyjaciel, o którym ci mówiłem.
— Cieszy mnie to serdecznie, widzieć pana w moim domu — rzekł weteran prostodusznie lecz szczerze, i podał rękę przyjacielowi swego siostrzeńca.
— A ja, mój komendancie — odpowiedział Gerald z pewnem hierarchicznem uszanowaniem, do którego w życiu wojskowem się przyzwyczaił — ja szczęśliwy jestem, że mogę rękę pańską uścisnąć; znam pana ojcowską dobroć dla Oliwiera, a ponieważ poczęści jestem jego bratem, przeto łatwo pan pojmiesz, jak wysoko pańską dobroć dla niego cenić potrafię.
— Moi panowie, gdzie wolicie jeść obiad, w domu, czy też tutaj w altanie, jak zwykle, kiedy jest piękna pogoda? — zapytała pani Barbancon.
— Będziemy jedli w altanie, kochania pani Barbancon, jeżeli komendant pozwoli — rzekł Gerald, — pogoda cudna, na świeżem powietrzu będzie nam bardzo przyjemnie.
— To pan mnie znasz? — zawołała gospodyni, spoglądając ze zdziwieniem to na Oliwiera, to na księcia de Senneterre.
— Czy cię znam, pani Barbancon — odpowiedział Gerald wesoło — ileż to razy opowiadał mi Oliwier o pani; nawet nieraz pokłóciliśmy się o panią. Czy pani uwierzysz temu?
— O mnie?
— Nieinaczej, ten szatan Oliwier jest zapamiętałym Bonapartystą, i nigdy nie mógł tego darować pani, jeżeliśmy powstawali na tego bezecnego tyrana, ja stawałem z pani strony, bo i ja nienawidzę tego tyrana — dodał Gerald głosem tragicznym — tego zbrodniarza, tego wilka korsykańskiego!
— Wilk korsykański! O! więc pan jesteś naszym przyjacielem, dobrze, podaj mi pan rękę. Tak! my stworzeni jesteśmy dlatego, ażeby się wzajemnie rozumieć — zawołała gospodyni z postawą triumfującą. I podała Geraldowi swą kościstą rękę; ten odpowiedział spiesznie na jej uściśnienie i rzekł z uśmiechem do starego marynarza:
— Na honor, mój komendancie, miej się na ostrożności, i ty także, Oliwierze, strzeż się. Macie teraz silnych przeciwników.
Pani Barbancon była sama jedna przeciw wam obu, ale teraz znalazła we mnie potężnego sprzymierzeńca.
— Ale, tymczasem, mamo Barbancon! — rzekł Oliwier, spiesząc na pomoc swemu przyjacielowi, gdyż gospodyni zamierzała go już wyłącznie dla siebie zagarnąć. — Gerald umiera z głodu; pani o tem wcale nie myślisz. Dalej, dalej, ja przyniosę stół i pomogę nawet nakryć.
— To prawda, zapomniałam o obiedzie — i odchodząc spiesznie do kuchni, rzekła do siostrzeńca swego pana: — Czy mi pan pomożesz, panie Oliwierze?
— Idę zaraz — odpwiedział młody podoficer.
— O! mój kochany — zawołał Gerald — czy myślisz, że ja ci pozwolę kręcić się samemu? — Potem zwrócił się do starego żeglarza: — Czy komendant pozwali? Ja nie robię żadnych ceremonij; kiedyśmy byli podoficerami, nieraz nakrywaliśmy stoły dla naszych kolegów; zobaczysz pan teraz, że niebardzo jestem niezgrabny.
Z trudnością przyszłoby opisać, jak wesoło, a przytem jak naturalnie i przyzwoicie Gerald pomagał swojemu dawnemu towarzyszowi broni nakrywać do stołu w altanie, wszystko to odbyło się tak prosto, tak wesoło, że możnaby mniemać, iż młody książę dłużej jeszcze, jak jego przyjaciel, żył w mierności graniczącej niemal z ubóstwem.
Rozumie się samo z siebie, że podczas tej wesołej uczty, stary marynarz, delikatnie wezwany przez Geralda, zaczął opowiadać swoje kampanje; następnie gdy już uiszczono dług szacunku, należnego wiekowi weterana, obaj młodzieńcy zaczęli wywoływać rozmaite wspomnienia ze swego szkolnego i żołnierskiego życia.
Zanim przystąpimy do dalszego opowiadania, opiszemy najprzód położenie altany; opierała się ona o mur otaczający ogródek i przez otwór znajdujący się w tymże murze, opatrzony kratą, można było z niej widzieć, co się działo na przyległej, mało uczęszczanej ulicy.
Weteran zapalił swą fajkę, Gerald i Oliwier cygara; młodzieńcy rozmawiali już od pewnego czasu o dawnych szkolnych i wojskowych towarzyszach, a nareszcie Oliwier rzekł do swego przyjaciela:
— Ale, ale, co się też stało z owym łotrem Macreuse, który nas jeszcze w kolegjum szpiegował? Przypominasz go sobie? gruby, jasnowłosy, odrażający chłopak, któremuśmy czasem we dwóch skórę łatali, ponieważ był dwa razy grubszy i mocniejszy od każdego z nas pojedynczo.
Gdy usłyszał nazwisko Macreuse, twarz Geralda przybrała szczególny wyraz niechęci i wzgardy, i odpowiedział:
— Do djabła! Zbyt lekko mówisz o panu Celestynie de Macreuse.
— Co, de Macreuse? — zapytał Oliwier — on dodał do swego nazwiska de, on? nie wiedzieliśmy przecież nigdy, ani skąd przybył, ani kto był jego ojcem lub matką. On był taki biedny, że za jeden grosz połykał po sześć chrabąszczy. Nie lubiłem go nigdy, ponieważ wszystko czynił, ażeby ubóstwo pogardą otoczyć.
— A potem, on z natury był okrutny — dodał Gerald — przypominasz sobie owe młode ptaszki, którym oczy szpilką powykłuwał, ażeby zobaczyć, jak też potem będą latały?
— Niegodziwiec! — zawołał weteran z obrzydzeniem, buchnąwszy kilka razy wielkiemi kłębami dymu. — Taki człowiek powinien w psiej skórze być pochowanym, jeżeli go pierwej nie powieszą.
— Zdaje mi się, że pańska przepowiednia, mój komendancie, zostanie spełniona — rzekł Gerald z uśmiechem, poczem odwrócił się do Oliwiera. — Bardzo się zdziwisz skoro ci opowiem, co się przytrafiło panu Celestynowi de Macreuse. Kiedym wyszedł ze służby, rozpocząłem moje dawne życie paryskie. Zdaje mi się, żem ci już mówił, jak to w naszym świecie, wiesz, że my się tak na przedmieściu St. German wzajemnie nazywamy, ludzie trudni są w wyborze towarzystwa; wyobraź sobie moje zdumienie, kiedym pewnego razu, w salonie mojej matki usłyszał głos lokaja meldującego pana de Macreuse. Był to nasz dawny kolega. Zachowałem tak przykre wrażenie o tym niegodziwym człowieku, że zbliżyłem się do mej matki i powiedziałem: Dlaczego, moja mamo, przyjmujesz u siebie tego pana, który ci dopiero co złożył swoje uszanowanie, tego ogromnego blondyna albo raczej żółtaka? — Przecież to jest pan de Macreuse, odpowiedziała, moja matka z pewnem poszanowaniem. — A cóż tak zaszczytnie przemawia za tym panem de Macreuse, moja mamo kochana? Jeszcze go nigdy u ciebie nie widziałem? — Nie, bo właśnie powrócił z długiej podróży, odpowiedziała mi. Jest to młody człowiek, bardzo wykształcony, odznaczający się przykładają pobożnością, i obok tego założyciel towarzystwa świętego Polikarpa. — Do djabła! a jakież to jest, to towarzystwo, moja mamo? — Jest to pobożne towarzystwo, którego celem jest zachęcać ubogich, ażeby z uległością znosili swą nędzę; towarzystwo przekonywając ich, że im więcej cierpią na ziemi, tem szczęśliwsi będą w przyszłem życiu. — Jeżeli to nie jest prawda, to przynajmniej dobry pomysł, rzekłem do mej matki z uśmiechem. Ale zdaje mi się, że ten człowiek ma zanadto rumiane lica i zbyt czerwone uszy, ażeby mógł rozprawiać o korzyściach niedostatku i cierpienia w życiu doczesnem. — Mój synu, rzekła moja matka uroczyście; w tych sprawach nie żartuję nigdy. Najczcigodniejsze osoby przystąpiły do dzieła pana de Macreuse, który dla dopięcia zamierzonego celu okazuje prawdziwie apostolską gorliwość. Ale otóż i on nadchodzi, przedstawię cię jemu. — Moja matko, zawołałem z pośpiechem, proszę cię nie czyń tego, byłbym zmuszony okazać się niegrzecznym. Jegomość ten nie podoba mi się, a to, co ja wiem o nim, czyni mój wstręt do niego niezwyciężonym. Byliśmy razem w szkołach, i... Nie mogłem więcej mówić, gdyż Macreuse zbliżył się do mej matki, a ja pozostałem przy niej. — Kochany panie de Macreuse, rzekła głosem jak najsłodszym do swego protegowanego, rzucając na mnie surowem spojrzeniem, przedstawiam panu mojego syna, dawniej pańskiego towarzysza szkolnego, który pragnie odnowić znajomość z panem. Macreuse ukłonił mi się bardzo nisko i rzekł: Przez pewien przeciąg czasu byłem nieobecny w Paryżu i nie wiedziałem wcale o powrocie pana do Francji; nie spodziewałem się zatem, ażebym dzisiaj mógł mieć zaszczyt spotkać pana u jego mamy; rzeczywiście byliśmy razem w szkołach... i... O! tak, prawda, mój panie, powiedziałem, przerywając dalszą jego mowę, i, jeżeli sobie dobrze przypominam, szpiegowałeś nas pan zawsze ze strony profesorów, za grosz zjadałeś pan po sześć chrabąszczy, i szpilką wykluwałeś oczy młodym ptaszętom; a robiłeś to pan zapewne w tej błogiej nadziei, że ich cierpienia zostaną im w przyszłem życiu policzone?
— Wybornie — zawołał komendant, śmiejąc się głośno.
— I cóż Macreuse odpowiedział na to? — zapytał Oliwier.
— Szeroka i wypasła twarz niegodziwca oblała się szkarłatem, chciał się uśmiechnąć, i coś wyjąkać, lecz moja matka, która groźnie na mnie spojrzała, powstała nagle i rzekła do niego, ażeby go wyprowadzić z kłopotu: Panie de Macreuse, czy pan podasz mi rękę, pójdziemy na herbatę?
— Ale — zagadnął Oliwier — jakimże sposobem podobny człowiek znalazł przystęp do waszego towarzystwa?
— Niewiadomo — odpowiedział Gerald. — Skoro tylko pierwsze drzwi w świecie otworzą się komu, to już wszystkie inne otwierają mu się łatwo; lecz kto te pierwsze tak trudne do przebycia drzwi temu człowiekowi otworzył, tego nie wiemy. Niektórzy jednak sądzą, że został wprowadzony do towarzystwa przez niejakiego księdza Ledoux, który znakomity wpływ wywiera w naszej części miasta. Nie jest to wcale nieprawdopodobnem, i dlatego też mam równy wstręt do tego księdza, jak i do naszego Macreuse. Zresztą gdyby moja wzgarda dla tego niegodziwca potrzebowała jakiego usprawiedliwienia, to wyrok, jaki pewien szczególny człowiek, który się przecież nigdy w spostrzeżeniach swoich nie myli, na niego wydał, zupełnie mnie zdoła uniewinnić.
— A cóż to za nieomylny człowiek? — zapytał Oliwier z uśmiechem.
— Mały garbusek, ot tak może wielki — rzekł Gerald, podnosząc rękę nie wyżej nad pół pięty stóp wysokości.
— Garbusek? — dodał Oliwier nadzwyczajnie zdziwiony.
— Tak, człowiek ułomny, dowcipny i uszczypliwy jak szatan, nieugięty, jak sztaba żelazna, dla tych, którymi pogardza, lub których przynajmniej nie poważa, ale pełen uprzejmości i poświęcenia dla ludzi, których szanuje, a takich jest mała liczba. Zresztą nie tai on przed nikim niechęci lub współczucia, jakie niektóre osoby w nim wzbudzają.
— Szczęście to jest dla niego, że jego ułomność upoważnia go do tak otwartego postępowania — wtrącił komendant — bo inaczej garbus pański nie raz w djablą mógłby się wplątać sprawę.
— Jego ułomność? — rzekł Gerald z uśmiechem — lubo margrabia de Maillefort jest okropnie garbaty, jest on przecież...
— Więc to jest margrabia? — przerwał Oliwier.
— Margrabia najczystszej rasy, i bardzo starożytnego rodu; jest to drugi syn książęcego domu de Hautmartel, którego głowa od roku 1830 do Niemiec się przeniosła; ale chociaż pan de Maillefort jest okropnie garbaty, mimo tego jest rześki i silny jak najdorodniejszy młodzieniec, pomimo czterdziestu pięciu lat wieku, a nadto, ty i ja, nie chwaląc się wcale, jesteśmy dzielnymi rębaczami, czy tak?
— Nie inaczej.
— Otóż, margrabia na dwanaście uderzeń raniłby nas w ośmiu przynajmniej. Każde jego cięcie godne jest niezrównanego Bertranda, lekki jak ptaszek, szybki jak piorun.
— Już i ja tego dzielnego garbuska szczerze polubiłem — zawołał weteran z wielkiem zajęciem — jeżeli odprawiał jakie pojedynki, to wyobrażam sobie komiczną postawę jego przeciwników.
— Rzeczywiście, nie mało on już odbył pojedynków, w których odznaczył się zawsze swojem wesołem szyderstwem, zimną krwią i odwagą — odpowiedział Gerald — często mówił mi o tem mój ojciec, który był jego przyjacielem.
— I on, pomimo swojego garbu — zapytał Oliwier — pokazuje się w towarzystwie?
— Czasami bywa codziennie, a czasami nie widzimy go i przez kilka miesięcy; charakter ma niesłychanie oryginalny.Mój ojciec wspominał mi, że margrabia był długo nadzwyczajnie smutny; co do mnie, widziałem go zawsze bardzo wesołym, zawsze żartobliwym i zajmującym.
— Ale muszą go się lękać jak ognia — rzekł Oliwier — przy jego odwadze, zręczności w szermierce i wyższości umysłu.
— Doprawdy, nie zdołasz sobie wyobrazić, jak on przez samą swoją obecność niektóre osoby pozbawia przytomności, trwoży je, przywodzi do nicości, osoby, którym nasze towarzystwo, co jest tak drażliwem w drobnostkach, dozwala wstępu do swoich salonów, pomimo, że zna ich nikczemność. Lecz wracając do naszego Macreuse, ten, skoro tylko zobaczy margrabiego, wchodzącego jednemi drzwiami, natychmiast ucieka drugiemi.
Rozmowa ta przerwana została zdarzeniem, które w innej części miasta byłoby zupełnie nieznaczącem, lecz na przedmieściu Batignolles było nadzwyczajnem.
Wspaniała kareta zaprzężona w dwa, piękne konie, zatrzymała się przed samym zakratowanym otworem altany, w której się znajdowali nasi biesiadnicy. Kareta ta była próżna.
Lokaj, siedzący obok stangreta w bogatej liberji, zsiadł z kozła, wydobył z kieszeni list, którego adres zdawał się czytać, obejrzał się na wszystkie strony, jakgdyby szukał numeru, a wreszcie oddalił się, dając stangretowi do zrozumienia, ażeby za nim pojechał.
— Od dziesięciu lat — rzekł stary marynarz — jest to pierwsza kareta tego rodzaju, którą widzę w Batignolles, jest to nadzwyczajnie pochlebne dla naszego przedmieścia zjawisko.
— Rzeczywiście! rzadko napotyka się piękniejsze konie — dodał Oliwier głosem znawcy — czy to nie twój pojazd, Geraldzie?
— O! ty mnie uważasz za jakiego miljonera? — wesoło odpowiedział młody książę — mam tylko jednego wierzchowca, i zwykle każę zaprzęgać do kabrjoletu jednego z dwóch koni mej matki, jeżeli sama nigdzie nie wyjeżdża. Oto cała moja stajnia... Jednakże nie przeszkadza mi to być równie wielkim miłośnikiem koni jak namiętnym myśliwym. Ale, ponieważ właśnie o koniach mówimy, czy też przypominasz sobie owego nieokrzesanego Mormand‘a, który także był naszym towarzyszem szkolnym?
— Mormand? pamiętam, także jeden niezbyt lubiany przez nas, gdzie on się obraca?
— I to także — człowiek znakomity!
— On... żartujesz!
— Znakomity człowiek, powtarzam ci, dziedziczny pan Francji, ma swoje krzesło w Izbie, często miewa polityczne mowy, posłuchaj go tylko, to kandydat do godności ministra.
— Mormand!
— Rzeczywiście, tak jest, mój drogi Oliwierze, ma on swoje znaczenie; jest niesłychanie nudny, ciężki i niemal głupi, w nic innego nie wierzy, tylko w swoje zasługi, a przytem wszystkiem owładnięty został jakąś nieugaszoną żądzą wyniesienia się; należy on do tego rodzaju ludzi, którzy są zazdrośni i nieprzyjaźni, dlatego, że są mierni, albo mierni dlatego, że nieprzyjaźni; takie istoty dźwigają się w górę z nadzwyczajną zręcznością; Mormand ma szerokie plecy, gdyż gibki, celu swego dopnie, bo go sama natura do tego usposobiła.
W tej chwili lokaj, który oddalił się z karetą, powrócił tąż samą drogą; przez otwór w murze spostrzegł zebrane w altanie osoby, zbliżył się do kraty i przyłożywszy rękę do kapelusza, zapytał:
— Proszę panów, czybyście byli łaskawi powiedzieć mi, czy ten ogród nie należy do domu pod numerem siódmym?
— Tak jest, mój chłopcze — odpowiedział komendant.
— Więc ten ogród należy pewnie do lokatorów dolnego pomieszkania? — zapytał służący.
— Tak, dlaczegóż to?
— Proszę mi wybaczyć, ale już trzy razy dzwoniłem i nikt mi nie odpowiedział.
— To ja sam mieszkam na dole, czegóż potrzebujesz?
— Mam tu bardzo pilny list do niejakiej pani Barbancon, która tu ma mieszkać.
— Tak jest, tak, ona tu mieszka — odpowiedział weteran z coraz większem zdziwieniem. Wtem ujrzał w końcu ogrodu swą gospodynię i zawołał:

— Hej! Mamo Barbancon, podczas kiedy tam knujesz jakieś szkodliwe spiski przeciw moim robotom, już trzy razy u drzwi dzwoniono, a pani nic nie słyszysz, pójdźno pani do nas, jest tu list do ciebie.

IV.

Na wezwanie komendanta Bernarda, pani Barbancon przybiegła jak mogła najśpieszniej i rzekła do czekającego służącego:
— Masz list do mnie, mój przyjacielu, od kogoż to?
— Od pani hrabiny de Beaumesnil — odpowiedział lokaj i przez kratę podał jej pismo.
— Od pani hrabiny de Beaumesnil? — powtórzyła ze zdziwieniem — ja jej nie znam. — I spiesznie rozpieczętowała list, powtarzając ciągle: Ja jej nie znam, wcale, wcale a wcale jej nie znam!
— Hrabina de Beaumesnil? — powtórzył Gerald z zaciekawieniem.
— Czy ją znasz? kto ona jest? — zapytał Oliwier.
— Widywałem ją przed dwoma czy trzema laty w towarzystwie — odpowiedział Gerald — była to wtedy idealna piękność; ale biedna kobieta już od roku przeszło nie wstaje z łóżka. Mówią, że stan jej jest beznadziejny. Na domiar nieszczęścia, musiał jeszcze pan de Beaumesnil, odwożąc do Włoch jedyną jej córkę, której lekarze przepisali południowy klimat, umrzeć w Neapolu wskutek niebezpiecznego upadku z konia.
— Jakież to smutne przeznaczenie! — rzekł Oliwier.
— Tak dalece, że jeżeli pani de Beaumesnil umrze, czego się właśnie obawiają — mówił dalej Gerald — jej córka, będąca w piętnastym czy szesnastym roku, pozostanie sierotą.
— To okropne — powiedział komendant. — Biedne dziecię!
— Szczęściem — dodał Gerald — przynajmniej panna de Beaumesnil ma piękną przyszłość przed sobą; gdyż ma to być jednia z najbogatszych dziedziczek we Francji. Majątek rodziny Beaumesnil szacują na przeszło trzy miljony renty w gotowiźnie.
— Trzy miljony renty — powtórzył Oliwier z uśmiechem — więc to prawda? są ludzie, którzy posiadają po trzy miljony renty, tacy ludzie istnieją, chodzą, żyją, mówią, jak my. Geraldzie! musisz mi kiedy pokazać jedno z takich zjawisk.
— Kiedy tylko zechcesz. Powiadam ci jednak naprzód, że te osoby zwykle wyglądają bardzo brzydko, nie mówię tu o pannie de Beaumesnil, bo nie wiem, czy jest równie piękną jak jej matka.
— Byłbym jednak ciekaw wiedzieć, co można począć z trzema miljonami renty — rzekł komendant z całą szczerością, wytrząsając na stół popiół ze swej fajki.
— Ah! mój Boże! ah! wielki Boże! — wołała pani Barbancon, która podczas tej rozmowy odczytała list, przyniesiony jej przez służącego — czy to być może, ja w karecie, i to jeszcze w karecie hrabiowskiej?
— Co ci jest, mamo Barbancon? — zapytał weteran.
— Co mi jest? ah, panie! Idzie tu o to, ażebyś mi pan pozwolił wyjść natychmiast.
— Jak najchętniej, ale gdzież to pani pójdzie, jeżeli się zapytać wolno?
— Do pani hrabiny de Beaumesnil, pojadę w jej karecie — rzekła gospodyni, pusząc się — idzie tu o objaśnienia, których, jak się zdaje, ja sama tylko mogę jej udzielić; bodajbym została bonapartystką, jeżeli wiem, co to ma znaczyć! Ale, wszystko mi jedno, pojadę. — Tu zamilkła na chwilę, następnie krzyknęła lekko, jakgdyby jaka niespodziana myśl przyszła jej do głowy, i rzekła do swego pana: Panie...
— Co takiego?
— Czybyś pan nie raczył wyjść na chwilkę ze mną do ogrodu; chciałabym pomówić z panem bez świadków, w zupełnej samotności.
— Ho! ho! — zawołał weteran, wychodząc z altany i udając się za swoją gospodynią — to coś ważnego, no idę z panią, mamo Barbancon.
Gospodyni odprowadziła swego pana o kilkanaście kroków od altany i powiedziała do niego głosem cichym i tajemniczym:
— Panie, wszakże pan znasz panią Herbaut, mieszkającą na drugiem piętrze, dawną kupcową, i mającą dwie córki, którym przed dwoma tygodniami przedstawiłam pana Oliwiera?
— Nie znam jej; tylko pani wspominałaś mi o niej dosyć często, a więc?
— Przypominam sobie teraz, że jej zaufana przyjaciółka, pani Lainé, jest we Włoszech guwernantką przy córce jakiejś hrabiny, której nazwisko zakrawa zdaje mi się na Beaumesnil; może to jest taż sama hrabina?
— To być może, mamo Barbancon, a więc?
— Może chcą odemnie zasięgnąć wiadomości co do pani Lainé, którą widziałam u pani Herbaut.
— To być może, mamo Barbancon, zapewne dowiesz się o tem niedługo, skoro jedziesz do pani de Beaumesnil.
— Ah, mój Boże! wiesz pan, inna myśl mi przychodzi!
— Dobrze, słuchajmy tej nowej myśli! — rzekł weterani z anielską cierpliwością.
— Opowiadałam panu o tej młodej zamaskowanej damie, która...
— Co, zaczynasz pani znowu rozpowiadać tę historję — zawołał weteran, cofając się śpiesznie ku altanie.
— Nie, mój panie; ale gdyby to wszystko odnosiło się do tej młodej damy?
— Mamo Barbancon, jest doskonały środek dowiedzenia się o tem: należy, jak tylko możesz najprędzej, pojechać na miejsce; wtedy oboje dobrze na tem wyjdziemy.
— Doprawdy, masz pan słuszność, już jadę.
Gospodyni wróciła za swym panem do altanki i rzekła do służącego, który stał za kratą: — Zaraz, mój chłopcze, tylko włożę czepek z pąsowemi wstążkami i mój szal pomarańczowy, zaraz przybędę na twoje usługi.
Kiedy w chwilę potem pani Barbancon triumfalnie przejeżdżała w karecie, zdawało jej się, że powinna była powstać z uszanowaniem, to też ukłoniła się ceremonjalnie swojemu panu i dwom jego gościom.
W tym właśnie czasie usłyszano zdala zegar, bijący godzinę siódmą.
— O! do djabła! — zawołał Oliwier gniewnie — siódma godzina, muszę cię opuścić, mój kochamy Geraldzie.
— Już? a to dlaczego?
— Przyrzekłem pewnemu poczciwemu mularzowi w Batignolles przyjść do niego o godzinie siódmej, ułożyć i zsumować jego rachunki. Ty nie wiesz, co to jest sumować rachunki.
— Prawda, powiedziałeś mi, że tylko do godziny siódmej będziesz wolny — powiedział Gerald z twarzą zasmuconą — zapomniałem o tem, mnie tak przyjemnie był przy naszej gawędzie!
— Oliwierze — powiedział weteran, który zdawał się być zamyślony, od czasu jak jego siostrzeniec zaczął mówić o zatrudnieniu, którem się tego wieczoru miał zająć — kiedy nie mamy w domu pani Barbancon, to nam sam przynieś ostatnią butelkę tego starego wina cypryjskiego, które z mojej ostatniej podróży wschodniej ze sobą przywiozłem. Pan Gerald wypije choć jednę szklaneczkę, zanim się rozłączymy. A chociaż się też spóźnisz jakie pół godziny, toć przecież rachunki twojego mularza nie spalą się tymczasem.
— Doskonała myśl, mój wuju, przecież ja nie potrzebuję się tak ściśle trzymać każdej minuty, jak w koszarach, kiedy jestem na służbie, spieszę do piwnicy. Gerald musi skosztować twojego nektaru, mój wuju. — I Oliwier oddalił się z pośpiechem.
— Panie Geraldzie — rzekł komendant do młodego księcia — nie dlatego tylko wysłałem Oliwiera, ażebyś pan skosztował mojego cypryjskiego wina, ale ażebym panu, jego najlepszemu przyjacielowi, mógł otwarcie powiedzieć, jak on jest dobry, delikatny, szlachetny.
— Wiem o tem, mój komendancie, ale miło mi jest słyszeć to powtórzone z ust pana, który Oliwiera. tak dobrze ocenić potrafiłeś.
— Nie, panie Geraldzie, nie, pan nie wiesz wszystkiego; nie zdołasz pan sobie wyobrazić, jak uciążliwą, jak suchą jest ta praca, której się ten biedny chłopiec podjął, ażeby mi w czasie swego urlopu nie był ciężarem, ale nawet ażeby mi mógł robić niektóre małe podarunki, których odrzucić nie śmiem z obawy ażeby mu nie sprawić przykrości; tę piękną fajkę to on mi darował. Lubię nadzwyczajnie róże; otóż niedawno przyniósł mi dwa prześliczne gatunki. Cóż mam panu więcej powiedzieć? Oddawna już wzdychałem do wygodnego fotela, bo jak tylko otworzą się moje dwie wielkie rany, co na nieszczęście dosyć często się przytrafia, zmuszony wtedy jestem po kilka nocy przepędzać siedzący; ale dobry fotel był zbyt drogi; tymczasem, tydzień temu, widzę, że wnoszą do mego pokoju ów sprzęt tak upragniony. Mogłem się był wprawdzie tego domyślić, gdyż Oliwier nie wiem już ile nocy przepędził na pisaniu. Wybacz pan tym poufnym zwierzeniom dobrych i biednych ludzi, panie Geraldzie — rzekł stary marynarz głosem rozczulonym i cicha łza stoczyła się na siwe wąsy — ale serce moje wezbrało, muszę mu ulżyć, a opowiadać to wszystko panu, jest podwójną dla mnie rozkoszą. — A gdy Gerald chciał coś odpowiedzieć, komendant przerwał mu jeszcze — pozwól, panie Geraldzie, poczytasz pan mnie za strasznego gadułę; lecz Oliwier powróci niedługo, a ja chciałem prosić pana o jednę łaskę Skutkiem swojego położenia w świecie, musisz pan mieć znakomite i ważne znajomości. Mój biedny Oliwier nie ma żadnego protektora; a jednak, przez swoję służbę, przez swoje wychowanie, przez swój sposób życia, ma już niezaprzeczone prawo do rangi oficerskiej. Ale on nigdy nie chciał i nie śmiał najmniejszego kroku zrobić u swoich przełożonych. Ja to pojmuję, bo gdybym był pochlebcą, byłbym już od wielu lat kapitanem okrętu; lecz, co pan chcesz, zdaje się to już być wrodzonem w naszej familji. Oliwier jest jak ja, bijemy się ze wszystkich sił, pełnimy służbę niewolniczo, a potem, jeżeli idzie o kłanianie się i prośby, każdy, z nas głupieje i wstydzi się, jak dzieciuch jaki. Ale cicho, Oliwier wraca z piwnicy — rzekł z pośpiechem marynarz, uchwyciwszy znowu fajkę i puszczając gęste kłęby dymu — na miłość boską, panie Geraldzie, zachowuj się pan tak, jakgdybym panu ani słowa nie wspomniał, inaczej Oliwier mógłby się domyślić.
— Mój komendancie, Oliwier musi przed upływem swego urlopu zostać podporucznikiem, i będzie nim niezawodnie — powiedział Gerald, wzruszony zaufaniem weterana — co do mojej osoby, bardzo mało mam wpływu, ale wspominałem panu o margrabi de Maillefort, jego wszędzie cenią tak wysoko, że nominacja Oliwiera, która mu się z prawa należy, wkrótce nastąpi, jeżeli on silnie go poleci; będzie to mojem największem staraniem, spuść się pan na mnie.
— Ah! panie Geraldzie, ja pana odrazu sprawiedliwie oceniłem — zawołał komendant z zapałem — pan jesteś bratem dla mego biednego dziecka, ale oto i on już idzie, niechajże się niczego nie domyśli.
I zacny człowiek, zaczął znowu palić swą fajkę, przycisnąwszy jednak pierwej palcem jednę natrętną łzę, która koniecznie chciała spłynąć na jego lica.
Gerard zwrócił się do swego dawnego towarzysza, ażeby tem pewniej usunąć wszelkie podejrzenie co do rozmowy, którąśmy dopiero co przytoczyli:
— A wracajże, leniuchu! Doprawdy! możnaby myśleć, żeś tam siedział w piwnicy z jaką ładną szynkareczką, naprzykład z ową ładną żydówką z Oranu, przypominasz sobie jeszcze tę biedną Dinę? Oj, ty Don Żuanie.
— Rzeczywiście, ładna to była, dziewczyna — odpowiedział młody żołnierz, uśmiechnąwszy się z zadowoleniem na to romansowe wspomnienie — ale brzydka jeszcze była w porównaniu z miodem dziewczęciem, które dopiero co spotkałem w podwórzu — rzekł Oliwier, stawiając ostrożnie opleśniałą butelkę na stole.
— Ah! teraz rozumiem, dlaczego tak długo bawiłeś.
— No proszę, to mi ptaszek — dodał weteran, który po doznanem wzruszeniu przyszedł już napowrót do siebie — i cóż to za piękność tam spotkałeś, mój chłopcze?
— Opowiedzże, zapoznaj nas przynajmniej z twoją zdobyczą — dodał Gerald.
— Doprawdy! mości książę — odpowiedział Oliwier, śmiejąc się — spotkanie prześliczne, jest to księżniczka.
— Co! księżniczka? — zapytał Gerald.
— Księżniczka na przedmieściu Baltignolles — zawołał komendant — to jakaś nowa roślina i bardzo zaszczytna dla naszej części miasta.
— Niestety, mój wuju kochany, muszę teraz twoje przedmieściową pychę upokorzyć nieco. Moja zdobycz, jak ją swawolny Gerald nazywa, nie jest najprzód moją zdobyczą, a potem nie jest ona także i księżniczką, tylko ją tak przezwano.
— A skądże to nadano jej tak świetny tytuł? — zapytał Gerald.
— Tak ją nazywają — odparł Oliwier — ponieważ, jak powszechnie mówią, jest piękna i dumna jak księżniczka jaka.
— Zapomniałeś jeszcze, cnotliwa — dodał Geraild z uśmiechem.
— Doprawdy — zagadnął Oliwier — albo to księżniczki?...
— Będziesz ty milczał, oszczerco — wtrącił Gerald, przerywając młodemu żołnierzowi.
— Ja, na honor, utrzymuję, że księżniczki są cnotliwe! Bardzo dobrze! w takim razie i ona jest piękna, dumna i cnotliwa jak księżniczka; oto jest powód przezwiska danego tej panience.
— A któż ona jest, ta piękna księżniczka? — zapytał Gerald — ze względu na moją książęcą godność, powinieneś zaspokoić moją ciekawość.
— Jest nauczycielką muzyki — odpowiedział Oliwier — widzisz teraz, jak ona spada w swoich tytułach.
— Albo raczej fortepian staje się bardzo arystokratyczny pod jej piękną ręką, bo też i ręce musi mieć jak księżniczka. Słuchaj, opowiedz nam o niej. Cóż u licha! tyś chyba zakochany; kogoż więc myślisz zrobić swoim powiernikiem, jeżeli nie wuja i przyjaciela?
— Chętnie chciałbym mieć prawo uczynienia was mymi powiernikami — odpowiedział Oliwier ze śmiechem — bobym wam nic nie powierzył; ale rzeczywiście, pierwszy raz widziałem tę dziewczynę.
— Skądże więc masz tak dokładne wiadomości?
— Mieszka tu w naszym domu, niejaka pani Herbaut, na drugiem piętrze — mówił dalej Oliwier — w niedzielę zbiera ona u siebie rozmaite młode panienki, przyjaciółki swych córek; jedne są buchalterkami lub sklepowemi, drugie nauczycielkami rysunków, albo, jak księżniczka, nauczycielką muzyki. Upewniam cię, że pomiędzy niemi znajdują się ładne dziewczątka; wszystkie te panienki pracują cały tydzień jak mrówki, uczciwie zarabiają na swe utrzymanie, a w niedzielę bawią się rześko i wesoło u pani Herbaut; bawią się w gry, tańczą przy odgłosie fortepianu, że to aż miło patrzeć; przed dwoma tygodniami mama Barbancon przedstawiła mnie tej pani, i dalibóg...
— Chcę być przedstawiony pani Herbaut — zawołał młody książę, przerywając swemu przyjacielowi.
— A, ty chcesz... Myślisz, że to jest dosyć tylko zażądać — odpowiedział Oliwier wesoło. — Wiedz o tem, mój kochany, że Batiignolles jest równie nieprzystępne, jak twoje przedmieście św. Germaina.
— Dobrze, jesteś widzę zazdrosny, to niesłychane: najprzód, ponieważ księżniczki, czy one są prawdziwe czy nie, nie nęcą mnie już wcale, mianowicie jeżeli są cnotliwe; a potem, że człowiek nie po to przychodzi do Batignolles, ażeby się w jakiej księżniczce rozkochać. Uspokój się zatem, a zresztą, jeżeli ty mi odmawiasz, to dosyć mam łask: u mamy Barbancon; poproszę ją, ażeby mnie przedstawiła pani Herbaut.
— Zobaczymy, czy cię będzie można przyjąć — rzekł Oliwier z komiczną powagą — ale wracając do naszej księżniczki, pani Herbaut, która jest w wielkiej ze mną przyjaźni, widząc mnie ostatniej niedzieli zachwyconego tem gronem młodych, powabnych dziewcząt, oświadczyła mi: Cobyś to pan dopiero powiedział, gdybyś księżniczkę zobaczył! i tu poczciwa kobieta opowiedziała mi wszystko, com ci dopiero o pochodzeniu jej przezwiska oznajmił, na nieszczęście, już drugą niedzielę nie przychodzi do nas, i nieobecność jej bardzo nam się czuć daje; bo chociaż ona księżniczka, wszyscy ją tu ubóstwiamy, lecz od kilkunastu dni wezwana została do jakiejś bardzo bogatej, niebezpiecznie chorej damy, której cierpienia tak są wielkie i uporczywe, że lekarze wyczerpawszy już wszystkie swoje wiadomości, powzięli myśl spróbowania, czy łagodna i przyjemna muzyka nie zdołałaby cierpień tej biednej damy uspokoić.
— To rzecz szczególna — rzekł Gerald.
— Co takiego? — zapytał Oliwier.
— Ta biedna kobieta, która jest tak chorą, której cierpienia wszelkiemi środkami uśmierzyć próbują, i do której twoją księżniczkę wezwano, jest to hrabina de Beaumesnil.
— Ta sama, która przysłała po mamę Barbancon? — zapytał weteran.
— Tak jest, mój komendancie, zresztą... słyszałem już także o tej kuracji muzykalnej, jakiej do uśmierzenia gwałtownych cierpień hrabiny używają.
— W każdym razie, ten zbieg okoliczności jest szczególny — rzekł Oliwier — zdaje się przecież, że próba doktorów nie była bezskuteczną, gdyż księżniczka, która, jak się zdaje, jest prawdziwą artystką, udaje się co wieczór do hrabiny de Beaumesnil. I dlatego to nie widziałem jej już na dwóch wieczorach u pani Herbaut, którą teraz zapewne przyszła odwiedzić. Zdziwiony jej postawą, jej rzeczywiście nadzwyczajną pięknością, zapytałem odźwiernego, czy jej nie zna. A jakże, panie, odpowiedział mi na to: przecież to księżniczka.
— Znajduję to powabnem, zajmującam, ale zbyt melancholijnem dla mnie — rzekł Gerald — wolę ja dobre i wesołe dziewczęta, które nie robią ceremonij, a sądzę, że przecież i takie muszą się znajdować w towarzystwie pani Herbaut, której jeżeli mnie nie przedstawisz, to się okażesz niewdzięcznym. Przypomnij sobie owę ładną przekupeczkę w Algierze, która to miała równie ładną siostrę...
— Co? — zawołał weteran — a ta żydówka, owa ładna szynkarka w Oranie?
— Do licha! mój wuju, kiedy człowiek jest w Oranie, to kocha w Oranie, a kiedy jest w Algierze, to kocha w Algierze.
— Ha, ladaco! to z ciebie prawdziwy Jucundus! — zawołał znowu weteran, któremu nadzwyczajnie pochlebiało, że Oliwier miał takie szczęście do kobiet. — Jesteś niepoczciwy zwodziciel!
— Co pan chcesz, mój komendancie — odezwał się Gerald — nie jest to żadna niestałość, człowiek idzie tylko za ruchem dywizji, nic więcej; dlatego też Oliwier i ja byliśmy zmuszeni, on swoją Żydóweczkę, ja moją murzynkę w Oranie porzucić i zająć się naszemi ładnemi przekupkami w Algierze.
— Prawdę powiedziawszy — rzekł stary marynarz, podochocony winem cypryjskiem, którego butelka podczas tej rozmowy ciągle pomiędzy biesiadnikami krążyła — prawdę powiedziawszy, toć i my też, ze zmianą stacyj, mulatki z wyspy Martyniki, na rybaczki z St. Pierre Miquelon w Neufundland zamieniali.
— To była zbyt gwałtowna zmiana stref, mój komendancie — odpowiedział Gerald, trącając weterana łokciem — to się nazywa ogień na lód zamieniać.
— Nie, doprawdy, nie! — mówił dalej weteran — nie wiem jak się to działo, ale te rybaczki, białe jak Albinosy, miały chyba szatana w swem ciele. Była tam mianowicie jedna mała okrągła z białemi brwiami, którą nazywano łowczynią wielorybów.
— Ba! temperatura Senegalu, mój wuju!
— Ah! — westchnął weteran. I postawiwszy szklankę na stole, klasnął językiem, tak, że trudno było odgadnąć, czy to pełne znaczenia klaśnięcie było wspomnieniem za ową rybaczką z białemi brwiami, czy też odnosiło się do smacznego winka cypryjskiego. Nareszcie odezwał się zacny marynarz — Oj! co ja też to plotę? Widziano kiedy podobnych bałamutów. Czego to zły przykład nie zrobi, nawet takie ciele morskie jak ja, zaczyna rozprawiać o miłostkach z takimi oto młokosami. No, opowiadajcie o waszych Żydóweczkach, o waszych murzynkach, o waszych księżniczkach, moje dzieci, przystoi to przynajmniej waszemu wiekowi.
— Dobrze tedy! imieniem wdzięczności wzywam Oliwiera, ażeby mnie przedstawił pani Herbaut — rzekł uporczywie Gerald.
— Otóż to, okazuje się, co to jest przesycenie! Widujesz codziennie piękny, wielki świat — odezwał się Oliwier — a zazdrościsz nam, naszego biednego małego przedmieściowego towarzystwa.
— Myślisz może, że ten wielki świat jest bardzo zabawny — rzekł Gerald. — Mimo chęci bywam w nim dlatego tylko, ażeby nie gniewać matki mej. Jutro, naprzykład, jest dla mnie dzień nieznośny, gdyż moja matka daje tańcujący poranek. Ale, ale... przyjdź i ty, Oliwierze.
— Gdzie?
— Na tańcujący poranek, który moja matka daje.
— Ja... Oliwier Raimond, starszy wachmistrz od huzarów... przyjść na przedmieście św. Germana?
— Do pioruna! toby było godnem podziwu, gdybym mojego najlepszego przyjaciela nie mógł do mej matki przyprowadzić, dlatego, że ma zaszczyt być jednym z najwaleczniejszych żołnierzy w armji. Oliwierze, ty przyjdziesz, ty musisz przyjść, ja chcę tego.
— W kurtce i kaszkiecie huzarskim? nieprawdaż? — rzekł Oliwier z uśmiechem, jakgdyby chciał przypomnieć swoje ubóstwo, które wzbraniało mu zbytku posiadania cywilnego ubioru.
Ponieważ Gerald wiedział, na co szlachetny jego przyjaciel obracał tak ciężko zarobione pieniądze, i ponieważ obok tego znał jego nadzwyczajną skrupulatność, przeto odpowiedział:
— Prawda, nie pomyślałem o tem, szkoda, bylibyśmy ten dzień razem tak pięknie spędzili, byłbym ci pokazał nasze najsławniejsze piękności, i przekonany jestem, że co się tyczy pięknych i świeżych twarzyczek, pewnobyś żałował towarzystwa pani Herbaut.
— Posłuchaj, mój wuju, jaki on zręczny zwrot wykonał. Jak on znowu swoje zaczyna.
Wtem oddalony zegar wybił ósmą godzinę.
— Ósma godzina! — zawołał nagle Oliwier — do djabła! i mój mularz: już od godziny czeka na mnie! Muszę cię koniecznie opuścić, Geraldzie. Obiecałem być punktualnym. Spóźnić się o godzinę, to wiele. O, punktualność jest grzecznością królów, i tych, którzy prowadzą cudze rachunki — dodał Oliwier wesoło, i podając rękę swemu wujowi, powiedział: Dobranoc, mój wuju!
— Więc ty jeszcze w nocy myślisz pracować — rzekł weteran z ledwie ukrytem wzruszeniem, rzucając na Geralda spojrzenie znaczące — nie mam tedy czekać na ciebie?
— Nie, mój wuju, niech się wuj spać położy, proszę tylko powiedzieć pani Barbancon, ażeby mi zostawiła klucz u odźwiernego i w kuchni kilka zapałek, przyjdę pocichu i nie obudzę nikogo.
— Bądź pan zdrów, panie Gerald — rzekł weteran, podawszy rękę młodemu księciu, i uścisnąwszy jego dłoń znacząco, ażeby mu zapewne przypomnieć obietnicę, jaką mu uczynił co do awansu Oliwiera.
— Żegnam pana, mój komendancie — odpowiedział Gerald z podobnym uściskiem ręki, dając mu swojem spojrzeniem do zrozumienia, że pamięta o wszystkiem — spodziewam się, że mi pan pozwolisz odwiedzić się czasem?
— Będzie to dla mnie wielką przyjemnością, prawdziwą, panie Geraldzie — powiedział weteran — proszę mi wierzyć.
— Na honor, wierzę, mój komendancie, gdyż sądzę pana podług siebie. Teraz, Oliwierze, pójdźmy, odprowadzę cię aż do drzwi twojego mularza.
— Dobrze, zyskam na tem kwadrans czasu — rzekł Oliwier. — Dobranoc, kochany wuju.
— Dobranoc, mój synu.
Oliwier zabrał z pokoju swą pakę papierów i pęk piór, i oddalił się z Geraldem; prowadząc się pod rękę, doszli aż do drzwi mularza, gdzie rozłączyli się ostatecznie, obiecując sobie zobaczyć się wkrótce.
Może w godzinę po odejściu Oliwiera, powróciła także do Batignolles i pani Barbancon w powozie hrabiny de Beaumesnil.
Zdziwiony milczeniem i ponurą twarzą swej gospodyni, weteran zagadnął ją kilka razy, ale zawsze napróżno. Nareszcie polecił jej schować resztę wina. Pani Barbancon wzięła butelkę, wolno postąpiła kilka kroków, lecz zatrzymała się i w zamyśleniu założywszy na krzyż ręce, upuściła butelkę na ziemię.
— A niechże panią licho weźmie — krzyknął weteran — patrz imość, cóżeś zrobiła z winem.
— Prawda, stłukłam butelkę — odpowiedziała gospodyni, jakgdyby dopiero ze snu zbudzona — tak, nie dziwi mnie to wcale, od czasu jakem widziała i słyszała panią hrabinę de Beaumesnil, gdyż ja się z nią widziałam. A w jakim stanie, mój Boże! biedna kobieta! Głowę sobie łamię, ażeby coś wynaleźć, a nic wynaleźć nie mogę; doprawdy, ja długo do niczego nie będę zdatna, wierzaj mi pan, musisz się pan na to przygotować.

— Tak, zawsze ja to muszę przygotować się do czegoś złego — odpowiedział weteran ze zwykłą sobie słodyczą, widząc panią Barbancon pogrążoną na nowo w swojem tajemniczem zamyśleniu.

V.

Nazajutrz po spotkaniu się Oliwiera Raimond z Geraldem, matka tego ostatniego, dawała, jakeśmy to już wyżej powiedzieli, poranek tańcujący.
Księżna de Senneterre, przez swoją rodzinę i związki familijne, należała do najdawniejszej i najznakomitszej szlachty francuskiej; lubo pani de Senneterre mierny tylko posiadała majątek i nie prowadziła wcale wielkiego domu, jednakżeż co wiosnę dawała cztery czy pięć balów, na które niezbyt liczne, ale za to najświetniejsze i wyborowe zapraszała towarzystwo, które przy pomocy dwóch swoich córek z największym przyjmowała wdziękiem. Książę de Senneterre, zmarły przed dwoma laty, zajmował w czasach Restauracji bardzo wysokie stanowisko.
Trzy okna sali, w której tańczono, wychodziły na piękny ogród; pogoda była prześliczna; podczas niedługiej pauzy, kilkanaście osób płci obojej przechadzało się w alejach otoczonych kwitnącemi krzewy, lub poufną bawiło się rozmową.
Czterech do pięciu mężczyzn gawędziło właśnie w cieniu rozkwitającego krzaka bzowego, o owych tysiącznych drobnostkach, które prawie zwykle stanowią wątek rozmowy modnego świata.
W gronie tem dwie osoby na szczególną zasługiwały uwagę. Pierwszą z nich, mężczyzna około lat trzydziestu, otyły już, z zarozumiałą ale ociężałą, pogardzającą i sobą tylko zajętą miną, z pochmurnem i prawie przygasłem okiem, był hrabia de Mormand. Jego nazwisko było wspomniane jeszcze przeszłego wieczoru, kiedy Oliwier i Gerald przypominali sobie swoje szkolne życie.
Pan de Mormand, jakeśmy już powiedzieli, miał dziedziczne krzesło w Izbie parów.
Drugą osobą, zaufanym przyjacielem hrabiego, był mężczyzna lat trzydziestu, wzrostu wysokiego, chudy, kościsty, postawy nieco pochylonej, i prawie zupełnie łysy; jego mała, płaska głowa, wypukłe oczy prawie zawsze zaognione, nadawały jego twarzy wyraz złośliwej gadziny. Był to baron de Ravil. Lubo jego środki utrzymania były bardzo wątpliwe, zwłaszcza przy rozrzutności, jaką pod każdym względem okazywał, miał jednakże przystęp do wszystkich wyższych towarzystw, do których przez urodzenie swoje należał; nigdy intrygant (zostawiamy temu wyrazowi zupełne jego znaczenie, poczynając od kroków najnikczemniejszych, aż do najzuchwalszych), nie okazał większego bezwstydu w swojej śmiałości i zepsuciu.
— Widziałeś pan lwa dzisiejszego balu? — zapytała jedna z osób wspomnianej grupy — pana de Mormand.
— Właśnie dopiero co przybyłem — odpowiedział tenże — nie wiem, o kim pan mówisz.
— Cóż u licha! o kimżeby, o margrabi de Mailefort.
— Ten przeklęty garbus! — zawołał pan de Ravil.
— To dobrze, że on tu jest; dzisiejszy poranek taki jest usypiający, tak okropnie nudny, margrabia wszystko to swoją śmieszną obecnością rozweseli nieco.
— Czego u djabła można w towarzystwie szukać, kiedy kto tak jest zbudowany, jak on? — rzekł pan de Mormand — biedny margrabia powinienby przecież pamiętać o swoim garbie.
— Rzecz szczególna — dodał inny — margrabia od czasu do czasu ciągle po kilka tygodni pokazuje się we wszystkich salonach, a potem znowu znika, zupełnie. Ja mam wielkie podejrzenie, że to musi być fałszerz, który dlatego tak perjodycznie pokazuje się w świecie, ażeby płody swojego zręcznego przemysłu w obieg puścić — rzekł pan de Ravil — to przynajmniej jest rzeczą pewną, że pewnego dnia, co jest trudnem do uwierzenia, niesłychanem w grze pożyczył mi tysiącfrankowy bilet bankowy, którego mu nigdy nie zwrócę, a który musiał chyba być fałszywy, gdyż dając mi go, ów zuchwały garbus powiedział do mnie: Baronie, będzie to dla mnie wielką uciechą, często domagać się od pana zwrotu tych tysiąca franków! Może być spokojnym. Będzie on długo miał tę uciechę.
— Żart na stronę, margrabia jest szczególniejszym człowiekiem — powiedział znowu inny — stara margrabina de Maillefort, jego matka, zostawiła mu piękny majątek, nie wiadomo przecież co on z nim robi, ponieważ żyje bardzo skromnie.
— Dawniej widywałem go dosyć często u biednej pani de Beaumesnil.
— Jakże? — zagadnął ktoś trzeci — wiecie panowie, że ona już podobno dogorywa?
— Pani de Beaumesnil? rzecz niezawodna; dzisiaj miała już przyjąć ostatnie namaszczenie; mówiła mi przynajmniej o tem pani de Mirecourt, która jadąc tutaj zatrzymała się przed pałacem hrabiny, ażeby się dowiedzieć o jej zdrowie.
— Biedna kobieta! umrzeć tak młodo.
— A jaki ogromny majątek odziedziczy jej córka! — zawołał pan de Mormand; — będzie to najbogatsza partja we Francji, a do tego jeszcze sierota, to mi to kąsek!
Przy tych słowach, spojrzenie pana de Mormand spotkało ¡się ze wzrokiem jego przyjaciela. Nieznaczne wzruszenie odbiło się w ich twarzach, jakgdyby nagła myśl zabłysła każdemu z nich; jednem tylko spojrzeniem zrozumieli się doskonale.
— Najbogatsza partja w całej Francji!
— I do tego sierota!
— Majątek złożony z obszernych dóbr! — powtórzyli trzej inni głosem jawnej ciekawości.
Poczem jeden z nich, nie zważając na znaczące spojrzenia zamienione pomiędzy panem de Mormand i jego przyjacielem, zapytał:
— A w jakim wieku jest panna de Beaumesnil?...
— Ma zaledwie lat Szesnaście — odpowiedział pan Ravil — a przytem tak brzydka, tak wycieńczona — dodał umyślnie.
— Do djabła! wycieńczona, to wcale nieźle — wtrącił jeden z rozmawiających z twarzą zadowoloną, lecz zamyśloną.
— A! jest bardzo brzydką — powtórzył inny, zwracając się do pana de Ravil — więc pan ją widziałeś?
— Nie ja; ale jedna z moich ciotek widziała ją u Sakramentek, zanim jeszcze Beaumesnil wywiózł ją do Włoch, jak to lekarze zalecili.
— I ów biedny Beaumesnil musiał umrzeć w Neapolu z powodu ciężkiego upadku z konia.
— Pan tedy mówisz — odezwał się jeden z grona, podczas kiedy pan de Mormand zdawał się coraz więcej być zamyślonym — pan tedy mówisz, że panna Beaumesnil jest bardzo brzydka?
— Prawdziwy potwór, nie wiem, nawet czy ona czasami nie miewa wielkiej choroby — dodał pan de Ravil, usiłując widocznie oczernić panienkę jak najwięcej — a obok tego cierpi jeszcze na piersi, bo nawet lekarz, który jej do Włoch towarzyszył, oświadczył po śmierci jej ojca, że za nic nie ręczy, jeżeliby panna de Beaumesnil wróciła do Francji. Jest to w ostatnim stopniu suchotnica, powtarzam wam, w ostatnim stopniu! — Dziedziczka cierpiąca na suchoty — powiedział inny z chciwością — to nie masz na świecie nic milszego, nic pożądańszego.
— Rzeczywiście, ja rozumiem pana, to jest rzecz widoczna — odpowiedział de Ravil — ale musi przynajmniej tak długo pożyć, dopóki jej ktoś nie zaślubi, kiedy tymczasem panna de Beaumesnil nawet i tak długo nie pociągnie; jej wyrok już zapadł; słyszałem o tem od pana de la Rochaigne, jej najbliższego krewnego; on to wszystko musi najlepiej wiedzieć, ponieważ jest jej spadkobiercą.
— Może on też dlatego widzi wszystko w tak pięknem świetle?
— Jakież to widoki dla pani de la Rochaigne, która tak lubi wystawność i zabawy!
— Tak! u obcych, nie w domu.
— To rzecz szczególna — odezwał się znowu jeden z rozmawiających — zdaje mi się, żem słyszał od kogoś, że panna de Beaumesnil ma być podobną do swej matki, która przecież była jedną z najpiękniejszych kobiet w Paryżu.
— Jej córka jest odrażająco brzydka — odpowiedział pan de Ravil — daję panom na to moje słowo honoru, a jak mi się zdaje, podobno jeszcze jest i kaleką.
— Co do mnie — rzekł pan de Mormand, biorąc znowu udział w rozmowie — inne osoby opowiadały mi o pannie de Beaumesnil toż samo, cośmy dopiero od mojego przyjaciela słyszeli.
— Ale powiedz nam pan, dlaczego to jej matka nie pojechała z nią do Włoch?
— Ponieważ biedna doświadczała już tej nieszczęśliwej choroby, której teraz zapewne ulegnie. Mówią nawet, że to ją nadzwyczajnie smuciło, iż nie mogła swej córce do Neapolu towarzyszyć: może też smutek ten przyczynił się nie mało do jej dzisiejszego stanu.
— Zdawałoby się zatem — dodał inny — że owa muzykalna kuracja doktora Dupont pozostanie bez skutku?
— Jaka kuracja muzykalna?
— Ponieważ doktór wiedział o nadzwyczajnem zamiłowaniu pani de Beaumesnil do muzyki, przeto radził jej kazać sobie grać lub śpiewać rozmaite kawałki z najpiękniejszej i najdźwięczniejszej muzyki, ażeby przez to łagodzić cierpienia swej smutnej pacjentki, i ażeby ją nieco rozerwać.
— Niezła to myśl, chociaż jeszcze od Dawida i Saula się datuje — rzekł de Ravil.
— Dobrze! ale jakiż był skutek?
— Jak mówią, z początku miała pani de Beaumesnil doznawać pewnego roztargnienia, pewnej ulgi nawet; ale w końcu znowu choroba przemogła.
— Mówią także, iż straszna śmierć jej biednego męża była dla niej okropnym ciosem.
— Cóż panowie myślicie — zawołał de Mormand głosem szyderskim i wzruszając ramionami — alboż to ta kobieta kochała kiedy pana, de Beaumesnil! Ona wyszła za niego tylko dla jego miljonów. Prócz tego, będąc jeszcze młodą panienką, miała już Bóg wie ile romansów. Jednem słowem — dodał pan de Mormand, nadymając swoje policzki dla nadania sobie pewnej powagi, która miała objawiać wzgardę — pani de Beaumesnil jest kobietą zgubioną, i pomimo majątku jaki pozostawi, człowiek z honorem nigdy nie zniży się tak dalece, ażeby córkę takiej matki, istoty tak zniesławionej, poślubił!
Nikczemnik! — zawołał głos jakiś z poza krzaku bzowego, który zdawał się być odpowiedzią na ostatnie słowa pana de Mormand.
Z początku nastąpiło głuche milczenie, połączone z powszechnem zdumieniem, wkrótce atoli pan de Mormand, który z gniewu rumieńcem się oblał, pobiegł na drugą stronę klombu. Nie znalazł jednak nikogo; ponieważ aleja w tem miejscu nagle w drugą zaginała się stronę; przeto z łatwością przyszło schronić się owej niewidzialnej osobie, która zawołała wyraz nikczemnik.
— Ci tylko są nikczemni — powtórzył głośno pan de Mormand, wracając na swoje dawne miejsce — ci tylko są nikczemni, którzy śmią miotać obelgi, nie mając odwagi pokazać się jawnie.
Zaledwie zdarzył się ten szczególny wypadek, kiedy dźwięki odzywającej się na nowo orkiestry, sprowadziły przechadzających się, na powrót do salonu.
Pan de Mormand pozostał ze swoim przyjacielem w ogrodzie.
— Nazwano cię nikczemnikiem; ale nie miano odwagi stawiać się przed tobą; mniejsza o to, nie mówmy już o tem. Jakże, czyś ty mnie zrozumiał?
— Zupełnie. Ta myśl przyszła mi do głowy równie jak i tobie, wcale niespodzianie! Szczególna rzecz! przez chwilę byłem jakby olśniony, jakby oczarowany tą myślą.
— Przeszło trzy miljony renty? cóż myślisz? jakim to bezinteresownym mógłbyś być ministrem?
— Milcz; doprawdy możnaby z tego oszaleć.
Ta poufna rozmowa została przerwana zbliżeniem się trzeciej, zbytecznej na teraz osoby, która z najwyszukańszą grzecznością odezwała się do pana de Mormand:
— Czy pan nie raczyłbyś wyświadczyć mi jedną łaskę, to jest, być moim vis-a-vis w kontredansie.
Na tę prośbę pan de Mormand cofnął się o parę kroków, nie mogąc ani jednego słowa odpowiedzieć, tak wielkie było jego zdziwienie, które łatwo da się pojąć, pomyślawszy, że osobą która pana de Mormand o podobną prosiła usługę, był margrabia de Maillefort, ów ułomny dziwak, o którym jużeśmy kilkakrotnie wspominali.
Inne jeszcze uczucie, prócz samego zdziwienia, wstrzymywało z początku pana de Mormand od dnia odpowiedzi na tę szczególną propozycję margrabiego, to jest, że w męskim, dźwięcznym głosie tego ostatniego, zdawało mu się na chwilę poznać głos owej niewidzialnej osoby, która go niedawno nazwała nikczemnikiem, w chwili kiedy się tak zuchwale wyrażał o pani, de Beaumesnil.
Margrabia de Maillefort zdawał się wcale nie zważać na milczenie i wyraz zdziwienia z jakim pan de Mormand przyjął jego wniosek, i dlatego jeszcze raz powtórzył z jak najskrupulatniejszą grzecznością:
— Czybyś pan nie raczył być moim vis-a-vis w najbiiższym kontredansie?
Na tę powtórną prośbę, która rzeczywiście była zadziwiającą, z uwagi na wzrost takiego tancerza, pan de Mormand zaledwie będąc w stanie ukryć gwałtowną chęć śmiechu, odpowiedział:
— Panu służyć jako vis-a-vis? panu?
— Tak jest, panie — odpowiedział margrabia z największą w świecie szczerością.
— Ależ mój panie, to czego pan ode mnie żądasz — odpowiedział pan de Mormand — jest, pozwól pan sobie powiedzieć, rzeczą bardzo delikatną...
— I bardzo niebezpieczną, kochany margrabio — dodał baron de Ravil ze zwykłym sobie szyderskim uśmiecham.
— Co się pana dotyczy, baronie — odpowiedział Maillefort, uśmiechając się także — mógłbym panu nie mniej delikatnie, a może jeszcze niebezpieczniejsze uczynić zapytanie: kiedy mi pan oddasz te tysiąc franków, które byłem tak szczęśliwy do gry panu pożyczyć?
— Jesteś pan bardzo ciekawy, margrabio.
— Proszę cię, panie baronie — odpowiedział garbaty — ażebyś się przecie ze świętej pamięci dowcipami Talleyranda, nie obchodził w ten sam sposób, w jaki się obchodzisz z biletami tysiąc-frankowemi.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć, panie margrabio.
— Chcę przez to powiedzieć, że pan tak jedne jako i drugie zarówno w obieg puszczasz...
Pan de Ravil przygryzł tylko usta i odpowiedział:
Takie objaśnienie niezupełnie mnie zaspokaja, panie margrabio.
— Panu służy prawo być wymagającym w objaśnieniach, jest to prawda, baronie — odpowiedział garbaty głosem śmiałym i szyderskim — ale nie masz pan prawa być nie delikatnym, a właśnie w tej chwili jesteś pan takim i to w wysokim stopniu. Miałem bowiem zaszczyt rozmawiać z panem de Mormand, pan nam przerwałeś rozmowę, co jest bardzo nieprzyjemnie. — Następnie zwrócił się do pana de Mormand i powiedział. Byłeś pan więc łaskaw, na moją prośbę, z jaką się do niego udałem, ażebyś mi raczył służyć jako vis-a-vis odpowiedzieć, że to jest rzeczą bardzo delikatną, jak mi się zdaje?
— Tak, panie — odpowiedział de Mormand, tym razem już na serjo, gdyż miał przeczucie, że szczególna, propozycja garbatego była tylko jakimś pozorem, i im dłużej przysłuchiwał się jego mowie, tem więcej zdawało mu się w nim poznawać ów głos, który go nazwał nikczemnikiem. Tak, panie — dodał z dumą; powiedziałem, że to jest rzeczą delikatną służyć panu jako vis-a-vis.
— A mogę się pana zapytać, bez okazania się zbyt natrętnym, dlaczego?
— Dlatego, mój panie — odpowiedział de Mormand wahając się — ponieważ... ponieważ... uważam za dziwne, ażeby....
Że zaś pan de Mormand nie dokończył, przeto margrabia powiedział.
— Panie, ja mam jeden wyborny zwyczaj.
— Jakiż to, mój panie?
— Ponieważ już raz mam tę wadę, jestem garbatym i dlatego bardzo śmiesznym, więc postanowiłem, wyłącznie samemu sobie zachować prawo żartowania z własnego garbu; że zaś wyobrażam sobie, iż czynię to z powszechnem zadowoleniem (przebacz pan podobnemu głupstwu) zatem nie pozwalam wcale, ażeby ktobądź inny wykonywał źle toż samo, co ja bardzo dobrze wykonywam.
— Panie — rzekł pan de Mormand z uniesieniem — ja...
— Pozwól mi pan przytoczyć jeden przykład — rzekł margrabia z coraz większą wesołością — prosiłem pana o zaszczyt zostania moim vis-a-vis w kontredansie. Otóż zamiast mi odpowiedzieć grzecznie: dobrze, panie, albo nie, mój panie, odpowiadasz mi pan dusząc się niemal ze śmiechu: jest to rzeczą bardzo delikatną, służyć panu jako vis-a-vis. I gdy pana usilnie proszę ażebyś swego żartu, który zapewne wywołał mój garb, dokończył, wtedy jąkasz się pan, i nic wynaleźć nie możesz; doprawdy, aż mnie żal bierze...
— Ale panie — zawołał de Mormand — ja chcę...
— Ależ panie — odezwał się garbaty, przerywając powtórnie panu de Mormand — jeżeli pan zamiast grzecznym, chciałeś być dowcipnym, toć do djabła! trzeba nim było być aż do końca, trzeba mi było coś komicznie obrażającego powiedzieć; naprzykład to: panie de Maillefort, ja się brzydzę torturami, i nie miałbym odwagi być świadkiem tortur pańskiej tanecznicy. Albo też: panie de Maillefort, mam bardzo dużo miłości własnej, i nie chcę narażać się na niebezpieczeństwo okazania się zbyt nie korzystnie stojąc dos-a-dos naprzeciwko pana. Przekonywasz się pan zatem — dodał margrabia z coraz większą wesołością — że ponieważ lepiej aniżeli ktokolwiek z samego siebie żartuję, mam prawo nie ścierpieć tego, kiedy kto po grubiańsku i niezręcznie wykonywa to, co ja z przyzwoitością wykonać potrafię.
— Mówisz pan — odpowiedział pan de Mormand z gniewem — że pan nie ścierpisz...
— Dajże pokój, Mormand, przecież to żart tylko — zawołał de Ravil. — I pan także, margrabio, unosisz się zbytecznie, ażeby...
— Nie o tem mowa — odpowiedział pan de Mormand — ten pan powiedział, że nie ścierpi...
— Ażeby ze mnie szydzono, — dodał margrabia — nie, rzeczywiście, nie ścierpię tego, powtarzam głośno.
— Ale, jeszcze raz, margrabio — rzekł de Ravil — Mormand nie mógł mieć zamiaru, nie miał zamiaru, szydzić z pana...
— Doprawdy? baronie...
— Ma się rozumieć!
— Czy to prawda, baronie, czy to prawda?
— Ah! niezawodnie!
— W takim razie — odparł margrabia — ten pan powinien być tyle łaskaw, wytłumaczyć mi co przez to rozumiał, kiedy na mą prośbę odpowiedział: Jest to rzeczą delikatną...
— Przecież to jest bardzo naturalne; ja panu...
— Mój kochany de Ravil — rzekł pan de Morman. I przerywając swemu przyjacielowi głosem stanowczym — zbyt daleko się posuwasz — ponieważ pan de Maillefort z obrażającem szyderstwem i groźbami przystępuje do rzeczy, zatem uważam za stosowne odmówić mu wszelkiego tłumaczenia. Pan de Maillefort może słowa moje tłumaczyć jak mu się podoba.
— O! pańskie słowa tłumaczyć sobie? — powtórzył garbaty ze śmiechem, nie zadaję sobie takiej pracy; jest to rzeczą twoich czcigodnych kolegów w izbie parów, kiedy się do nich odzywasz jedną z tych wspaniałych mów, które oni sami tylko rozumieją.
— Skończmy już, mój panie — rzekł pan de Mormand, przywiedziony do gniewu — uważaj pan moje słowa za tak ubliżające, jak ci się tylko podoba.
— Mój kochany, ty szalony jesteś — zawołał de Ravil — to wszystko jest nadzwyczajnie śmieszne, albo przynajmniej może w śmieszność się zamienić.
— Masz pan słuszność, mój biedny baronie — rzekł margrabia naiwnie i obojętnie — może to być nadzwyczaj śmiesznem, okropnie śmiesznem... dla tego pana; lecz przekonaj się jak jestem łaskawy dla niego... poprzestanę na następującem usprawiedliwieniu, które mi pan de Mormand przed trzema lub czterema osobami mojego wyboru, uczyni: Panie margrabio de Maillefort, proszę pana z największą pokorą i wstydem o przebaczenie, że śmiałem...
— Dosyć tego, mój panie! — krzyknął pan de Mormand — więc pan uważasz mnie za tak lękliwego, albo tak głupiego?
— Doprawdy? odmawiasz mi pan tego zadosyć uczynienia — rzekł margrabia, westchnąwszy głęboko i z szyderstwem — pan mi tego odmawiasz, ostatecznie?
— Tak jest, ostatecznie — powtórzył de Mormand — ostatecznie!
— W takim razie — rzekł margrabia z największą obojętnością i grzecznością najwyszukańszą — w takim razie widzę się zniewolonym, zakończyć tę rozmowę, w sposób, w jaki ją rozpocząłem, to jest, że będę miał powtórnie zaszczyt powiedzieć panu: czy pan nie będziesz raczył być moim vis-a-vis?
— Jakto? mój panie, pańskiem vis-a-vis? — zapytał de Mormand zdziwiony.
— Moim vis-a-vis, w tańcu we dwóch — dodał garbaty bardzo znaczącym wyrazem — pan mnie rozumiesz?
— Pojedynek... z panem? — zawołał pan de Mormand, który w pierwszym zapale gniewu, zapomniał o wyjątkówem położeniu garbatego; i który dopiero teraz pomyślał o całej śmieszności, jaka z podobnego zajścia wyniknąć dla niego mogła, dla tego też powtórzył jeszcze — pojedynek....z panem? Ależ...
— Czy pan i teraz odpowiesz mi tak jak poprzednio — dodał margrabia wesoło, przerywając jego mowę — że i to drugie vis-a-vis jest rzeczą zbyt delikatną albo zbyt niebezpieczną, jak pański przyjaciel de Ravil powiedział.
— Nie, mój panie, nie uważam tego wcale za niebezpieczne — zawołał pan de Mormand — ale byłoby to rzeczą niesłychanie śmieszną.
— O, mój Boże! Wszak, że ja to sam właśnie powiedziałem temu zacnemu panu de Ravil, że to będzie rzeczą nadzwyczajnie śmieszną, okropnie śmieszną, dla pana, mój biedny panie. Ale cóż pan chcesz?
— Rzeczywiście, moi panowie — zawołał de Ravil — nigdy tego nie zniosę, ażeby... Tu spostrzegłszy Geralda de Senneterre, który przechodził przez ogród dodał: Oto właśnie idzie książę de Senneterre, syn gospodyni domu, on się ze mną zjednoczy, ażeby zakończyć tę dziwną sprzeczkę.
— To prawda, moi panowie — odpowiedział garbaty, książę przybywa w samą porę. I zwrócił się do młodzieńca, mówiąc: Geraldzie, mój kochany przyjacielu, przyjdźże nam w pomoc.
— O cóż to idzie, margrabio — odpowiedział Gerald z szacunkiem, w którym malowało się i przywiązanie.
— Czy masz cygara.
— Wyborne, margrabio.
— Dobrze, kochany Gerardzie, ci dwaj panowie i ja, umieramy niemal wskutek braku cygara, otóż udamy się do twego pokoju dla zaspokojenia naszych chęci.
— Doskonale — odpowiedział Gerald wesoło — nie tańczę w tym kontredansie, zatem mam kwadrans czasu do waszego rozporządzenia.
— Nie potrzeba nam też więcej — odpowiedział garbaty, rzuciwszy pierwej znaczące spojrzenie na panów de Mormand i de Ravil, którzy przecież nie domyślili się jeszcze, co margrabia rzeczywiście zamierzał.
— Pójdźcie, panowie — rzekł do nich, biorąc Geralda pod rękę i postępując przed kandydatem do ministerstwa oraz jego przyjacielem.
W kilka sekund przybyli wszyscy czterej do mieszkania Geralda, które znajdowało się na drugiem piętrze domu jego matki i składało się z trzech pokoi, z których jeden był bardzo obszerny.
Ponieważ młody książę przez grzeczność prosił panów de Mormand i de Ravil, ażeby pierwsi weszli, przeto margrabia zamknąwszy drzwi na klucz, schował go do kieszeni, mówiąc:
— Wszakże pozwalasz, mój przyjacielu?
— Dlaczego to, panie margrabio zamykasz drzwi na klucz? — zapytał Gerald ze zdziwieniem.
— Ażeby nam nie przeszkadzano — odpowiedział garbaty głosem tajemniczym — i ażebyśmy sobie spokojnie palić mogli.
— Co u djabła! Jesteś panie margrabio, nadzwyczajnie przezorny — zawołał Gerald z uśmiechem.
I wprowadził swych gości do dalszego pokoju, który będąc daleko większym od dwóch innych, służył młodemu księciu za salę i gabinet.

Na jednej ścianie tego pokoju znajdował się pewien rodzaj ogromnej tarczy, pokrytej czerwonym aksamitem, na której zawieszony był zupełny zbiór rozmaitej zbroi wojskowej i myśliwskiej.

VI.

Pan de Mormand, widząc margrabiego zamykającego drzwi na klucz!, domyślił się wreszcie jego zamiaru a(zresztą i sam margrabia wkrótce żadnej już w tej mierze nie zostawił wątpliwości; bowiem odwiązał chustkę z szyi, i zdjął frak, ku coraz większemu zdziwieniu Geralda, który dobrodusznie zabierał się do podania gościom swoich żądanych cygar. Potem margrabia wskazał dwie szpady wiszące obok innej zbroi, i rzekł do młodego księcia:
— Mój kochany Geraldzie, bądź łaskaw zmierzyć z panem de Ravil te dwie szpady, i dłuższą z nich ofiarować mojemu przeciwnikowi; jeżeli są nierówne, ja i z krótszą dam sobie radę. Ha! ha! znane jest przecie przysłowie: garbaci mają długie ręce.
— Co — zawołał Gerald — te szpady?
— Najniezawodniej mój kochany przyjacielu. Wysłuchaj teraz całej historji w dwóch słowach. Ten pan (i wskazał Mormanda) obszedł się ze mną głupio, nikczemnie, i wzbraniał się prosić mnie o przebaczenie, co gdyby teraz jeszcze chciał wykonać, odrzuciłbym. Będziemy się więc bili; ty będziesz moim świadkiem, pan de Ravil świadkiem swego przyjaciela; mamy śliczne miejsce, będzie nam tu wygodnie. Następnie margrabia zwrócił się do pana de Mormand, i dodał: Teraz, mój panie, rozbieraj się pan; Gerald ma tylko kwadrans wolnego czasu, bądźmy więc grzeczniejsi.
— Jaka to szkoda, że Oliwier nie jest świadkiem tej sceny — pomyślał Gerald, który wyszedłszy z podziwienia znajdował to zajście tem ciekawszem, że sam był żywym i walecznym, oraz że nie czuł najmniejszego pociągu do panów de Mormand i Ravil, a przeciwnie szczerze kochał margrabiego.
Skoro garbaty skończył swoją przemowę, pan de Ravil rzekł do Geralda z najszczerszem przekonaniem:
— Chyba pan rozumie, mości książę, iż podobny pojedynek nie może mieć miejsca.
— Nie może mieć miejsca? Dlaczegóż to, mój panie? — zapytał sucho były starszy wachmistrz strzelców afrykańskich.
— Dziękuję ci, Geraldzie — rzekł margrabia. Szpady! mój przyjacielu! prędko, szpady!
— Ależ, posłuchajcie, podobny pojedynek w domu pańskiej matki? To rzecz niepodobna, mości książę — mówił de Ravil, widząc że Gerald postąpił ku zbrojowni, i że zdjął ze ściany dwie szpady, które troskliwie obejrzał.
— Zastanów się książę — dodał jeszcze Ravil nalegając powtórnie na Geralda — pojedynek... w pokoju... u pana... i to o taką drobnostkę.
— Mnie tylko, panie, służy prawo decydowania co jest stosownem w mojem mieszkaniu — odpowiedział Gerald obojętnie — mamy tysiące przykładów podobnych pojedynków; zresztą niemasz nic lepszego i wygodniejszego jak podobne miejsce, nieprawdaż panie de Mormand?
Ten, zagadnięty w podobny sposób, odpowiedział:
— Każde miejsce jest stosowane, ażeby wziąć odwet za doznaną obelgę.
— Brawo. Sam Cyd lepiejby nie odpowiedział — zawołał garbaty — a więc, kochany panie de Mormand, rozbieraj się pan prędko. Otóż widzisz pan, czyż koniecznie ja pierwszy muszę zdejmować frak, ja, który wcale nie jestem zbudowany jak Belwederski Apollo.
Pan de Mormand, doprowadzony do ostateczności, rozebrał się.
— Oznajmiam, że nie będę świadkiem takiego pojedynku — zawołał de Ravil.
— Jak się panu podoba — odpowiedział garbaty — klucz jest u mnie w kieszeni. Wyglądaj pan oknem i bębnij tymczasem na szybach jaki marsz zwycięski; kto wie, może to zrobi niezłe wrażenie na panu de Mormand.
— De Ravil — zawołał przeciwnik margabiego — proszę cię, zmierz szpady.
— Więc ty chcesz koniecznie?
— Tak jest, żądam tego.
— Dobrze... ale jesteś szalony. — Poczem obrócił się do Geralda. — Przyjmujesz pan na siebie zbyt ciężką odpowiedzialność.
— Wiem o tem, mój panie, — odpowiedział Gerald, mierząc z Ravilem szpadę, kiedy tymczasem pan de Mormand zdejmował z siebie ubiór.
Margrabia prawdę powiedział, przytaczając to przysłowie: garbaci mają długie ręce; gdyż zawinąwszy rękawy od koszuli, aż po za łokcie, odkrył długie, zarosłe włosami, nerwiste ręce, tymczasem ręce jego przeciwnika były tłuste i niekształtne.
Wnosząc z samego sposobu, w jaki obaj walczący przystąpili do bitwy, w jaki złożyli wstępne pchnięcia, kiedy Gerald dał pierwszy znak do walki, niepodobieństwem było już wątpić o wyniku tego pojedynku.
Widziano dostatecznie, że pan de Mormand był odważnym, jeśli tak można powiedzieć, to jest: że posiadał tę odwagę, jaką każdy człowiek wykształcony okazywać mus, ale widocznie był niespokojny; jego nadzwyczajnie ostrożne poruszenia, objawiły pewną znajomość szermierki; ustawicznie tylko zasłaniał się przeciwko margrabiemu, bronił się dosyć dobrze; ale nigdy nie nacierał.
Na chwilę, tak de Ravil jako i Gerald strwożeni byli wyrazem nienawiści i dzikości, jaki wesołe dotąd i szyderskie, ale bynajmniej nie złośliwe rysy margrabiego ożywiał, gdyż nagle twarz jego okryła się piętnem ponurej wściekłości, utkwił w panu de Mormand spojrzenie tak groźne i uderzył na swego przeciwnika tak silnie, że sam Gerald zadrżał o niego.
Ale nagle, jakgdyby wskutek jakiejś decyzji, garbaty znowu stał się takim, jakim był z początku tej dziwnej sceny, to jest wesołym i szyderskim, a im więcej rysy jego się rozjaśniały, tem mniej nastawał na swego przeciwnika; potem chcąc zapewne zakończyć tę nierówną walkę, jakgdyby od niechcenia i niespodzianie przebił rękę panu de Mormand.
Na widok krwi, przystąpili natychmiast obaj świadkowie i zawołali:
— Dosyć już, panowie, dosyć!
Obaj szermierze na wezwanie swych świadków spuścili bezzwłocznie szpady, a margrabia powiedział głośno:
— Oświadczam, iż otrzymałem satysfakcję, co więcej nawet, panie Mormand, proszę pana jak najpokorniej o przebaczenie mi, że jestem garbaty. Jest to moje jedyne rozsądne usprawiedliwienie, jakie panu mogę podać.
— Poprzestaję na niem, mój panie — rzekł pan de Mormand z gorzkiem uśmiechem, gdy tymczasem Gerald i de Ravil obwiązywali chustką jego mało znaczącą ranę.
Po tem pierwszem opatrzeniu rannego obaj przeciwnicy ubrali się, i pan de Maiilefort rzekł do Mormanda.
— Łaskawy panie, czybyś pan nie raczył przystać na króciuchną rozmowę ze mną w przyległym pokoju.
— Gotów jestem na pańskie rozkazy — odpowiedział pan de Mormand.
— Pozwolisz, panie Geraldzie? — zapytał baron młodego księcia.
— Oczywiście — odpowiedział tenże.
Skoro margrabia i pan de Mormand weszli do sypialnego pokoju Geralda, garbaty odezwał się wesoło:
— Lubo, kochany panie, nie wielką okazuje ten delikatność, kto sam rozprawia o swojej szlachetności, zmuszony jestem wyznać panu, że przez chwilę miałem ogromną chętkę zabić pana, i że nic nie było dla mnie łatwiejszem jak zamiar ten wykonać.
— Wypadało tedy panu z mniemanej swojej przewagi zrobić stosowny użytek.
— Tak, ale zastanowiłem się... i...
— Cóż dalej?
— Pozwoli mi pan, że niezupełnie otworzę serce moje przed panem; proszę pana tylko ażebyś raczył uważać to niewinne pchnięcie szpady jako za jeden z tych znaków przypomnienia, któremi to człowiek, w pewnych okolicznościach w pomoc przychodzi swojej pamięci.
— Nie rozumiem pana wcale.
— Wszakże to pan potwierdzisz, że często kładziemy do tabakierki mały kawałek papieru, lub jeżeli kto tabaki nie zażywa, że na chustce od nosa robi sobie węzełek, żeby sobie przypomnieć umówione spotkanie, datę, albo wreszcie jaką obietnicę.
— Rozumiem panie, cóż tedy?
— Otóż ja spodziewam się niewątpliwie, że przy pomocy tego małego pchnięcia, które panu jako znak przypomnienia w ręku zadałem, dzień dzisiejszy nigdy z pamięci pańskiej nie wyjdzie.
— A cóż to pana obchodzi, ażebym dnia dzisiejszego nigdy nie zapomniał?
— O! mój Boże! to rzecz bardzo prosta. Życzyłbym sobie dzisiejszy dzień wyryć w sposób niezatarty w pamięci pana, gdyż być może, później będę musiał przypomnieć to wszystko, coś pan dzisiejszego poranku powiedział.
— Przypomnieć mi to wszystko, co ja dzisiaj powiedziałem?
— Tak panie, wszystko, coś pan powiedział wobec wiarogodnych świadków, którychbym w razie potrzeby musiał wezwać.
— Słowa pana stają się dla mnie coraz ciemniejszemu.
— W obecnej chwili nie widzę żadnej potrzeby, ażebyś mnie pan miał dokładniej rozumieć; proszę mi zatem pozwolić, ażebym pana opuścił i poszedł pożegnać się z Geraldem.
Nie tnudnem było do odgadnięcia, że prawdziwą przyczyną, dla której margrabia wyzwał pana de Mormand, był obelżywy sposób, w jaki ten ostatni odezwał się o pani de Beaumesnil, gdyż domysły jego nie zawiodły go bynajmniej, rzeczywiście to garbaty, nie będąc przez niego widzianym, podsłuchał obrażającą mowę pana de Mormand i nazwał go nikczemnikiem.
Dlaczegóż pan de Maillefort, który zwykle tak jawne okazywał męstwo, używał teraz podobnych wybiegów i z tak błahego korzystał pozoru, ażeby pomścić wyrządzoną pani de Beaumesnil obelgę? w jakim zamiarze pragnął przypomnieć później panu de Mormand ów dzień, i pociągnąć go może do odpowiedzialności za słowa, które wygłaszał wobec wiarogodnyoh świadków.
Wszystko to wyjaśni się w dalszym ciągu naszego opowiadania.
Ledwie margrabia pożegnał się z Geraldem, gdy służący jego matki doręczył mu następujący list, który Oliwier tegoż samego poranku był napisał:
„Mój dobry Geraldzde, człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi (przebacz mi podobne wyrażenie), wczoraj los w postaci mojego poczciwego mularza rozporządził, że dwa a może i trzy tygodnie będę musiał zabawić o sześć mil od Paryża; bardzo mi to jest przykro, gdyż zabawa nasza, którąśmy sobie planowali nie może przyjść do skutku.
„Posłuchaj co zaszło: mój mularz, który nie bardzo jest biegłym rachmistrzem, w obrachunkach swoich z robót wykonanych w pewnym zamku około Luzarches, takie porobił zamieszanie, że, pomimo posiadanych notatek, niepodobieństwem mu będzie wydobyć się z labiryntu, i udzielić mi stosownych objaśnień; musimy więc odbyć mnóstwo pomiarów, które ja sam wykonam, ażeby uniknąć nowych zawikłań; praca ta zniewala mnie do tego tak długiego oddalenia. Mój mularz, były podoficer korpusu inżynierów, jest zacnym i uczciwym człowiekiem, przytem prosty i naturalny, a wiesz, że dobrze jest żyć z takimi ludźmi; zresztą nakłoniła mnie do udzielenia mu pomocy ta okoliczność, że o ile mi się to zdaje, myli się na swoją szkodę; rzadko się zdarza na świecie, a ja się nie gniewam, że mogę uczciwemu człowiekowi dopomóc.
„Opuszczam mojego dobrego wuja (nieprawdaż? złote serce), z wielką obawą. Pani Barbancon, którą odwieziono do domu w tejże samej pięknej karecie hrabiny de Beaumesnil, znajduje się w stanie niepokojącym... mianowicie pod względem skromnego jedzenia mojego wuja; nie wymówiła jeszcze ani razu nazwiska Bounapartego, i jest nadzwyczajnie tajemniczą; często staje zamyślona w ogrodzie, albo w kuchni... dziś rano podała nam zwarzone mleko i przegotowane jajka.
„Pamiętaj o tem, mój kochany Geraldzie, jeżeliby cię kiedy napadła chętka na gospodarski obiadek starego marynarza. Zresztą, pani Barbancon pragnie z całej duszy, ażeby ją kto zapytał o powody jej wczorajszej przejażdżki i ażeby została skuszoną do odkrycia swej tajemnicy. Ale możesz się łatwo domyślić, jak mój wuj i ja jesteśmy pod tym względem skrupulatni, choćby tylko dla tego samego, że w zdarzeniu tem jest coś szczególnego, a nawet zadziwiającego.
„Jeżeli w czasie mojej niebytności będziesz mógł rozporządzić chwilką czasu, odwiedź mojego wuja; sprawisz mu tom największą przyjemność, bo on biedak będzie tęsknił za mną. Nie umiem ci nawet powiedzieć, jak on ciebie już lubi, ten biedny i poczciwy żołnierz! Jaka to nieopisana dobroć! jak szczere i szlachetne serce bije w tych prostych piersiach! Ah! mój kochany Geraldzie, nigdy nie byłem chciwym majątku, ale drżę na samą myśl, że mój wuj przy swoim wieku i osłabionem zdrowiu z prawdziwem męstwem odmawia sobie wielu rzeczy, z trudnością utrzymuje się z tak szczupłej pensyjki. A gdyby też ciężko zachorował, jego dwie rany otwierają się tak często, choroba dla biednych jest tak kosztowna! O! Geraldzie, ta myśl jest dla mnie bardzo bolesną.
„Przebacz, mój przyjacielu, mój bracie, rozpocząłem ten list wesoło, a kończę go tak smutno.
„Bądź zdrów, Geraldzie, do prędkiego zobaczenia. Napisz do mnie do Luzarches, poste restante.

Twój na zawsze Olivier Raimond“.


VII.

Wieczorem tegoż samego dnia, w którym odbył się pojedynek pana de Maillefort, o wpół do ósmej, właśnie kiedy słońce poczynało zachodzić pośród ciemnych i gęstych chmur, które zapowiadały wieczór dżdżysty, bo już nawet gdzie niegdzie kilka dużych kropli deszczu upadło, przechodziło jakieś młode dziewczę przez plac Zgody ku przedmieściu św. Honorjusza.
Panienka ta miała pod lewą ręką dwa kajety muzyczne, których wypłowiała oprawa wskazywała długie użycie; w prawej ręce trzymała mały parasol, którym zasłaniała się od deszczu; jej nader skromne ubranie składało się z czarnej jedwabnej sukni, mantyli z tejże samej materji i szarego kastorowego kapelusza, który pod brodą utrzymywała szeroka wstążka; kilka lekkich i pięknych pukli jasnych włosów wydobywało się z pod małego kapelusika i, igrając z wiatrem otaczało młodą i świeżą twarzyczkę osiemnastoletniej panienki i w obliczu jej malował się głęboki smutek pełen wdzięku, skromności, powagi i godności; ta, że, tak pawiem, wrodzona godność, objawiła się także w melancholijnym i dumnym wyrazie jej wielkich błękitnych oczu; chód jej był zgrabny, lekki, i, chociaż obszerna mantyla zasłaniała jej kibić, zdawała się przecież ona być równie doskonałą, jak zgrabną i powabną. Lubo ubiór jej pewnem przypłaszczeniem fałdów i nieco matowym połyskiem (jeżeli godzi się tu zamieścić takie przeciwieństwo) zdradzał swoją dawność, był on przecież tak nadzwyczajnie czysty i tak pięknie okrywał tę postać, że zapominało się o jego ubóstwie.
W chwili kiedy ta młoda dziewczyna przechodziła przez mały rynsztok, i kiedy cokolwiek uniosła suknię, widać było jej maleńkie i zgrabne nóżki obute w połyskujące półbuciki, opatrzone dosyć grubą podeszewką, i białe jak śnieg bawełniane pończochy; przy tem poruszeniu, pokazał się również brzeg czyściutkiej białej spódniczki, obszytej wąską koronką.
Uboga kobieta z dziecięciem na ręku zwróciła się do przechodzącej panienki i błagającym głosem zcicha kilka słów do niej przemówiła; piękna dziewica, która właśnie na rogu Pól Elizejskich zatrzymała się, i po chwili namysłu, gdyż obie ręce miała zajęte, w jednej bowiem niosła parasol a w drugiej nuty, i dlatego nie mogła sięgnąć do kieszeni, oddała na chwilę ubogiej swoje kajety i parasol. Zasłoniwszy tym sposobem i siebie i żebraczkę od deszczu, wyciągnęła z sukni jedwabną sakiewkę, zdjęła rękawiczkę, wydobyła z woreczka, zawierającego w sobie najwięcej cztery franki monetą, jedną sztukę dwusoldową, i prawie ze wstydem, powiedziała słodkim głosem do ubogiej:
— Weźcie, moja matko, przebaczcie mi, że wam więcej ofiarować nie mogę. Przyczem spojrzawszy tkliwym wzrokiem na wynędzniałą twarzyczkę dziecięcia, które uboga trzymała ma ręku, dodała: Biedne, kochane dziecię; oby wam je Bóg uchował.
I litościwa panienka białą i delikatną ręką wsunęła tę skromną jałmużnę w wychudłą dłoń, którą żebraczka ku niej wyciągnęła; potem wdziała napowrót swą starą maleńką rękawiczkę, która już nieraz była naprawianą, odebrała swój parasol i nuty, spojrzała ostatniem, pełnem delikatnej litości spojrzeniem na biedną i poszła dalej ulicą Pól Elizejskich.
Jeżeliśmy szczegóły tej jałmużny, szczegóły, które napozór mogą się wydawać dziecinnemi, tak drobiazgowo opisali, uczyniliśmy to dlatego, że w naszych oczach mają one swoje znaczenie: ten, chociaż tak mały dar nie został ofiarowany z dumą lub roztargnieniem, dziewica nie poprzestała na samem obojętnem podaniu jałmużny kobiecie, która ją o nią błagała. A potem, czy też zastanowiła kogo ta delikatność, na jaką może niejeden czytelnik nie zważał? Dając swą jałmużnę, panienka zdjęła rękawiczkę, jak gdyby miała uścisnąć rękę jakiej przyjaciółki.
Przypadek zrządził, że pan de Ravil, odprowadziwszy swego rannego przyjaciela do domu, (pan de Mormaud mieszkał w cyrkule świętej Magdaleny); przypadek zrządził, mówię, że pan de Ravil spotkał na trotuarze Pól Elizejskich naszą nieznajomą; uderzony jej pięknością, będącą w szczególnej sprzeczności z jej skromnem ubraniem, zatrzymał się przed nią chwilkę i obejrzał ją pożądliwym wzrokiem; potem kiedy się już oddalił o kilka kroków, wrócił się i poszedł za nią, mówiąc do siebie na widok nut, które niosła w ręku:
— Musi to być jakaś cnotka z konserwatorjum, która się tutaj zabłąkała.
Nieznajoma zwróciła się na ulicę Arkady. Pan de Ravil podwoił kroku, i zbliżywszy się do niej, powiedział bezczelnie.
— Zapewne panna uczysz muzyki? Czy nie chciałabyś pójść ze mną do mego mieszkania i dać mi jedną lekcję. I uścisnął łokieć dziewicy.
Ta, przestraszona, krzyknęła lekko i nagle zwróciła się do napastnika, a chociaż jej lica żywym pokryte były rumieńcem z powodu mocnego wzruszenia, rzuciła jednak na niego wzrokiem tak pogardliwym, że człowiek ten, pomimo swej bezczelności, spuścił oczy, i ukłoniwszy się z szyderskiem poszanowaniem, odpowiedział nieznajomej:
— Proszę mi przebaczyć, mościa księżno, omyliłem się.
Panienka poszła dalej udając pomimo żywej obawy chłód spokojny, zwłaszcza że też i dom, do którego zmierzała, bardzo blisko się już znajdował.
— Nic nie szkodzi, pójdę za nią — rzekł de Ravil, — ona w swojej czarnej, wytartej sukni, z nutami, pod pachą i parasolem w ręku, chciałaby księżnę jaką udawać!
Człowiek ten bezwiednie bardzo stosowne zrobił porównanie, gdyż Herminja (takie było imię dziewicy, nazwiska bowiem nie miała żadnego, ponieważ była dzieckiem miłości), gdyż Herminja była rzeczywistą księżniczką, jeżeli ten wyraz będzie oznaczał ów wdzięk, ową wrodzoną godność, którą nieugięta duma, tak właściwa każdemu tkliwemu, delikatnemu i silnemu zarazem charakterowi, jeszcze świetniej podnosi.
Mówiono już nieraz, że wiele księżniczek, przez swoje skłonności, przez swoją powierzchowność są urodzonemi kobietami niskiego stanu, gdy tymczasem wiele istot biednych najniższego rzędu przez swoją naturalną szlachetność stają się urodzonemi księżniczkami.
Herminja jest nowym i żywym dowodem tej prawdy: jej przyjaciółki, jakie sobie w skromnym stanie nauczycielki muzyki i śpiewu zjednała, nazywają ją w zaufaniu księżną lub księżniczką, jedne (a liczba ich nie była wielka), z obmowy lub zazdrości, gdyż i stan najskromniejszy i serce najszlachetniejsze mają swoich oszczerców, drugie zaś dlatego, że nie znajdowały innego wyrazu, któryby lepiej malował to wrażenie, jakie postępowanie i charakter Herminji na nie wywierały. Otóż Herminja, czytelnik domyśla się tego zapewne, była tąż samą panienką, o której Oliwier mówił z Geraldem na obiedzie u komendanta Bernarda.
Herminja, za którą de Ravil ciągle jeszcze gonił, przeszła już ulicę Arkady, zboczyła w ulicę Anjou, zapukała do bramy obszernego pałacu i weszła do niego, unikając tym sposobem dalszego uporczywego ścigania tego bezwstydnego człowieka.
— To szczególne — rzekł tenże, zatrzymawszy się w odległości kilku kroków — co u djabła taka dziewczyna może ze swojemi nutami robić w pałacu Beaumesnil? Przecież ona tu pewnie nie mieszka. — Namyśliwszy się chwilkę, dodał jeszcze: — Ah! zgaduję, będzie to zapewne ów żeński Dawid, który urokiem swej muzyki, stara się łagodzić cierpienia pani de Beaumesnil; chociaż tej ostatniej nie można porównywać z dobrym królem Saulem, chybaby z tytułu tego ogromnego majątku, jaki odziedziczyła jej młoda córka, którą mój przyjaciel Mormand tak żywo się zajmuje. Nic to nie szkodzi, ta młoda artystka, która weszła do tego pałacu, cięży mi bardzo na sercu. Zaczekam póki nie wyjdzie, muszę się przecież dowiedzieć, gdzie mieszka.
Wyraz smutku, malujący się w powabnych rysach Herminji, zdawał się jeszcze powiększać, kiedy przestąpili próg pałacu; przeszła obok loży odźwiernego, nie zadawszy mu żadnego pytania, co każda inna osoba, należąca do tego domu, byłaby uczyniła, i udała się pod kolumny tego wspaniałego mieszkania.
Jeszcze był dzień zupełny, a jednak widać było w oknach, że całe pierwsze piętro było rzęsisto oświetlone woskowemi świecami. Na ten widok zdumienie Herminji zamieniło się w niewypowiedzianą trwogę; z pośpiechem weszła do przedpokoju. Nie spotkała żadnego ze służących, którzy się tu zwykle znajdowali.
Najgłębsza cisza panowała w całym domu, który wprawdzie i innych dni nie był zbyt wesoły, ale przynajmniej ożywiony liczną służbą.
Dziewica, której serce coraz bardziej się ściskało, wbiegła na główne schody, a gdy przybyła do obszernej sieni i znalazła podwoje pokojów naozścież otwarte, wtedy jednem spojrzeniem przebiegła cały szereg obszernych i wspaniałych pokojów. Wszystkie były rzęsisto oświetlone, ale puste.
Blady odblask jarzącego światła, który walczył z czerwonemi promieniami zachodzącego słońca, wydawał jakiś fałszywy, szczególnie smutny połysk.
Herminja nie umiała sobie zdać sprawy ze swego bolesnego wzruszenia; z trwogą poszła dalej, przebiegła kilka sal i zatrzymała się nagle. Zdawało jej się, że słyszy w oddałi stłumione łkanie. Nareszcie zbliżyła się do wejścia długiej galerji obrazów, która z pokojami dotąd przez nią przebytemi, tworzyła kąt prosty.
Na drugim końcu tej galerji dostrzegła Herminja wszystkich służących pałacu, klęczących u progu szeroko otwartych podwoi. Okropne przeczucie opanowało młodą dziewicę. Poprzedniego wieczoru, o tejże samej godzinie, kiedy opuszczała panią Beaumesnil, znajdowała się ona w bardzo zatrważającym, ale jednak nie niebezpiecznym jeszcze stanie. Nie było więc żadnej wątpliwości, że te światła, ten uroczysty przybór, ta smutna, tylko tłumionem łkaniem przerywana cisza, zwiastowały, że pani de Beaumesnil przyjmowała ostatnie sakramenta, a przekonamy się wkrótce, jakie tajemne węzły łączyły hrabinę z Herminją.

Młoda panienka, nie posiadając się z bólu i przerażenia, czuła, że siły ją opuszczały. Zniewolona była oprzeć się o stolik znajdujący się w galerji; nareszcie, starając się ukryć swoje wzruszenie, postąpiła chwiejnym krokiem ku służbie hrabiny i uklękła blisko otwartych drzwi, prowadzących do sypialni pani de Beaumesnil.

VIII.

W głębi pokoju, w którym Herminja obok służby pałacu uklękła, przy słabem świetle alabastrowej lampy widać było panią de Beaumesnil, kobietę około lat trzydziestu ośmiu, nadzwyczajnie bladą i wynędzniałą.
Hrabina siedziała na łóżku ze złożonemi rękami, opierając się na kilku poduszkach.
Jej rysy, ongiś rzadkiej piękności, wyrażały głęboką pobożność, jej wielkie oczy, niegdyś połyskujące żywym i czystym błękitem, były teraz przygasłe; utkwiła je z pewnym rodzajem wdzięczności, która przecież nie była bez obawy, w księdzu Ledoux, proboszczu jej parafji, który jej udzielał ostatnie namaszczenia.
Na chwilę przed przybyciem Herminji, hrabina stłumiła jeszcze bardziej swój głos, który i tak już był osłabiony cierpieniem.
— Ah! mój ojcze — rzekła do księdza — przebacz mi, ale w tej uroczystej chwili nie mogę się wstrzymać od bolesnej myśli o tem biednem dziecięciu, które także jest moją córką i nieszczęśliwem owocem błędu, który ciągle budził we mnie gorzki żal i zatruwał moje życie.
— Ciszej, pani hrabino — odpowiedział duchowny, spojrzawszy na grono służących i zobaczywszy pomiędzy nimi Herminję. — Ciszej, pani hrabino — powtórzył jeszcze — ona tu jest.
— Ona?
— Tak, dopiero co przyszła, klęczy pomiędzy służącymi.
To powiedziawszy, ksiądz odszedł od chorej i zamknął podwoje sypialni, dając znakiem do zrozumienia służbie, że obrządek już się ukończył.
— Rzeczywiście, przypominam sobie, wczoraj, kiedy Herminja wychodziła ode mnie — mówiła pani de Beaumesnil — prosiłam ją, ażeby o tym czasie wróciła; mój lekarz miał słuszność, anielski głos tej istoty, jej słodki śpiew nieraz łagodził moje boleści.
— Strzeż się pani bardzo — rzekł duchowny, powróciwszy i zostawszy sam na sam ze swoją penitentką — bądź pani ostrożną.
— Alboż nią nie jestem — odpowiedziała pani de Beaumesnil z gorzkim uśmiechem — moja córka nie domyśla się niczego.
— Zdaje się — mówił dalej ksiądz — gdyż przypadek, albo raczej nieodgadniona Wola Opatrzności sprowadziła tę młodą dziewczynę od kilku dni do pani domu. Zdaje się, że Bóg chce panią doświadczyć ciężką próbą.
— Prawda, bardzo ciężką, mój ojcze, gdyż muszę porzucić to życie, nigdy nie nazwawszy tej nieszczęśliwej moją córką. Ah! ja tę smutną tajemnicę do grobu z sobą zabiorę.
— Przysięga wkłada na panią taką ofiarę, jest to święty obowiązek! — rzekł ksiądz surowo. — Popełnić krzywoprzysięstwo, byłoby ciężkiem bluźnierstwem przeciw Bogu.
— Nigdy, mój ojcze, nigdy nie myślałam dopuścić się krzywoprzysięstwa — odpowiedziała pani de Beaumesnil z uległością — ale Bóg surowo mnie karze. Umieram, będąc zmuszona obchodzić się z mojem dziecięciem, które się tu znajduję, jak z osobą obcą, z mojem dziecięciem, które tu, o kilka kroków klęczy pomiędzy moimi służącymi i które nigdy nie ma się dowiedzieć, że jestem jego matką.
— Błąd pani był wielki, i pokuta musi być wielką!
— Ta ciężka pokuta trwa już dla mnie od tak dawna, mój ojcze. Wierna mojej przysiędze, nie miałam nigdy odwagi dowiadywać się, co się stało z tą nieszczęśliwą. Ah? gdyby nie przypadek, który ją przed kilku dniami do mnie sprowadził, byłabym umarła, nie ujrzawszy jej ani razu od lat siedemnastu.
— Myśli te szkodzą pani hrabinie — odezwał się duchowny pobożnie — wczoraj doprowadziły one panią do bardzo nierozsądnego kroku.
— Uspokój się, mój ojcze, kobieta, którą wczoraj jawnie, bez żadnej tajemnicy, dla uniknienia wszelkiego podejrzenia, kazałam sprowadzić, nie może domyślać się powodów, dla jakich żądałam od niej niektórych objaśnień, których tylko ona jedna mogła mi udzielić.
— Jakież są te objaśnienia?
— Przekonały mnie one najnieomylniej, jakem się tego spodziewała, o czem zresztą już wiedziałam, że Herminja jest moją córką.
— Ale jakże można liczyć na milczenie tej kobiety?
— Ona nie wie, co się z moją córką stało od szesnastu lat, kiedy się z nią rozstała.
— A nie mogłaż cię poznać?
— Oznajmiłam ci już, mój ojcze, że miałam maskę na twarzy, kiedy Herminja przy jej pomocy przyszła na świat. Wczoraj zaś, w rozmowie, jaką z nią miałam, z łatwością przyszło mi przekonać tę kobietę, że matka dziecięcia, o którem z nią mówiłam, oddawna już umarła.
— I za to kłamstwo muszę ci udzielić rozgrzeszenia, moja siostro — odpowiedział ksiądz Ledoux z surowością — widzisz teraz fatalne skutki twojej występnej miłości dla istoty, która stosownie do twojej przysięgi, na zawsze obcą pozostać ci powinna.
— Ah! ta przysięga! nieraz przeklinałam ją, ale pomimo tego dochowałam jej wiernie, mój ojcze!
— A jednak, moja siostro, wszystkie twoje myśli, nawet w tej chwili są zajęte tą dziewczyną.
— Wszystkie, nie, mój ojcze, ponieważ mam jeszcze drugie dziecię; ale ah! mogęż sercu mojemu nakazać, ażeby nie biło głośniej, kiedy zbliża się do mnie Herminja, która przecież także jest moją córką? Mogęż sercu mojemu nakazać, ażeby się nie wyrywało naprzeciw jej serca? Tylko rzeczy możebnych powinnibyście wymagać ode mnie, bo jeżeli mi się udaje przy zebraniu całej mojej odwagi, powściągnąć moje usta, moje spojrzenie, zadać sobie największy przymus, ukryć wszystko, co czuję, kiedy widzę przy sobie Hermiinję, nie mogę przecież zabronić sobie być matką!
— Wtedy powinnaś pani mnie słuchać — odpowiedział duchowny surowo. — Musisz jej pani zabronić wstępu do swego domu, masz bowiem po temu jasne powody; zatem wierzaj mi, pani, podziękuj jej za dotychczasowe usługi, i...
— Nigdy — odpowiedziała hrabina z pospiechem — nie, nigdy nie będę miała do tego odwagi. Nie jestem już dosyć nieszczęśliwa, mój Boże! że moja druga córka, której miłość w tej chwili byłaby dla mnie tak pocieszającą, w obcych znajduje się krajach, i opłakuje swego ojca, którego wyrwał jej tak okropny przypadek, a kto wie... może Ernestyna umiera podobnie jak i ja! Biedne dziecię. wyjechała stąd tak słaba, tak cierpiąca. O! niemasz godniejszej litości matki ode mnie! — I dwie gorzkie łzy spłynęły po licach pani de Beaumesnil.
— Odwagi, uspokój się, moja siostro — rzekł ksiądz Ledoux głosem pocieszającym i słodkim — nie trać odwagi, złóż całą nadzieję w Bogu; jego łaska jest wielka, On ci wynagrodzi to, żeś się temu świętemu obowiązkowi, który, jakem ci już powiedział, był tylko ostrożnością, tak po chrześcijańsku poddała. Bogu dzięki, chociaż twój stan jest niebezpieczny, nie jest on jeszcze beznadziejny.
Pani de Beaumesnil wstrząsnęła smutnie głową i odpowiedziała:
— Czuję się zawsze bardzo słabą, mój ojcze, ale jestem teraz spokojniejsza, ponieważ dopełniał ostatniej powinności. Ah! gdybym nie musiała myśleć o dzieciach swoich, umierałabym przynajmniej spokojnie.
— Rozumiem cię, moja siostro, przyszłość twojej prawej córki (mogę, powinienem tylko o tej mówić) przyszłość jej, powtarzam, niepokoi cię, i masz słuszność. Sierota i tak młoda... biedne dziecię!
— Ah! tak, matki nikt nie zastąpi.
— Dlaczegóż tedy, moja siostro — odpowiedział zwolna ksiądz Ledoux, spoglądając bystrym wzrokiem na chorą — dlaczegóż wahasz się ciągle zapewnić przyszłość tej drogiej córki? otyle przynajmniej, o ile to jest w twej mocy, czemuż nie dozwoliłaś mi, pomimo, że cię już od tak dawna o tę łaskę proszę, przedstawić tego pobożnego, tego dobrego młodzieńca, tego wzoru mądrości i cnoty, o którym ci już tak często mówiłem... Twoje macierzyńskie serce byłoby już oddawna ten skarb cnót chrześcijańskich według jego prawdziwej wartości oceniło i, będąc naprzód pewną, że córka twoja spełni twą ostatnią wolę, byłabyś jej w kilku wierszach własną napisanych ręką, a którebym ja doręczył temu kochanemu dziecięciu, byłabyś jej, mówię, poleciła na męża pana Celestyna de Macreuse, i córki twoja miałaby małżonka według woli i serca bożego, gdyż...
— Mój ojcze — rzekła pani de Beaumesnid, przerywając księdzu Ledoux, nie mogąc ukryć przykrego wrażenia, jakie czyniła na niej podobna rozmowa — powiedziałam ci już, że nie wątpię o przymiotach osoby, o której dopiero co mi wspomniałeś, ale córka moja, Ernestyna, nie ma jeszcze lat szesnastu; nie chcę wiązać jej przyszłości, wskazując jej na męża zupełnie nieznaną osobę. To kochane dziecię okazuje mi tyle miłości, tyle szacunku, że zdolnemby nawet było poświęcić się tym sposobem mej woli.
— Nie mówmy już o tem więcej, pani hrabino — rzekł ksiądz Ledoux śpiesznie i z postawą skruszoną. — Kiedym mówił o Celestynie de Macreuse, miałem tylko jednę myśl, to jest, uwolnić panią od wszelkiego niepokoju o los naszej ukochanej Ernestyny; tylko pozwól pani powiedzieć sobie, zwłaszcza, żeś pani wspomniała o poświęceniu, ah! lękaj się pani, ażeby twoje biedne dziecię nie stało się kiedyś ofiarą jakiego niegodnego męża, jakiego bezbożnego, rozpustnego i rozrzutnego człowieka! Mówisz pani, że nie chcesz przedwcześnie wywierać wpływu na wybór twej córki. Ale, niestety! któż pokieruje jej wyborem, jeżeli będzie tak nieszczęśliwą, że panią utraci? Mająż to uczynić krewni, którzy są zawsze samolubni lub niedbali; albo ma się to biedne łatwowierne dziecię na ślepo oddać pierwszemu popędowi serca? A wtedy, drżę na samą myśl o tem, moja siostro, na jakiż to zawód, na jaki nieuleczony żal i zgryzotę będzie ona wystawiona! Pomyśl pani o tem mnóstwie zalotników, których nęcić musi jej ogromny majątek! Ah! wierzaj mi, siostro moja, wierzaj mi, zaradź wcześniej nieszczęściu, jakie córce twej zagraża, zaradź mu mądrym i przekornym wyborem.
— Przebacz mi, mój ojcze — rzekła pani de Beaumesnil, boleśnie dotknięta tą rozmową, której koniec położyć już chciała — czuję się bardzo strudzoną; zresztą umiem ja cenić współczucie, jakie okazujesz dla losu mej córki, lecz spełnię obowiązki matki o tyle, o ile to będzie w mojej mocy; słowa twoje, mój księże, nie będą stracone, ręczę za to. Oby mi tylko niebo użyczyło siły i czasu do działania.
Zbyt zręczny i przebiegły, ażeby dłużej nalegać, rzekł ksiądz Ledoux łagodnie:
— Proś Boga, ażeby cię oświecił, moja siostro; nie wątpię, że da ci poznać obowiązki macierzyńskie; tylko nie trać odwagi i nadziei. Do jutra tedy, najmilsza siostro.
— Jutro... do Boga należy — odpowiedziała smutno hrabina.
— Będę się przynajmniej modlił do Niego, ażeby dni twoje przedłużył, moja siostro — odpowiedział duchowny z ukłonem i wyszedł z pokoju.
Zaledwie się oddalił, hrabina zadzwoniła natychmiast i zapytała jednę ze swoich pokojówek:
— Czy panna Herminja jest tu?
— Jest, pani.
— Poproś ją, ażeby przyszła do mnie.
— Dobrze, pani — odpowiedziała pokojówka i wyszła dla spełnienia tego rozkazu.
Henmlinja weszła blada i bardzo zasmucona, ale pozornie spokojna, do sypialni pani de Beaumesnil; w ręku trzymała kajet z nutami.
— Pani hrabina kazała mnie przywołać? — zapytała z uszanowaniem.
— Tak, pani, chciałam cię prosić o jednę łaskę — odpowiedziała pani de Beaumesnil, starając się wynaleźć jaki środek, ażeby się mogła do swej córki, materjalnie, że tak powiem, zbliżyć — na teraz nie mam zamiaru uciekać się do pani miłego i tak znakomitego talentu, dla sprawienia mi tej niespodziewanej ulgi, jaką mu jestem winna. Idzie mi o co innego.
— Gotowa jestem na rozkazy pani hrabiny — odpowiedziała Herminja ze spuszczonym wzrokiem.
— Dobrze tedy, oto mam napisać list, kilka wierszy tylko, lecz nie wiem, czy będę miała dosyć siły. Nie mam nikogo, coby był w stanie uczynić to na mojem miejscu; czybyś więc pani nie mogła dzisiejszego wieczoru być w razie potrzeby moim sekretarzem?
— Z jak największą chęcią — odpowiedziała Herminja żywo.
— Dziękuję pani za jej grzeczność.
— Czy pani hrabina życzy sobie, ażebym dała przybory do pisania? — zapytała Herminja nieśmiało.
— Dziękuję pani serdecznie — odpowiedziała biedna matka, która jednak czuła największą chęć przyjęcia ofiary swej córki, ażeby dłużej pozostać z nią sam na sam; zadzwonię, ażeby tu kto przyszedł, nie chciałabym zadawać pani tyle pracy.
— Nie jest to dla mnie trudne, pani hrabino; racz pani tylko powiedzieć mi gdzie znajdę wszystko, czego pani potrzebuje...
— Tam na stole, przy fortepianie; ale musisz pani także być tak łaskawą i zapalić jednę świecę woskową, ta lampa jest zbyt ciemna. Ale, doprawdy, ja nadużywam pani dobroci — dodała pani de Beaumesnil, gdy tymczasem jej córka skwapliwie zapaliła świecę i przyniosła do łóżka przybory piśmienne.
Hrabina wzięła arkusz papieru listowego, położyła go na małym pulpiciku, spoczywającym na jej kolanach, i odebrała pióro z jednej ręki Herminji, która trzymała w drugiej zapaloną świecę.
Pani de Beaumesnil chciała nakreślić kilka wyrazów, lecz osłabione oczy i wycieńczone siły nie dozwoliły jej dalej pisać, pióro wypadło z jej wątłych palców. Wtedy, upadłszy na poduszki, hrabina rzekła z westchnieniem i gorzkim uśmiechem:
— Zbyt ufałam moim siłom, muszę przyjąć pomoc, którą mi pani raczyłaś łaskawie ofiarować.
— Pani hrabina już tak dawno przykuta jest do łóżka, że mała słabość nie powinna pani bynajmniej dziwić — odpowiedziała Herminja, która czuła rzeczywistą potrzebę uspokojenia i siebie i pani de Beaumesnil.
— Ma pani słuszność, szaleństwem było z mojej strony chcieć dzisiaj coś pisać. Jeżeli więc pani pozwoli, będę dyktowała.
Ponieważ Herminja ze skromności pozostała w kapeluszu, przeto hrabina, której ten kapelusz poczęści zasłaniał twarz jej córki, rzekła z pewną nieśmiałością:
— Czybyś pani nie zdjęła kapelusza? zdaje mi się, że byłoby pani wygodniej pisać.
Herminja uczyniła zadość temu «wezwaniu, a hrabina, która oka z niej nie spuściła, mogła teraz z macierzyńską dumą uwielbiać to zachwycające oblicze, otoczone długiemi puklami włosów.
— Czekam rozkazów pani hrabiny — odezwała się Herminja, siadając do stołu.
— Otóż tak pani napiszesz — odpowiedziała pani de Beaumesnil i podyktowała następujące wyrazy:
„Pani de Beaumesnil byłaby bardzo wdzięczna panu de Maillefort, gdyby raczył do niej przybyć jak można najspieszniej, choćby późnym wieczorem.
„Ponieważ pani de Beaumesnil czuje się bardzo cierpiącą, przeto zmuszona jest udać się do obcej ręki, ażeby napisać do pana de Malillefort, któremu ponawia zapewnienie swoich przyjaznych uczuć“.
Podczas kiedy pani de Beaumesnil dyktowała ten bilet, serce jej było zarazem dręczone jedną z tych dziecinnych i bolesnych obaw, jakie tylko matka uczuć może.
Przyjemnie zdziwiona wykwintnością mowy i poruszeń, jakie spostrzegła w swej córce, w której poznała także artystkę pierwszego rzędu, zapytała hrabina z tym dręczącym i troskliwym niepokojem matki, czy też wychowanie Herminji jest zupełnem, czy to wychowanie nie jest zaniedbanem w niektórych częściach na korzyść jedynie jej znakomitego talentu? Cóż mam powiedzieć więcej?... najmniejsze drobnostki są ważnemi dla dumy macierzyńskiej. W tej chwili pani de Beaumesnil, pomimo innych poważnych bolesnych myśli, zajęta była jedną okolicznością.
Czy jej córka pisała ortograficznie? czy jej córka pisała pięknie?
Dlatego też hrabina wahała się chwilę, zanim odważyła się prosić Herminję, ażeby jej przyniosła list, który napisała; gdy jednak nie mogła oprzeć się tej pokusie, zatem powiedziała:
— Napisałaś już, pani?
— Napisałam, pani hrabino.
— Nie pokazałabyś mi pani tego biletu? chciałabym zobaczyć czy... czy nazwisko pana de Maillefort jest właściwie napisane, gdyż zapomniałam powiedzieć pani jego ortografję — dodała hrabina, nie znajdując innego pozoru dla usprawiedliwienia swej ciekawości.
Herminja oddała hrabinie bilet. Jakże wielką była radosna duma tej ostatniej, gdy nietylko te kilka wierszy zupełnie poprawnie, ale nawet bardzo pięknie znalazła napisane.
— Zupełnie dobrze... doprawdy, nie widziałam piękniejszego pisma — rzekła pani de Beaumesnil żywo; lecz obawiając się, ażeby nie zdradziła swego wzruszenia, dodała spokojnie — chciej teraz adres napisać: Do Pana Margrabiego de Maillefort. Ulica des Martyrs, Nr. 45.
Pani de Beaumesnil zadzwoniła na swą zaufaną pokojówkę. Skoro nadeszła, hrabina powiedziała:
— Pani Dupont, weź pani powóz i zawieź ten list podług adresu; jeżeliby pan de Maillefort miał wkrótce powrócić do domu, to zaczekaj pani na niego...
— Ale — zagadnęła służąca, zdziwiona tym rozkazem, któryby mogło wykonać tyle innych osób w pałacu — gdyby pani hrabina w mojej nieobecności czego potrzebowała, tylko ja jedna obeznana jestem <ze służbą około pani... i...
— Proszę zająć się najprzód tem zleceniem — odpowiedziała pani de Beaumesnil — ta pani będzie już tak łaskawą, że mi nie odmówi swej pomocy, jeżeli mi czego będzie potrzeba.
Herminija ukłoniła się tylko.
Podczas kiedy hrabina wydawała swej służącej powyższy rozkaz, Herminja, nie obawiając się już spotkania ze wzrokiem chorej damy, utkwiła spojrzenie pełne czułości i obawy w lica pani de Beaumesnil, mówiąc z rozdzierającą serce rezygnacją do siebie samej:

— Nie śmiem inaczej na nią spoglądać, jak tylko potajemnie, a jednak to moja matka! Ah! oby się ona nigdy nie dowiedziała, że znam smutną tajemnicę mojego urodzenia!

IX.

Niepodobna opisać tego wyrazu triumfującego szczęścia, jaki się objawił w rysach pani de Beaumesnil, kiedy jej służąca oddaliła się.
Biedna matka była teraz pewna, że przynajmniej godzinę czasu zostanie sama ze swą córką.
Dzięki ożywieniu tą nadzieją, lekki rumieniec okrasił lica pani de Beaumesnil; jej przygasłe pierwej oczy zajaśniały gorączkowym ogniem; sztuczne, na nieszczęście szybko przemijające rozdrażnienie nastąpiło po jej poprzedniem osłabieniu, gdyż hrabina czyniła prawie nadludzkie usiłowania, ażeby się wyrwać ze zwykłego stanu wycieńczenia, dla korzystania z tej ostatniej może sposobności rozmówienia się ze swą córką.
Kiedy jej służąca opuściła pokój, hrabina rzekła do Herminji, która natychmiast spuściła łzami zalane oczy i nie miała odwagi spojrzeć na nią.
— Może pani będzie łaskawa podać mi w kubku pięć lub sześć łyżek tego wzmacniającego napoju, który stoi tam na kominie?
— Ale — zawołała Herminja z obawą — pani hrabina zapomina zapewne, że lekarz polecił tego napoju używać bardzo mało naraz. Wczoraj przynajmniej, zdawało mi się słyszeć, że to pani zalecił.
— Tak jest, ale czuję się daleko mocniejszą, i napój ten, jak sądzę, będzie dla mnie bardzo skuteczny, pokrzepi moje siły.
— Pani hrabina czuje się lepiej? — zapytała Herminja, wahając się pomiędzy chęcią uwierzenia pani de Beaumesnil a obawą, czy się też nie myli co do swego stanu.
— Może pani wątpi o mojem polepszeniu?
— Pani hrabino...
— Smutny obrządek, któryś pani przed chwilą widziała, zatrwożył cię, nieprawdaż? ale uspokój się pani, odprawiłam go tylko dla ostrożności, a przekonanie, żem spełniła moją religijną powinność, i że każdej chwili będę mogła stanąć przed Bogiem, dodaje mi tak wielkiej mocy duszy, że jemu tylko przypisuje moje teraźniejsze polepszenie. A nadto, jestem przekonana, że ten pokrzepiający napój, o który panią proszę, i którego mi pani odmawia, — dodała pani de Beaumesnil z uśmiechem — zupełnie mnie wzmocni i pozwoli mi posłuchać jeszcze jednego z tych pani śpiewów, które tak często łagodziły moje cierpienia.
— Ponieważ pani hrabina sobie życzy — rzekła Herminja — więc podam pani żądany napój.
I dziewica, która myślała, że trochę więcej lub mniej napoju nie wywoła żadnych szkodliwych skutków, nalała z niego cztery łyżki do kubka, który następnie podała pani de Beaumesnil.
W chwili kiedy hrabina odbierała ów kubek starała się, jakby przypadkiem, dotknąć ręki Herminji; następnie, zupełnie uszczęśliwiona, czując swą córkę po raz pierwszy tak blisko siebie, gdyż ta pochyliła się nad poduszką swej matki, ażeby jej przytrzymać spodek od kubka, pani de Beaumesnil długiego potrzebowała czasu, bardzo długiego czasu, ażeby podany sobie napój jak najwolniej wypić; poczem uczyniła poruszenie, jakgdyby była strudzoną, tak, że prawie zniewoliła Herminję do zapytania:
— Czy pani hrabina bardzo zmęczona?
— Trochę, zdaje mi się że będzie mi dobrze, skoro chwilkę posiedzę; ale jestem tak słaba, że z trudnością mogłabym się sama utrzymać.
— Jeżeliby pani chciała oprzeć się nieco na mnie — rzekła panienka nieśmiało — możeby pani wypoczęła sobie.
— Przyjęłabym to, gdybym się nie obawiała nadużywać pani dobroci — odpowiedziała pani de Beaumesnil, ukrywając z macierzyńską przebiegłością radość z powodu tak szczęśliwego spełnienia jej nadziei.
Serce Herminji było tak przejęte tkliwością i bólem, że nie była w stanie odpowiedzieć; pochyliła się tylko nad łóżkiem chorej, która mogła nareszcie wesprzeć głowę na piersiach swej córki.
W takiem zbliżeniu, które po raz pierwszy w ich życiu łączyło je z sobą; matka i córka zadrżały jednocześnie; położenie ich nie dozwalało im spojrzeć na siebie, inaczej bowiem byłoby może pani de Beaumesnil, mimo przysięgi, zabrakło siły do dalszego ukrywania tajemnicy; może też byłaby wyczytała w oczach Herminji, że ta znała tajemnicę swojego urodzenia.
W czasie krótkiego trwania tej niemej i uroczystej sceny pomiędzy matką i córką, pani de Beaumesnil, starając się stłumić swoje uczucia, które tylko co miały wybuchnąć, myślała w duszy:
— Nie, nie, precz z tą występną słabością; ta nieszczęśliwa dziewczyna nie powinna się nigdy dowiedzieć o smutnej tajemnicy swego urodzenia, przysięgłam na to. Nie jestże to dla mnie niespodziewanem szczęściem, że mogę od niej doznać tej słodkiej troskliwości, jaką mi z dobroci serca, lub instynktem może powodowana, udziela!
— O! raczej umrzeć — myślała ze swej strony Herminja — raczej umrzeć aniżeli dać się domyślić mej matce, że wiem, iż jestem jej córką, kiedy ona uważa, że ta tajemnica aż dotąd być powinna ukrytą przede mną. Zresztą może nawet ona sama o tem nie wie! może to tylko przypadek, czysty przypadek sprowadził mnie od pewnego czasu do domu pani de Beaumesnil, może w jej oczach jestem tylko osobą obcą.
Podczas tych dwustronnych myśli, tłumiły tak matka jako i córka łzy swoje, i nową czerpały odwagę: jedna w świętości przysięgi, druga w poddaniu się okolicznościom, do czego ją jeszcze duma i delikatność podniecały.
— Dziękuję pani — rzekła pani de Beaumesnil, nie śmiejąc jednak spojrzeć na Herminję — nie czuję się już tak znużoną.
— Może pani hrabina pozwoli, ażebym poprawiła poduszki, zanim się pani napowrót położy.
— Dobrze, jeżeli pani jesteś na tyle łaskawą, odpowiedziała pani de Beaumesnil, gdyż ta mała przysługa mogła jeszcze jej córkę chwilę przy niej zatrzymać.
Pani... Pani hrabina... Niepodobieństwem byłoby opisać głos, jakim matka i córka wymawiały te zimne i ceremonjalne tytuły, które nigdy nie wydawały im się nieznośniejszemi.
— Jeszcze raz pani dziękuję — rzekła hrabina, kładąc się napowrót — czuję się coraz lepiej, i winna to jestem najprzód pani troskliwości, a potem zapewne temu wzmacniającemu napojowi; powiedziałabym prawie, że teraz czuję się zupełnie mocną, zwłaszcza żem była przed chwilą tak osłabiona, spodziewam się jak najlepiej noc przepędzić.
Herminja smutnie spojrzała na swą mantylę i kapelusz. Obawiała się bowiem, że może jeszcze przed powrotem służącej zostanie oddaloną, jeżeliby pani de Beaumesnil nie miała chęci tego wieczoru słuchać muzyki. Lecz ponieważ dziewica nie chciała pozbawić się zupełnie nadziei, przeto rzekła z obawą do swej matki:
— Pani hrabina życzyła sobie wczoraj, ażebym dzisiaj przyniosła kilka arji z Oberona; czyby ich pani chciała dzisiaj posłuchać?
— O, nie inaczej — odpowiedziała pani de Beaumesnil z pośpiechem, — wie pani przecież jak często twój śpiew koił moje boleści. A dzisiejszego wieczoru czuję się tak rześka, doprawdy tak rześka, że słyszeć panią, będzie dla mnie nie środkiem uśmierzającym, ale prawdziwą przyjemnością.
Herminja spojrzała znowu na panią de Beaumesnil i zdziwiła się nadzwyczajnie tą zmianą, jaką na jej niedawno jeszcze tak bladej twarzy spostrzegła. Rzeczywiście, oblicze hrabiny było teraz spokojne i lekko zarumienione. Skutkiem takiej zmiany uspokoiły się smutne przeczucia dziewicy, nadzieja zabłysła znowu w jej sercu, zdawało jej się, że matka jej została ocalona jednem z tych przesileń, które w podobnych chorobach tak często się przytrafiają. Więc, uradowana w najwyższym stopniu, wzięła nuty i poszła do fortepianu.
Nad nim wisiał portret małej pięcio lub sześcio-letniej panienki, bawiącej się z prześlicznym chartem: nie była ona piękna, ale jej dziecinna twarzyczka miała w sobie pociągający wyraz słodyczy i szczerości. Portret był malowany przed dziesięciu laty i wyobrażał Ernestynę de Beaumesnil, prawą córkę hrabiny.
Herminja odgadła łatwo kogo przedstawiało malowidło, nie potrzebując się nawet o to pytać nikogo. Ah! jakże często zwracała skryte, nieśmiałe i miłosne spojrzenia na małą siostrzyczkę, która jej była nieznana i której może nigdy nie miała poznać!
Pozostając jeszcze pod wpływem zupełnie świeżego wzruszenia, Herminja czuła na widok tego portretu głębsze wrażenie jak zwykle; przez kilka chwil nie mogła oderwać oczu od obrazu, podczas kiedy zupełnie machinalnie otwierała fortepian.
Pani de Beaumesnil przypatrywała się tkliwym wzrokiem wszystkim poruszeniom dziewicy i zauważyła to ze szczerą radością, jak ta oglądała portret Ernestyny.
— Biedna Herminja — myślała hrabina — ma matkę, siostrę, a przecież nigdy nie ma wymówić tych słodkich słów: moja matko; moja siostro. — Nareszcie otarłszy ukradkiem łzę, która zrosiła jej lica, rzekła głośno do Herminji, ciągle jeszcze stojącej w zamyśleniu przed portretem. — To moja córka; jak przyjemne są rysy tego dziecięcia! nieprawdaż?
Herminja zadrżała, jakgdyby ją schwytano na jakim występku; zarumieniła się i odpowiedziała nieśmiało:
Przebacz mi pani... gdyż... ja...
— O! przypatrz się jej pani — dodała pani de Beaumesnil z zapałem — przypatrz jej się; chociaż teraz jest już ona dorastającą panienką i bardzo się zmieniła, jednak to słodkie, otwarte spojrzenie, pozostało w niej na zawsze. Nie jest ona wcale tak piękna, jak pani — mówiła dalej biedna matka, prawie mimowolnie, z tajemną dumą i uradowana, że tem porównaniem mogła zjednoczyć obie swoje córki — lecz rysy Ernestyny mają równie jak pani rysy, tenże sam nieopisany wdzięk. — Następnie pani de Beaumesnil, obawiając się, ażeby powabem tego porównania nie została zbyt daleko uniesioną, dodała ze smutkiem — Biedne dziecię, oby tylko mogła być zdrowsza!
— Czy stan jej zdrowia rzeczywiście budzi jaki niepokój w pani?
— Ah! podczas kiedy zbyt szybko rosła, zdrowie jej zostało nadzwyczajnie osłabione, rosła ona tak nagle, że nas to bardzo martwiło; lekarze wysłali ją do Włoch, dokąd towarzyszyć jej nie mogłam, ponieważ i ja sama ciężką złożona byłam chorobą. Szczęściem, ostatnie jej listy są uspokajające. Biedne, ukochane dziecię, codziennie pisze dla mnie pewien rodzaj dziennika. Trudno znaleźć coś delikatniejszego, coś tkliwszego, jak jej naiwne zwierzenia; muszę pani odczytać niektóre z jej listów. Z nich tak pani polubi Ernestynę, jakgdybyś ją osobiście znała.
— O! pani hrabino, nie wątpię, o tem bynajmniej i po tysiąc razy dziękuję pani za tę obietnicę — rzekła Herminja, nie ukrywając swojej radości — lecz ponieważ ostatnie wiadomości od córki pani są tak zadawalniające, przeto nie powinnaś pani poddawać się żadnej obawie; młodość sama tyle zawiera w sobie siły, tyle środków! a zresztą czegóż to młodość nie dokaże pod wpływem pięknego włoskiego słońca, które podobno jest tak cudowne, tak zbawienne.
Tu gorzka myśl nasunęła się pani de Beaumesnil.
Wspomniawszy bowiem tę kosztowną podróż, tę nadzwyczajną troskliwość i ogromne wydatki, jakie wywołało słabowite zdrowie Ernestyny, zapytała samej siebie z pewnym rodzajem przerażenia, coby Herminja, ta biedna, opuszczona istota poczęła, gdyby znajdowała się w położeniu Ernestyny, i gdyby, jak ona zagrożona temże samem niebezpieczeństwem, musiała odbywać tak kosztowne podróże, na jakie tylko osoby bogate zdobyć się mogą.
Z tego powodu pani de Beaumesnil uczuła żywiej niż kiedykolwiek chęć dowiedzenia się jakim sposobem Herminja zwalczyła wszystkie trudności swego przykrego położenia, od czasu, w którym hrabina żadnej nie miała o niej wiadomości, aż do chwili, w której skutkiem niespodziewanego zdarzenia zbliżyła się do niej.
Ale jakimże sposobem mogła pani de Beaumesnil, nie zdradziwszy swojej tajemnicy, zażądać i wysłuchać podobnych zwierzeń? Na jaką trwogę mogłaby być wystawiona, słuchając opowiadania swej córki.
Te to były powody, które aż dotąd wstrzymywały panią de Beaumesnil od proszenia Herminji o udzielenie jej niektórych wiadomości z jej przeszłego życia.

Lecz czy to hrabina przeczuwała, że przemijające polepszenie jej stanu zwiastowało tem niebezpieczniejszy powrót nieszczęsnej słabości, czy też nie była w stanie oprzeć się niezwalczonemu uczuciu miłości macierzyńskiej, które tem żywiej rozniecone zostało poprzedzającą sceną; pani de Beaumesnil powzięła zamiar wybadania swej córki.

X.

W czasie chwilowego milczenia pani de Beaumesnil, namyślając się w jaki sposób mogłaby najzręczniej zagadnąć Herminję o udzielenie jej niektórych wiadomości o jej dawniejszem życiu, młoda panienka przewracała swoje nuty, czekając rychło ją hrabina wezwie, ażeby zasiadła do fortepianu.
— Poczytasz mnie pani za bardzo kapryśną — rzekła hrabina — gdyż jeżeliby to pani nie zrobiło różnicy, wołałabym słyszeć jej muzykę dopiero około godziny dziesiątej, jest to zwykle moja godzina krytyczna, może uniknę jej dzisiaj, jeżeli stan mój się nie pogorszy. W przeciwnym bowiem razie, przykroby mi było, żem środka, który moje boleści tak często uśmierzał, zbyt wcześnie użyła. Lecz to jeszcze nie wszystko, kiedy już mam uchodzić za tak kapryśną, jednakże obawiam się, ażeby mnie pani nie posądziła o ciekawość, a może nawet o niedelikatność.
— Dlaczego, pani hrabno?
— Usiądź pani tu, przy mnie — odpowiedziała hrabina słodkim głosem — i powiedz mi, jak się to dzieje, że tak jeszcze młoda, gdyż nie możesz pani mieć więcej jak lat siedemnaście lub osiemnaście?
— Mam siedemnaście i pół.
— Otóż, jak się to dzieje, że w twoim wieku jesteś już pani tak znakomitą artystką.
— Pani hrabina zbyt łaskawie o mnie sądzi, miałam zawsze wielkie zamiłowanie do muzyki, a to niewiele, czegom się nauczyła, z wielką przyszło mi łatwością.
— A któż był nauczycielem pani, gdzie się uczyłaś?
— Na pensji, na kórej zostawałam, pani hrabino.
— W Paryżu?
— Nieciągle, pani, w Paryżu byłam na pensji.
— A gdzie pani była pierwej?
— W Beauvais, gdzie zostawałam aż do dziesiątego roku.
— A potem?
— Potem przybyłam do Paryża na pensję.
— I długo tam pani była?
— Do roku szesnastego i pół, życia mojego.
— A następnie?
— Następnie opuściłam pensję i zaczęłam dawać lekcje śpiewu i muzyki...
— I tym sposobem... Lecz nie dokończywszy co zaczęła mówić, pani de Beaumesnil dodała tylko z pewnym pomieszaniem. — Ale doprawdy, wstydzę się z mojej niedelikatności, której nic innego usprawiedliwić nie zdoła, tylko to zajęcie, które pani we mnie budzi.
— Pytania, które mi pani hrabina raczyła zadać, są tak życzliwe, tak łaskawe, że czuję się szczęśliwą odpowiadać na nie z zupełną szczerością.
— Cieszy mnie to niewypowiedzianie; więc kiedy pani opuściła pensję, do kogóż udałaś się wtedy?
— Nie znałam nikogo, do kogobym mogła się udać.
— Nikogo! — zawołała pani de Beaumesnil z heroiczną odwagą i spokojem. — Ale — dodała jeszcze — pani rodzice?... pani... familja...
— Nie mam rodziców, pani hrabino — odpowiedziała Herminja, z taką samą odwagą, jaką jej matka okazała — nie mam familji. — I pomyślała w duszy: Teraz nie mogę już wątpić, ona nie wie, że jestem jej córką. W przeciwnym bowiem razie, miałażby odwagę i siły zadawać mi podobne pytanie.
— Teraz zaś — pytała dalej pani de Beaumesnil — u kogóż pani mieszka?
— Mieszkam... sama, pani hrabino.
— Zupełnie sama?
— Tak jest, pani.
— I przebacz mi pani jeszcze to zapytanie, gdyż w takim wieku wydaje mi się podobne położenie nadzwyczaj nie zajmującem, i pani zawsze sama dawałaś lekcje?
— Tak, pani hrabino — odpowiedziała biedna Herminja odważnie.
— Jeszcze raz wracam do tego; więc pani, tak młoda, żyjesz zupełnie sama!
— Cóż mam począć, pani hrabino, człowiek nie może kierować swoim losem, musi mu się tylko poddać, i odwagą, niezmordowaną pracą, jeżeli nie świetne, to przynajmniej szczęśliwe życie sobie zapewnić.
— Szczęśliwe życie! — zawołała pani de Beaumesnil z uczuciem żywej radości — więc pani jesteś szczęśliwą!...
Gdy wymawiała te słowa, wyraz jej twarzy i dźwięk jej głosu tak wielką zwiastowały radość, że nowa wątpliwość powstała w duszy Herminji i pomyślała sobie:
— Może ona wie, że jestem jej córką; bo dlaczegóżby jej tak na tem zależało, czy jestem szczęśliwa czy nie! Zresztą, dla mnie wszystko to jedno! jeżeli wie, że jest moją matką, powinnam ją uspokoić, ażeby jej oszczędzić zgryzoty, wyrzutów sumienia. Jeżeli zaś jestem dla niej obcą, to również należy ją uspokoić, bo mogłaby myśleć, że pragnę obudzić jej litość dla siebie... a na taką myśl oburza się moja duma.
Ponieważ pani de Beaumesnil, dla jej macierzyńskiego serca zapewnienie to tak drogie jeszcze raz chciała słyszeć, przeto powtórzyła:
— Więc pani jesteś szczęśliwa? prawdziwie szczęśliwa?
— Jestem, pani — odpowiedziała Herminja głosem niemal radosnym — jestem bardzo szczęśliwa.
Hrabina widząc piękne oblicze swej córki promieniejące młodością i szczęściem, używała wszystkich, jakie tylko w jej mocy były, środków, ażeby się nie zdradzić i rzekła, starając się naśladować wesołość Herminji:
— Nie śmiej się pani, z mojego pytania, ale dla nas, którzy jesteśmy przyzwyczajeni do wszystkich zbytków bogactwa, są rzeczy, których pojąć wcale nie możemy. Tak naprzykład, kiedyś pani wyszła z pensji, jakżeś sobie poradziła, ażeby sobie urządzić, chociaż tylko małe, gospodarstwo?
— O! pani hrabino — rzekła Herminja z uśmiechem — wtedy byłam bogata.
— Jakto?
— W dwa lata po oddaniu mnie na pensję w Paryżu, przestano płacić za mnie; miałam wtedy lat dwanaście, nasza przełożona polubiła mnie bardzo. „Moje dziecię, powiedziała ona do mnie, nie płacą już za ciebie, ale to nic nie szkodzi, pozostaniesz tutaj, ja ciebie nie opuszczę“.
— Zacna kobieta!
— Ah! najlepsza w świecie, pani hrabino; na nieszczęście już dzisiaj nie żyje — dodała Herminja smutno. Lecz ponieważ nie chciała zostawić hrabiny pod wpływem smutnego uczucia, dodała z uśmiechem. — Ta zacna kobieta uważała tylko na własną godność, a nie pomyślała o mojej najgłówniejszej wadzie. Gdyż, jeżeli pani hrabina życzy sobie, ażebym wszystko szczerze powiedziała, to muszę wyznać, że mam jednę bardzo wielką, bardzo brzydką wadę.
— Co za urojenie! I jakaż ta jest ta wada?
— Ah! pani hrabino!... Jest to duma.
— Duma?
— Niestety! tak jest. Otóż, kiedy nasza przełożona uczyniła mi propozycję, zatrzymania mnie z litości na pensji, oburzyła się na to moja duma, i oznajmiłam przełożonej, że pod tym jedynie warunkiem przyjmę jej ofiarę, jeżeli wszystko, co mi dawać chciała za darmo, pracą moją odrabiać jej będę.
— W dwunastym roku życia? Widziałże kto tak dumne dziecię! I jakże pani sobie poczęłaś, ażeby wynagrodzić swą przełożoną?
— Odbywałam repetycje z innemi dziećmi, które grały mniej wprawnie ode mnie: gdyż na mój wiek, grałam już dosyć biegle, zwłaszcza, że zawsze miałam wielkie upodobanie w muzyce...
— I przełożona przyjęła podobny warunek?
— Z radością, pani hrabino. Moje postanowienie wzruszyło ją.
— Wierzę temu chętnie.
— Od tej chwili miałam z jej łaski dosyć znaczną liczbę uczennic, z których kilka było daleko starszych ode mnie. (Zawsze to jest duma, pani hrabino). Cóż mam pani więcej powiedzieć: co z początku, że tak powiem, było dziecinną igraszką, stało się później mojem powołaniem i źródłem znacznego zysku. W czternastym roku byłam drugą nauczycielką muzyki pensjonatu, z pensją tysiąca dwustu franków; wystawi pani sobie teraz sumy, jaką sobie tym sposobem do szesnastego roku zarobiłam, gdyż na pensji nie miałam żadnych innych wydatków, prócz mego utrzymania.
— Biedne dziecię... tak młode... tak pracowite... tak szlachetnie dumne, i już zdolne zarobić na swoje utrzymanie — zawołała hrabina, nie będąc w stanie powściągnąć łez. Poczem dodała. — Czemuż pani porzuciła pensję?
— Kiedyśmy utraciły naszą czcigodną ochmistrzynię, nastąpiła po niej inna przełożona, ale niestety! nie była ona pod żadnym względem podobna do mojej protektorki. Pomimo tego jednak, uczyniła mi propozycję pozostania pod temż samemi warunkami na pensji. Przyjęłam ją, lecz w dwa miesiące moja nieszczęśliwa wada i upór, doprowadziły mnie do rozpaczliwego kroku.
— Z jakiegoż to powodu?
— O ile obchodziła się ze miną łagodnie i łaskawie poprzednia nasza przełożona, o tyle jej następczyni była dla mnie surowa i przykra. Pewnego dnia... — I twarz Herminji na to wspomnienie oblała się żywym rumieńcem — pewnego dnia — mówiła dalej — uczyniła mi ta kobieta jeden z takich zarzutów, po których rana nigdy w sercu się nie zagoi, powiedziała mi bowiem...
— Cóż powiedziała pani ta niegodziwa kobieta? — zapytała spiesznie pani de Beaumesnil, gdyż Herminja nagle przerwała swą mowę, ażeby nie zasmucić hrabiny; tym więcej, że nawet nie śmiała powtórzyć tych przykrych i upokarzających wyrazów, jakich względem niej użyto:
„Jesteś panna zbyt dumną na podrzutka, który z litości został wychowany w tym domu“.
— Co pani odpowiedziała? — zapytała powtórnie pani de Beaumesnil.
— Niech mnie pani hrabina uwolni — odpowiedziała Herminja — od powtarzania tych oburzających słów; jeżelim o nich nie zapomniała, to przynajmniej przebaczyłam je już. Nazajutrz jednak opuściłam pensję z moim małym skarbem, owocem moich lekcyj i oszczędności — dodała dziewica z uśmiechem — przy pomocy tego skarbu, pokryłam koszta mojego gospodarstwa, jak je pani raczyła nazwać, i odtąd żyję sama jedna w mojem mieszkaniu.
Herminja wymówiła ten wyraz, w mojem mieszkaniu, z twarzą tak dumną, wesołą i zadowoloną, że pani de Beaumesnil, ujęta wdziękiem takiej otwartości, ze łzami w oczach i uśmiechem schwyciła rękę siedzącej przy niej panienki.
— Jestem przekonana — rzekła — dumne dziecię, że mieszkanie twoje musi być prześliczne.
— O! pod tym względem, pani hrabino, niemasz w niem nic coby było dla mnie zbyt wyszukanem, zbyt świetnem.
— Doprawdy? i z iluż pokoi składa się pani mieszkanie?
— Z jednego tylko, z przedpokoikiem, ale jest na dole i z widokiem na ogród; jest ono maleńkie, dlatego też pozwoliłam sobie na kupienie dywanu, obicia, i bawełnianych firanek, mam tylko jeden fotel, ale aksamitny, który sama wyhaftowałam; słowem, niewiele posiadam, ale i to, jak mi się zdaje, jest gustowne. Lecz to nie wszystko, miałam jeszcze jedno dumne życzenie, które niedługo będzie spełnione.
— A tem dumnem życzeniem jest?
— Ażeby mieć małą dziewczynkę do usług, dziewczynkę trzynasto lub czternastoletnią, którąbym wydobyła z przykrego położenia i któraby szczęśliwie żyła ze mną. Właśnie znalazłam stworzenie zupełnie odpowiednie dla mnie. Przedstawiono mi małą dwunastoletnią sierotę, która, jak mówią, ma mieć najlepsze serce. Niech pani teraz pomyśli, jak będę zadowolona przyjąwszy ją do siebie, tem więcej, że to przecież nie jest zbyt wielki wydatek. Tym sposobem nie będę potrzebowała wychodzić sama na lekcje, co właśnie jest dla mnie rzeczą najprzykrzejszą, bo pani hrabina to pojmuje, kobieta sama jedna...
Herminja nie skończyła swoich słów, a nawet dwie łzy stoczyły się po jej licach, kiedy pomyślała o bezczelnej napaści pana de Ravil. Niestety! biedna dziewica była już kilka razy wystawiona na podobne bolesne zajścia, pomimo swojego zawsze skromnego i pełnego godności postępowania.
— Rozumiem cię, biedne dziecię, i usprawiedliwiam takie postępowanie — rzekła pani de Beaumesnil, której wzruszenie wzrastało z każdą chwilą — ale któż się stara o lekcje dla pani? i czy je też zawsze miewasz?
— Prawie zawsze, pani hrabino, a jeżeli niektóre z moich uczenie wyjeżdżają latem na wieś, wtedy chwytam się innych środków: haftuję, komponuję, a przy tem pozostałam także w stosunkach przyjaźni z kilku mojemi towarzyszkami z pensji. Jednej z nich winna jestem, że zostałam polecona żonie doktora pani hrabiny, właśnie kiedy szukał jakiej młodej osoby nieźle grającej na fortepianie, któraby mogła być gotową do usług pani.
Herminja, która z początku swego opowiadania siedziała w fotelu przy głowach łóżka hrabiny, teraz znajdowała się już na jej łóżku i niemal w objęciach swej matki.
Obie nieznacznie, prawie mimo swej wiedzy, uległy niezwalczonemu pociągowi dziecinnej i macierzyńskiej miłości, albowiem kiedy pani de Beaumesnil wezwała Herminję, ażeby przy niej usiadła, nieuważna matka odważyła się w ciągu tego prostego i rozczulającego opowiadania jednę jej rękę zatrzymać w swych dłoniach.
Potem nastąpiło to, co zwykle się dzieje, kiedy nierozważny śmiałek, zbliży się do niebezpiecznej maszyny, będącej w zupełnym biegu, która go w swe koła pochwyci niczem niepokonaną siłą; podobnież i tu: podczas kiedy Herminja opowiadała matce swe przeszłe życie, czuła ona, jak pani de Beaumesnil naprzód ściskała jej rękę, potem, jak nieznacznie przyciągała ją do siebie, tak, że nareszcie znalazła się na łóżku matki, która zawiesiła swe osłabione ręce na jej szyi.
Wtedy to pani de Beaumesnil uległa, że tak powiem, pod wpływem jakiegoś szału macierzyńskiego przywiązania; zamiast dalszej rozmowy, ujęła piękną głowę Herminji obu rękoma, i nie mówiąc ani słowa, okryła ją łzami i gorącemi pocałunkami.
Matka i córka w milczeniu ściskały się serdecznie.
Tym razem byłyby niewątpliwie zdradziły swą tajemnicę, którą aż dotąd z taką trudnością ukrywały, i którą już lada chwila miały sobie objawić, kiedy niespodzianie obie przywrócone zostały do przytomności, usłyszawszy nagle, że ktoś zapukał do drzwi sypialni.
Przerażona krzywoprzysięstwem, które już miała popełnić, pani de Beaumesnil na szczęście odzyskała znowu rozsądek; zmieszana, zawstydzona, nie wiedząc jak usprawiedliwić przed swą córką ten wybuch szalonej tkliwości, rzekła głosem przerywanym, usuwając zwolna swe ręce od Herminji:
— Przebacz mi pani, przebacz. Ale jestem matką, moja córka jest tak daleko, jej to oddalenie jest powodem mojej boleści; biedna moja głowa jest bardzo osłabiona, i w szaleństwie myślałam przez chwilę, doprawdy, nie wiem, jak się to stało, lecz zdawało mi się, że to mą córkę przyciskam do zbolałych piersi. Przebacz pani temu macierzyńskiemu obłąkaniu, widzi pani, trzeba mieć litość nad biedną matką, która się czuje bliską śmierci, a nie może swego dziecięcia po raz ostatni uścisnąć.
— Pani — umrzeć! — zawołała dziewica, podnosząc łzami zalane oblicze, i przypatrując się z trwogą swej matce. Lecz kiedy powtórnie zapukano, śpiesznie otarła łzy, i tyle odzyskała mocy nad sobą, że się mogła wydawać prawie spokojną. — Już drugi raz ktoś puka — rzekła do hrabiny.
— Niech wejdzie — odpowiedziała pani de Beaumesnil, zmieszana jeszcze i zasmucona tą sceną.
Jakoż weszła zaufana służąca hrabiny mówiąc:
— Czekałam na pana de Maillefort, jak pani rozkazała.
— I cóż? — zapytała pani de Beaumesnil z pośpiechem — czy przyjdzie?
— Pan margrabia znajduje się w sali, i czeka, rychło go pani hrabina przyjmie.
— Ah! dzięki Bogu — powiedziała pani de Beaumesnil zcicha, przypatrując się swej córce — niebo wynagradza mnie za to, żem miała siłę dochować mej przysięgi. Poczem odwróciła się do służącej: Wprowadź pana de Maillefort.
Herminja, znękana wpływem tylu uczuć, czując, że jej obecność byłaby zbyteczną, wzięła swą mantylę i kapelusz, zamierzając się oddalić.
Hrabina ciągle śledziła ją wzrokiem.
Stało się...
Może ona już po raz ostatni widziała swą córkę; gdyż nieszczęśliwa matka czuła, że siły, jakie czerpała w sztucznem podsycaniu, gasły coraz bardziej.
Lecz miała jeszcze tyle odwagi, że niemal silnym głosem powiedziała córce:
— Zostawmy tedy na jutro naszą muzykę z Oberona, ale pani będzie łaskawa przyjść wcześniej, nieprawdaż?
— Dobrze, pani hrabino — odpowiedziała Herminja.
— Pani Dupont, wyprowadź pannę Herminję — rzekła hrabina do swej pokojowej — a potem wprowadzisz pana de Maillefort.
Pani de Beaumesnil, patrząc jeszcze ciągle za oddalającą się córką, nie mogła się powstrzymać od powiedzenia do niej jeszcze raz:
— Bądź pani zdrowa.
— Żegnam panią hrabinę — odpowiedziała Herminja. I w tych, przez zimną ceremonjalność dyktowanych, słowach wyraziły te dwie biedne, boleścią znękane istoty swoją rozpacz, w owej ważnej chwili, kiedy się ostatni raz widziały ze sobą.
Pani Dupont wyprowadziła Herminję, ale jednak nie przez salę, w której pan de Maillefort czekał.
W chwili kiedy dziewica wychodziła z pałacu, pani Dupont rzekła do niej z pewnem współczuciem:
— Zapomina pani swego parasola, a może się przydać, bo czas jest okropny; deszcz leje jak z cebra.
— Dziękuję pani — rzekła Herminja, biegnąc szybko po parasol, który zostawiła w pierwszej sali.

Rzeczywiście, deszcz padał ulewny, ale Herminja, dotknięta okropnym bólem, nie zważała prawie, że noc była ciemna i burzliwa, a wyszedłszy z hotelu nie wahała się sama jedna w tej odległej części miasta wracać do swego mieszkania.

XI.

Pan de Maillefort czekał w sali na powrót pani Dupont, która go miała wprowadzić do hrabiny.
Rysy garbatego nie miały już w sobie tego wyrazu szyderstwa, jak zwykle; w obliczu jego malował się głęboki żal, połączony z obawą i zdziwieniem.
Stojąc oparty o komin, z głową opartą na ręku, margrabia zdawał się być zupełnie pogrążonym w swojem dumaniu, właśnie jakgdyby rozmyślał nad rozwiązaniem jakiej trudnej zagadki; potem, budząc się nagle ze swego marzenia, spojrzał smutno i uważnie dokoła, łzy błyszczały w jego czarnych oczach; nareszcie przetarł ręką czoło, jakgdyby chciał odpędzić bolesne wspomnienia i szybko zaczął się po sali przechadzać
W chwilę potem powróciła pani Dupont- i rzekła do margrabiego:
— Czy pan margrabia raczy pójść za mną, pani hrabina może już przyjąć pana.
Pani Dupont poprzedziła margrabiego, otworzyła drzwi prowadzące do sypialni pani de Beaumesnil i zameldowała:
— Pan margrabia de Maillefort!
Hrabina ubrała się na prędce jak osoba chora ubrać się może; jej jasne włosy, które chwilę przedtem smutkiem tkliwych pieszczot, jakiemi obsypywała swą córkę, znajdowały się w pewnym nieładzie, były znowu gładko przyczesane; świeży koronkowy czepeczek otaczał jej bladą twarz, z której prawie zupełnie już zeszedł ów gorączkowy rumieniec; jej oczy, niedawno jeszcze jaśniejące macierzyńską miłością zdawały się gasnąć, a ręce, które przed chwilą, kiedy Herminję ściskały, tak były gorące, teraz zaczynały już stygnąć.
Na widok śmiertelnie zmienionych rysów hrabiny, które dawniej widział jaśniejące młodością i urodą, margrabia zadrżał, i mimowolnie zatrzymał się chwilkę.
Twarz garbatego zdradziła jego bolesne zdumienie, gdyż pani Beaumesnil, pozostawszy z nim sama w pokoju, starała się uśmiechnąć nieco, i rzekła:
— Znajdujesz mnie pan bardzo zmienioną, nieprawdaż, panie de Maillefort?
Garbaty nic nie odpowiedział, tylko pochylił głowę; a kiedy ją po chwili milczenia podniósł, był bardzo blady.
Pani de Beaumesnil wskazała mu stojące w bliskości swego łóżka krzesło i rzekła miłym, lecz uroczystym głosem:
— Boję się, panie margrabio, czy chwile mego życia nie są już ostatecznie policzone, dlatego starać się będę nie być rozwlekłą w naszej rozmowie.
Margrabia usiadł w milczeniu przy łóżku hrabiny, która dodała.
— Mój list zadziwił pana zapewne?
— Prawda, pani.
— Lecz pan, zawsze dobry, zawsze szlachetny, pośpieszyłeś do mnie natychmiast.
Margrabia ukłonił się.
Pani de Beaumesnil mówiła dalej wzruszonym głosem.
— Panie de Maillefort, pan kochałeś mnie szczerze...
Garbaty uczynił nagłe poruszenie i spojrzał na hrabinę wzrokiem zmieszanym i zdziwionym.
— Niechaj to pana nie dziwi, że wiem o tajemnicy, którą ja sama odkryłam — rzekła hrabina — gdyż prawdziwa, szczera miłość zdradzi się zawsze, kiedy się człowiek znajdzie przy osobach, które kocha.
— A więc, pani — rzekł nieśmiało garbaty, nie mogąc wyjść z podziwienia, — pani to powiedziała...
— Wiedziałam o wszystkiem — rzekła hrabina, podając panu de Maillefort swoją prawie już ostygłą rękę.
Margrabia uścisnął rękę pani de Beaumesnil ze czcią i gorzkie łzy, których powściągnąć nie był w stanie, zrosiły jego lica.
— Odgadłam wszystko — mówiła dalej hrabina — pana wzniosłą i tajemną rezygnację, pana cierpienia, które znosiłeś z bohaterskiem męstwem.
— Pani to wszystko wiedziała — rzekł pan de Maillefort zcicha i wahając się — pani to wszystko wiedziała? a jednak w tych rzadkich chwilach, które mnie sprowadzały do boku pani, byłem zawsze przyjmowany tak słodko, — tak łaskawie... Pani wiedziała o wszystkiem, a ja nigdy na twoich ustach nie dostrzegłem uśmiechu szyderstwa, ani w twoich oczach spojrzenia urągającego politowania!
— Panie de Maillefort — odpowiedziała hrabina z wzruszającą godnością — w imię miłości, którą dla mnie czułeś, w imię tego słodkiego szacunku, jaki charakter pana we mnie budził, powierzę panu w tej chwili, może ostatniej w życiu mojem, to, co posiadam najdroższego.
— Przebacz, przebacz pani, że nawet jednę chwilę byłem w mniemaniu, ażeby takie jak pani serce mogło szydzić lub pogardzać uczuciem skrytem, ale pełnem czci i poszanowania. Mów, pani, zdaje mi się, że jestem godzien twego zaufania.
— Panie de Maillefort, dzisiejszej nocy wybije dla mnie ostatnia godzina.
— Pani...
— O! ja się nie mylę. Tylko z największym wysiłkiem i przy użyciu sztucznych środków walczę od kilku godzin z ostatniemi ciosami mojej choroby, posłuchaj mnie pan zatem, gdyż powtarzam, moje chwile są policzone...
Garbaty otarł łzy i słuchał.
— Zna pan okropny wypadek, którego ofiarą został pan de Beaumesnil. Skutkiem śmierci jego i mojej, pozostanie moja córka, moja córka Ernestyna, sierotą, w obcym kraju, powierzona troskliwości obcej guwernantki. To jeszcze nie wszystko, Ernestyna jest aniołem niewinności i dobroci; jej nieśmiałość jest nadzwyczajna. Wychowana w pieszczotach miłości ojca i mojej, nigdy nas nie opuszczała, nie zna więc świata i życia; zresztą cóż mogłoby o nich wiedzieć szesnastoletnie dziecię, które oddawna z upodobania przekładało samotność i prostotę nad zgiełk i zabawy? Wprawdzie powinnabym umierać spokojna o jej przyszłość, gdyż jest najbogatszą dziedziczką we Francji. Lecz nie mogę się wstrzymać od pewnej obawy, skoro pomyślę o osobach, które z konieczności będą mnie zastępować przy mojej córce; gdyż zostanie zapewne powierzoną państwu de la Rochaigue, jej najbliższym krewnym. Oddawna już zerwałam wszelkie stosunki z tą rodziną i pan znasz ją dostatecznie, ażeby zrozumieć mą obawę...
— Rzeczywiście, byłoby zbawiennem, gdyby córka pani mogła być poruczoną troskliwości lepiej wybranych opiekunów; ale panna de Beaumesnil ma lat szesnaście, więc opieka nad nią nie będzie trwać długo; zresztą osoby, o których pani hrabina wspomniałaś, są więcej śmieszne, niż złe; nie należałoby się zatem niczego z ich strony obawiać.
— Wiem o tem; lecz ręka Ernestyny będzie poszukiwaną przez osoby łaknące jej majątku, (już ja sama miałam sposobność przekonać się o tem) — dodała pani de Beaumesnil, przypominając sobie nalegania swego spowiednika na korzyść pana de Macreuse — biedne dziecię, będzie miało tylu natrętnych kandydatów do swej ręki, że wtedybym tylko mogła być spokojną, gdybym wiedziała, że jej pozostawię jakiego wiernego przyjaciela, któryby przewagą swego rozumu i wzniosłością charakteru, mógł pokierować jej wyborem. Bądź pan dla Ernestyny takim ojcowskim przyjacielem; proszę pana gorąco o to, panie de Maillefort, a wtedy spokojnie umrę z tem nieomylnem przekonaniem, że los mej córki będzie równie szczęśliwy jak świetny.
— Starać się będę zostać przyjacielem córki pani. Co tylko ode mnie zależy, spełnionem będzie jak najświęciej.
— Ah, oddycham nareszcie, teraz niczego się już nie lękam dla Ernestyny. Wiem, co znaczy przyrzeczenie przez pana uczynione, panie de Maillefort — zawołała hrabina, której lica zabłysły na chwilę radością i nadzieją.
Lecz wkrótce zwiększyła się jej słabość, i pojawiły się takie symptomaty, że się już sądziła bliską śmierci; jej rysy, które się rozjaśniły skutkiem obietnicy danej przez pana de Maillefort, przybrały na nowo wyraz obawy i dodała głosem błagającym:
— To jeszcze nie koniec, panie de Maillefort, zamierzam udać się do wspaniałomyślności twojej z prośbą o jeszcze większą może usługę.
Margrabia spojrzał ze zdumieniem na panią de Beaumesnil.
— Oświecona i wsparta radą pana — rzekła dalej hrabina — córka moja, Ernestyna, będzie równie szczęśliwą jak bogatą. Nie widzę zatem piękniejszej, pewniejszej przyszłości, jak ta, która ją oczekuje, ale nie taka jest przyszłość pewnej biednej, szlachetnej istoty... a... ja... pragnęłabym... ażebyś pan...
Pani de Beaumesnil nie śmiała dalej mówić, nie mogła.
Z początku powzięła ona zamiar powierzenia panu de Maillefort tajemnicy urodzenia Herminji, aby jej na zawsze zapewnić opiekę tego szlachetnego człowieka, lecz wstyd podobnego wyznania, któreby także zgwałciło złożoną przysięgę, wstrzymał ją od tego.
Gdy margrabia widział, że pani de Beaumesnil wahała się, zawołał:
— Co pani jest? Błagam panią usilnie, oznajmij mi, jaką drugą usługę mogę pani wyświadczyć. Czyliż pani nie wie, że może mną rozporządzać, jak jednym ze swoich najlepszych przyjaciół.
— Wiem o tem, o! wiem — odpowiedziała pani de Beaumesnil z trwogą — a jednak nie śmiem, obawiam się... I dalsze słowa skonały powtórnie na ustach pani de Beaumesnil.
Wzruszony tą obawą, margrabia chciał jej przyjść w pomoc i powiedział:
— Zdaje mi się, żeś pani mówiła o przyszłości jakiejś biednej, szlachetnej istoty... Któż ona jest? jakim sposobem mogę jej być pomocnym?
Owładnięta bólem i wzmagającą się słabością, pani de Beaumesnil zakryła twarz rękoma i zalała się łzami; lecz po niejakiem milczeniu, utkwiła łzami błyszczące spojrzenie w obliczu margrabiego, i rzekła głosem przerywanym, starając się zarazem okazać spokojniejszą.
— Tak, mógłbyś pan być bardzo użytecznym... pewnej... biednej, młodej panience, która ze wszech miar godną jest szacunku i współczucia... bo trzeba panu wiedzieć... ona jest bardzo nieszczęśliwa... jest sierota... bez żadnej podpory... bez najmniejszego majątku... ale ma serce dumne i szlachetne; przysięgam panu... niemasz doskonalszej... pracowitszej istoty na świecie.. słowem, to prawdziwy anioł — dodała hrabina z ujmującą żarliwością.
— Tak jest — dodała pani de Beaumesnil ze łzami w oczach — jest to anioł odwagi, — cnoty; i dla tego to anioła błagam pana ze złożonemi rękoma o ojcowskie współczucie, równie jakem pana o to prosiła dla mej córki. O, panie de Maillefort, zaklinam pana, błagam jak najgoręcej, nie odmawiaj mi pan tej łaski.
Wzruszenie, z jakiem pani de Beaumesnil o tej sierocie mówiła, jej widoczne pomieszanie, jej prośba, ażeby swe przywiązanie pomiędzy jej córką, a tą obcą panienką podzielał, wszystko to powiększało coraz więcej zdumienie margrabiego.
Przez chwilę pozostał mimowolnie w milczeniu, następnie atoli zadrżał nagle; bolesna myśl powstała w jego głowie, przypomniał sobie bowiem owe krzywdzące i fałszywe wieści (przynajmniej dotąd uważał je za takie), których przedmiotem była niegdyś pani Beaumesnil, i dla których właśnie tegoż samego jeszcze poranku wyzwał pana de Mormand pod pozorem błahego uchybienia.
Czy wieści te miały zasadę? Czy ta sierota, dla której pani de Beaumesnil tak wiele okazywała zajęcia, była dla niej drogą z tytułu jakiego tajemniczego przywiązania? Czy nie była owocem jej błędu?
Wkrótce atoli, pełen ufności w cnotę pani de Beaumesnil, margrabia odepchnął tę obrażającą ją myśl i czynił sobie nawet wyrzuty, że na chwilę pozwolił jej się owładnąć.
Przerażona milczeniem garbatego, pani de Beaumesnil rzekła niepewnym głosem:
— Proszę mi przebaczyć, panie de Maillefort, widzę, żem nadużywała pana szlachetności; niedosyć mi było uzyskać od pana zapewnienie jego ojcowskiej opieki dla mojej córki Ernestyny, chciałam jeszcze wyjednać pana współczucie... dla biednej... obcej dla niego osoby... O! przebacz mi pan... proszę... proszę pana o to.
Głos, jakim pani de Beaumesnil wymówiła te słowa, miał w sobie coś tak bolesnego, tak rozpaczającego, że w umyśle pana de Maillefort nowa powstała wątpliwość, która boleśnie dotknęła jego; widział on jednę ze swoich najszlachetniejszych, najdroższych illuzyj niknącą; pani de Beaumesnil nie była już dla niego tą idealną istotą, którą oddawna poważał z religijną czcią.
Ale pan de Maillefort ulitował się nad nieszczęśliwą matką; zrozumiał, ile ona musiała wycierpieć, ile łez wylać, dlatego odpowiedział głosem wzruszonym:
— Uspokój się, pani, dotrzymam mojej obietnicy. Sierota, którą mi pani polecasz, będzie dla mnie równie drogą, jak panna de Beaumesnil; zamiast jednej, będę miał dwie córki.
I z uprzejmością podał rękę hrabinie, jak gdyby chciał przez to uświęcić swoją obietnicę.
— Teraz mogę umierać spokojnie — zawołała hrabina.
I zanim margrabia oprzeć jej się zdołał, przycisnęła podaną sobie rękę do ust już zlodowaciałych.
Na taki dowód niewypowiedzianej wdzięczności, nie wątpił już pan de Maillefort, że hrabina miała córkę naturalną.
Czy to, że tyle wzruszeń wyczerpało siły hrabiny, czy też, że postęp choroby, która się na chwilę ukryła pod zwodniczem polepszeniem, teraz dosięgnął najwyższego stopnia, pani de Beaumesnil uczyniła gwałtowne poruszenie, i boleśnie krzyknęła.
— Wielki Boże! — zawołał margrabia przerażony nagłą zmianą rysów hrabiny — co pani jest?
— Nic to — odpowiedziała z męstwem — nic... lekka boleść... ale weź pan ten klucz... proszę pana... I hrabina podała panu de Maillefort kluczyk, który wyjęła z poduszki. — Otwórz pan to... biórko...
Margrabia wykonał polecenie.
— W środkowej szufladzie... jest... pugilares... masz go pan?
— Oto jest.
— Zatrzymaj go pan u siebie, proszę pana, znajduje się w nim suma, którą mogę rozporządzić, albo raczej, którą miałam w schowaniu, mówiła hrabina — suma ta zasłoni panienkę, którą panu poleciłam, na zawsze od niedostatku... Tylko, — dodała biedna matka głosem słabnącym coraz więcej — przyrzeknij mi pan... sierocie tej... nigdy... mojego nazwiska nie wymienić... nie odkryć jej nigdy... kto był osobą... która panu zleciła... oddać jej ten mały mająteczek... Ale powiedz pan... o! powiedz pan... temu nieszczęśliwemu dziecięciu... że było ciągle kochanem... do samego końca... i że...
Margrabia nie mógł zrozumieć ostatnich słów hrabiny, której siły zupełnie już znikły.
— Ale, pani hrabino, komuż mam ten pugilares doręczyć? gdzież ja znajdę tę dziewczynę? jak się ona nazywa? — wołał pan de Maillefort, którego nagle zmienione rysy pani de Beaumesnil i jej ciężki oddech do najwyższego stopnia niepokoiły.
Zamiast odpowiedzieć na pytanie margrabiego, pani de Beaumesnil upadła nawznak, wydała przerażający krzyk i złożyła ręce na piersi.
— Pani hrabino, powiedz mi pani — wołał margrabia, pochylając się do pani de Beaumesnil, oraz zdjęty żalem i trwogą — powiedz mi pani, gdzie znajdę tę panienkę, i jak się nazywa?
— Ah! umieram — mówiła z trudnością pani de Beaumesnil, wznosząc oczy do nieba. A przy ostatecznem wysileniu zdołała jeszcze wyjąkać następujące słowa: Nie zapomnij pan... przysięga... moja córka... ta sierota...
W kilka chwil potem, hrabina już nie żyła.
Głębokim i gorzkim żalem przejęty, nie wątpił już bynajmniej pan de Maillefort, że sierota, której nazwiska nie wiedział, ani mógł się domyślić, gdzie jej należało szukać, była naturalną córką hrabiny.




Pogrzeb pani de Beaumesni'l był wspaniały. Baron de La Rochaigue, jako najbliższy krewny rodziny, znajdował się na czele żałobnego orszaku. Pan de Maillefort, zaproszony piśmiennie na pogrzeb, równie jak i inni znajomi zostający w stosunkach z hrabiną, przyłączył się do orszaku odprowadzającego jej ciało.

W ciemnym zakątku kościoła, klęczała na kamiennej posadzce młoda dziewica, jakby przytłoczona ciężarem swojej rozpaczy, nie zauważona przez nikogo i modląca się z gwałtownem łkaniem.
Była to Herminja.




XII.

W kilka dni po pogrzebie pani de Beaumesnil, margrabia otrząsnął się nareszcie z tego bolesnego odurzenia, w jakiem go śmierć hrabiny pogrążyła, i zaczął myśleć o spełnieniu ostatniej woli tej nieszczęśliwej kobiety co do zaleconej mu sieroty; ale pojął natychmiast całą trudność zlecenia, którego się podjął.
Rzeczywiście, jakimże sposobem mógł wynaleźć panienkę, którą pani de Beaumesnil tak usilnie mu poleciła? Do kogo miał się udać, ażeby zasięgnąć potrzebnych wiadomości, ażeby się dowiedzieć choć czegokolwiek, coby go mogło wprowadzić na jaki ślad? A zresztą jakim sposobem zbierać wiadomości, dotyczące przedmiotu tak delikatnego bez ubliżenia pamięci pani de Beaumesnil, i bez zdradzenia tajemnicy jaką wykonanie ostatniej woli pod względem tej światu nieznanej sieroty, a swej naturalnej córki, chciała otoczyć?
Garbaty przypomniał sobie nareszcie, że hrabina w dzień śmierci przysłała do niego swą zaufaną służącą z biletem wzywającym go o jak najrychlejsze przybycie do niej.
— Ta kobieta zostaje już bardzo dawno w usługach pani Beaumesnil — pomyślał margrabia — może od niej dowiem się czego.
Jakoż polecił swojemu zaufanemu i wiernemu kamerdynerowi wyszukać panią Dupont i przyprowadzić ją do siebie.
— Wiem, kochana pani Dupont — rzekł do niej — jak przywiązaną byłaś do swej pani.
— Ah! panie margrabio, pani hrabina była tak dobra — odpowiedziała pani Dupont zalewając się łzami, — jakżeby można było nie być dla niej przywiązaną!
— Ponieważ znam przywiązanie i szacunek, jaki zachowałaś dla pamięci swojej niezrównanej pani; dlatego prosiłem panią, ażebyś była łaskawą przybyć do mnie, kochana pani Dupont; idzie tu o rzecz bardzo delikatnej natury.
— Słucham pana margrabiego.
— Dowód zaufania, jaki mi dała pani de Beaumesnil, wzywając mnie w godzinę śmierci do siebie, powinien panią najprzód przekonać, że pytania, które ci uczynię, niemal ze świętym dla nas łączą się interesem; dlatego też liczę na pani szczerość, a potem milczenie.
— O! może pan liczyć na nie, panie margrabio.
— Wiem o tem. Teraz posłuchaj pani o co idzie. Pani de Beaumesnil, miała od dawna zleconem od jednej ze swoich przyjaciółek zajmowanie się losem pewnej młodej sieroty, która teraz przez śmierć swej opiekunki, może znajdzie się bez żadnej pomocy. Nie wiem ani nazwiska, ani mieszkania tej panienki, a zachodzi potrzeba, ażebym się o tem dowiedział. Czy nie mogłabyś mnie w tej mierze objaśnić?
— Młoda sierota? — odpowiedziała pani Dupont z namysłem.
— Tak.
— W ciągu tych dziesięciu lat, które spędziłam w służbie pani hrabiny, — dodała pani Dupont po chwili milczenia, nie widziałam nigdy żadnej panienki do niej przychodzącej, którąby obdarzała swoją opieką.
— Jesteś pani tego pewną?
— O! najpewniejszą, panie margrabio.
— I pani de Beaumesnil nie dała pani nigdy żadnego zlecenia, któreby się mogło tyczyć takiej panienki, o jakiej pani mówię?
— Nigdy, panie margrabio; często udawano się do pani hrabiny w celu uzyskania od niej wsparcia, gdyż bardzo wiele świadczyła dla ubogich, ale nie zauważyłam wcale, ażeby dla której bądź z takich osób była względniejszą, lub żeby się nią więcej zajmowała od innych; zdaje mi się nawet, że gdyby pani hrabina chciała była dawać komu jakie zaufańsze zlecenia w podobnym rodzaju, to byłaby się tylko do mnie udała.
— Właśnie i ja to myślałem, dlatego też spodziewałem się, że się od pani czegoś bliższego dowiem; ale zastanów się pani, czy pani sobie nic nie przypominasz, coby mogło mieć styczność jaką z młodą panienką, którą pani Beaumesnil opiekowała się wyłącznie, i to od dawnego już czasu?
— Nic sobie nie przypominam — odpowiedziała pani Dupont po powtórnem namyśleniu się — nie, nic nie pamiętam — dodała.
Wprawdzie, na chwilkę przypomniała się jej Herminja, ale nie zatrzymała się nad nią dłużej jak nad innemi osobami.
Rzeczywiście, w postępowaniu hrabiny względem Herminji, którą na kilka dni przed śmiercią po raz pierwszy przyjęła u siebie, pani Dupont nie mogła dostrzec nic takiego, coby ją naprowadziło na domysł, że to była taż sama panienka, która już oddawna miała doznawać tej szczególnej opieki, o której wspominał margrabia.
— A więc — rzekł tenże, wzdychając — będę musiał gdzieindziej szukać potrzebnych mi wiadomości.
— Ale, pozwól pan, panie margrabio odpowiedziała pani Dupont — nie zdaje się to wprawdzie mieć żadnego związku z osobą, o której pan mówisz, lecz wszakże to nie zawadzi, opowiem panu co wiem.
— Cóż takiego?
— Na dzień przed śmiercią, pani hrabina kazała mi przyjść do siebie i powiedziała: Weź pani dorożkę, i zawieź ten list kobiecie, mieszkającej w Batignolles, nie powiadając jej wcale od kogo przychodzisz; przywieziesz ją pani z sobą i natychmiast do mnie wprowadzisz.
— Jakże się nazywa ta kobieta?
— O! szczególne to jest nazwisko, panie margrabio, nie zapomniałam go wcale, nazywa się ona pani Barbancon.
— A czy ją pani często widywała u pani de Beaumesnil?
— Tylko ten jeden raz, panie margrabio.
— I pani ją przywiozła do pani de Beaumesnil?
— Nie ja, panie margrabio.
— Jakto?
— Po daniu mi pierwszego rozkazu, o którym panu margrabiemu wspomniałam, moja pani namyśliła się inaczej i powiedziała (przypominam to sobie bardzo dobrze): Zastanowiwszy się dobrze, moja pani Dupont, lepiej będzie, że nie przywieziesz tej kobiety w dorożce, zakrawałoby to na jakąś tajemnicę, każ pani zaprząc do mego powozu, oddaj list jednemu z lokajów, niechaj on odda go osobie do której adresowany, i niech jej oznajmi, że przybył z polecenia pani de Beaumesnil.
— I takim sposobem przywieziono tę kobietę?
— Tak, panie margrabio.
— A pani de Beaumesnil rozmawiała z nią?
— Rozmawiała ze dwie godziny.
— W jakimże wieku mogła być ta kobieta?
— Najmniej lat pięćdziesiąt, panie margrabio, i zdawała się należeć do pospólstwa.
— Następnie zaś po rozmowie z hrabiną?
— Pani kazała ją we własnej karecie odwieść napowrót do Batignolles.
— Od tego zaś czasu, jużeś jej pani wcale nie widziała w pałacu?
— Nie, panie margrabio.
Garbaty, namyśliwszy się czas jakiś, zwrócił się jeszcze do pani Dupont:
— Jak się nazywa kobieta, o której mi pani mówiłaś?
— Pani Barbancon.
Margrabia zapisał sobie to nazwisko w pugilaresie, poczem zapytał znowu:
— Gdzie mieszka?
— W Batignolles.
— Na jakiej ulicy? pod którym numerem?
— Nie wiem tego, panie margrabio. Przypominam sobie tylko, iż lokaj mówił, że dom, w którym ona mieszka, znajduje się w ulicy samotnej, że przy nim znajduje się ogród, z którego przez małą drewnianą kratę, jest widok na ulicę.
Zanotowawszy to wszystko w pugilaresie, garbaty rzekł do pani Dupont:
— Dziękuję pani za wiadomości, jakich mi byłaś w stanie udzielić. Na nieszczęście wiadomości te będą mi może zupełnie bezużyteczne przy poszukiwaniach, jakie odbywam. Lecz, jeżelibyś sobie pani później mogła cośkolwiek przypomnieć, coby ci się zdawało stosownem do potrzebnych mi objaśnień, to proszę panią uwiadomić mnie o tem natychmiast.
— Nie zaniedbam, panie margrabio.
Hojnie obdarowawszy dawną służącą, pan de Maillefort wsiadł ido dorożki, i kazał się zawieść do Batignolles.
Po dwugodzinnem szukaniu, margrabia wynalazł nareszcie dom komendanta Bernarda, w którym zastał samą tylko panią Barbancon, ponieważ Oliwier od kilku dni wyjechał ze swoim mularzem, a weteran niedawno wyszedł dla odbycia swojej zwykłej przechadzki na równinach pod Monceau.
Gospodyni, otworzywszy drzwi garbatemu, nieprzyjemnie zdziwiła się brzydotą i ułomnością margrabiego, dlatego też daleką była od chęci wprowadzenia go do mieszkania, gdyż zatrzymała się tylko na progu, jakgdyby mu chciała zagrodzić drogę.
Pan de Maillefort dostrzegł nieprzyjemne wrażenie, jakie uczynił na gospodyni domu; lecz powitał ją uprzejmie i powiedział:
— Czy mam honor mówić z panią Barbancon?
— Tak, mój panie. Czego pan chce?
— Pragnąłbym — odpowiedział garbaty — ażeby mi pani mogła poświęcić chwilkę czasu.
— A to poco, mój panie? — zapytała gospodyni, przypatrując mu się nieufnie od stóp do głowy.
— Mam rozmówić się z panią w bardzo ważnej sprawie.
— Ja... ja pana nie znam.
— Ja zaś, jestem na tyle szczęśliwy, że znam panią, wprawdzie tylko z nazwiska!
— Wielka historja! To i ja też znam sułtana tureckiego, ale tylko z nazwiska.
— Pozwól mi, kochana pani Barbancon, uczynić sobie uwagę, że w pokoju daleko wygodniej moglibyśmy rozmawiać, aniżeli na tych schodach.
— Mój panie! — odpowiedziała gospodyni niechętnie, — ja z takiemi tylko osobami lubię szukać wygody, z któremi mi się podoba.
— Pojmuję zupełnie pani nieufność — rzekł margrabia, ukrywając swoją niecierpliwość — dlatego też polecę się pani nazwiskiem, które nie jest dla pani obcem.
— Jakiem nazwiskiem?
— Nazwiskiem pani hrabiny de Beaumesnil.
— Czy pan od miej przybywasz? — zapytała gospodyni z pośpiechem.
— Od niej? nie, pani — odpowiedział garbaty smutno i potrząsając głową — pani de Beaumesnil umarła.
— Ah! mój Boże! umarła... kiedyż umarła? ta biedna, kochana pani.
— Proszę pani, wejdźmy do pokoju, a odpowiem pani na wszystko — rzekł margrabia głosem prawie nakazującym, który obudził pewne poszanowanie w pani Barbancon; zresztą była ona już nadzwyczajnie ciekawą, skoro tylko usłyszała nazwisko pani de Beaumesnil.
Nareszcie gospodyni wprowadziła garbatego do skromnego mieszkania komendanta Bernarda.
— Mój panie — rzekła gospodyni — więc pan mówił, że pani hrabina de Beaumesnil umarła?
— Już od kilku dni, moja pani, i to właśnie nazajutrz po rozmowie z panią.
— Jakto! panie, wiesz pan o tem?
— Wiem, że pani de Beaumesnil długo z panią rozmawiała, a przychodzę tu dla spełnienia jednego z jej ostatnich życzeń, przynosząc pani w jej imieniu te dwadzieścia pięć napoleonów. I garbaty podał pani Barbancon małą sakiewkę z zielonego jedwabiu, przez której oczka błyszczało złoto.
Te słowa: dwadzieścia pięć napoleonów zabrzmiały bardzo niemile w uszach gospodyni; gdyby margrabia był powiedział: dwadzieścia pięć luidorów, byłoby to uczyniło zupełnie inne wrażenie na zawziętym wrogu wilka korsykańskiego.
Zamiast przyjęcia złota, które jej garbaty ofiarował, celem zyskania sobie jej ufności, pani Barbancon, w której dawne przesądy na nowo się ocknęły, odpychając z pewną pogardą podaną sobie sakiewkę, odpowiedziała:
— Ja tak nie przyjmuję napoleonów (i z goryczą wymówiła ów nienawistny wyraz). Nie, ja nie przyjmuję żadnych napoleonów, tak od pierwszego lepszego... nie wiedząc... Czy pan to rozumie, mój panie?
— Nie wiedząc... czego nie wiedząc, kochana pani?
— Nie wiedząc, kto są ci ludzie, co mówią: napoleony, jakgdyby lękali się skaleczyć sobie usta wymówieniem wyrazu: luidory. Ale przysłowie mówi — dodała głosem szyderczym: — Powiedz mi z kim przystajesz, a ja i powiem, kto jesteś. Dosyć na tem, jużem pana osądziła.
— Jużeś mnie pani osądziła?
— Osądziła i zmierzyła... Teraz powiedz mi pan, czego chcesz ode mnie, bo mi się śpieszy do kuchni.
— Powiedziałem już pani, że przyszedłem złożyć jej dowód wdzięczności pani de Beaumesnil, za tę przezorność i milczenie jakieś pani zachowała od czasu owego pamiętnego wypadku...
— Jakiego wypadku?
— Pani wiesz dobrze.
— Przeciwnie, nic nie wiem.
— O! kochana pani Barbancon, miejże pani do mnie zaufanie, byłem jednym z najlepszych przyjaciół pani de Beaumesnil, i wiem dobrze, że ta sierota, wiesz pani... ta sierota...
— Sierota?
— Tak, młoda dziewczyna, przecież nie potrzebuję więcej pani mówić. Widzisz więc pani, że jestem o wszystkiem uwiadomiony.
— A więc, czegóż pan chcesz ode mnie, kiedy już wiesz o wszystkiem?
— Przychodzę w interesie tej młodej panienki, którą pani znasz, i z prośbą, ażebyś mi pani jej adres wskazała, mam bowiem dla niej bardzo ważne wiadomości...
— Doprawdy!
— Bez wątpienia.
— Patrzaj pan — rzekła gospodyni głosem szyderczym i złośliwym.
— Ale, kochana pani Barbancon, cóż jest nadzwyczajnego w tem wszystikiem, co pani mówię?
— Nic... prócz, że pan jesteś starym niegodziwcem! — zawołała gospodyni z gniewem.
— Ja?
— Złoczyńca, który mnie złotem chciał przekupić, ażebym się przed nim wygadała.
— Moja pani kochana, zapewniam panią...
— Chociażby garb pana był napełniony napoleonami, chociażby brzęczał złotem, i chociażbyś mi pan dał pozwolenie kopania w nim złota, tobym panu nie powiedziała ani słowa z tego, czego powiedzieć nie chcę. O, tak! widzisz mój panie! ja tak jestem strwożoną, a to jest trochę prostsze jak pan. Co?... to pana gniewa pewnie...
— Ale proszę bardzo, posłuchajże mnie pani Barbancon; jesteś pani zacną i poczciwą kobietą.
— I chlubię się tem.
— Bardzo słusznie. I dlatego też jako rozsądna i godna kobieta, wysłuchasz mnie pani i opowiesz mi, gdyż...
— Ani jedno ani drugie. Ah! waćpan sobie myślałeś, stary garbusie, że to, ze mną taka łatwa sprawa, że to tak łatwo wyprowadzić w pole i wybadać panią Barbancon. O zaczekaj, jegomość, wykryło się całe szelmostwo, teraz, proszę mi dać pokój.
— Tylko słówko, proszę pani, jedno słówko, kochana przyjaciółko — rzekł margrabia ujmującym głosem, chcąc wziąść za rękę gospodynię.
Lecz ta odskoczyła nagle i zawołała ze zgrozą i głosem rozgniewanym:
— Pan mnie dotykasz! Wielki Boże! Teraz rozumiem wszystko, pojmuję ofiarę tych pieniędzy! Nie zbliżaj się do mnie, bezczelny rozpustniku. Otóż to! do czego on zmierzał. Ha! wężu kusicielu! Z początku, mówiłeś mi pani, potem moja kochana pani, teraz moja kochana przyjaciółko, a skończysz pewnie wyrazem moje serce, nieprawdaż?
— Pani Barbancon, przysięgam pani, że...
— Nieraz mi mówiono: garbaci gorsi są od szatanów! — mówiła gospodyni cofając się coraz dalej. — Mój panie, jeżeli sobie nie odejdziesz., zawołam o pomoc... i...
— Cóż u licha! chybaś pani oszalała! — zawołał margrabia zniechęcony wszystkiemi swojemi zabiegami około pani Barbancon, która według jego zdania, przynajmniej w części musiała znać tajemnicę pani de Beaumesnil. — Co u djabła mogło w pani obudzić podobną trwogę? Jesteś równie brzydka jak ja, i oboje nie jesteśmy wcale stworzeni, ażeby się kusić o sobie. Powtarzam pani po raz ostatni, i zastanów się nad memi słowy, że przyszedłem tu w zamiarze przyniesienia pomocy pewnej biednej i zajmującej panience, którą pani musi znać... a jeżeli ona pani rzeczywiście jest znaną, to jej czynisz wielką krzywdę, rozumiesz mnie pani, jeżeli ukrywasz przede mną gdzie ona jest, lub jeżeli mi nie dopomożesz w jej wynalezieniu. Zastanów się pani zatem. Los, przyszłość tej sieroty są w pani ręku, a jestem przekonany, że zbyt dobre masz serce, ażebyś mogła chcieć szkodzić zacnej panience, która pani nigdy żadnej nie wyrządziła krzywdy.
Pan de Maillefort mówił z tak wielkiem wzruszeniem, głos jego był tak pewny, i zarazem tak przenikający, że Barbancon złagodziła się nieco w swoich względem niego przesądach.
— A więc — rzekła — przypuśćmy, mój panie, żem się omyliła, myśląc, jakobyś mi pan chciał wyjawiać swoje miłosne uczucia...
— Rzeczywiście, nie myślałem nawet o tem.
— Ale powiedzieć panu choćby jedno słówko z tego, czego powiedzieć nie mogę, o panie, to ci się nie uda; rób pan co mu się podoba! Jesteś pan uczciwym człowiekiem a masz dobre zamiary, to być może; ale i ja jestem kobietą uczciwą, wiem, com powinna czynić, wiem, czego mi mówić nie należy. Chociażbyś mnie pan zatem rozćwiertował, nie wydobędziesz ze mnie ani jednego zdradzieckiego słowa, od tego nie odstąpię; już to jest w moim charakterze.

— Co u djabła! gdzie się też ta małomówność nie znajduje? — powiedział pan de Maillefort, opuściwszy panią Barbancon. Jakoż, zwątpił zupełnie o dowiedzeniu się czegośkolwiek od upartej gospodyni, i z prawdziwą boleścią przekonał się, jak bezużyteczne były jego pierwsze kroki celem wynalezienia naturalnej córki pani de Beaumesnil.

XIII.

Dwa miesiące już upłynęło od śmierci pani de Beaumesnil.
Nadzwyczajna czynność i ruch panowały w domu barona de La Rochaigue, który na zwołanej wkrótce po zgonie hrabiny radzie familijnej mianowany został opiekunem Ernestyny de Beaumesnil.
Służący pana de La Rochaigue biegali na wszystkie strony, znosząc i porządkując rozmaite sprzęty pod jego i jego żony okiem i kierunkiem, oraz pod nadzorem jego siostry, Heleny de La Rochaigue, panny liczącej około czterdziestu pięciu lat; była ona zupełnie czarno ubrana, jej zawsze spuszczone oczy, jej blada i wychudła twarz, nieśmiała postać, chód uważny, i głęboko na twarz nasunięty biały czepek, czyniły ją podobną do zakonnicy, chociaż nigdy nie składała ślubów klasztornych.
Pan de La Rochaigue, wysoki, chudy, pięćdziesięcio lub sześćdziesięcioletni mężczyzna, miał łyse i w tył uciekające czoło, nos płaski, brodę niknącą w tymże samym kierunku co i czoło, niebieskie i wypukłe oczy; uśmiechał się prawie zawsze, i dlatego pokazywał bardzo białe zęby, które przecież były zbyt długie. Reszta ciała barona była bardzo dobrze zbudowana, nietylko postawa, ale nawet krojem swego najtroskliwiej aż pod białą chustkę i kołnierzyk zapiętego ubrania, starał się być żywym obrazem Canninga, tego najdoskonalszego wzoru gentlemana-polityka, jak sam zwykle mawiał.
Pan de La Rochaigue nie był jednak żadnym politykiem, ale od dawnego czasu spodziewał się nim zostać, żądza uzyskania godności parowskiej zamieniła się w tym dygnitarzu (był prezesem Głównej Rady kolegialnej) w stan szaleństwa, w myśl stałą, w chroniczną śmiertelną chorobę; uważając się za nieznanego światu Canninga i nie mogąc występować na trybunie izby wyższej, chwytał skwapliwie każdą sposobność, w której mógłby się popisać z jaką mową, przybierając wtedy, nawet w najdrobniejszych okolicznościach, sposób mówienia i postawę parlamentarną.
Najbardziej uderzającą właściwością jego mowy była szczególna obfitość przysłówków i przymiotników, które, jego zdaniem, podnosić miały piękność każdej jego myśli. My atoli wyznajemy, że pomimo tego wszystkiego, nie było nic słabszego, nic ciemniejszego, jak to, co baron nazywał swojemi myślami.
Pani de La Rochaigue, kobieta w wieku lat czterdziestu pięciu, była ładna, starająca się przypodobać i lubiła męskie towarzystwo; kibić jej była jeszcze powabna; lecz wyszukana i zbyt młodociana wykwintność jej ubioru zostawała zawsze w nader nieprzyjemnej sprzeczności z jej dojrzałym wiekiem.
Baronowa lubiła namiętnie zabawy, zbytek, wszelką wystawność przepychu i zawsze pragnęła w nich przewodniczyć; na nieszczęście, jej, wprawdzie bardzo przyzwoite dochody, nie zupełnie odpowiadały jej skłonności do ogromnych wydatków; zresztą, wystrzegała się też bardzo narazić się na zupełny upadek; a jako kobieta zręczna, posiadała środki korzystania z tego wysokiego wpływu, jaki wywiera wystawne życie, czyniąc się przy każdej sposobności protektorką owych nieznanych, lecz niesłychanie bogatych cudzoziemców, owych świetnych zjawisk, które po kilkoletniem błyszczeniu w Paryżu nikną na zawsze w nicości bankructwa i zapomnienia. Słowem, pani de La Rochaigue zajmowała się urządzeniem dla tych cudzoziemców stosownego towarzystwa: to jest układała im listy osób, jakie wyłącznie powinni przyjmować, zabraniając im zaprosin nawet dla tych ze swoich przyjaciół lub rodaków, których nie uważała za godnych występowania w salonach, gdzie się znajdował najpiękniejszy kwiat paryskiej arystokracji.
Baronowa, która zaliczała się do najwyższej sfery, dopóty przewodniczyła swoim klijentom w towarzystwie, dopóki nie przewidywała dnia, w którym musiał nastąpić ich upadek; rzeczywiście zatem baronowa de La Rochaigue była panią ich domu, ona kierowała uroczystościami, ona je urządzała; do niej udawano się wyłącznie, ażeby być pomieszczonym na liście wybranych, którzy bywają wzywani do tych przepysznych i świetnych zgromadzeń.
Rozumie się samo przez się, że zawsze umiała nasunąć swoim klijentom konieczną potrzebę utrzymania loży w Operze lub teatrze włoskim, w której potem ofiarowywano jej najlepsze miejsce; podobnież działo się z wyścigami w Chantilly, lub z wycieczkami do niektórych wód mineralnych lub kąpieli morskich; klijenci najmowali tam dom, posyłali kucharzy, służących, konie, powozy, a pan; de La Rochaigue prowadziła ich kosztem dom otwarty zawsze dla wszystkich przyjaciół i chlubiła się swoją gospodarnością.
W świecie, i to w świecie najwyższym, panuje tak wielka i tak poniżająca żądza przyjemności i zabaw, że świat ten zamiast oburzać się na widok kobiety znakomitego urodzenia, oddającej się bezecnemu rzemiosłu łupienia tych nieszczęśliwych, których szalona próżność wtrąca do przepaści, pochlebiał jak najnikczemniej pani de La Rochaigue, owej dostojnej szafarce świetnych uroczystości; że ona sama nawet chełpiła się bezczelnie z tych wszystkich korzyści, jakie winna była swojemu interesownemu patronowi; zresztą, dowcipna, przebiegła, pochlebiająca, i wszędzie wysoko ceniona, pani de La Rochaigue była jedną z tych siedmiu lub ośmiu kobiet, wywierających największy wpływ na to, co w Paryża nazywają wielkim światem.
Otóż, te trzy osoby, o których mówiliśmy dotąd, kierowały urządzeniem obszernego, świeżo odnowionego, złoconego i z nadzwyczajnym zbytkiem umeblowanego mieszkania, które zajmowało całe pierwsze piętro pałacu, położonego na przedmieściu św. Germana.
Państwo de La Rochaigue opuścili to mieszkanie, ażeby się pomieścić na drugiem piętrze, gdzie jedna część była zamieszkana przez pannę de La Rochaigue, a druga służyła aż dotąd zięciowi i córce państwa de La Rochaigue, kiedy przyjeżdżali ze wsi, ażeby przepędzić dwa lub trzy miesiące w Paryżu.
Lokal ten, niedawno jeszcze prawie zupełnie opuszczony i umeblowany z największą oszczędnością, a dziś tak świetny, przeznaczony był dla panny Ernestyny de Beaumesnil; jej zdrowie, znacznie teraz poprawione, pozwalało jej powrócić do Francji; miała ona właśnie w tym dniu przybyć z Włoch, w towarzystwie swojej guwernantki i intendenta, którego pan de La Rochaigue wysłał do Neapolu dla przywiezienia stamtąd sieroty.
Niepodobieństwem byłoby wyobrazić sobie, tę aż do drobiazgowości posuniętą troskliwość, z jaką baron, jej siostra i żona urządzili pokoje dla panny de Beaumesnil przeznaczone. Drobnostki nawet niemające żadnego prawie znaczenia, zdradzały niecierpliwość i zapał, z jakim panna de Beaumesnil była oczekiwaną; ale było coś niezwykłego i prawie zasmucającego w widoku tylu wspaniałych i obszernych komnat, przeznaczonych dla szesnastoletniego dziecka, które w tak obszernem mieszkaniu zgubićby się mogło.
Rzuciwszy jeszcze ostatnie spojrzenie na te wszystkie przygotowania, pan de La Rochaigue zebrał swoich służących i, korzystając z tak pięknej sposobności powiedzenia mowy oratorskiej, wyrzekł ze zwykłą sobie majestatyczną powagą, następujące godne pamięci słowa:
— Zgromadzam tutaj moich ludzi, ażeby ich uwiadomić, oznajmić im, oświadczyć, że panna de Beaumesnil, moja krewna i pupilka przybędzie dzisiejszego wieczoru; pani de La Rochaigue i ja mamy zamiar, życzymy sobie, wymagamy, ażeby służba nasza była zawsze gotową na rozkazy panny de Beaumesnil, więcej jeszcze jak na nasze własne rozkazy, co ma znaczyć, że słudzy nasi mają pannie de Beaumesnil we wszystkiem, co im powie, co im rozkaże, co im zaleci, ślepo być posłuszni, tak, jakgdyby rozkazy te były przez panią de La Rochaigue lub przeze mnie wydane. Liczę zatem na gorliwość, na przezorność, na punktualność moich ludzi, a my potrafimy zawsze okazać się względniejszymi dla tych, którzy się okażą pełnymi dobrych chęci, gorliwości i pilności dla panny de Beaumesnil.
Po tak pięknej przemowie służba została rozpuszczoną i wydano do kuchni rozkaz, ażeby ciągle trzymany był w pogotowiu ciepły i zimny obiad, na wypadek, gdyby panna de Beaumesnil chciała posilić się po swojem przybyciu.
Dopełniwszy tych Wszystkich przygotowań, pani de La Rochaigue rzekła do swego męża i jego siostry:
— Teraz moglibyśmy pójść na górę, ażeby się porozumieć i umówić ostatecznie.
— Właśnie chciałem aż to, kochana żono, zaproponować — powiedział pan de La Rochaigue w sposób jak najgrzeczniejszy, uśmiechnąwszy się i pokazawszy swe długie zęby.
Wszystkie trzy osoby przechodziły już przez ostatni salon, wychodząc z tego mieszkania, gdy jeden służący rzekł do pana de La Rochaigue:
— Jest tu jakaś panna, która pragnęłaby widzieć się z panią baronową.
— Kto jest ta panna?
— Nie powiedziała mi swego nazwiska, przyszła tylko z interesem, dotyczącym nieboszczki pani hrabiny de Beaumesnil.
— Niech wejdzie — odpowiedziała baronowa. — Poczem zwróciła się do swego męża i bratowej — kto to może być ta panna?
— Nie wiem, zobaczymy — odpowiedział baron z namysłem.
— Może ma jakie pretensje — dodała pani de La Rochaigue — trzeba ją będzie odesłać do notarjusza, który zajmuje się spadkiem.
Wkrótce potem otworzył podwoje i zawołał:
— Panna Herminja.
Lubo zawsze powabne i piękne, jednak zmienione i blade rysy księżnej, dotkniętej śmiercią jej matki, zwiastowały głęboki i z trudnością ukrywany smutek; jej śliczne jasne włosy, zwykle wijące się w długich puklach, leżały teraz gładko na jej szlachetnem czole. Gdyż biedna dziewica, zdjęta ciężkim żalem, od dwóch miesięcy nie pomyślała ani przez jedną chwilę o niewinnej zalotności swojego wieku. Nadto, jest to tylko mała ale znacząca i bolesna drobnostka, białe i piękne ręce Herminji były obnażone, jej małe stare rękawiczki, które tak często i tak starannie były naprawiane, teraz niezdatne już były do użytku, a jej zwiększająca się niedola nie pozwalała na kupienie nowych.
Ah! tak, jej niedola, gdyż boleśnie dotknięta śmiercią swej matki, i będąc bardzo chorą przez sześć tygodni, nie mogła dawać lekcyj muzyki, a te były jedynym środkiem jej utrzymania; małe jej oszczędności zostały wyczerpane przez czas choroby; a nawet Herminja widziała się zmuszoną, zanim pozyskała należność za lekcje, które znowu zaczęła dawać, zastawić w lombardzie niektóre swoje srebrne drobnostki, nabyte w czasach pomyślniejszych, i z tej to pożyczki żyła teraz z oszczędnością, jakiej tylko w nieszczęściu można się nauczyć.
Na widok bladego i pięknego oblicza dziewicy, której ubiór, pomimo nadzwyczajnej czystości, zwiastował uczciwe ubóstwo, baron i żona jego spojrzeli na siebie ze zdziwieniem. Pani de La Rochaigue rzekła do Herminji:
— Jestem panią de La Rochaigue, czego pani sobie życzy?
— Pani — rzekła Herminja rumieniąc się z dumy — przychodzę sprostować błąd, który zapewne mimowolnie został popełniony, i odnoszę pani ten bilet bankowy na pięćset franków, który mi dzisiaj rano został nadesłany przez notarjusza zmarłej hrabiny de Beaumesnil.
Pomimo swojej odwagi, Herminja czuła, że łzy cisnęły się do jej oczu, kiedy wymówiła nazwisko swej matki; lecz zadała sobie największy gwałt, ażeby przytłumić swoje wzruszenie, i podała pani de La Rochaigue bilet bankowy, znajdujący się w liście z następującym adresem:
„Do panny Herminji“. nauczycielki śpiewu“.
Pani de La Rochaigue przeczytała list i odpowiedziała:
— Ah! daruj pani. Wszakże to pani wezwana zostałaś do hrabiny de Beaumesnil, jako artystka muzyczna?
— Tak, pani.
— Rzeczywiście, przypominam sobie, że rada familijna postanowiła przesłać pani te pięćset franków jako wynagrodzenie; myślano że ta suma...
— Jest dostateczną... przyzwoitą... dającą się przyjąć — dodał baron z miną ważną, przerywając swej żonie, która po nim dodała:
— Nie sądziliśmy zatem, ażeby pani mogła tu przyjść... i...
— Przyszłam tu — rzekła Herminja głosem łagodnym,, lecz dumnym zarazem — przyszłam, ażeby pani powrócić te pieniądze... ja zostałam już zapłaconą...
Żadna z obecnych tej scenie osób, nie czuła i nie mogła czuć, jak bolesna gorycz znajdowała się w tych słowach: ja zostałam już zapłacona...
Ale godność i bezinteresowność Herminji, zwłaszcza bezinteresowność, którą tak widoczne ubóstwo ubioru panienki tem dziwniejszą czyniło, wprawiło panią de La Rochaigue w zdumienie.
— Rzeczywiście — powiedziała — oddaję najszczersze pochwały delikatności takiego pani postępku. Familja nie wiedziała, żeś pani już została wynagrodzoną. — Ale — dodała baronowa z pewnem wahaniem, gdyż wrodzona Herminji godność i powaga, budziły w niej pewne poszanowanie — ale zdaje mi się, że powinnam panią imieniem naszej rodziny prosić, ażebyś te pięćset franków, zatrzymała jako podarunek... — I baronowa podała panience ów bilet bankowy, spojrzawszy znowu na jej ubogie ubranie.
Szlachetny rumieniec obrażonej dumy okrył powtórnie czoło Herminji.
Nieprawdopodobieństwem byłoby opisać, z jaką zadziwiającą godnością, z jaką prostotą dziewica odpowiedziała pani de La Rochaigue.
— Proszę panią, ażebyś tę szlachetną jałmużnę zachowała dla tych osób, które uciekać się będą do litości pani.
Poczem, ukłoniwszy się pani de La Rochaigue i nie dodawszy ani jednego, słowa więcej, Herminja zwróciła się ku drzwiom salonu.
— Przebacz mi pani — zawołała spiesznie baronowa — jeszcze tylko słówko, jedno słówko.
Panienka odwróciła się, nie będąc jednak w stanie ukryć łez, które upokorzenie wycisnęło z jej oczu, a które aż dotąd usilnie tłumiła, i rzekła do pani de La Rochaigue, która zdawała się być zajętą nagłą i nową myślą:
— Co pani rozkaże?
— Przedewszystkiem proszę panią o przebaczenie mi postępku który delikatność pani mógł urazić i który mógł jej nasunąć mniemanie, że chciałam panią upokorzyć; lecz upewniam panią, że...
— Pani, nie myślę nigdy, ażeby mnie ktokolwiek chciał upokorzyć, — rzekła Herminja głosem łagodnym lecz pewnym, przerywając pani de La Rochaigue.
— I ma pani słuszność — odparła baronowa — owszem; obudzi pani w każdym zupełnie przeciwne uczucie; teraz chciałam panią o pewną usługę, powiem nawet, o łaskę jednę prosić.
— Mnie, pani?
— Wszakże pani zawsze jeszcze dajesz lekcje muzyki? — Tak, pani.
— Pan de La Rochaigue — i wskazała na barona, który jak zwykle, uśmiechał się — jest opiekunem panny de Beaumesnil, która przybędzie dzisiaj wieczorem.
— Panna de Beaumesnil! — zawołała Herminja żywo i z mimowolnem wzruszeniem. — Ona tu przybędzie... dzisiaj?
— Jak to pani baronowa miała zaszczyt oznajmić pani,dzisiaj spodziewamy się mojej kochanej kuzynki i pupilki. — powiedział baron. — Mieszkanie to jest dla niej przeznaczone dodał spoglądając z zadowoleniem po sali — mieszkanie, które pod każdym względem godne jest najbogatszej dziedziczki we Francji... gdyż nic nie jest tu zbytecznem...
Baronowa przerwała swemu mężowi, mówiąc do Herminji:
— Panna de Beaumesnil ma lat szesnaście; jej wychowanie nie jest jeszcze zupełnie skończone; będzie więc potrzebowała rozmaitych nauczycieli, jeżelibyś pani raczyła dawać jej lekcje muzyki, cieszyłoby nas to bardzo, gdybyśmy pani poruczyć mogli ten obowiązek.
Lubo Herminija domyślała się już po części, że baronowa uczyni jej podobną propozycję, jednakże myśl, iż Opatrzność sprowadza ją do boku swej siostry, tak silnie zajęła jej umysł, że byłaby się bezwątpienia zdradziła, gdyby nie baron, który, chciwie chwytając sposobność przybrania ulubionej swej postawy oratorskiej, nie pozwolił jej był ani słowa odpowiedzieć; gdyż włożywszy według zwyczaju lewą rękę za klapy swego zapiętego fraka, i opuściwszy prawą jak wahadło, które najnieznośniej zawsze jednakowo odbywało ruchy, powiedział:
— Pani, jeżeli to dla nas świętym jest obowiązkiem, sumiennie... ściśle... rozważnie wybierać nauczycieli, którym powierzyć zamierzamy naszą wychowankę... to prawdziwem szczęściem... radością jest dla nas znajdować osoby, które, podobnie jak pani, jednoczą w sobie wszystkie warunki sprawowania obowiązków, którym się w świętej sprawie wychowania i rodzin poświęcasz.
Ta mowa jednym ciągiem i tchem wyrzucona przez barona, który zawsze był skwapliwym do ćwiczeń retorycznych, a to jedynie w widokach uzyskania tak gorąco upragnionej godności para, ten potok słów, pozostawił Herminji dosyć czasu do uspokojenia swego wzruszenia, jakoż odpowiedziała baronowej, głosem prawie spokojnym:
— Wzruszona jestem zaufaniem, jakiem pani mnie obdarza, i spodziewam się dowieść pani, że się okażę godną takiej ufności.
— A więc dobrze! — odpowiedziała pani de La Rochaigue, — skoro pani przyjmuje naszą propozycję, to uwiadomimy panią, jak tylko panna de Beaumesnil będzie w stanie wziąć pierwszą lekcję, gdyż zapewne będzie pierwej musiała kilka dni wypocząć, ażeby wytchnąć po swojej utrudzającej podróży.
— Zatem będę czekała, dopóki pani nie raczy napisać do mnie, ażeby złożyć pannie de Beaumesnil moje uszanowanie — rzekła Herminja i wyszła z salonu.
Z jaką radością, z jakiem rozczuleniem wróciła dziewica do swego skromnego mieszkania. Mogła się tedy spodziewać widzieć swą siostrę, i widywała ją często, ponieważ liczyła na wszystkie środki swego przywiązania, ażeby pozyskać miłość Ernestyny.
Zapewne, i dla ważnych powodów, które Herminja w najczystszym szacunku dla matki, w najwznioślejszem i najszlachetniejszem uczuciu dumy czerpała, powinna ona była na zawsze zataić przed swoją siostrą, jakie tajemne węzły łączyły je z sobą, równie jak miała siłę ukryć to przed panią de Beaumesnil; ale nadzieja tego prędkiego może zbliżenia się, budziła w młodej artystce nieopisaną rozkosz i sprawiała jej niespodziewaną pociechę.
Jej wrodzona przenikliwość i pewna nieufność do państwa de La Rochaigue, których przecież po raz pierwszy widziała, wywołały w Herminji myśl, że to szesnastoletnie dziecię, ta siostra, którą ona, nie znając jej, tak czule kochała, powinna była być powierzona osobom godniejszym takiej opieki. Jeżeli ją przeczucie nie omyliło, to miłość, jaką siostrę swoją spodziewała się natchnąć, mogła na nią wywrzeć wpływ dwakroć zbawienny.
Nie potrzebujemy zapewniać, że, pomimo ubogiego stanu, pomimo niedostatku, w jakim się znajdowała, Herminja nawet na chwilę nie pomyślała o tem, ażeby ów bajeczny niemal przepych, jakim jej siostra miała być otoczoną, porównać ze swojem położeniem, położeniem biednej artystki, która była narażona na wszystkie wątpliwe wypadki choroby i niedoli.
Charaktery dumne i szlachetne posiadają w sobie tyle ożywczego ciepła i zapału, że lód egoizmu topnieje w nich zupełnie: tak w poprzedzającej scenie godność Herminji, delikatny i naturalny wdzięk jej zachowania, ujęły tak dalece oboje państwo de La Rochaigue, którzy przecież nie bardzo byli uczuciowi, obudziły w nich taki szacunek, że pospieszyli natychmiast z podaniem młodej panience tej propozycji, z której ona tak się cieszyła.

Baronowa, baron i jego siostra, którzy po oddaleniu się Herminji pozostali sami, usunęli się teraz do swoich pokojów, dla odbycia ważnej bardzo narady, w sprawie spodziewanego przybycia Ernesty de Beaumesnil.

XIV.

Skoro pani de La Rochaigue, jej mąż, i siostra jego, zebrali się w salonie na drugiem piętrze, Helena de La Rochaigue, która od czasu wyjścia Herminji, zatopiona była w swych myślach, rzekła do baronowej głosem łagodnym i powolnym.
— Zdaje mi się, moja siostro, żeś niedobrze zrobiła. I wybierając taką nauczycielkę muzyki dla Ernestyny de Beaumesnil.
— Niedobrze? a to dlaczego? — zapytała baronowa.
— Gdyż dziewczyna ta zdaje się być dumną — odpowiedziała Helena z tąż samą łagodnością — czy nie uważałaś z jaką ona zadziwiającą dumą oddała te pięćset franków, chociaż jej zużyte suknie świadczą, jak bardzo potrzebuje takiej kwoty?
— Właśnie to mnie wzruszyło, — odparła pani de La Rochaigue — było coś tak ujmującego w tem dumnem wzbranianiu się ubogiego dziewczęcia, tyle było wrodzonej godności w jego postawie, że, prawdę powiedziawszy, mimowolnie uczułam w sobie chęć podania tej propozycji, którą ty kochana siostro znajdujesz niepożądaną.
— Pycha nie jest nigdy zajmującą, jest ona najniebezpieczniejszym z siedmiu grzechów śmiertelnych — odpowiedziała Helena słodkim głosem — pycha jest przeciwieństwem chrześcijańskiej pokory, bez której niemasz zbawienia — dodała — obawiam się zaś, ażeby ta dziewczyna nie wywarła szkodliwego wpływu na Ernestynę de Beaumesnil.
Pani de La Rochaigue spojrzała na męża z nieznacznym uśmiechem; ten odpowiedział jej lekkim wzruszeniem ramion, co dowodziło, jak mało oboje zważali na uwagę Heleny.
Przyzwyczajeni oddawna uważać swą pobożną siostrę, za nic nieznaczącą osobę, baron i jego żona nie pomyśleli nawet, ażeby stara panna, o tak niewzruszonej słodyczy, umyśle tak ograniczonym, która w ciągu dnia ledwie dwadzieścia słów wymówiła, mogła powziąć myśl wychodzącą zupełnie z jej klasztornych zwyczajów.
— Korzystać będziemy z twojej uwagi, kochana siostro — rzekła baronowa do Heleny. — W rzeczy samej, nie mamy jeszcze żadnego zbyt ścisłego obowiązku względem tej panienki. Zresztą, spostrzeżenie twoje wprowadza nas właśnie na przedmiot naszej rozmowy.
Na te słowa, baron podniósł się, szybko odwrócił krzesło, tak, ażeby się mogła oprzeć na jego poręczy i zapewnić swoim oratortskim poruszeniom i parlamentarnej postawie potrzebne miejsce. Już miał zacząć mówić, wsadziwszy lewą rękę za klapę fraka i spuściwszy prawą do właściwych jej ruchów, kiedy już żona rzekła:
— Przebacz, panie de La Rochaigue, ale chciej mi wyświadczyć jedną łaskę, to jest zostawić krzesło swoje na miejscu i usiąść spokojnie. Możesz zdanie swoje objawić bez używania żadnych figur retorycznych; rozmówimy się z sobą poprostu, bez wielkich rozpraw. Zachowaj pan swoje zdolności oratorskie na trybunę, która cię pewnie nie ominie, lecz dziś chciej mówić prosto, jak człowiek z taktem i z głową, inaczej, co chwila będę ci przerywała.
Baron znał z doświadczenia wstręt swej żony do mów jego, odwrócił więc napowrót krzesło ze smutkiem i uśmiechając się, usiadł.
Baronowa odezwała się pierwsza:
— Dziś wieczorem przyjeżdża Ernestyna, wypada nam przeto porozumieć się co do naszego przyszłego postępowania.
— Jest to rzeczą niezbędnie potrzebną — rzekł baron. — wszystko zależy od naszej zupełnej zgody; powinniśmy mieć w sobie zupełne, nieograniczone, ślepe zaufanie!
— Inaczej — dodała baronowa — utracimy wszelkie korzyści, jakich możemy spodziewać się z tej opieki.
— Gdyż człowiek — przerwał baron — nie dla własnej przyjemności zostaje opiekunem.
— Przeciwnie — odpowiedziała baronowa — opieka ta powinna przynosić nam tylko przyjemność i korzyści.
— Właśnie chciałem to powiedzieć — zawołał z pośpiechem jej małżonek.
— Nie wątpię o tem — odpowiedziała baronowa, dodając — najprzód trzeba postanowić ostatecznie, że co się tyczy Ernestyny, nigdy pojedyńczo i z osobna działać nie będziemy.
— Przyjmuję to — rzekł baron.
— Bardzo słusznie — powiedziała Helena.
— Ponieważ od dawnego już czasu zerwaliśmy z hrabiną de Beaumesnil, której charakter był mi nieznośny — mówiła dalej pani de La Rochaigue — przeto sposób myślenia Ernetsyny jest nam wcale nieznany; ale na szczęście, ma ona dopiero lat szesnaście, a w przeciągu dwóch dni poznamy się z nią należycie.
— Co do mnie, spuść się pani na moją przenikliwość — rzekł baron z machiawelskim wyrazem twarzy.
— Bezwątpienia, będę polegała na pana przenikliwości, ale też trochę i na mojej własnej, jeżeli mi pozwolisz — odpowiedziała baronowa — zresztą, jakikolwiek jest charakter Ernestyny, nie powinniśmy nic zmieniać w naszym układzie; należy jej okazywać wszelką względność i grzeczność, uprzedzać najmniejsze jej życzenia, badać jej skłonności, pochlebiać im, ujmować ją dla siebie, słowem, zjednać sobie jej miłość, jej cześć, tośmy powinni osiągnąć, to jest naszym celem. Co się tyczy środków znajdziemy je, skoro tylko poznamy zwyczaje i uczucia Ernestyny.
— Posłuchaj, pani, jak ja tę kwestję rozwiążę — rzekł baron podniósłszy się uroczyście — naprzód przypuszczam, że... — Lecz na jedno spojrzenie swej żony, baron usiadł napowrót i rzekł najspokojniej: — Ernestyna powinna widzieć tylko przez nas, działać tylko przez nas, oto, co jest najważniejsze.
— Cel uświęca środki — dodała Helena pobożnie.
— Zresztą, postanowiliśmy pierwsze kroki jak najlepiej, rzekła znowu baronowa. — Ernestyna będzie nam zapewne bardzo wdzięczną, żeśmy się usunęli na drugie piętro, ażeby jej pozostawić całe pierwsze, którego odnowienie, wyzłocenie i umeblowanie do jej użytku kosztowało przeszło pięćset tysięcy talarów.
— Wyzłocenie, umeblowanie i urządzenie, co wszystko ma się rozumieć, przy nas pozostanie, ponieważ dom jest naszą własnością — dodał baron wesoło — bo przedewszystkiem należało najbogatszą pannę we Francji jak to zostało postanowionem na radzie familijnej pomieścić przyzwoicie...
— Przejdźmy teraz do najważniejszej, do najdelikatniejszej kwestji — rzezkła dalej baronowa — do kwestji dotyczącej kandydatów do jej ręki, którzy niewątpliwie ze wszystkich stron się zbiegną.
— To rzecz niezawodna — wtrącił baron, unikając spojrzenia swej żony.
Helena nie powiedziała ani słowa, lecz jej uwaga zdawała się być podwojoną.
Baronowa mówiła dalej:
— Ernestyna ma lat szesnaście, jest zatem w wieku odpowiednim do zamążpójścia; nasze zaś względem niej położenie zjedna nam nadzwyczajne znaczenie w świecie, gdyż powszechne będzie mniemanie że stanowczo będziemy wpływać na wybór naszej wychowanki.
— To rzecz najmniejsza — rzekł baron.
— Wpływ ten tak już jest utwierdzony, od czasu jak mamy poruczoną sobie tę opiekę, — rzekła baronowa — że wiele osób, nader znakomitych swojem półcieniem i urodzeniem, używało tysiącznych środków, i używa ich dotąd w sposób nawet poniżający, ażeby pozyskać moje względy; zatem z takiej liczby klientów możemy odnosić ogromne korzyści.
— Ze mną także działo się toż samo — powiedział baron — osoby których od wielu już lat nie widziałem, a z któremi byłem obojętnie, albo nawet zupełnie źle, używały rozmaitych dróg, ażeby zawiązać ze mną dawne stosunki. Niedawno jeszcze u pani de Mirecourt, obskoczono mnie ze wszystkich stron, w literalnem znaczeniu tego słowa byłem zamknięty, oblężony...
— Nawet ten złośliwy margrabia de Maillefort, którego zawsze nienawidziłam — mówiła baronowa — nawet on usiłował...
— Ma pani słuszność — zawołał baron, przerywając swej żonie — trudno byłoby znaleźć coś złośliwszego, coś niekształtniejszego, coś bezczelniejszego, jak ten przeklęty garbus!
— Widziałem go dwa razy — wtrąciła Helena głosem pobożnym — wszystkie zbrodnie wypisane są na jego czole, ma on prawdziwie szatańską postać.
— Doskonale! — rzekła dalej baronowa — pewnego dnia szatan ten wpadł do mojego domu, jakby z obłoków, przyszedł ze zwykłym swoim spokojem, chociaż od pięciu lub sześciu lat nie postał u mnie ani razu; odtąd zaś był już kilka razy z wizytą poranną.
— Spodziewam się przecież, że jeżeli on pani pochlebia i łasi się, — rzekł baron — to pewnie nie czyni tego na własny rachunek, gdyż gruboby się omylił.
— To niezawodne — odpowiedziała baronowa — przekonaną też jestem, że pan de Maillefort ma tajemną myśl, że sobie ułożył plan jakiś, lecz oznajmiam panu, że ja plan ten wykryję i że mu się nie dam ująć ani podejść.
— Piekielny garbus! nieskończenie żałuję tego, że go tu znowu będę widywać — rzekł pan de La Rochaigue — ja go cierpieć nie mogę, nienawidzę go, pogardzam nim.
— O! mój Boże! — odpowiedziała baronowa niecierpliwie — niech będzie co chce, musimy już koniecznie znosić w naszym domu margrabiego. Ale kiedy podobny człowiek jest tak uprzedzający, cóż to dopiero będzie z innymi? wszystko to dowodzi naszej ważności. Musimy przeto umieć ciągnąć wszelkie stąd korzyści, i dlatego bylibyśmy już chyba bardzo niezręczni, gdybyśmy nie potrafili Ernestyny skłonić do odpowiedniego naszym widokom wyboru.
— Kochana żono, wybornie pani przedstawia wszelkie kwestje — zawołał baron z coraz większą uwagę, gdy tymczasem Helena z niemniejszą bacznością przysunęła krzesło swoje do brata i jego żony.
— A teraz — odezwała się dalej baronowa — czyśmy powinni chwilę wyboru Ernestyny przyśpieszyć, czy też odwlekać?
— Jest to pytanie bardzo ważne! — powiedział baron.
— Zdaniem mojem, należałoby każdą stanowczą w tej i mierze odpowiedź odwlekać do sześciu miesięcy — dodała baronowa.
— I ja tak myślę — odpowiedział baron, jakgdyby zamiary jego żony sprawiały mu jakąś tajemną radość.
— Ja również jestem tego samego mniemania co ty, mój bracie, i ty, moja siostro — rzekła Helena, która w milczeniu, ale z największą uwagą i ze spuszczonemi oczyma słuchała, nie tracąc ani jednego słowa z całej rozmowy.
— Wybornie — zawołała baronowa, która widocznie była zadowolona z tej powszechnej zgody; jeżeli zawsze tak będziemy zjednoczeni, to dopniemy do naszego celu, gdyż, ma się rozumieć samo przez się, że sobie formalnie przysięgamy — dodała baronowa głosem uroczystym — że sobie przysięgamy w imię naszego najdroższego interesu, nie przyjąć żadnego kandydata do ręki Ernestyny, nie porozumiawszy się poprzednio między sobą...
— Działać na własną korzyść i potajemnie, byłoby niecną, haniebną, godną wzgardy zdradą — zawołał baron, którego sama myśl na coś tak okropnego zdawała się oburzać.
— Jezu Chryste Panie! — rzekła Helena, załamując ręce, któżby śmiał pomyśleć o tak szkaradnej zdradzie?
— Byłoby to podłością — dodała ze swej strony baronowa — i więcej jak podłością, byłaby to nadzwyczajna niezręczność... O ile będziemy silni zgadzając się, o tyle będziemy słabymi w niezgodzie.
— Jedność czyni silnym — zawołał baron głosem stanowczym.
— Jeżeli zatem w postanowieniu przez nas troje przyjętem nic zmienionem nie będzie, wtedy każdy plan wydania Ernestyny za mąż, odroczymy do sześciu miesięcy, ażeby mieć czas korzystania z naszego wpływu.
— A ponieważ w tej mierze jużeśmy się zgodzili, mówiła dalej baronowa, przeto wypada nam ułożyć się co do innego artykułu, który także jest dosyć ważnym; czy należy Ernestynie zostawić jej guwernantkę, czy nie? Ta pani Lainé, ilem się dowiedziała, stoi nieco wyżej od zwyczajnych służących; od dwóch lat znajduje się przy Ernestynie, zatem musi mieć pewien wpływ na nią.
— Mam dobrą myśl — zawołał baron głosem pewnym i z przenikliwością — trzeba guwernantkę odpędzić! pozbawić ją zaufania Ernestyny! to byłoby wyborną rzeczą!
— Toby był zły środek — odpowiedziała baronowa.
— Moja kochana żono....
— Ale, mój panie, powinniśmy wpływ ten obrócić na naszą korzyść, należałoby tylko zjednać dla nas guwernantkę, skłonić ją ażeby postępowała według naszych rozkazów, potem ten ciągły wpływ, zamiast nam być szkodliwym, będzie korzystnym i to bardzo korzystnym.
— To prawda — rzekła Helena.
— Rzeczywiście, z tego stanowiska patrząc — dodał baron z namysłem — guwernantka może być bardzo pożyteczną, bardzo pomocną, bardzo usłużną. Ale gdyby się wahała przejść na naszą stronę! albo gdyby nasze usiłowania zjednania jej sobie obudziły nieufność Ernestyny...
— Trzeba roztropnie przystąpić do rzeczy — przerwała baronowa — jeżeli spostrzeżemy, że tej kobiety nie można pozyskać, w takim razie wrócimy do myśli pana de La Rochaigue, wtedy odprawimy guwernantkę.
Rozmowa ta została przerwana przez jednego ze służących, który oznajmił pani de la Rochaigue:
— Kurjer, który poprzedza karetę panny de Beaumesnil, w tej chwili przybył na dziedziniec, i oświadczył mi, że za pół godziny podróżni już przyjadą.
— Prędko, prędko do naszej toalety — zawołała baronowa, jak tylko służący wyszedł. Lecz po krótkiem zastanowieniu się, dodała — Ale myślę właśnie nad tem, jako krewni hrabiny nosiliśmy żałobę przez sześć miesięcy; możeby to zrobiło dobre wrażenie, gdybyśmy i teraz mieli na sobie żałobę? Wszyscy służący Ernestyny ubierają się czarno i wskutek naszego rozkazu jej pojazdy wybite zostaną na czarno. Czy się państwo nie obawiacie, ażeby Ernestyna nie wzięła tego za złe, gdybym w pierwszej chwili miała na sobie kolorowe suknie?
— Masz słuszność, kochana przyjaciółko — rzekł baron — przywdziej napowrót żałobę, choćby tylko na dwa tygodnie.
— Jest to dosyć nieprzyjemne — odpowiedziała baronowa, gdyż w czarnym kolorze nie jest mi do twarzy. Ale są ofiary, którym koniecznie poddać się trzeba. Co się dotyczy naszej umowy, — dodała baronowa — pamiętajcie nie czynić najmniejszego kroku na własną rękę, pod względem Ernestyny; przysięgliśmy na to.
— Przysięgliśmy — powiedział baron.
— Przysięgliśmy — powtórzyła Helena.
Poczem rozłączyły się te trzy osoby, dla ubrania się na wieczór i poszły do swoich pokojów.
Skoro tylko baronowa opuściła pana de La Rochaigue i jego siostrę, zamknęła się w swoim pokoju i spiesznie następujący napisała bilet...
„Kochana Juljo, mała przyjeżdża dzisiaj wieczorem; jutro około dziesiątej przed południem, będę u ciebie, nie mamy ani chwili czasu do stracenia... Daj o tem znać, wiesz komu, musimy się z sobą dobrze porozumieć. Milczenie.... i nieufność.

L. de La R.“

Na bilecie tym baronowa napisała następujący adres: „Do pani wicehrabiny de Mirecourt“.
Poczem obróciła się do swojej pokojowej i oddała jej bilet, mówiąc;
— Podczas kiedy będziemy u stołu, zaniesiesz ten bilet do pani de Mirecourt. Weźmiesz pudełko od koronek, jakgdybyś szła po jaki sprawunek do mojej toalety.
Prawie w tejże samej chwili baron zamknął się w swoim gabinecie i napisał list następujący:
„Pan de La Rochaigue prosi pana barona de Ravil, ażeby raczył oczekiwać na niego jutro pomiędzy godziną pierwszą i drugą po południu w swojem mieszkaniu; widzenie to jest koniecznie potrzebne.
„Pan de La Rochaigue liczy na obowiązującą punktualność pana de Ravil, i uprasza go o przyjęcie zapewnienia o jego prawdziwym szacunku“.
Na bilecie tym umieścił taki adres: „Do pana baron: de Ravil, przy ulicy Gaudot-de-Maiuroy. Nr. 7“.
I powiedział do swego kamerdynera:
— Natychmiast poślij kogo z tym listem na pocztę.
Nakoniec panna Helena postępowała również przezornie jak państwo de La Rochaigue, i skrycie następujący list napisała:
„Kochany księże, przybądź Wpan nieomylnie o godzinie dziesiątej zrana, jest to dzień umówiony. Bóg z tobą... Godzina nadeszła.
„Módl się Wpan za mnie, jak ja za niego się modlę.

H. de L. D“.

Na bilecie tym położyła następujący adres:

„Do JM. Księdza Ledoux, przy ulicy la Planche*.

XV.

Nazajutrz po opisanej w ostatnim rozdziale rozmowie familji de La Rochaigue, odbyły się trzy ważne sceny u rozmaitych osób.
Pierwsza u księdza Ledoux, tegoż samego, który, jak wiemy, udzielał ostatniego namaszczenia pani de Beaumesnil.
Duchowny ten, który, będąc jezuitą należał do szkoły Rodinów, był wzrostu niskiego, twarz miał ukraszoną przymulającym uśmiechem, spojrzenie bystre i przenikające, lica rumiane, włosy siwe, lekko upudrowane. Miotany niepokojem i wzruszeniem przechadzał się szybkim krokiem po swoim pokoju sypialnym, spoglądając od czasu do czasu na zegar, jakgdyby na kogoś niecierpliwie oczekiwał. Wreszcie usłyszał dźwięk dzwonka, drzwi się otworzyły i służący jego podobny do zakrystjana, oznajmił przybycie pana Celestyna de Marceuse.
Pobożny założyciel reguły świętego Polikarpa był to wysoki młody mężczyzna, dobrej tuszy, z płowemi włosami. Jego pełne, świeże i dosyć regularne rysy twarzy mogłyby nawet uchodzić za piękne, gdyby nie ów uderzający wyraz słodkiej fałszywości i ukrywanego egoizmu, jaki w nich przebijał.
Wszedłszy do pokoju, pan de Macreuse pobożnie ucałował oba policzki księdza Ledoux, który odpłacił mu równem wylaniem uczuć swoich, mówiąc:
— Nie możesz sobie wyobrazić, kochany panie Celestynie, z jaką niecierpliwością oczekuję na ciebie.
— Właśnie mieliśmy dzisiaj posiedzenie, kochany księże Ledoux, posiedzenie burzliwe, co się nazywa burzliwe; nie ma pan pojęcia, co za zaślepienie i niespokojny duch wśród tych nieszczęśliwych. Ah! jakiej to pracy potrzeba, ażeby te bydlęta, ci robotnicy zrozumieli, ile skarbów, ile nieocenionego boskiego szczęścia, znajduje się w tej nędzy w jakiej oni żyją... Ale nie... zamiast uważać się za szczęśliwych ze względu na nadzieję przyszłego zbawienia, i zamiast znosić swoje troski z oczyma wlepionemi w niebo, upierają się koniecznie patrzeć na wszystko, co się dzieje na ziemi, porównywać stan swój ze stanem innych ludzi, rozprawiać o swoich prawach, i pracy, i o swoich roszczeniach do szczęścia... do szczęścia! a toćto jest drugie kacerstwo! Doprawdy, aż mnie rozpacz bierze!
Ksiądz Ledoux słuchał mowy Celestyna uważnie i przypatrywał mu się z uśmiechem, myśląc o tem zdumieniu, jakie dla niego gotował.
— A tymczasem, kiedyś ty kochany Celestynie nędznikom tym dowodził zbawienności wyrzeczenia się dóbr ziemskich, — rzekł duchowny do młodego pobożnisia — i czy wiesz co zaszło nowego? rozmawiałem o tobie z panną Heleną de La Rochaigue. A domyślasz się pewnie tematu naszej rozmowy? Było nim przybycie małej Beaumesnil.
— Co pan mówisz! — zawołał de Macreuse — zaczerwieniwszy się ze dziwienia i nadziei — panna de Beaumesnil?
— Jest od wczorajszego wieczora w Paryżu.
— A panna de La Rochaigue?
— Zawsze ma też same względem ciebie zamiary, zawsze jest gotowa na wszystko, żeby tylko ten ogromny spadek nie dostał się w złe ręce. Widziałem tę kochaną osobę dzisiaj rano; ułożyliśmy się już z nią w tej mierze, i nie naszą będzie winą, jeżeli panna de Beaumesnil nie zostanie twą żoną.
— Ach! jeżeli to piękne marzenie spełni się! — zawołał de Macreuse z zapałem i chciwością, ściskając rękę księdza — to panu tyko winien będę ten ogromny, niezliczony majątek!
— Tak to, mój kochany Celestynie, wynagradzani bywają młodzieńcy pobożni, którzy w tym zepsutym wieku, przedstawiają wzór cnót chrześcijańskich — rzekł duchowny wesoło i żartobliwie.
— Ah! powtarzał Celestyn z wyrazem nieopisanej chciwości taki majątek to prawdziwa kopalnia złota. Ah! olśniony jestem taką nadzieją!
— Biedny chłopiec, jak on szczerze kocha pieniądze — rzekł ksiądz, uśmiechając się życzliwie i klepiąc policzki Celestyna — teraz pomyślmy o tem, co jest najważniejsze, i pomówmy o rzeczy rozsądnie; na nieszczęście nie mogłem nakłonić pani de Beaumesnil, ażeby cię przez pewien rodzaj testamentu poleciła córce swojej za męża, w takim razie wszystko byłoby już gotowe. Wsparci ostatnią wolą umierającej matki, bylibyśmy, to jest panna de la Rochaigue i ja, zamknęli Ernestynę w domu, a ona, przez wzgląd na pamięć matki, byłaby na wszystko zezwoliła. Byłoby to najlepiej, wszystko byłoby się wykonało spokojnie i bez żadnego oporu, ale teraz nie możemy już o tem myśleć. Musimy zatem nowy plan obmyślić. Okoliczności sprzyjają nam, gdyż jesteśmy na drodze postępu nierównie dalej, niż ktobądź inny, zwłaszcza, że baron i jego żona nie mają jeszcze na oku nikogo dla Ernestyny, jak mnie panna de La Rochaigue, która jest po naszej stronie, zapewnia. Co się tyczy jej brata i żony, są to bardzo samolubni, bardzo chciwi ludzie, nie można przeto wątpić, że, jeżeli tak rzecz poprowadzimy, że oni mogliby lękać się o doprowadzenie do skutku naszych zamiarów, w takim razie przyłączą się do nas, ma się rozumieć, jeżeli będą w tem widzieli swą korzyść, a wtedy nie będzie nic łatwiejszego, jak zapewnić im podobną korzyść; ale przedewszystkiem powinniśmy zająć takie stanowisko, z którego nie oni, ale my, byśmy mogli podyktować warunki układu.
— Kiedyż? i jakim sposobem zostanę pannie de Beaumesnil przedstawiony?
— Ta konieczna i ważna kwestja zajmowała już bardzo pannę Helenę i mnie; uroczyste przedstawienie z wszelkiemi formalnościami jest niemożliwe: zanadtobyśmy się narazili, gdybyśmy naprowadzili barona i jego żonę na domysł o naszych zamiarach; trzeba zatem wymyślić, coś niespodziewanego, coś tajemniczego, ażeby obudzić ciekawość i zajęcie panny de Beaumesnil; przedstawienie więc to, ażeby odniosło pożądany skutek, winno być ułożone podług charakteru tej panienki.
Celestyn spojrzał na księdza wzrokiem zdziwionym i badawczym.
— Pozostaw to nam, biedny chłopcze — rzekł duchowny tonem życzliwej powagi — my znamy doskonale ludzi; według zaciągniętych przeze mnie wiadomości, a mianowicie podług spostrzeżeń panny Heleny, której umysł w pewnych przedmiotach jest równie przezorny jak bystry, twoja panienka ma być bardzo pobożna; bardzo dobroczynna. Nadto, dowiedzieliśmy się o okoliczności, której znajomość jest dla nas nader ważną — mówił dalej ksiądz — panna de Beaumesnil modli się najczęściej przed ołtarzem Najświętszej Panny, które to upodobanie jest bardzo naturalne w młodem dziewczęciu.
— Przebacz pan, że mu przerywam — zawołał Celestyn z pośpiechem.
— Słucham cię, słucham, mój synu kochany.
— Państwo de La Rochaigue nie są bardzo punktualni w odbywaniu swoich powinności religijnych, ale wszakże panna Helena nigdy nie zaniedbuje nabożeństwa?
— Ma się rozumieć, że nigdy.
— Więc mogłaby jak najłatwiej wziąć to na siebie, ażeby pannę de Beaumesnil przyprowadzić do jej parafji, to jest do kościoła św. Tomasza z Akwinu.
— O! zapewne.
— Byłoby dobrze, gdyby panna Helena zaraz od jutrzejszego dnia rozpoczęła swoje nabożeństwo przed ołtarzem Panny Marji; gdzie mogłaby przyprowadzić swą wychowankę o godzinie dziewiątej zrana.
— Będzie to można jak najłatwiej wykonać.
— Panie te mogłyby, zdaje mi się, zająć miejsce po lewej stronie ołtarza.
— Po lewej stronie ołtarza? a to dlaczego, Celestynie?
— Gdyż ja będę się modlił przy tymże samym ołtarzu, co panna de Beaumesnil.
— Bardzo pięknie — rzekł duchowny — ślicznie nam się wiedzie. Wtedy panna Helena podejmie się zwrócić uwagę na ciebie; tylko przy tem pierwszem spotkaniu pamiętaj zająć jak najkorzystniejsze miejsce. Wyborna myśl, mój Celestynie! Oby tylko niebo sprzyjało dobrej sprawie, pomimo oręża, jakiego do niej użyjemy; teraz, kochany Celestynie, miej odwagę; jesteśmy na wybornej drodze; sam jesteś zręczny, ujmujący, wytrwały, i zdolniejszy jak ktokolwiek inny do zajęcia sieroty uchem i okiem, o ile będzie cię słyszeć i widzieć. Pomyślny dla pana skutek byłby nadzwyczajnie ważnym, wywarłby on wpływ niezmierny; tym wszystkim paniczom, którzy to udają niedowiarków, tym wszystkim zimnym, obojętnym ludziom, którzy nas niedosyć silnie wspierają, twoje szczęśliwe powodzenie dowiodłoby, jakie to korzyści czekają tych, którzy są zawsze z nami, dla nas... i przez nas... Zdaje mi się, żeśmy już tego trochę dowiedli tą znakomitą... na twój wiek... i na... twoje... nieznane urodzenie tak niespodzianą pozycją — dodał ksiądz nieco ciszej i zarumieniwszy się lekko, które to pomieszanie i Celestyn zdawał się podzielać. Poczem duchowny dodał jeszcze — widzisz, mój kochany Celestynie, podczas kiedy ci zazdrośni i bezwstydni panicze rujnują swą szkatułę i zdrowie w biesiadach, w szalonych i odurzających rozkoszach, ty, mój kochany synu, któryś przyszedł niewiadomo skąd, który jesteś osłaniany, posuwany, wspierany i dźwigany, niewiadomo przez kogo, ty w cieniu i cichości postępujesz coraz dalej, i wkrótce świat zdumiony zostanie twojem niepojętem i prawie przerażającem szczęściem. Teraz przejdźmy do czego innego, co jest niemniej waźne. Kto jednego tylko słucha dzwonka, ten też jeden tylko słyszy dźwięk. Zapewne, pannie Helenie nie zabraknie wątku ażeby rozmawiać o tobie z małą Beaumesnil, skoro tylko zwróci na ciebie jej uwagę. Panna de La Rochaigue będzie ustawicznie chwaliła twoje cnoty, pobożność, anielski wyraz twarzy, powabną skromność twego ułożenia: słowem, będzie czynić wszystko, ażeby jej dać jak najlepsze o tobie wyobrażenie, ażeby ją natchnąć jakimś zapałem dla ciebie, ale wywołałoby to wyborny, kto wie czy nie stanowczy wpływ na jej umysł, gdyby te pochwały, dotyczące ciebie, także gdzieindziej znalazły odgłos i powtarzane były przez osoby, których położenie nie jest takie, że ich słowa mogłyby uczynić silne wrażenie na duszy Ernestyny, która będzie może, szczęśliwą, że te pochwały twoje tak jednozgodnie słyszeć jej się dadzą.
— Prawda, kochany księże, byłoby to wielkie dla mnie szczęście!
— A więc powiedz mi, Celestynie, która z twoich przyjaciółek, z twoich marzących wielbicielek dałaby się uprosić, o podjęcie się tego tak delikatnego poselstwa... może pani de Franville?
— Ona zbyt głupia — odpowiedział Celestyn.
— Pani de Bonrepos? — pytał dalej duchowny.
— Nie umie milczeć i zanadto jest okrzyczana.
— Pani de Lefebure?
— To tylko mieszczanka... — Po dość długiem milczeniu Celestyn powiedział. — Znam tylko jednę kobietę, na której milczenie i przyjaźń mógłbym z pewnością rachować, udając się do niej z podobną prośbą; jest to księżna de Senneterre.
— Rzeczywiście, byłoby to wybornie, gdyż księżna ma wielkie znaczenie w świecie — odpowiedział ksiądz z namysłem — i sądzę, że się nie mylisz. Słyszałem ją nieraz stającą w twojej obronie i mówiącą o tobie z prawdziwym zapałem, słyszałem ją nawet głośno ubolewającą, że jej syn, Gerald, ów bezwstydny rozpustnik, ów bezbożny niedowiarek, nie jest do ciebie podobny.
Na imię Geralda zmieniły się rysy Celestyna i odpowiedział tonem stłumionej nienawiści:
— Ten człowiek obraził mnie, i to przed całym światem, o! muszę się pomścić... Tak jest, tak — mówił dalej Celestyn po chwili milczenia — im więcej nad tem myślę, tem więcej mi się zdaje, że dla tysiąca powodów, powinienbym się udać do pani de Senneterre. Nieraz mogłem się już przekonać, jak szczerze ona się mną zajmuje; ufność, jaką jej w tej okoliczności okażę, wzruszy ją, nie wątpię o tem bynajmniej. Co się tyczy środków i sposobności zawiązania stosunków pomiędzy nią a panną de Beaumesnil, w tej sprawie porozumiemy się pierwej, zdaje mi się, że nam to z łatwością pójdzie.
— W takim razie — przerwał ksiądz Ledoux — powinienbyś bezzwłocznie odwiedzić księżnę.
— Jest dopiero pół do pierwszej, — rzekł Celestyn, spoglądając na zegar. — Często bardzo można zastać księżnę de Senneterre pomiędzy godziną pierwszą a drugą, ale, jest to tylko łaska, dla jej zaufanych przyjaciół, biegnę więc natychmiast.
— W drodze zastanów się jeszcze dobrze, kochany Celestynie — rzekł duchowny — czy nie spotkasz jakich trudności w uczynieniu jej tej propozycji. Co do mnie, zważywszy wszystko spostrzegam w tem tylko wielką korzyść.
— I mnie się tak zdaje; lecz jeszcze nad tem pomyślę; a więc co do reszty zgodziliśmy się zupełnie. Jutro, o godzinie dziewiątej, po lewej stronie ołtarza w kaplicy Panny Marji u św. Tomasza z Akwinu.
— Dobrze, dobrze — odpowiedział ksiądz — uwiadomię pannę Helenę o naszej umowie; jutro o dziewiątej przybędzie z pewnością do kaplicy z panną de Beaumesnil; mogę ci to naprzód zaręczyć; teraz idź jak najprędzej do pani de Senneterre.

Uścisnąwszy się i ucałowawszy powtórnie, Celestyn pobiegł do księżnej, w zamiarze ujęcia jej dla swoich widoków.

XVI.

Zrana tegoż samego dnia, w którym powyższa rozmowa pomiędzy księdzem Ledoux a panem de Macreuse miała miejsce, księżna de Senneterre wyszła wbrew swemu zwyczajowi o godzinie dziewiątej, a to wskutek odebranego jakiegoś pilnego listu; kiedy potem, około pół do dwunastej wróciła do domu, natychmiast posłała po swego syna, Geralda; lecz kamerdyner młodego księcia odpowiedział służącej pani de Senneterre, że pan jego wcale w domu nie nocował.
Około południa przybyło drugie równie pilne poselstwo od księżnej. Jej syn jeszcze nie wrócił do siebie; nareszcie o wpół do pierwszej Gerald przybiegł do swej matki, chciał ją właśnie czule i wesoło uścisnąć, kiedy ta lekko odepchnęła go od siebie, mówiąc z pewnym wyrzutem:
— Już trzy razy posyłałam po ciebie, mój synu.
— Właśnie wróciłem do domu, i natychmiast przybiegłem do ciebie. Cóż chcesz ode mnie, kochana matko?
— Ty wracasz do domu, Geraldzie, ty wracasz o tej godzinie? Jakież to prowadzenie twoje?
— Jakto, jakie prowadzenie?
— Posłuchaj mnie, mój synu, są rzeczy, o których wiedzieć nie chcę, wiedzieć nie mogę, ale nie uważaj tego za pobłażanie lub zaślepienie, jeżeli czuję wstręt do czynienia ci pewnych uwag.
— Moja kochana matko — rzekł Gerald z poszanowaniem, ale zarazem głosem szczerym i pewnym. — Znajdowałaś we mnie zawsze najposłuszniejszego, najprzywiązańszego syna i zawsze mnie takim mieć będziesz; nie potrzebuję dodawać tego, że moje nazwisko, które jest i twojem, wszędzie i zawsze było szanowane. Ale cóż chcesz, ja mam dwadzieścia cztery lata, żyję i bawię się, jak dwudziestoczteroletni mężczyzna!
— Geraldzie, nie od dzisiaj dopiero smuci mnie głęboko twój sposób życia, wiesz o tem, równie dla mnie jak i dla ciebie samego; zaledwie czasem widzieć cię można w świecie, gdzie twoje nazwisko i twój rozum tak zaszczytne wskazują ci miejsce, a to dlatego, że zawsze zwiedzasz najgorsze towarzystwa.
— Co dotyczy kobiet? to prawda, lecz dla mnie, pod tym względem, złe towarzystwo jest dobrem; nie gniewaj się jednak, matko kochana, wszakże wiesz, że co do swobody w mowie, pozostanę zawsze żołnierzem. Więc przyznaję, mam słabość do gryzetek. Ale za to mam najpiękniejszy dobór przyjaciół, jakim tylko człowiek z gustem pochlubić się może: widzisz, pomiędzy innymi, mam jednego, który mi jest najdroższy ze wszystkich, jest to były żołnierz z mojego pułku. Gdybyś go znała matko, lepszą miałabyś wtedy o mnie opinję — dodał Gerald z uśmiechem, — bo wiesz, że sądzi się ludzi według zawieranych przyjaźni.
— Tylko ty jeden, Geraldzie, wybierasz twoich najzaufańszych przyjaciół pomiędzy żołnierzami — powiedziała księżna, wzruszając ramionami.
— Dalibóg, wierzę temu, kochana matko; bo też to nie każdy zdolny jest szukać sobie przyjaciół na polu bitwy.
— Zresztą, nie mówię ja o twoich męskich znajomych, mój synu, zarzucam ci tylko, że się wdajesz z istotami niegodnemi ciebie.
— One są tak zabawne!
— Mój synu...
— Przebacz, droga matko — rzekł Gerald, pocałowawszy matkę mimo jej woli — przyznaję, że źle postępuję, tak jest, źle postępuję, dozwalając sobie takiej obozowej wolności, ale jednak — dodał z uśmiechem i pewnem wahaniem — nie chciałbym ci sprawiać jeszcze większej przykrości. Teraz, cóż ci mam więcej powiedzieć, matko, człowiek ma lat dwadzieścia cztery, i ma je poto, ażeby z nich korzystał. Nie mam żadnej skłonności do Westalek, cóż robić, czyliżbyś wołała, ażebym sprawiał zamieszanie i rozpacz w rozmaitych czcigodnych domach? — dodał Gerald głosem komiczno-tragicznym — a potem, widzisz, próbowałem już, i udało mi się nawet. Lecz cóż! prawdę powiedziawszy, ja przekładam dziewczęta tego rodzaju nad wszystkie inne, dlatego, że człowiek nie obraża świętości związków małżeńskich, a potem — to daleko weselej.
— Ależ przebóg! mości panie, wybór twoich łatwych kochanek nie obchodzi mnie wcale — odpowiedziała księżna niecierpliwie — moim jednak jest obowiązkiem zganić surowo lekkomyślność twojego postępowania. Nie wiesz wcale, jak ci to szkodzi.
— Pod jakim względem?
— Czy myślisz, naprzykład, że, gdyby była mowa o małżeństwie...
— Co o małżeństwie! — zawołał Gerald — przecież ja się nie ożenię, ja! ah! do djabła!
— Spodziewam się, że mi wyświadczysz tę łaskę i wysłuchasz mnie.
— Słucham...
— Wszakże znasz panią de Mirecourt?.
— Znam, ta na szczęście już jest zamężna, i nie ofiarujesz mi jej ręki, gdyż jest to najszkaradniejsza intrygantka.
— To być może; lecz pozostaje ona w bardzo bliskich stosunkach z panią de La Rochaigue, która także jest jedną z moich przyjaciółek.
— Więc to nie oddawna? gdyż nieraz słyszałem cię mówiącą o niej okropnie! że to ma być sama podłość, że to...
— O tem wszystkiem nie ma tu mowy — rzekła księżna, przerywając swemu synowi — panna de Beaumesnil, najbogatsza dziedziczka we Francji, jest wychowanką pani de La Rochaigue.
— Ta, która znajduje się we Włoszech?
— Ta, która się znajduje w Paryżu.
— Więc ona wróciła?
— Wczoraj wieczorem, a dziś rano, o godzinie dziesiątej, u pani de Mirecourt, miałam z panią de La Rochaigue długą i ostatnią rozmowę, gdyż od miesiąca prawie zajmowałam się tą sprawą, o której nic nie mówiłam, ponieważ znam twoją lekkomyślność; na szczęście, dotąd wszystko było w takiej tajemnicy pomiędzy panią de La Rochaigue, panią de Mirecourt i mną, że mamy największe nadzieje.
— Nadzieje, czego? — rzekł Gerald zdziwiony.
— Nie domyślasz się? szczęśliwego skutku twojego małżeństwa z panną de Beaumesnil.
— Co? mojego małżeństwa! — zawołał Gerald, zerwawszy się z krzesła.
— Tak jest, twojego małżeństwa z najbogatszą panną w całej Francji, — odpowiedziała pani de Senneterre; poczem dodała, nie tając wcale swojego niepokoju. — Ach! wszystko przemawiałoby za nami, gdyby nie to twoje nieszczęśliwe postępowanie, gdyż ze wszystkich stron zbiegną się współzalotnicy do ręki panny de Beaumesnil. Wystąpią do niej zawzięci konkurenci bez litości i miłosierdzia, i Bogu tylko wiadomo, jak ci będą mogli szkodzić, nie zadając sobie nawet pracy, ażeby cię fałszywie oczernić w oczach! Ach! gdybyś to z twojem nazwiskiem, z twoją głową, z twoją powierzchownością, mógł być uważanym za wzór dobrego i porządnego prowadzenia się, jak naprzykład ten niezrównany de Macreuse!
— Co? moja matko, czy rzeczywiście myślisz o mojem ożenieniu? — rzekł nareszcie Gerald, który dotąd coraz z większem zdziwieniem słuchał swej matki.
— Czy ja rzeczywiście o niem myślę, ty możesz o to pytać?
— Kochana matko, jestem ci nieskończenie wdzięczny za twoje dobre zamiary, ale powtarzam ci, że ja nie chcę się ożenić.
Pani de Senneterre, zdaje się, nie zrozumiała dobrze, nagle rzuciła się w tył krzesła, załamała ręce i zawołała niepewnym głosem:
— Jakto? ty mówisz, że?...
— Mówię, kochana matko, że się nie chcę żenić.
— Mój Boże! mój Boże! nie jest-że to obłąkanie! — zawołała pani de Senneterre. — On odrzuca rękę najbogatszej dziedziczki we Francji.
— Posłuchaj, droga matko — odpowiedział Gerald łagodnie, ale z powagą — jestem człowiekiem honorowym, a jako taki, wyznaję ci szczerze, że namiętnie lubię zabawy i rozkosze, równie je lubię, i kto wie nawet czy nie więcej jeszcze, jak w dwudziestym roku mego życia; byłbym zatem nieznośnym mężem nawet dla najbogatszej kobiety we Francji.
— Niezmierny majątek! — powtórzyła pani de Senneterre, jakby zdumiona odmową swego syna — przeszło trzy miljony dochodu w gotowiźnie.
— Wolę wesołość i swobodę.
— To, co ty mówisz, jest niedorzeczne, niegodne — zawołała pani de Senneterre oburzona — tyś chyba oszalał!
— Co chcesz, droga matko — odpowiedział Gerald z uśmiechem — jestem poprostu amatorem hucznych biesiad, wesołych dziewcząt, lubię niezależność i życie kawalerskie. Dzięki Bogu! mam jeszcze sześć pięknych i powabnych lat przed sobą, którychbym nie oddał za wszystkie miljony świata; a zresztą — dodał Gerald z pewną szlachetnością i uroczyście — nigdybym nie był tak nikczemnym, ażebym biedną panienkę, zaślubioną jedynie dla jej pieniędzy, miał uczynić nieszczęśliwą i wystawiać ją na śmieszność. Wszakże wiesz, moja matko, że nie chciałem kupić za siebie zastępcy, któryby został żołnierzem i dał się zabić za mnie; znajdziesz więc rzeczą bardzo naturalną, że za żadne miljony nie zaprzedam się żonie.
— Ale, mój synu!
— Tak jest, kochana matko; twój de Macreuse, (którego dla jego własnego dobra nie chciej mi za wzór przedstawiać, bo mógłbym nareszcie połamać kilkadziesiąt kijów na jego grzbiecie), twój de Macreuse, który jest bardzo pobożny, on nie będzie się tak wzbraniał jak ja, co jestem prawdziwym poganinem; to rzecz niezawodna. Ale jakim jestem, takim już musisz mnie zachować, i takim właśnie, tkliwiej jeszcze będę cię kochał, najdroższa matko — dodał Gerald, całując z uszanowaniem rękę księżnej, która go odepchnęła od siebie.
Szczególne bywają niekiedy zdarzenia! Zaledwie Gerald wymówił nazwisko klienta swej matki i księdza Ledoux, kiedy kamerdyner księżnej, zapukawszy pierwej do drzwi, wszedł do pokoju i powiedział:
— Pan de Macreuse pragnie widzieć się z księżną panią, oświadczył, że go sprowadził nader ważny i pilny interes.
— Więc powiedziałeś, że jestem u siebie? — zapytała pani de Senneterre.
— Ponieważ księżna pani nie dała mi przeciwnego rozkazu, zatem...
— Dobrze; poproś pana de Macreuse, ażeby chwilkę zaczekał — rzekła pani de Senneterre do kamerdynera, który się oddalił. Potem zwróciła się do swego syna, i powiedziała wprawdzie bez surowości, lecz boleśnie wzruszona — twój niepojęty dla mnie upór boli mnie i zasmuca tak dalece, że nie jestem ci w stanie wypowiedzieć tego; dlatego proszę cię, proszę usilnie, Geraldzie, ażebyś chwilkę zaczekał na mnie; ja wkrótce powrócę. Ah! mój synu, mój przyjacielu, nie możesz wyobrazić sobie, jak okropne sprawiasz mi zmartwienie.
— O! kochana matko, nie mów do mnie w ten sposób — powiedział Gerald wzruszony smutnym głosem księżnej — czy nie wiesz, jak cię kocham?
— Ah! Geraldzie, powinienbyś utwierdzić mnie w tej wierze.
— Odpraw tego głupiego Macreuse do licha, i pomówmy z sobą szczerze. Tak chętnie chciałbym cię przekonać, że moje postępowanie jest uczciwe i prawe. Ale ty mnie opuszczasz — dodał, widząc swą matkę udającą się ku drzwiom.
— Pan de Macreuse oczekuje mnie — odpowiedziała księżna.
— Cóż stąd! każę mu powiedzieć, żeby się natychmiast wyniósł. Kto z nim będzie robił takie ceremonje?
I kiedy młody, książę zbliżył się do komina, ażeby zadzwonić, matka zatrzymała go, mówiąc:
— Geraldzie, i to jest dla mnie przykrością, widzieć cię, z jakim wstrętem, że nie powiem, z jaką zazdrością, mówisz zawsze o tym szlachetnym młodym człowieku, którego prowadzenie się jest wzorowe, którego skromność, którego pobożność powinny wszystkim za przykład służyć. Ah! oby Bóg dał, ażebyś ty miał jego obyczaje, jego cnoty, nie przekładałbyś wtedy twoich karygodnych błędów, które młodość twoją niweczą nad wyborny związek, któryby moje i twoje szczęście zapewnił.
Po tych słowach księżna wyszła do pana de Macreuse, zostawiwszy syna samego i odebrawszy od niego zapewnienie, że będzie na nią czekać...
Kiedy następnie pani de Senneterre wróciła do syna, gniew zarumienił jej lica i zawołała, wchodząc do pokoju:
— Czy podobna uwierzyć temu, co za niesłychane zuchwalstwo!
— Co ci jest? moja matko.
— Ten de Macreuse — odpowiedziała księżna, z wybuchem gniewu — ten de Macreuse... to wierutny łotr!
Gerald nie mógł się wstrzymać od głośnego śmiechu, pomimo wzruszenia, w jakim widział swą matkę, lecz pojął wkrótce nieprzyzwoitość swojej wesołości i powiedział:
— Przebacz, kochana matko, ale ta zmiana tak jest nagła i tak szczególna; lecz przychodzi mi na myśl — dodał Gerald poważnie — czy czasem człowiek ten nie uchybił w winnem ci uszanowaniu?
— Alboż to podobni ludzie uchybią kiedy formalnościom! — odparła księżna z gniewem.
— A więc, kochana matko, cóż cię rozgniewało tak dalece? Niedawno jeszcze wychwalałaś przede mną tego twojego pana de Macreuse, i...
— Przedewszystkiem proszę cię nie mówić: Mój pan de Macreuse — zawołała urażona pani de Senneterre, przerywając swemu synowi — czy wiesz, jaki był cel jego odwiedzin? On przyszedł prosić mnie, ażebym powtarzała wszystko dobre, jakie o nim myślę. (To co o nim myślę, jest bardzo pochlebne!)
— Komuż to masz powtarzać? i dlaczego?
— Czy podobna wyobrazić sobie takie zuchwalstwo?
— Ale cóż on zamierza, moja matko, z podobną rekomendacją?
— Jakto, co on z nią zamierza? Przecież on rości pretensje do ręki panny de Beaumesnil!
— On!
— Co to za bezczelność!
— Macreuse!
— Człowiek zupełnie pospolity, Bóg wie skąd! — mówiła księżna — bo rzeczywiście, nie mogę sobie wcale wytłumaczyć, kto to był tak niezręcznym, że wprowadził podobnego człowieka do naszego towarzystwa!
— Lecz dlaczegóż mu przyszło na myśl tobie powierzać swoje zamiary?
— O! mój Boże, dlatego żem go z pewnym szacunkiem, z pewnemi względami przyjmowała; dlatego, że, równie jak wiele innych osób, zajęłam się nim, nie wiedząc sama z jakiego powodu; tak dalece, że posunął się do śmiałości, powiedzieć mi: że z tytułu współczucia, jakie okazywałam, pochwał, jakiemi go obsypywałam, uważa sobie za obowiązek — powierzyć mi w tajemnicy swoje zamiary względem panny de Beaumesnil, zwłaszcza, (w zuchwalstwie swojem dodał), iż nie wątpi o dobrem świadectwie, jakiego mu przed panną de Beaumesnil udzielę, tudzież, że mojej życzliwości (a nawet zdaje mi się, że w bezczelności swojej powiedział, mojej przyjaźni) porucza staranie okazania się użyteczną, komu? podobnemu jegomościowi! Doprawdy! podobne zuchwalstwo to rzecz niepojęta.
— Między nami mówiąc, kochana matko, jest w tem trochę, a nawet wiele twojej własnej winy, przyznaj tu sama. Chwaliłaś go zawsze, pobłażałaś ciągle temu człowiekowi.
— Chwaliłam — powtórzyła pani de Senneterre otwarcie — alboż wtedy wiedziałam, że on kiedyś okaże się tak bezczelnym i uroi sobie ożenić się z najbogatszą dziedziczką Francji? że jednocześnie z moim synem starać się o nią będzie? Zresztą, ten człowiek z całą swoją zręcznością, jest tylko głupcem; żeby też do mnie udać się w tej mierze! Zdziwi się bardzo tą pomocą, jaką ja mu przyniosę, a potem, taka pretensja litość tylko budzi! Cóż on jest? Lichy żebrak, człowiek pospolity, bez nazwiska, wygląda jak rzeźnik w niedzielnej sukni, który zostanie proszony na obiad do swego proboszcza; to pedant, obłudnik, i nudny nie do zniesienia, pomimo wszystkich swoich udanych cnót; zresztą, on nie może mieć najmniejszej nadziei, gdyż panna de Beaumesnil byłaby najszczęśliwszą jak mi mówiła pani de la Rochaigue gdyby została księżną; jako kobieta żyjąca w świecie, ma ona pociąg do wszystkich rozkoszy i przyjemności, jaki wielki majątek i wysokie stanowisko dają w społeczeństwie; a jakże, przecież taki prosty głupiec, jakim jest ów pan de Macreuse, tego wysokiego stanowiska w świecie zapewnić jej nie może!
— I cóżeś mu, kochana matko, odpowiedziała na jego prośbę?
— Rozgniewana jego śmiałością, miałam zamiar odpowiedzieć mu, że jego pretensja jest równie śmieszną jak bezczelną i rozkazać mu, ażeby nigdy nie postał w moim domu; lecz kiedym się zastanowiła, że dla pewniejszego zaszkodzenia mu, lepiej będzie, jeżeli udam, iż udzielę mu pomocy mojej, obiecałam mu mówić o nim tak, jak tego jest godzien, i niezawodnie dotrzymam słowa... Tak, będę mu pomocną, i to w sposób pożyteczny.
— Wiesz co? kochana matko, bardzo być może, iż Macreuse dopnie swojego celu.
— On, miałby zaślubić pannę de Beaumesnil?
— Tak jest.
— Dajże pokój! czy od rozumu odchodzisz!
— Nie uwodź się tak, moja matko, związek, jaki go wspiera, jest potężny; ma on za sobą, mogę ci to powiedzieć teraz, kiedy go nienawidzisz, ma on za sobą kobiety, które w starości zostały pobożnemi, kobiety, które, dlatego, że są brzydkie, udają surowość obyczajów; są za nim i mężczyźni pobożni, dlatego, że swoją pobożność zamienili w rzemiosło; i mężczyźni poważni i surowych obyczajów, dlatego, że są głupi. Pomyśl, że to jest przerażające!
— Ale zdaje mi się przecież, że ja znaczę jeszcze coś na świecie, ja! — odpowiedziała księżna — i moje zdanie ma pewną wartość?
— Twoje zdanie było aż dotąd i to nawet publicznie przychylne temu niegodziwcowi, zatem świat nie pojmie tak nagłej zmiany, albo raczej, wytłumaczy ją sobie przeciwnie, i wojna, którą mu wypowiadasz, zamiast szkodzić, owszem korzystną będzie Macreusowi. Łotr ten jest bardzo zręczny i chytry, jak księży sługa, a tacy ludzie są najgorsi... Ah! ty nie wiesz, z kim masz do czynienia, moja biedna, kochana matko!
— Doprawdy, Geraldzie, ty przyjmujesz to z bohaterskim spokojem, z bohaterską rezygnacją! — zawołała księżna z goryczą.
— Wcale nie, przysięgam ci, gniewa mnie to i oburza, taki Macreuse; mieć takie pretensje i może nawet doprowadzić je do skutku! człowiek, który jeszcze w szkołach równą niechęć jak odrazę we mnie budził; i ta biedna panna de Beaumesnil, której nie znam, lecz która mnie już od tej chwili zajmuje dlatego, że wystawiona jest na niebezpieczeństwo zostania żoną tego nędznika. Ah! na Boga! miałbym wielką chęć, choćby tylko dla zniweczenia planów jego, i wyrwania przez to tej panienki ze szponów niegodziwca...
— Ah! Geraldzie! mój synu — zawołała księżna przerywając — związek ten uczyniłby mnie najszczęśliwszą z matek.
— Dobrze, ale moja swoboda! moja ukochana swoboda!
— Geraldzie, pomyślże co to jest, z najpiękniejszem imieniem być największym właścicielem we Francji.
— A moje piękne i tak przyjemne kawalerskie życie?
— Lecz ten ogromny majątek, ta władza, jaką on nadaje w połączeniu z twoją pozycją w świecie, mój drogi Geraldzie.
— Tak, to prawda — odpowiedział Gerald z namysłem — lecz skazać się na nudy, na ten nieznośny przymus, a wieczorem na jedwabne pończochy, i to jeszcze na wieki, a te poczciwe dziewczęta, które mnie tak serdecznie kochają! i to jeszcze wszystkie razem, gdyż mam szczęście być młodym i niebogatym, przeto przymuszony jestem wierzyć, że ich miłość jest bezinteresowna.
— Ale, moje dziecię — rzekła księżna mimowolnie uniesiona dumną chęcią skłonienia swego syna do zawarcia tak korzystnego małżeństwa — ty wyobrażasz sobie twoje obowiązki zbyt surowo, jeżeli się kto żeni, to jeszcze nie jest powodem, ażeby...
— Doskonale — odpowiedział Gerald z uśmiechem — więc teraz zalecasz mi lekkość obyczajów w pożyciu małżeńskiem.
— Mój przyjacielu — rzekła pani de Senneterre zmieszana nieco — źle mnie zrozumiałeś, nie to chciałam powiedzieć.
— Wiesz, kochana matko, mów raczej o Macreu‘sie, to będzie daleko lepiej.
— Jeżeli o nim z tobą mówię, Geraldzie, to czynię to nie dla twojej zabawki, nie dla wyszydzania tego bezecnego człowieka, gdyż tutaj idzie, że tak powiem, o ludzkość i litość.
— Ludzkość, litość!
— Niezawodnie! gdyż ta biedna panienka, połączona z takim potworem, umarłaby ze zgryzoty, a wydrzeć mu ją, byłoby to szlachetnym, chlubnym czynem z twojej strony, Geraldzie, byłoby to godnem uwielbienia!
— Dobrze, kochana matko — odpowiedział Gerald z uśmiechem. Niedługo powiesz, że sobie zasłużę na nagrodę Montyon‘a, jeżeli zawrę ten związek.
— Tak, gdyby nagrodę Montyon‘a oddawano synowi, który uczyni swą matkę najszczęśliwszą z kobiet — odpowiedziała pani de Senneterre, zwracając łzami zalane oczy na syna.
Gerald czule kochał swą matkę. Chociaż ta miała charakter dumny, nakazujący i nieugięty, jednak wzruszenie, jakiego sama doznawała, owładnęło młodym księciem, który, uśmiechając się, dodał:
— O! jak to matka jest niebezpieczną istotą! Jest ona w stanie skłonić człowieka do zaślubienia, mimo jego woli dziedziczki z trzema miljonami rocznego dochodu; mianowicie też kiedy o to idzie, ażeby tę biedną miljonerkę wydrzeć takiemu niegodziwcowi, jak ten de Macreuse. Rzeczywiście, im więcej się nad tem zastanawiam, tem więcej mnie zachwyca myśl wypłatania podobnego figla temu człowiekowi i tym przewrotnym wspólnikom, których on jest Benjaminem. Co to za policzek, co to za pyszny policzek, który jednocześnie spadnie na lica tysiąca świętoszków. Jednak w tem wszystkiem zachodzi pewna mała trudność, kochana matko, a ja trochę za późno o niej pomyślałem.
— Co przez to rozumiesz?
— Wszakże ja nie wiem, czy się spodobam pannie de Beaumesnil.
— Zechciej tylko, kochany Geraldzie, a będziesz jej się podobał.
— Prawdziwie macierzyńska odpowiedź!
— Zdaje mi się, że cię znam doskonale.
— Ty? — rzekł Gerald, całując swą matkę — ty nie możesz mieć w tym względzie żadnego zdania. Twoje przywiązanie zaślepia cię, nie przyjmuję twego świadectwa.
— Pozwól mi tylko działać, Geraldzie; idź za moją radą, a zobaczysz, że cała sprawa weźmie szczęśliwy obrót.
— Wiesz, że możnaby cię wziąść za nadzwyczajną intrygantkę, gdyby cię nie znano! — zawołał Gerald wesoło — lecz kiedy matki zapragną czego dla swych synów, stają się wtedy lwicami, tygrysicami. Dobrze! słucham tedy, jaka jest twoja myśl? pójdę za nią z zamkniętemi oczyma.
— Poczciwy Geraldzie — rzekła księżna zachwycona, wpatrując się ze łzami w oczach w swego syna — nie wyobrażasz sobie, jak mnie czynisz szczęśliwą, mówiąc ze mną w taki sposób. O! teraz, teraz uda się nam nieomylnie, nie wątpię już o tem. Ten bezecny Macreuse umrze ze zgryzoty i zazdrości.
— Tak, dobrze, kochana matko, doskonale! zamiast pchnięcia szpadą, któregoby mi pewno odmówił, sprowadzę przynajmniej żółtaczkę na niego.
— Geraldzie, zaklinam cię, rozmówimy się rozsądnie.
— Słucham cię.
— Ponieważ przystajesz na moje żądanie, trzeba zatem koniecznie, ażebyś jak można najprędzej zobaczył pannę de Beaumesnil.
— Dobrze.
— To pierwsze spotkanie jest, jak się zapewne domyślasz, nadzwyczajnie ważne.
— Doprawdy?
— Bezwątpienia, dlatego też mówiłam dzisiaj rano bardzo obszernie w tym przedmiocie z paniami de Mirecourt i de La Rochaigue; posłuchaj więc, co uważamy, według tego jak pani de La Rochaigue z charakteru młodej de Beaumesnil wnosi, najwłaściwszem. Możesz sam osądzić, Geraldzie.
— Słucham, kochana matko.
— Na nieszczęście, uznałyśmy za niepodobieństwo przedstawienia cię jako człowieka poważnego i porządnego.
— I postąpiłyście panie, bardzo sprawiedliwie, bo zbyt prędko musiałybyście ogłosić zupełnie przeciwny wyrok.
— Przygotowane jesteśmy na wszelkie oszczerstwa, jakie lekkomyślność twojego postępowania zdaje się usprawiedliwiać, mój biedny Geraldzie, ale kiedy już inaczej być nie może, przeto powinniśmy usiłować, wszystko, coby przeciw tobie mówiło, obracać na twoją korzyść.
— Tylko matki mogą być tak zręcznymi dyplomatkami.
— Szczęściem, panna de Beaumesnil, jak mówiła pani de La Rochaigue, która wczoraj wieczorem z nią rozmawiała (a nietrudno jest ocenić szesnastoletnią dziewczynę), szczęściem, mówię, Ernestyna de Beaumesnil zdaje się mieć wielkie upodobanie w przepychu, zabawach i wykwintności; postanowiłyśmy zatem, że pierwszy raz powinieneś pokazać się pannie de Beaumesnil przy jakiej sposobności, któraby cię przedstawiła jej jako jednego z najpowabniejszych i najmodniejszych mężczyzn Paryża.
— Jeżeli posiadasz talent wynalezienia takiej sposobności, to ja chętnie przystaję.
— Nieprawdaż Geraldzie, że pojutrze odbędą się w lasku buloniskim wyścigi, do których i ty masz należeć?
— Tak jest, przyrzekłem temu śmiesznemu panu de Courville, który ma cudne konie, a sam lęka się wsiąść na swego konia Joung-Emperor, w biegu wyścigowym powinienem przesadzić wysoki płot.
— Dobrze, bardzo dobrze, pani de La Rochaigue przywiezie pannę de Beaumesnil na wyścigi, lecz pierwej przyjadą po mnie, a skoro przybędziemy do lasku, Wtedy, ma się rozumieć, ty przyjedziesz powitać nas przed wyścigiem. Twój ubiór żokiejski, ten atłasowy, pomarańczowy kaftanik i czarna, aksamitna czapeczka, bardzo ci są do twarzy.
— Kochana matko, tylko jedna uwaga...
— Pozwól mi dokończyć. Tak, panna de Beaumesnil ujrzy cię wpośród tej eleganckiej młodzieży, którą ty, wyznać muszę, pod każdym względem przewyższasz. A potem, nie wątpię o tem, że w wyścigach zostaniesz zwycięzcą; tak jest Geraldzie, ty koniecznie musisz być zwycięzcą.
— Jest to, kochana matko, zdanie, które często będę powtarzał ostrogami mojemu wierzchowcowi... lecz... ja...
— Jesteś doskonałym jeźdźcom — mówiła dalej księżna, przerywając powtórnie swemu synowi — a jeżeli Ernestyna de Beaumesnil zobaczy cię na czele twoich współzawodników, i jeżeli następnie ujrzy cię, pośród grzmiących oklasków tłumu wyborowych widzów, przybiegającego do mety, to niemasz najmniejszej wątpliwości, że przy charakterze i skłonnościach, jakie ona zda je się posiadać, pierwsze wrażenie, które na nie uczynisz, będzie nader korzystne; jeżeli zaś później zechcesz być tak ujmującym, jakim być potrafisz, to ten bezczelny Macreuse wydawać się będzie pannie de Beaumesnil szkaradnym, nieznośnym, gdyby jeszcze myślał rywalizować z tobą.
— Czy mogę teraz mówić, moja matko?
— Dobrze.
— Otóż! sądzę, że dobrze byłoby, ażebyś mnie przedstawiła pannie de Beaumesnil jeszcze przed wyścigami... Tylko zgodzisz się na to, że to nie powinno mieć miejsca tegoż samego dnia, kiedy będę przebrany za żokeja.
— A to dlaczego? przecież ubiór ten jest dla ciebie nadzwyczajnie korzystny.
— Nie; to wygląda zanadto teatralnie — rzekł Gerald z uśmiechem.
— Co, teatralnie! A skądże w tobie taka skrupulatność?
— Powiedz sama, kochana matko, czy chcesz ażebym teraz odgrzewał system uwodzenia dziewcząt, używany przez Elloviu, który, jak powiadają, w swojem obcisłem ubraniu miewał tak wielkie szczęście?
— Doprawdy, Geraldzie — rzekła księżna z wyrazem urażonego wstydu — przychodzą ci myśli...
— Ah! kochana matko, to są twoje własne myśli, sama nawet o tem nie wiesz; ale mniejsza o to, możesz mnie przedstawić pannie de Beaumesnil, gdzie chcesz, kiedy chcesz, jak chcesz, pieszo lub konno; widzisz więc, że tobie pozostawiłem wybór. Tylko, niebardzobym sobie życzył uciekać się do tego nieprzyzwoitego ubioru żokiejskiego. Ja tego nie potrzebuję — dodał Gerald, udając komiczną zarozumiałość — już ja potrafię olśnić, ująć pannę de Beaumesnil tysiącem moralnych, czcigodnych i cnotliwych przymiotów.
— Rzeczywiście, Geraldzie, ty mnie do rozpaczy doprowadzasz; nawet o najważniejszej rzeczy nie potrafisz pomówić rozsądnie i uważnie.
— I cóż to szkodzi? jeżeli tylko sprawa ta weźmie szczęśliwy obrót.
Rozmowa księżnej z jej synem została powtórnie przerwaną przez kamerdynera pani de Senneterre, który zapukawszy poprzednio, wszedł do pokoju, mówiąc:
— Pan baron de Ravil pragnie mówić z księciem panem w interesie bardzo ważnym; oczekuje on na księcia w jego mieszkaniu.
— Dobrze — rzekł Gerald, nie mało zdziwiony tą wizytą.
Kamerdyner odszedł.
— Cóż ty za interesa możesz mieć z panem de Ravil? — zapytała księżna swego syna — nie cierpię tego człowieka. Wszyscy go przyjmują, i ja sama przyznaję to, daję zły przykład, nie wiedząc dlaczego.
— Jest to rzecz prosta; jego ojciec był bardzo przyzwoitym człowiekiem i z dobrej familji; on sam wprowadził w świat swojego syna; a ten, raz przyjęty w towarzystwie, przyjmowany już jest zawsze; zresztą nie podoba mi się on także w wysokim stopniu. Od czasu owego komicznego pojedynku margrabiego z panem de Mormand nie widziałem go jeszcze wcale. Nie wiem także, co de Ravil może mieć ze mną do mówienia. Ale, ale ponieważ właśnie mówimy o tym cyniku, przypomniałem sobie anegdotkę, którą mi wczoraj o nim powtórzono, a która go wybornie maluje. Pewien biedny chłopiec, niewielkie posiadający zasoby, uczynił mu znakomitą przysługę, otwierając dla niego swą skromną szkatułę; posłuchaj, jak mu de Ravil za tę usługę podziękował: Gdzie u djabła, powiedział baron, ten głupiec złowił owe dwieście luidorów, które mi pożyczył?
— To haniebne! — zawołała księżna.
— Idę już, ażeby się pozbyć tego człowieka — dodał Gerald — zresztą nieźle jest posłuchać go czasem; ten jaszczurny język wie wszystko, zna wszystko. Zaczekaj na mnie, kochana matko, kto wie, może wrócę zachwycony tym bezczelnym człowiekiem. Wszakże ty wróciłaś oburzona przeciw Macreusowi.
— Gerardzie, nie jesteś szlachetny.
— Wyznaj przynajmniej, kochana matko, że dzisiejszego rana nie jesteśmy szczęśliwi z naszymi znajomymi, ani ty, ani ja.

I pan de Senneterre udał się do Ravil‘a, który czekał na niego.

XVII.

Gerald zastał pana de Ravil w swojem mieszkaniu i przyjął go z lodowatą obojętnością, która przecież wcale nie zmieszała tego bezczelnika.
— Jakiemuż zdarzeniu przypisać winienem zaszczyt odwiedzin pańskich? — rzekł Gerald sucho, pozostawszy na środku pokoju i nie wzywając wcale pana de Ravil, ażeby usiadł.
Ostatni, mimo tak zimnego przyjęcia, odpowiedział spokojnie:
— Mości książę, przychodzę panu zaproponować wyborny interes.
— Ja, panie, nie robię żadnych interesów.
— Zależy to od interesu!
— Jakto?
— Chcesz się książę ożenić?
— Mój panie — rzekł Gerald z dumą — takie pytanie.
— Pozwól, mości książę, przychodzę w pańskim interesie, a tem samem i w moim. Bądź pan przeto łaskaw wysłuchać mnie, wszakże nic pan na tem nie stracisz! proszę tylko o dziesięć minut posłuchania.
— Słucham pana — rzekł Gerald, którego ciekawość pytaniem: chcesz się książę ożenić? podnieconą została. Było to właśnie zapytanie, zostające w dziwnym związku z rozmową, jaką Gerald dopiero co miał ze swą matką.
— Pytam zatem powtórnie: chcesz się książę ożenić? Muszę przedewszystkiem usłyszeć odpowiedź pańską, zanim dalej mówić zacznę.
— Ale, mój panie... ja...
— Ah! proszę mi wybaczyć, zapomniałem zapytanie moje należycie określić. Otóż: Czy książę chcesz ożenić się niesłychanie bogato?
— Czy pan de Ravil ma kogo na wydaniu?
— Należy sądzić.
— Wszakże pan jesteś kawalerem, człowiekiem ze wszech miar odznaczającym się, czemuż tedy sam się nie ożenisz?
— Mój panie, ja nie mam majątku, moje imię nie jest znakomite, a podobno nawet i niebardzo pochlebnie ludzie o mnie mówią; przy tem wszystkiem jestem brzydki, nieprzyjemny i często uchybiający; słowem, dla mnie niema widoku zawarcia podobnego związku. Pomyślałem więc o panu, mości książę.
— Jestem panu bardzo wdzięczny za tę wspaniałomyślność; lecz zanim postąpimy dalej, pozwól mi pan uczynić sobie dosyć delikatne zapytanie. Nie chciałbym dotknąć drażliwości pana; wszakże to pan pojmujesz.
— Rzeczywiście, jestem charakteru dosyć drażliwego...
— Właśnie, myślałem już o tem w połowie. Oto! jaką cenę położyłeś pan za swoje wspaniałomyślne zajęcie się moim losem?
— Żądam tylko półtora procentu od posagu — odpowiedział cynik śmiało.
A gdy Gerald nie był w stanie ukryć wstrętu, jaki w nim obudziły te słowa, de Ravil dodał obojętnie:
— Zdaje mi się, że ja panu naprzód powiedziałem, iż tu miała być mowa o interesie?
— Prawda.
— Więc dlaczegóż mamy używać rozmaitych korowodów i obrotów, zanim przystąpimy wprost do rzeczy?
— Bezwątpienia, jest to wszystko zbyteczne — odpowiedział Gerald, zadając sobie pewien przymus — dlatego też powiem panu bez ogródki, że to potrącenie półtora procentu od posagu wydaje mi się dosyć taniem.
— Nieprawdaż?
— Niezawodnie, ale powinienbym jeszcze wiedzieć, z kim mnie pan ożenić zamierzasz, i jak sobie poczniesz, ażeby mnie ożenić?
— Mości książę, jesteś pan wielkim miłośnikiem łowów?
— Tak, panie.
— Znasz się pan dobrze na nich?
— Zupełnie.
— Więc, jeżeli pański wyżeł wytropi zwierzynę i stanie do niej, Wszakże już tem samem uczynił zadość swemu obowiązkowi? reszta zależy od oka myśliwca i szybkości jego strzału.
— Jeżeli pan przez to chcesz rozumieć, że powiedziawszy mi tylko: ta lub owa, bogata panna jest na wydaniu, jużeś zarobił swoje półtora procentu, to...
— Pozwól, mości książę; zanadto jestem uprzejmym w interesach, ażebym miał panu czynić podobną propozycję; słowem, ja panu ręczę, że ci zapewnię położenie wyborne, nieomylne, i dla każdego innego nieprzystępne; resztę zaś dopełnią udzielone panu od natury zalety, i jego znakomite imię.
— To zaś położenie?
— Czujeszto zapewne, książę, że nie jestem tyle nierozważnym, ażebym panu miał odkryć mą tajemnicę, zanim pan dasz swoje słowo, jako człowiek honoru, i ażebym...
— Panie de Ravil — odpowiedział Gerald, przerywając temu nędznikowi, którego miał wielką chętkę za drzwi wyrzucić — żart ten zbyt długo się już przeciągnął.
— Jaki żart, mości książę?
— Pojmujesz to pan zapewne, że ja poważnie propozycji pańskiej traktować nie mogę. Ażebym ja się pod pańską żenił opieką, doprawdy, toby było zanadto śmieszne.
— Więc pan odmawiasz?
— Mam tę zuchwałość.
— Zastanów się mości książę, pomyśl co powiedział Talleyrand...
— Czy pan często cytujesz Talleyranda?
— Jest on moim mistrzem.
— I niemały to zaszczyt dla niego... Ale słucham, co ten wielki dyplomata powiedział?
— Słuchaj pan: Nie należy ufać pierwszemu wzruszeniu, bo ono zwykle jest dobre. Zdanie to ma wielkie znaczenie, korzystaj pan z niego.
— Na honor! nie domyślasz się pan, jaką prawdę wyrzekłeś, i jak ona w zastosowaniu do pana, w samą porę została powtórzoną.
— Doprawdy?
— Właśnie rady pańskiej usłuchałem, ponieważ gdybym był poszedł za pierwszym popędem, jaki mowa pańska we mnie obudziła (a popęd ten był doskonały), byłbym pana...
— Cóżbyś pan był uczynił, mości książę?
— Zbyt wiele masz pan przenikliwości, ażebyś się tego nie domyślił, a ja zanadto jestem grzeczny, ażebym to panu w mojem mieszkaniu powtórzył.
— Proszę mi przebaczyć, mości książę, ale śpieszy mi się, nie mam więc czasu, bawić się rozwiązywaniem zagadek... Więc pan odrzucasz?
— Tak.
— Jeszcze tylko słówko; winienem uprzedzić, że dzisiaj wieczorem będzie już za późno, jeżelibyś się pan inaczej miał namyślić, gdyż mam inną osobę na pana miejsce: z początku nawet o niej myślałem, ale po głębszem zastanowieniu się, uznałem, że książę większe możesz mieć widoki dojścia do zamierzonego celu jak tamten. Lecz pragnę, ażebyśmy interes ten zrobili, i, ażebym uzyskał moje półtora procentu od posagu jako wynagrodzenie komisowe; lecz skoro pan odmawiasz, przeto wracam do mojego pierwszego planu.
— Jesteś przezornym człowiekiem, kochany panie, a ja nie będę miał przynajmniej tego zmartwienia, że z powodu mojej odmowy (gdyż ponawiam ją panu obecnie) miałbyś pozbawić się tego prawego zysku, który tak zaszczytnem; starasz się pozyskać środkami... Ale, czy się też pan nie obawiasz, ażebym ja ten szczególny przemysł pański rozgłosił w świecie?
— Wielkąby mi to sprawiło przyjemność, gdyż podobne ogłoszenie zyskałoby mi pewną wziętość i sprowadziłoby mi klijentów... A więc do zobaczenia, mości książę; przy zdarzonej sposobności niemniej chętnie pospieszę na usługi pańskie.
I de Ravil oddalił się równie spokojnie, jak przyszedł, ukłoniwszy się nisko Geraldowi i udał się na ulicę Magdaleny, gdzie mieszkał jego przyjaciel de Mormand.
— To księżątko musiało się zapewne domyślić, że to o pannie de Beaumesnil była mowa, co mnie zresztą mało obchodzi — rzekł w duchu de Ravil — i spodziewa się wydrzeć mi ów procent, jakiego żądałem od posagu, ażeby go sobie sam zabrał. To podle... ale nie tracę jeszcze nadziei; nie tak łatwo mnie podejść. Szkoda jednak! ten chłopiec jest księciem, obok tego przystojny, dosyć dowcipny, miałem więc wszelkie widoki; teraz, muszę wrócić do mojego głupiego Mormanda. Bardzom dobrze uczynił, żem temu staremu lisowi de La Rochaigue nie powiedział o moich zamiarach co do księcia de Senneterre; gdyby ten ptaszek był się dał schwytać, byłoby zawsze jeszcze dosyć czasu zniweczyć to wszystko com od sześciu tygodni na korzyść Mormanda przygotował, i tej starej chciwej guwernantce pani Lainé, zamiast hasła Mormand, podać inne, naprzykład Senneterre: bo ta kobieta zrobi wszystko, czego ja zechcę; oddana mi jest zupełnie, i może mi być nader użyteczną, gdyż jej własny interes jest dla mnie rękojmią jej wierności i milczenia. Szczęście jeszcze, żem wynalazł jedno drażliwe miejsce tego uczciwego La Rochaigue, i pomijając tylko wypadek z tym wietrznikiem de Senneterre, dosyć mi będzie wszystko szczerze opowiedzieć temu grubemu Mormandowi, który mnie zapewne oczekuje pieniąc się z niecierpliwości, ażeby się dowiedzieć o skutku mojej rozmowy z baronem de La Rochaigue.
Pan de Ravil, zajęty temi myślami i spostrzeżeniami, przybył na Pole Elizejskie, gdzie spotkał po raz pierwszy Herminję, udającą się do hrabiny de Beaumesnil.
— Tu — rzekł de Ravil do siebie — spotkałem ową ładną i dumną dziewczynę, tegoż samego dnia, kiedy de Mormand pojedynkował się z garbusem; przepędziła ona całą noc w pałacu Beaumesnil, a nazajutrz dowiedziałem się od miejscowych służących, że jest nauczycielką muzyki, że jej na imię Heriminja i że mieszka na ulicy de Monceau, ku przedmieściu Batignolles. Daremnie krążyłem w tych stronach, nie mogłem jej nigdzie wynaleźć. Nie wiem, co to u djabła znaczy, że tę ładną blondynkę ciągle mam na myśli. Ah! żebym tylko mógł dostać mój procent od posagu małej Beaumesnil, dopierożbym to się cieszył obok tej artystki, gdyż przekonamy jestem, że ze swoją książęcą postawą, parasolem w ręku, i czarną wytartą suknią, nie wzgardziłaby ofiarą jakąbym jej z mojej szkatuły zaproponował. Toć ona musi ze swojemi lekcjami z głodu umierać. No, no, trzeba trochę podkadzić grubemu Mormandowi; głupi to człowiek, ale wytrwały i niesłychanie zarozumiały; ów niedołęga de La Rochaigue jest dobrze nastrojony; więc można mieć nadzieję.

I de Ravil wszedł do mieszkania swego zaufanego przyjaciela.

XVIII.

— I cóż? — zawołał pan de Mormand, ujrzawszy przyjaciela wchodzącego do skromnego gabinetu, zapchanego aktami i rozmaitemi papierami urzędowemi, jakie można widzieć w pokoju każdego członka izby parów — cóż, widziałeś pana de La Rochaigue?
— Widziałem go, wszystko idzie podług życzenia.
— Słuchaj, de Ravil, nigdy nie zapomnę twego postępowania w obecnej okoliczności. Widzę ja wprawdzie, że dla ciebie jest to równie sprawą pieniężną, jak dobrą, szczerą, przyjacielską usługą, lecz tem wdzięczniejszy jestem ci za to, że u ciebie serce niewiele zajmuje miejsca.
— Miejsce to jest dosyć obszerne dla ciebie, więcej ci nie potrzeba; pod tym względem jestem bardzo oszczędny.
— Jakże, mówiłeś z guwernantką?
— Nie jeszcze.
— Czemu nie?
— Ponieważ musimy się pierwej porozumieć co do rozmaitych okoliczności, powiem ci zaraz, co do jakich; zresztą czas jeszcze nie jest stracony; pani Lainé, guwernantka, uczyni wszystko, co zechcę, i kiedy zechcę; jest ona zupełnie mi oddaną!
— Cóż ci powiedział de La Rochaigue? czy był zadowolony z wiadomości, jakich zasięgał? Czy moi koledzy i przyjaciele okazali się przychylnymi dla mnie? czy myślisz, że...
— Także, czy nie pozwolisz mi ani jednego słowa powiedzieć?
— Ah! widzisz, od czasu kiedy mi przyszła, do głowy pierwsza myśl o, tem małżeństwie, a mam ważne powody, ażeby daty tej’nigdy nie zapomnieć — dodał pan de Mormand z gorzkim uśmiechem — bowiem ów śmieszny pojedynek z tym przeklętym garbusem, ciągle mi ją przywodzi na pamięć, od tego dnia, mówię ci, małżeństwo to zamieniło się u mnie w myśl stałą. Ale bo też pomyśl tylko, w mojem położeniu, jakąby to był potężną dźwignią taki majątek!
— Czy już skończyłeś?
— Już, już słucham cię.
— No, to szczęście. Otóż, wszystkie wiadomości, jakie pan de La Rochaigue o tobie pozbierał, potwierdzają tylko to, com ci już dawno przepowiedział; ma on niezachwiane przekonanie, że prędzej lub później wstąpisz do ministerjum, albo też otrzymasz jakie ważne poselstwo, a chwila ta mogłaby być nadzwyczajnie przyspieszoną, gdybyś był w posiadaniu tak znakomitego majątku, jaki twój związek małżeński z panną de Beaumesnil może ci zapewnić. Zawsze chętniej wybierają na ministrów lub posłów ludzi bogatych, w przekonaniu, że majątek jest rękojmią przeciw rozmaitym nadużyciom i podłościom. Poczciwy de La Rochaigue jest zatem zupełnie przekonany, że, jeżeli doprowadzi do skutku twoje małżeństwo ze swoją wychowanką, ty, jak tylko pozyskasz odpowiednią władzę, wyjednasz mu nominację na para Francji; gdyby ludzie powieszeni lub gilotynowani mogli ożyć napowrót, szaleniec ten najchętniej poszedłby na śmierć, byle tylko mógł zająć krzesło parowskie w Luksemburgu; jest to jego manja, jego słabość, jego choroba, która go trawi, a domyślasz się pewnie, że nie szczędziłem mu pochlebstw.
— Jeżeli ożenek uda się, może być pewnym godności parowskiej; wszakże on już od wielu lat jest prezesem Rady Kolegjalnej. Nominację jego bezwzględnie muszę przeprowadzić.
— Nie wątpi też o tem bynajmniej, a ponieważ jest starodawnych obyczajów, przeto ufa twojemu przyrzeczeniu i obiecuje zająć się bezpośrednio twoim losem u swojej wychowanki.
— Wybornie, a panna de Beaumesnil, cóż on mówi o niej? musi przecież mieć jakąś nadzieję? Dziewczyna tak młoda; tak odosobniona, nie może jeszcze mieć własnej woli, sądzę, że z nią wszystko będzie można zrobić?
— Zna on ją dopiero od wczoraj, lecz z kilku zręcznie wydobytych słówek zdawało mu się, że panienka ma wielką skłonność do dumy, do nadzwyczajnej próżności, a myśl zaślubienia przyszłego ministra lub posła, przywiodłaby ją niewątpliwie do niesłychanej radości, gdyż wtedy miałaby u dworu pierwszeństwo przed wielu innemi kobietami.
— Rzeczywiście, widzę w tem rękę Opatrzności — zawołał de Mormand, nie posiadając się z radości — więc kiedyż ją zobaczę?
— Co do tego przedmiotu, mam doskonałą myśl; lecz nie oznajmiłem jej jeszcze baronowi, chcąc się pierwej z tobą porozumieć.
— Dobrze, słucham — rzekł pan de Mormand, zacierając ręce z zadowoleniem.
— Przedewszystkiem jest bezwzględną prawdą, że nie jesteś piękny, przeciwnie, jesteś gruby, otyły, i masz powierzchowność nadzwyczajnie pospolitą, wierząj mojej szczerości, mówię do ciebie jako przyjaciel.
— Być może! — odpowiedział de Mormand, ukrywając niechęć, jaką obudziła w nim przyjacielska otwartość pana de Ravil; przyjaciele mogą sobie wszystko powiedzieć i wszystkiego też powinni wysłuchać.
— Zasada ta jest bardzo słuszna, dodaję zatem, że nie jesteś ani zachwycający, ani dowcipny, ani nawet nader miły; ale na szczęście posiadasz coś, co jest warte więcej, jak się zdaje, to jest wielki takt polityczny; masz wszelkie środki zwalczania sumienia ludzkiego, urodziłeś się takim pogromcą, jak inny rodzi się śpiewakiem, a obok tego posiadasz wymowę, której się nic oprzeć nie zdoła, która może przytłumić, zalać ogień najzapaleńszych mówców opozycji; powołany więc jesteś na obrońcę gabinetu, który cię przyjmie do swego łona; tak dalece, że jeżeli w salonie jesteś niezręczny, nudny i ciężki, jak wszyscy ludzie otyli, za to narobisz hałasu, obudzisz szacunek i zwyciężysz wszystkich, skoro tylko staniesz na mównicy; poręcz jej zasłania twój brzuch, pod haftowanym mundurem twoje popiersie ma coś majestatycznego, a nawet możesz rościć pretensje do pięknej głowy.
— Do czegóż to wszystko zmierza? — odpowiedział de Mormand niecierpliwie — wiesz o tem dobrze, że my, mężowie stanu, my, ludzie poważni, nie myślimy wcale, ażeby być wietrznikami, albo udawać gładkich modnisiów.
— To coś powiedział jest tak głupie, jak wszystko i nie potrzebujesz mi wcale przerywać. Mówię tedy dalej: Wszystko zależy od pierwszego wrażenia; musisz więc zaraz za pierwszym razem przedstawić się oczom panny de Beaumesnil w najpiękniejszem świetle, ażeby ją ująć, przyciągnąć do siebie jak magnes. Rozumiesz teraz?
— Bardzo dobrze, ale jakimże sposobem?
— Za trzy dni masz podobno mówić w Izbach?
— Tak, w sprawie połowu sztokfiszu; przygotowałem już doskonałą mowę.
— Otóż, powinieneś być wzniosłym, poetycznym, rozczulającym, sielankowym w tej mowie o sztokfiszu, a to jest rzeczą łatwą, jeżeli się tylko będziesz trzymał tematu. Będziesz bowiem mógł mówić o rybakach, o ich drobnej rodzinie, o burzach na brzegu morskim, o świetle księżyca na piaszczystych wzgórzach, o marynarce i tysiącznych innych głupstwach.
— Ale ja tę kwestję rozbieram tylko pod względem ekonomicznym.
— O ekonomji niema tu mowy — zawołał de Ravil, przerywając swemu przyjacielowi — przeciwnie, musisz rozwinąć wszystkie skarby twojej wymowy, ażeby małą de Beaumesnil olśnić, oczarować mową o sztokfiszu.
— Ej! tyś oszalał!
— Ale posłuchajże mnie, niewinny tłuściochu. Nasz poczciwy La Rochaigue, zaczyna już mówić, guwernantka również, tak dalece, że mała jutro i pojutrze będzie słyszała te tylko słowa powtarzane na wszystkie tony: We czwartek będzie miał mowę w izbie parów sławny, wymowny pan de Mormand, przyszły minister; cały Paryż znajdować się tam będzie; już od kilku dni każdy biega i stara się o uzyskanie biletu, bo to jest nader ważny wypadek, kiedy pan de Mormand ma stanąć na mównicy.
— Pojmuję teraz, ah! Ravil‘u, mój ty genjalny przyjacielu — zawołał pan de Mormand.
— Ma się rozumieć, że La Rochaigue znajdzie sposobność obudzenia w pannie de Beaumesnil chęci znajdowania się na tem ważnem i ciekawem posiedzeniu; otóż wszystko już jest przygotowane; umówiliśmy się, że La Rochaigue zabawi panienkę zewnątrz sali, aż do chwili, w której ty wstąpisz na mównicę i rozpuścisz potok twojej wymowy: wtedy wyjdę z sali i spiesznie zawiadomię opiekuna, który przybędzie ze swoją wychowanką w najpiękniejszej chwili twojego triumfu.
— Wybornie.
— A jeżeli jeszcze możesz sobie zjednać pomiędzy twoimi kolegami, za zapewnieniem odpłacenia im się podobną przysługą, kilka głośnych i przychylnych wykrzykników: Ah! bardzo dobrze... to oczywiste!... brawo!... wybornie!... Wtedy zwyciężysz zupełnie.
— Powtarzam ci, że plan jest wyborny; tylko jedna rzecz stoi mi na zawadzie — rzekł Mormand.
— Co takiego?
— Skoro tylko przestanę mówić, wtedy ten przeklęty Montididier zacznie mnie, jak zwykłe, zbijać. Nie jest on ani mężem stanu, ani też człowiekiem praktycznym, ale on zawsze taki złośliwy, taki dogryzający; a potem, on nie lęka się bynajmniej powtarzać najgłośniej tego wszystkiego co inni tylko pocichu myślą; jeżeliby więc w obecności panny de Beaumesnil...
— Niedołężny człowiecze, uspokój że się; jak tylko zamkniesz potok twojej wymowy, i w chwili, kiedy będziesz odbierał liczne powinszowania twoich kolegów, krzykniemy: to rzecz zadziwiająca, odurzająca, niepojęta! zupełnie jak Mirabeau, jak Fox, jak Szerydan, jak Canning. Na tem się skończy; potem nie słuchając co się dalej dziać będzie, oddalimy się spiesznie z infantką; niech sobie wtedy ów szatan Montididier wejdzie na mównicę, niech cię szarpie, wyśmiewa, ile mu się spodoba. Zresztą, obiecuję ci jeszcze jedną rzecz, którą zachowałem na sam koniec. Przypuśćmy, że porzucisz zawód polityczny, że powiesz baronowi stanowczo, iż mu nie możesz dopomóc w uzyskaniu godności para, to i w takim jeszcze razie, nietylko że baron będzie wszystkiemi siłami dopomagał twojemu ożenieniu (dzięki wybornej myśli, jaka mi przyszła), ale nadto, pozyskasz panią de La Rochaigue i jej bratową na twą stronę, kiedy tymczasem teraz, to jest w obecnem położeniu ich neutralność jest dla ciebie najkorzystniejszą.
— Ale czemuż tych wszystkich środków nie użyjesz od razu?
— Jużem ja zdaleka napomknął o tem, lecz nie wytłumaczyłem się jeszcze zupełnie.
— Dlaczego?
— Ej do licha! bo nie wiem jeszcze czyby ci to było przyjemnie; możebyś się wahał, a jednak, widziano już najuczciwszych, najznakomitszych ludzi, a nawet i królów...
— Królów? niech mnie djabli wezmą, jeżeli cię rozumiem, wytłumacz się jasno!
— Nie śmiem, miłość własna objawia się rozmaitemi sposobami!
— Miłość własna?
— Wprawdzie, człowiek nie jest temu winien, bo cóż można począć przeciw naturze?
— Przeciw naturze, ależ doprawdy, Ravil‘u, tyś oszalał! Co to wszystko ma znaczyć?
— A ty jesteś tak szczęśliwy, że masz pozory za sobą. Jesteś tłusty, głos masz cienki i prawie żadnego zarostu.
— Więc cóż stąd?
— Ty mnie nie rozumiesz?
— Nie.
— I on chce być politykiem!
— Co ty tam u djabła pleciesz o moim cienkim głosie, o moim zaroście i o polityce; nic z tego wszystkiego nie pojmuję.
— Wiesz, Mormandzie, ja chyba zacznę powątpiewać o twoim rozumie, powtórzono, coś mi onegdaj opowiadał z twojego projektu małżeństwa królowej hiszpańskiej.
— Onegdaj?
— Tak, kiedyś mi powierzył ową tajemnicę, gdzieś wyżej podchwyconą.
— Milcz.
— Nie lękajże się, ja potrafię milczeć jak kamień; no, przypomnijże sobie, coś mi wtedy powiedział?
— Powiedziałem ci, że gdyby można z czasem jednego z książąt francuskich ożenić z siostrą królowej hiszpańskiej, byłoby triumfem naszej dyplomacji, dać młodej infantce za męża takiego księcia, któryby swojem poprzedniem życiem dostateczną dawał rękojmię.
— Zdaje się, że to w dyplomacji familijnej nazywają rękojmią i... Ale, mów dalej.
— Powtarzam, takiego księcia, któryby dawał rękojmię, że ponieważ królowa nie może mieć dzieci, przeto tron dostanie się później dzieciom jej siostry, to jest dzieciom owego księcia francuskiego. Wyborny plan — mówił dalej przyszły minister z uwielbieniem. — Byłoby to dalszym ciągiem monarchicznej polityki wielkiego króla: to kwestja europejska, kwestja dynastyjna.
— Ja wierzę! ty w kwestji tej nie domyślasz się niczego innego — zawołał de Ravil, wzruszając ramionami. — Mniejsza o to, kiedy ci nie można udzielić żadnej nauki!
— Jakiej nauki?
— Odpowiadaj. Jacyż są najbliżsi krewni panny de Beaumesnil?
— Pan de La Rochaigue, jego siostra, a po nich córka pana de La Rochaigue, która jest zamężną na prowincji.
— Bardzo dobrze. Więc jeżeliby panna de Beaumesnil umarła bezdzietnie?
— Cóż u licha! to familja La Rochaigue odziedziczyłaby jej spadek, to rzecz jasna jak słońce. Lecz powiedz mi, do czegóż to wszystko zmierza.
— Poczekaj. Przypuść teraz, że familja La Rochaigue mogłaby pannie de Beaumesnil nasunąć męża, któryby... tę... tę... rękojmię przedstawiał. Jakże, czy nadzieja, o której mi dopiero z powodu królowej hiszpańskiej mówiłeś, nie wiąże się ściśle ze skrytem życzeniem familji La Rochaigue, ażeby został zawarty podobny związek, i ażeby następnie cały majątek przeszedł na jej własność?
— Ravil‘u, pojmuję teraz — rzekł pan de Mormand z namysłem i zdziwiony wielkością tej myśli.
— Powiedz teraz, czy chcesz, ażebym cię w oczach familji La Rochaigue, wystawił jako człowieka, będącego (prócz krwi królewskiej) zupełnie godnym zostać małżonkiem królowej hiszpańskiej, której szwagrem byłby jaki książę francuski? Pomyśl nad tem, tym bowiem sposobem zyskasz dla siebie siostrę i żonę barona.
Po długiem milczeniu, hrabia de Mormand rzekł do swego przyjaciela uroczystym tonem:

— De Ravil, udzielam ci nieograniczonych pełnomocnictw, rób co ci się podoba.

XIX.

Przy końcu tegoż samego dnia, w ciągu którego Ernestyna de Beaumesnil, nie wiedząc o tem bynajmniej, była przedmiotem tylu chciwych i bezczelnych zabiegów, tylu mniej lub więcej zręcznych i podstępnych planów, młoda dziewica siedziała sama w jednym z salonów swego mieszkania, czekając godziny obiadowej.
Najbogatsza dziedziczka we Francji nie była wcale piękną; zbyt wielkie i wypukłe czoło, zbyt wystające policzki i nieco przydługa broda, czyniły jej rysy bardzo nieregularnemi; lecz pomijając wrażenie doznane na pierwszy widok jej postaci, po dłuższem wpatrzeniu się w jej rysy, mimowolnie trzeba było ulec pewnemu urokowi, jakim wyraz jej twarzy i cała postawa do siebie przyciągały; jej wystające, lecz gładkie i białe jak alabaster czoło, otoczone jasnemi włosami, ocieniało niebieskie oczy, w których malowała się nieskończona dobroć, gdy tymczasem różane usta z białemi ząbkami i szczerym melancholijnym uśmiechem zdawały się prosić o przebaczenie za tę niedoskonałość reszty rysów.
Ernestyna de Beaumesnil miała dopiero lat szesnaście, ale wyrosła nadzwyczaj szybko, lubo jej wysoka i wysmukła kibić była zupełnie prosta i lekka, jednak młode dziewczę, dopiero przychodzące do siebie po długiej chorobie, spowodowanej zbyt szybkim wzrostem, niekiedy trzymało się trochę pochyło; pochylenie to atoli czyniło powabną
giętkość jej nadzwyczajnie pięknej szyi jeszcze wydatniejszą.
Słowem, jakkolwiek to porównanie do kwiatka pochylonego na własnej łodydze, jest przestarzałe, jednak najlepiej ono maluje smutną całość postaci Ernestyny de Beaumesnil.
Biedna sierota, przygnębiona bólem, który zostawił w jej sercu zgon ukochanej matki.
Biedne dziecię, zagrożone zbyt wielkim ciężarem swego ogromnego majątku.
Szczególna to sprzeczność; rysy, spojrzenie, postawa tej dziedziczki królewskiego niemal majątku zdawały się szukać i wzniecać w patrzących na nią uczucie tkliwego zajęcia, a nawet czułej litości.
Bardzo prosta czarna suknia zwiększała jeszcze świetność jej białej, lekkim rumieńcem okraszonej twarzy; z rękoma złożonemi na kolanach, z głową pochyloną na piersi, sierota zdawała się, być pogrążona w smutnych myślach.
W chwili kiedy zegar uderzył wpół do szóstej, jej guwernantka weszła cicho do salonu dziewicy i rzekła:
— Czy pani możesz przyjąć pannę de La Rochaigue?
— Najchętniej, moja kochana Lainé — odpowiedziała dziewica, wychodząc ze swego zamyślenia — czemuż panna de La Rochaigue nie weszła odrazu?
Guwernantka wyszła i powróciła zaraz, poprzedzając pannę de La Rochaigue.
Pobożna ta osoba przemówiła dopiero po dwóch ceremonjalnych ukłonach, które biedna panienka oddała z największym pośpiechem, dziwiąc się i smucąc zarazem, że kobieta tego wieku jak panna Helena, wita ją z taką uroczystością.
— Dziękuję pannie de Beaumesnil za jej dobroć, że mi raczy poświęcić chwilkę czasu — rzekła panna Helena głosem ceremonjalnym i z uszanowaniem, oddając trzeci i ostatni ukłon, który Ernestyna musiała jej oddać skwapliwie, mówiąc do niej z pewnem pomieszaniem:
— Mam prośbę do panny Heleny, żądałabym wyświadczenia mi pewnej łaski.
— Do mnie?... co za szczęście — rzekła uradowana protektorka pana de Macreuse.
— Oto, racz mnie pani nazywać Ernestyną, zamiast panną de Beaumesnil. Gdybyś pani wiedziała jak mi jest przykro...
— Obawiałam się urazić pannę Ernestynę taką poufałością.
— Mów pani prosto, Ernestyna, nie panna.... Jeszcze raz panią o to proszę, czyliż nie jesteśmy krewnemi? a później, jeżeli zasłużę na miłość pani — dodała dziewica z wrodzonym sobie wdziękiem — później, będzie pani do mnie mówiła... moja kochana Ernestyno, nieprawdaż?
— Ah! kochana Ernestyno, miłość moją zyskałaś już w chwili, kiedym cię pierwszy raz ujrzała — odpowiedziała Helena pochlebnie — odgadłam zaraz, że wszystkie cnoty chrześcijańskie, które w osobie twojego wieku tak są pożądane, w sercu twojem kwitną nieomylnie. Nie mówię już o twojej piękności, chociaż ona jest tak powabną, tak idealną, gdyż podobną jesteś do Madonny Rafaela. Lecz — dodała świętoszka, spuszczając oczy — piękność jest rzeczą przemijającą i błahą w oczach Pana przedwiecznego, kiedy tymczasem przymioty serca, któremi jesteś ozdobiona, zapewnią ci wieczne zbawienie.
Przy tym potoku mistycznych pochwał, sierota znajdowała się w okropnem pomieszaniu i zaledwie zdolna była wyjąkać:
— Panno Heleno, nie zasługuję na podobne pochwały... i... doprawdy nie wiem...
Poczem dodała, uradowana, że wynalazła nareszcie jakiś środek uniknienia tych pochlebstw, które pomimo jej niedoświadczenia, szczególne robiły na niej wrażenie.
— Miałaś mnie pani o coś prosić?
— Bezwątpienia — rzekła Helena — przyszłam dowiedzieć się o woli twojej względem jutrzejszej mszy.
— Względem jakiej mszy?
— Jakże? mszy na którą codziennie chodzimy.
A gdy Ernestyna okazała pewne zdziwienie, Helena dodała pobożnie:
— Na którą codziennie chodzimy, ażeby się modlić, za duszę twego ojca i twej matki.
Młoda panienka nie miała jeszcze wyznaczonej godziny, w którejby odprawiała nabożeństwo za swych rodziców.
Sierota modliła się prawie cały dzień, to jest prawie w każdej chwili myślała z pobożną czcią, z nieopisanem wzruszeniem o tych dwóch najdroższych istotach, które utraciła.
Lecz ponieważ nie śmiała odrzucić propozycji panny Heleny, przeto odpowiedziała smutnie:
— Dziękuję pani bardzo za podanie mi tej myśli, pójdę jutro z panią.
— Msza o godzinie dziewiątej — rzekła świętoszka — jest najwłaściwsza, ponieważ odprawiana bywa w kaplicy Najświętszej Panny, której ze szczególną oddajesz się pobożnością, jakeś mi to wczoraj powiedziała.
— Tak jest, panno Heleno, we Włoszech słuchałam co niedziela mszy w kaplicy Madonny; wszakże i ona była matką, a ja, nie wiem dlaczego, wszystkie modły moje za matkę szczególniej do niej zwracałam.
— Tem one są skuteczniejsze, kochana Ernestyno, a ponieważ już raz oddałaś się pod opiekę matki Zbawiciela, przeto trzeba i w przyszłości tak postępować. A więc codziennie około godziny dziewiątej będziemy chodziły do kaplicy Panny Marji.
— Przystaję na to, panno Heleno.
— Zatem, upoważnisz mnie, Ernestyno, do wydania rozkazu, ażeby twój powóz i ludzie zawsze o tej godzinie byli na pogotowiu.
— Mój powóz? moi ludzie?
— Ma się rozumieć — powiedziała świętoszka z przyciskiem — twój czarnowybity i herbami opatrzony powóz; jeden lokaj towarzyszyć nam będzie do kościoła, niosąc za nami aksamitny worek z książkami do nabożeństwa; taki jest zwyczaj u wszystkich znakomitszych osób.
— Przebacz mi, pani, ale pocóż to tyle zachodu? przecież ja idę do kościoła, ażeby się modlić, nie mogłyżbyśmy zatem pójść piechotą? W tej porze roku pogoda jest tak piękna.
— Jakaż to godna podziwu skromność w bogactwie! — zawołała Helena — jaka prostota w zapatrywaniu się na rzeczy! Ah! Ernestyno! Bóg ciebie pobłogosławił! tobie nie zbywa na żadnej cnocie! Posiadasz najrzadszą ze wszystkich, świętą, boską pokorę, pomimo, że jesteś najbogatszą panną we Francji.
Ernestyna spojrzała na pannę Helenę z nowem zdumieniem.
Skromna dziewica nie pomyślała nawet o tem, że okazała tak wzniosłą cnotę, utrzymując, że w czasie pięknego letniego poranku pragnie iść piechotą do kościoła; zdumienie jej zwiększyło się jeszcze, kiedy usłyszała Helenę mówiącą dalej jakby w zachwyceniu i głosem proroczym:
— Łaska niebieska spłynęła na ciebie, moja ukochana Ernestyno! o! tak! Wszystko mnie przekonywa, że Najwyższy zlał na ciebie swoje błogosławieństwo, zaszczepiając w twem sercu głębokie uczucie religijne, budząc w tobie skłonność do wzorowego, i poświęconego pobożności życia, które przecież nie pozbawia cię tych miłych rozrywek, jakie możesz napotkać w świecie. Tak, Bóg jest łaskawy, moja kochana Ernestyno, i wkrótce może okaże on ci jeszcze jawniejszy dowód swojej wszechmocnej opieki.
Wymowa tej pobożnej, zwykle tak milczącej i powściągliwej kobiety, przerwana została przybyciem pani de La Rochaigue, która, mniej ostrożna od swojej bratowej, weszła nie zameldowawszy się do salonu.
Zdziwiona, że znalazła Ernestynę sarm na sam z Heleną. baronowa spojrzała najprzód niedowierzającym wzrokiem na swoją bratowę, która natychmiast przybrała tak pobożną, tak nic nieznaczącą postać, że i podejrzenie baronowej zupełnie prawie znikło.
Sierota podniosła się śpiesznie i pobiegła naprzeciw pani de La Rochaigue, która z uśmiechem na ustach, uprzejmie i serdecznie, uchwyciła obie jej ręce i głosem najczulszym w świecie powiedziała:
— Droga moja, kochana Ernestyno, jeżeli mi pozwolisz, przyszłam rozerwać się trochę aż do godziny obiadowej, bo doprawdy zazdroszczę tego szczęścia mojej bratowej.
— Ah! jak pani jesteś łaskawa i uprzejma dla mnie — odpowiedziała Ernestyna, wdzięczna za taką grzeczność baronowej.
Helena postąpiła ku drzwiom, i rzekła do dziewicy, ażeby podniecić ciekawość pani de La Rochaigue:
— Zatem jutro o godzinie dziewiątej, nieprawdaż? to już rzecz ułożona?
I skłoniwszy się uprzejmie baronowej, panna Helena oddaliła się.
Gdy drzwi się za nią zamknęły, baronowa rzekła do dziewczęcia tonem łagodnego i słodkiego wyrzutu:
— Ah! moje kochane i piękne dziecię, ty jesteś niepoprawna!
— Jakto, pani?
— Jestem, jakem ci to już powiedziała, szczera i otwarta, ale tak otwarta, że nieraz nawet bez litości i aż do uprzykrzenia; już to taka jest moja wada; otóż jeszcze raz muszę cię wyłajać, i uprzedzam cię, zawsze łajać cię będę, że się zbyt pochyło trzymasz.
— Prawda pani, pochylam się niekiedy, ale to mimowolnie.
— A ja tego znieść nie mogę, moje drogie dziecię. Tak jest, będę bez litości pod tym względem — dodała baronowa — pytam się ciebie, do czegóż ci ta piękna postać, jeżeli z niej nie zrobisz lepszego użytku, do czego ta powabna twarzyczka, do czego te delikatne rysy, na które tak miło jest patrzeć, jeżeli pochylać będziesz zawsze głowę?
— Pani — rzekła sierota, niemniej zmieszana, światowemi pochwałami baronowej, jak mistycznemi kadzidłami świętoszki.
— O! to jeszcze nie wszystko — dodała pani de La Rochaigue z uprzejmą wesołością — muszę się także bardzo, o! bardzo wykłócić z tą zacną panią Lainé; ty masz prześliczne włosy, i wyglądałabyś jeszcze nierównie lepiej z długiemi lokami... Twój sposób trzymania głowy jest tak naturalny i szlachetny (ma się rozumieć kiedy ją prosto trzymasz), że długie loki będą ci, kochana Ernestyno, nadzwyczajnie do twarzy.
— Zawsze byłam czesaną jak teraz, nie myślałam więc o zaprowadzeniu jakiej zmiany, gdyż przyznam się pani, jest to dla mnie rzeczą dosyć obojętną.
— I z tego powodu muszę cię jeszcze wyłajać, moję dziecię (widzisz, że ja dzisiaj nie skończę) powinnaś być trochę zalotną, nawet bardzo zalotną, albo raczej ja będę taką za ciebie. Jestem bowiem tak dumną z mojej powabnej wychowanki, że pragnęłabym, ażeby zaćmiła wszystkie najbogatsze kobiety.
— Pani, tak zarozumiałą nigdy być nie mogę — odpowiedziała Ernestyna z łagodnym uśmiechem.
— Owszem, życzyłabym sobie, ażebyś miała taką pretensję — mówiła baronowa śmiejąc się — gdyż, jeżeli nie przystaniesz na to, w takim razie ja będę się musiała do niej uciec. Słowem, pragnę, ażeby cię uważano za najpiękniejszą, za najmodniejszą z młodych kobiet; powiedziawszy między nami, — znam cię dopiero od wczoraj, moje piękne dziecię. Lecz kilka słów twoich, niektóre drobnostki, jakie w tobie odkryłam, zrodziły we mnie to przekonanie, że, jakem ci to już powiedziała, droga Ernestyno, zrodzoną jesteś, ażeby lada chwila zostać perłą modnych kobiet Paryża.
— Ja, pani? — zapytała sierota z zadziwieniem.
— Jestem tego pewna. Nie każda to kobieta może być modną; ażeby nią zostać, nie dosyć jest posiadać piękność, majątek, wysokie urodzenie, nie dosyć jest być margrabiną lub księżną, chociaż ten ostatni tytuł kobietę niepospolicie podnosi. Nie, nie, przy tych wszystkich korzyściach, musi jeszcze być coś takiego, czego ja sama nie umiem nazwać, a co zwraca na siebie uwagę, i nakazuje cześć, a to coś, znajduje się już w tobie, objawia się w całej postawie.
— Mój Boże! pani wprawiasz mnie w nadzwyczajne zdumienie — odpowiedziała biedna dziewica zupełnie odurzona.
— Ja ciebie wprawiam w zdumienie? jest to rzecz bardzo prosta, bo ty jeszcze nie znasz samej siebie, moje piękne dziecię; ale ja, która się zastanawiam nad tobą, która sądzę cię zazdrosnem i dumnem okiem matki, ja przewiduję, czem będziesz zczasem i już się naprzód cieszę z tego. Życie kobiety modnej jest tak zachwycające; kobieta taka jest królową wszystkich uroczystości, uczt i zabaw, jej życie jest ciągłym urokiem. Posłuchaj, ażeby ci dać wyobrażenie o tym świecie, nad którym przeznaczoną jesteś panować, pojutrze musimy pojechać na Pola Elizejskie, w Lasku Bulońskim będą wyścigi; tam zobaczysz cały modny świat Paryża; jest to rozrywka, która z twoją żałobą da się jak najłatwiej pogodzić.
— Daruj mi pani, ale te wielkie i tłumne zgromadzenia zatrważają mnie... i... ja...
— O! kochana Ernestyno — odpowiedziała baronowa, przerywając swojej wychowance — ze mną nie łatwa jest sprawa; musisz mi wyświadczyć tę przyjemność. Zresztą, powinnabym u ciebie mieć równe względy jak moja najmilsza siostra. Ale, ale, powiedzże mi też lube dziecię, jakiż to spisek ułożyłyście z tą dobrą Heleną jutro na godzinę dziewiątą?
— Panna Helena była łaskawa ofiarować się zaprowadzić mnie na mszę.
— Bardzo słusznie, moje piękne dziecię; nie należy zaniedbywać zbytecznie swych obowiązków religijnych. Ale o godzinie dziewiątej, to jest bardzo wcześnie; kobiety wyższego rzędu chodzą dopiero na nabożeństwo południowe, gdyż o tej godzinie mamy przynajmniej dosyć czasu do włożenia na siebie eleganckiej rannej toalety, i wtedy spotka się przynajmniej kogoś ze znajomych w kościele.
— Przyzwyczajona jestem wstawać rychło, a ponieważ i panna Helena woli pójść o dziewiątej zrana, przeto muszę zastosować się do tej godziny.
— Moje dziecię, powiedziałam ci już, że zawsze będę z tobą otwartą, może nawet nieznośnie otwartą.
— Jestem pani za to nieskończenie wdzięczną.
— Oto widzisz, nie powinnaś wprawdzie być dumną z tego, że jesteś najbogatszą dziedziczką we Francji. Lecz nie chcąc nadużywać tego położenia, dla narzucania innym swej woli, nie należałoby przecież stosować się natychmiast i do najmniejszego życzenia innych osób. Jeszcze raz tedy, powtarzam ci, nie zapominaj, że twój ogromny majątek...
— Ah pani! — rzekła Ernestyna, nie mogąc wstrzymać dwóch łez, które spłynęły po jej licach — przeciwnie, ja czynię wszystko co tylko jest w mojej mocy, ażeby nie myśleć o tym majątku, który mi ciągle przypomina, że jestem sierotą.
— Biedne, ukochane dziecię — odpowiedziała pani de La Rochaigue, ściskając serdecznie Ernestynę — jakże się gniewam na siebie, że cię mimowolnie zasmuciłam; zaklinam cię, osusz te piękne oczy: ah! jak mi to przykro, jak mnie to boli, kiedy cię widzę płaczącą.
Ernestyna otarła powoli łzy swoje, a baronowa dodała uprzejmie:
— Teraz, kochanko moja, miej odwagę i bądź spokojna; bezwątpienia, jest to okropne, niewynagrodzone nieszczęście, być sierotą; ale dlatego właśnie, że to nieszczęście zmienionem być nie może, musisz zadać sobie gwałt, powiedzieć sobie, że przynajmniej pozostali ci przyjaciele, i przywiązani krewni, oraz, że jeżeli przeszłość jest smutną, przyszłość za to czeka cię jak najświetniejsza.
W chwili kiedy pani de Rochaigue pocieszała sierotę w ten sposób, ktoś ostrożnie zapukał do drzwi.
— Kto tam? — zapytała baronowa.
— Marszałek dworu panny de Beaumesnil — odpowiedziano za drzwiami — który prosi o pozwolenie rzucenia się do jej stopy.
Ernestyna uczyniła znak wielkiego zdziwienia, lecz baronowa rzekła ze śmiechem:
— Jest to tylko żart pana de La Rochaigue, który pragnie złożyć ci swoje uszanowanie.
Panna de Beaumesnil usiłowała również uśmiechnąć się, poczem baronowa zawołała głośno:
— Wejdź pan, mości marszałku, wejdź pan.
Po tych słowach baron wszedł do salonu, pokazując więcej jak kiedykolwiek swoje długie zęby, zupełnie teraz odkryte uśmiechem zadowolenia, jakie powyższy żart w nim obudził; ukłoniwszy się grzecznie Ernestynie, pocałował ją w rękę i powiedział.
— Czy moja godna, ubóstwiana pupilka zawsze jeszcze jest ze mnie zadowolona, czy usługa jej jest doskonała, czy mieszkanie swoje znajduje odpowiedniem, czy nie znalazła w niem jakich niedogodności, czy ludzie jej nie zasługują na jaką naganę?
— Jest mi tu bardzo dobrze, panie, za nadto dobrze — odpowiedziała Ernestyna — gdyż to wspaniałe mieszkanie dla mnie jednej... jest...
— Nic nie jest zbyt pięknem, powabna pupilko — rzekł baron głosem uroczystym — nic nie jest zbyt wspaniałem dla najbogatszej dziedziczki we Francji.
— Szczególnie jestem szczęśliwa i wzruszona tem słodkiem przyjęciem, jakie w rodzinie pańskiej znajduję — dodała Ernestyna — a reszta, zapewniam pana, mało ma dla mnie znaczenia.
Wtem otworzyły się podwoje salonu i prawdziwy marszałek domu zawołał głośno:

— Pani, już podano do stołu.

XX.

Baron podał rękę Ernestynie i zaprowadził ją do sali jadalnej, dokąd także przybyła wkrótce Helena, która się jednak spóźniła nieco, wysyłając do księdza Ledoux list, dotyczący spotkania, jakie miało mieć miejsce nazajutrz w kościele.
W czasie obiadu Ernestyna była ciągłym przedmiotem grzeczności i najtroskliwszej uwagi barona, jego żony, siostry i służących, którzy, równie jak ich państwo, czuł; czarodziejski wpływ tych potężnych słów, określających całe położenie sieroty: najbogatsza dziedziczka we Francji.
Przy końcu obiadu baron rzekł do panny de Beaumesnil, udając największą w świecie niewinność:
— Moja kochana wychowanko, wypoczęłaś już po trudach swojej podróży, zdaje mi się, że wypadałoby jutro i dni następnych wyjechać trochę, ażeby się rozerwać.
— Jużeśmy o tem z Heleną myślały — rzekła pani de La Rochaigue — siostra twoja zaprowadzi jutro Ernestynę do kościoła; po obiedzie przybędą panna Palmira i panna Barenne, ażeby przymierzyć naszej pięknej wychowance suknie i kapelusze, które wczoraj zamówiłam; pojutrze zaś wyjedziemy na spacer na Pola Elizejskie.
— Bardzo pięknie — odpowiedział baron — widzę, że jutro i pojutrze doskonale już są zapełnione. Lecz uważam, że ja w tem wszystkiem jestem pokrzywdzony. Dlatego też proszę moją kochaną pupilkę, ażeby w nagrodę poświęciła mi następny dzień. Czy przystaje pani na to?
— Niewątpliwie, panie, i z największą przyjemnością — odpowiedziała Ernestyna.
— Uprzejmość tej odpowiedzi powiększa jeszcze jej wartość — powiedział baron tonem tak przekonywującym, że sierota zapytała się w duchu, co tak nadzwyczajnie grzecznego odpowiedzieć mogła? Następnie baronowa zapytała swego męża:
— I jakież są twoje plany, panie de La Rochaigue?
— Ah! ah! — odpowiedział baron figlarnie — nie jestem ani tak pobożny jak moja siostra, ani tak światowy jak pani, moja przyjaciółko; proponuję zatem naszej kochanej wychowance, jeżeli pogoda nam pozwoli, przechadzkę do jednego z najpiękniejszych ogrodów Paryża, gdzie zobaczy rzadki zbiór najpiękniejszych róż kwitnących.
— Nie mogłeś pan uczynić lepszego wyboru — zawołała Ernestyna z radością — ja bardzo lubię kwiaty.
— To jeszcze nie wszystko, gdyż będąc człowiekiem przezornym — dodał baron — na wypadek niepogody, zwiedzimy najsłynniejsze oranżerje, albo też jakie galerje obrazów, zawierające najznakomitsze utwory szkoły nowoczesnej.
— A gdzież się znajdują te wszystkie tak piękne rzeczy? — zapytała Ernestyna rzeczywiście zdziwiona.
— O! moja droga wychowanko, ty, widzę, jesteś prawdziwą paryżanką! — zawołał pan de La Rochaigue, uśmiechając się z zadowoleniem — i pani także, moja żono... i ty, moja siostro; spostrzegam to z waszego zdziwienia, że wy wcale nie wiecie, gdzie to jest ta czarodziejska kraina, a to przecież tak blisko od nas.
— Rzeczywiście — powiedziała panna de La Rochaigue — daremnie łamię sobie głowę.
— A jednak nie możesz się domyślić? — przerwał baron uradowany — lecz lituję się nad wami; wszystkie te cuda znajdują się zgromadzone w pałacu Luksemburgskim.
— W pałacu Luksemburgskim! — zawołała baronowa śmiejąc się, i zwracając do Ernestyny — Ah! moje piękne dziecię, to zasadzka, okropna zasadzka, bo ty nie znasz namiętnego upodobania pana de La Rochaigue w innego rodzaju cudach luksemburgskich, dlatego też wystrzegał się wspomnieć o nich wyraźnie!
— Jakież to są te cuda? — zapytała dziewica, uśmiechając się.
— Wystaw sobie, moje biedne, niewinne dziecię, że pan de La Rochaigue gotów jest zaprowadzić cię na posiedzenie do Izby Parów pod pozorem oranżerji, kwiatów i obrazów!
— Więc cóż stąd? do loży słuchaczów dyplomatycznych? Nasza kochana wychowanica znajdzie się w pięknem i dobrem towarzystwie — przerwał baron spiesznie — zastanie tam owe błogosławione kobiety, żony posłów i ministrów.
— Błogosławione! doskonałe wyrażenie — wtrąciła baronowa wesoło — proszę nam powiedzieć, skąd się panu wzięła taka kanonizacja kobiet? Poczem, zwróciwszy się do Heleny, dodała: Kochana Heleno, posłuchaj twojego brata, co za bluźnierstwo!
— Jestem tego przekonania — odpowiedział baron — że niema godniejszego zazdrości, godniejszego uwielbienia i powabniejszego stanu na świecie, jak położenie żony jakiego posła lub ministra. Ah! luba przyjaciółko — dodał zapoznany Canning, mówiąc głosem niemal wzruszonym do swojej żony — czemuż nie mogłem ofiarować ci takiego położenia! Zazdroszczonoby ci, uwielbianoby cię. Jestem tego pewny, że z ciebie byłaby rzadka w świecie kobieta polityczna. Byłabyś może kierowała sprawami państwa. Możeż być dla kobiety piękniejsze przeznaczenie?
— Patrz, moje piękne dziecię, jakim niebezpiecznym pochlebcą może być mój mąż — rzekła baronowa do Ernestyny — możeby on nawet był w stanie obudzić i w tobie chęć do polityki.
— We mnie? o! pani, tego się nie lękam — odpowiedziała Ernestyna z uśmiechem.
— Żartuj kochana żono, ile ci się podoba — rzekł baron do pani de La Rochaigue — ja przecież utrzymuję, że moja kochana wychowanica ma w charakterze jakąś rozwagę, uroczystość, co w jej wieku jest rzeczą zadziwiającą, że nawet z rysów jest nadzwyczajnie podobna do portretu pięknej i sławnej księżnej de Longueville, która posiadała w czasie frondy tak wielki wpływ polityczny.
— Ah! tego już za wiele — rzekła baronowa z większą jeszcze wesołością, przerywając swemu mężowi.
Sierota nie podzielała jednak tej wesołości; znajdowała ona nader szczególnem to, że w niespełna dwóch godzinach, te trzy osoby odkryły zkolei, jakoby jednoczyła w sobie skłonności, tak uderzająco sprzeczne pomiędzy sobą:
Skłonność kobiety pobożnej.
Skłonność kobiety światowej i modnej.
Skłonność kobiety politycznej.
Rozmowa ta przerwaną została głośnym turkotem powozu wjeżdżającego na dziedziniec pałacowy. Z tego powodu baron powiedział do swej żony:
— Czy twój salon jest otwarty dzisiejszego wieczoru?
— Tak, ale nie spodziewam się nikogo, wyjąwszy może pani de Mirecourt, która, jak panu wiadomo, przybywa czasami, zanim pojedzie gdzieindziej.
— Gdzież ją pani tym razem myśli przyjąć?
— Gdyby cię to, moje piękne dziecię, niebardzo nudziło — rzekła baronowa do Ernestyny — możebyś mi pozwoliła przyjąć panią de Mirecourt w twoim salonie, jest to bardzo zacna i przyjemna kobieta.
— Czyń pani, co ci się podoba — odpowiedziała Ernestyna.
— Wprowadzić panią baronową de Mirecourt do salonu panny de Beaumesnil — powiedziała baronowa do służącego.
Ten wyszedł, powrócił wkrótce mówiąc:
— Stosownie do rozkazu pani wprowadziłem do salonu panny de Beaumesnil, lecz nie jest to pani de Mirecourt.
— Któż więc?
— Pan margrabia de Maillefort.
Usłyszawszy to nazwisko, baron zawołał:
— To jest rzecz nieznośna. Jego wizyta o podobnej godzinie, możnaby stąd wnosić o jakiejś szczególnej zażyłości.
Baronowa skinęła na męża, ażeby był ostrożniejszym wobec służących, i rzekła zcicha do Ernestyny, która zdawała się być zdziwioną tym wypadkiem.
— Pan de La Rochaigue nienawidzi margrabiego de Maillefort, gdyż jest to najnieznośniejszy i najzłośliwszy garbus, jakiego tylko można sobie wyobrazić.
— Prawdziwy szatan — dodała Helena.
— Zdaje mi się — rzekła Ernestyna po chwili zamyślenia — żem kiedyś słyszała nazwisko pana de Maillefort, wspomniane w towarzystwie mej matki.
— Niezawodnie, moje dziecię — powiedziała baronowa z uśmiechem — ale nie wspominano go pewnie jako anioła, jako wzór cnoty i doskonałości!
— Nie pamiętam, czy o nim dobrze lub źle mówiono — odpowiedziała sierota — przypominam sobie tylko, jego nazwisko.
— A nazwisko to — dodał baron — brzmi w moich uszach jak morowe powietrze!
— Ale, pani — wtrąciła panna de Beaumesnil z nieśmiałością — jeżeli pan de Maillefort jest tak złośliwy, dlaczegóż go pani przyjmuje?
— O! moje piękne dziecię, w świecie człowiek wiele znosi, wiele pobłażać musi, mianowicie też osobom będącym w takiem położeniu jak pan de Maillefort. Poczem zwróciła się do barona — niepodobna, ażebyśmy tu dłużej pozostali, gdyż w salonie podano już kawę.
Pani de La Rochaigue wstała od stołu; baron, ukrywając swą niechęć, podał rękę wychowance, i wszyscy wyszli do drugiego salonu, gdzie ich oczekiwał pan de Maillefort.
Margrabia posiadał od dawnego już czasu tak wielką moc panowania nad sobą, pod względem swojego głębokiego i skrytego uczucia dla hrabiny de Beaumesnil, uczucia, które ona sama tylko odgadła, że na widok Ernestyny nie zdradził wcale tego wrażenia, jakie ona na nim uczyniła, nie bez smutku jednak pomyślał o tem, że i przed tą sierotą musi okazywać się takim samym, jak przed innemi, obojętnemi sobie osobami, to jest złośliwym i sarkastycznym; nagła zmiana w postępowaniu i w mowie, mogłaby obudzić w familji de La Rochaigue jakieś podejrzenie; ażeby zatem bronić Ernestynę, może nawet mimo jej wiedzy, ażeby tym sposobem wypełnić ostatnią wolę hrabiny, nie należało mu w najmniejszej nawet okoliczności ściągać na siebie podejrzenia osób, od których zależała sierota.
Obdarzony rzadką przenikliwością, ze ścisniętem sercem spostrzegł pan de Maillefort nieprzyjazne wrażenie, jakie widok jego uczynił na Ernestynie, która, zostając jeszcze pod wpływem oszczerstw, których garbaty przed chwilą dopiero był przedmiotem, wzdrygnęła się mimowolnie i odwróciła oczy, ujrzawszy tę niekształtnąistotę w salonie.
Jakkolwiek uczucia margrabiego były zupełnie odmiennej natury i nader bolesne, miał przecież tyle siły, że je potrafił ukryć przed okiem swych nieprzyjaciół. Nareszcie, z uśmiechem na ustach i wzrokiem szyderskim zbliżył się do baronowej, mówiąc:
— Jestem bardzo zuchwały, nieprawdaż, kochana baronowo? ale, pani wie o tem, albo raczej, nie wie wcale; człowiek dlatego tylko ma przyjaciół, ażeby oni pobłażali wszystkim jego błędom, inaczej bowiem musiałby — dodał margrabia kłaniając się z uszanowaniem Helenie — inaczej bowiem musiałby, jak panna de La Rochaigue być bez żadnej wady, aniołem zesłanym z nieba dla zbudowania wiernych; ale w takim razie jest jeszcze gorzej. Bo kiedy człowiek jest tak doskonałym, zniewala wtedy swoich przyjaciół do zazdrości lub podziwu, co dla wielu jest jednem i tem samem. — Nareszcie zwrócił się do pana de La Rochaigue: Wszakże prawda, że mam słuszność, baronie? odwołuję się do pana, który jesteś tak szczęśliwy, że ani twemi zaletami, ani wadami nie razisz nikogo.
Baron uśmiechnął się, pokazał swoje nad miarę długie zęby, i odpowiedział, usiłując ukryć swoje niezadowolenie:
— Ah! margrabio! margrabio! zawsze jesteś złośliwy, ale zawsze godzien kochania.
Pan de La Rochaigue, uważając, że wypadało koniecznie przedstawić margrabiego wychowanicy, która z coraz większym niepokojem przypatrywała się garbatemu, rzekł do Ernestyny:
— Moja kochana pupilko, pozwól mi pani przedstawić sobie naszego zacnego przyjaciela, pana margrabiego de Maillefort.
Garbaty, ukłoniwszy się panience, która ukłon jego z widocznem pomieszaniem oddała, rzekł do niej tonem zimnej grzeczności:
— Szczęśliwy jestem, pani, że teraz będę miał jeszcze jeden powód więcej do częstszego odwiedzania pani de La Rochaigue.
I ponieważ zdawało się margrabiemu, że uczynił już zadość obowiązkowi przyzwoitej grzeczności, przeto ukłonił się powtórnie sierocie, i usiadł przy baronowej, gdy tymczasem jej mąż usiłował stłumić swój gniew, zapijając, go czarną kawą. Helena wzięła Ernestynę pod rękę i odprowadziła ją o kilka kroków pod pozorem przypatrzenia się bardzo pięknym kwiatom, ustawionym na pobliskim stoliku.
Margrabia, nie zważając niby wcale na Ernestynę i Helenę, nie spuścił ich przecież z oka ani na chwilę; miał on słuch nadzwyczajnie delikatny, i spodziewał się uchwycić co z rozmowy świętoszki z Ernestyną, pomimo, że sam ciągle rozmawiał z panią de La Rochaigue; rozmowa ta, jak łatwo można się domyślić, z początku nie miała żadnego znaczenia: każde z nich ukrywało starannie prawdziwą swoją myśl pod słowami obojętnemi lub zwykłemi grzecznościami, gdyż każde chciało oczekiwać pierwszej zaczepki przeciwnika.
Zupełna obojętność podobnej rozmowy sprzyjała zamiarom margrabiego, gdyż, słuchając z roztargnieniem i jednem tylko uchem mowy pani de La Rochaigue, drugie ciekawie nadstawiał na każde słowo Ernestyny, barona i Heleny.
Mniemając, że garbaty jest zupełnie zajęty panią de La Rochaigue, tak baron jako i jego siostra przypominali sierocie otrzymane od niej obietnice: Helena, że nazajutrz o dziewiątej rano pójdzie z nią na mszę; baron, że następnego dnia pójdzie z nim podziwiać cuda pałacu Luksemburgskiego.
Lubo nie było nic nadzwyczajnego w tych przyjętych przez Ernestynę projektach, atoli margrabia, powodowany nieufnością względem familji de La Rochaigue, sądził, że nie będzie zbytecznem zbadać te napozór tak mało znaczące okoliczności. Zachował je przeto starannie w swojej pamięci, odpowiadając tymczasem z największą swobodą na rozmaite spostrzeżenia i uwagi gospodyni.
Uwaga garbatego była tym sposobem już od kilku minut podzielona, gdyż zboku dojrzał Helenę rozmawiającą pocichu z Ernestyną i dającą jej do zrozumienia, pokazując jej panią de La Rochaigue, aby rozmowy jej z margrabią nie przerywała; poczem sierota, Helena i baron ostrożnie wyszli z salonu. Pani de La Rochaigue spostrzegła ich nieobecność wtedy dopiero, kiedy się już drzwi za nimi zamknęły.
Okoliczność ta była dla baronowej nader pożądaną; bowiem obecność innych osób byłaby przeszkodziła stanowczemu zbadaniu margrabiego, które uważała za bardzo potrzebne; zbyt ona była przezorna, zbyt obeznana ze światem, ażeby się nie domyślić, jak to już powiedziała swemu mężowi, że pan de Maillefort, który po tak długiem zaprzestaniu wszelkich stosunków, znowu częściej zaczął bywać, sprowadzony jedynie został obecnością panny de Beaumesnil, względem której musiał niezawodnie mieć jakieś skryte zamiary.
Ponieważ miłość garbatego dla pani de Beaumesnil nie była nikomu wiadomą, a ostatnia jego rozmowa z umierającą hrabiną pozostała w tajemnicy, przeto pani de La Rochaigue nie mogła się domyślić i nie domyślała się też tego szczerego współczucia, jakie czuł margrabia dla Ernestyny.
Pani de La Rochaigue chciała zatem przeniknąć zamiary garbatego, ażeby je zniweczyć, jeżeliby się miały sprzeciwiać jej widokom; w tym celu przerwała dotychczasową obojętną rozmowę, jak tylko spostrzegła, że trzy wymienione wyżej osoby opuściły salon.
— Cóż? — zapytała baronowa garbatego — jakże pan znajduje pannę de Beaumesnil?
— Jakto, margrabio? bardzo wspaniałomyślną?
— Bezwątpienia, przy swoim majątku, mogłaby wychowanica pani być tak brzydką i garbatą, jak ja; ale czy ona też ma jakie zalety?
— Znam ją jeszcze zbyt krótko, ażebym mogła powiedzieć panu coś w tej mierze.
— Proszę pani, do czego te tajemnice przede mną? Wszakże czuje pani bardzo dobrze, że nie przychodzę tutaj, ażeby starać się o rękę jej pupilki.
— Kto wie — rzekła baronowa śmiejąc się głośno.
— Ja... ja wiem, i powiadam to pani.
— Doprawdy, margrabio — odpowiedziała pani de La Rochaigue badawczym wzrokiem — przekonana jestem, że dotąd ukuto już z jakie sto planów małżeńskich.
— Przeciw pannie de Beaumesnil?
— To przeciw jest bardzo piękne, ale słuchaj, margrabio, ja chwiałabym być szczerą z panem.
— Rzeczywiście? — zawołał garbaty z szyderskiem zdziwieniem. — Dobrze! i ja także. A więc, kochana baronowo, pozwólmy sobie:na ten maleńki zbytek z całą szczerością.

I pan de Maillefort przysunął swe krzesło do kanapy, na której siedziała baronowa.

XXI.

Po chwili milczenia pani de La Rochaiigue spojrzała na margrabiego przenikliwym wzrokiem i rzekła:
— Margrabio, ja odgadłam pańskie zamiary.
— Wszystko, co pani czynisz, jest doskonałe, dziwię się temu i uwielbiam; słucham tedy tego zadziwiającego odkrycia.
— Obawiając się wznowienia mojej boleści, nie będę obliczała lat, w ciągu których nie odwiedzałeś mnie wcale, margrabio, wtem, ni stąd ni zowąd, wracasz pan do mnie z najpochlebniejszą dla mnie skwapliwością. Ja, co jestem tak dobroduszną i bez najmniejszej zarozumiałości, powiedziałam sobie:
— Cóżeś pani sobie powiedziała?
— O! mój Boże! powiedziałam sobie poprostu te słowa, jakiejże to okoliczności winna jestem tę nową przyjemność, że pan de Maillefort, który mnie tak nagle porzucił, teraz tak często zaczyna mnie odwiedzać? Zapewne tej, że jestem opiekunką panny de Beaumesnil, i że ten zacny margrabia ma w tem jakiś interes, ażeby powrócić do mnie.
— Na honor, pani, domyśliłaś się prawie.
— Jakto, pan przyznajesz?
— Muszę.
— Zaczynam wątpić o mojej przenikliwości kiedy się tak prędko poddajesz, margrabio. — Nie znajdujemyż się na umówionej przez nas uczcie... szczerości.
— Prawda.
— Ja pani zaraz objaśnię, dlaczego tak nagle powróciłem do dawnych stosunków; oto, ponieważ jestem pewnym rodzajem stoika.
— Jakimże sposobem może stoicyzm wpływać na tę sprawę?
— O! ma on wielki w niej udział; on to bowiem jest winą mojego przyzwyczajenia, że skoro mi się rzecz jaka nadzwyczajnie podoba, wyrzekam jej się nagle, ażebym pod wpływem zbyt miłego przyzwyczajenia nie zniewieściał. Dlatego to, baronowo, moje wizyty tak niespodzianie przerwałem.
— Chętniebym temu chciała wierzyć, lecz...
— Spróbuj pani przecież. Co się tyczy mojego powrotu...
— Ah! to jest tak daleko ciekawsze.
— Odgadłaś go pani prawie.
— Prawie, margrabio?
— Tak jest, gdyż, chociaż nie mam żadnego zamiaru małżeńskiego względem pani wychowanicy, powiedziałem sobie jednak co następuje: Ta bogata dziedziczka stanie się celem mnóstwa intryg i zabiegów, z których jedne będą zabawniejszemi albo podlejszemi od drugich. Dom pani de La Rochaigue będzie ogniskiem, do którego te wszystkie zabiegi zamierzać i rozwijać się w nim będą. Będzie to wyborna dla mnie loża, z której będzie się można przypatrzyć wszystkim aktom tego nadzwyczajnego widowiska... W moim wieku, i przy mojej powierzchowności, nie mam innej rozrywki prócz czynienia moich spostrzeżeń. Pójdę zatem w charakterze ciekawego widza do pani de la Rochaigue. Przyjmą mnie u siebie, ponieważ dawniej byłem przyjmowany, i ponieważ nie jestem ani głupszym ani nudniejszym jak każdy inny. A więc, z mojego kątka będę się spokojnie przypatrywał zawziętej walce rozmaitych zalotników. Oto jest cała prawda. Czy pani baronowa będzie teraz miała odwagę wzbronić mi od czasu do czasu małego kącika w swoim salonie, ażebym się mógł przypatrzyć niekiedy tym zapasom, których ceną i nagrodą będzie pani wychowanica?
— Ah! margrabio — rzekła pani de La Rochaigue, potrząsając głową — pan nie jesteś z liczby takich ludzi, którzy się spokojnie przypatrują walce innych, nie przyjmując w niej żadnego udziału.
— O! ja nie mówię, że nie.
— A widzisz pan! więc pan nie pozostaniesz bezstronnym.
— Nie wiem — dodał margrabia — wymawiając z przyciskiem następujące słowa — ale ponieważ ja znaczę coś na świecie, ponieważ wiem o wielu rzeczach, ponieważ moją otwartość zawsze potrafiłem utrzymać, ponieważ nienawidzę wszelkiej podłości, przeto wyznaję pani, że jeżeli w walce, jak pani mówisz dojrzę, że jaki dzielny wojownik, który obudzi moje współczucie, będzie w sposób zdradziecki napadnięty lub zagrożony, w takim razie pośpieszę na jego pomoc wszystkiemi środkami, jakiemi tylko będę mógł rozporządzić.
— Ale, mój panie — rzekła baronowa, ukrywając swoje niezadowolenie pod wymuszonym uśmiechem — pozwól pan uczynić sobie uwagę, będzie to pewien rodzaj nieustającej inkwizycji, której wielkim inkwizytorem pan będziesz, i której siedlisko będzie w moim domu.
— O! mój Boże! u pani, czy gdzieindziej, wszystko to jedno; pojmujesz pani zapewne, że jeżeli z kaprysu, jak pięknym kobietom tak często przychodzi do głowy i do którego pani większe masz prawo jak ktokolwiek inny, powiesz swym ludziom, że skoro przybędę, ciebie nigdy w domu nie będzie.
— Ah! margrabio, możeszże pan myśleć...
— Żartuję — odpowiedział pan de Maillefort sucho — baron także ma zbyt wiele taktu, aby miał ścierpieć, iżby mi dom jego bez żadnego powodu zamknięto; przekonany więc jestem, że mi oszczędzi wszelkiego w tej mierze tłumaczenia. Miałem przeto zaszczyt powiedzieć pani, kochana baronowo, że raz sobie postanowiwszy być widzem tej sprawy to jest: jakim to sposobem najbogatsza dziedziczka we Francji wychodzi za mąż, mogę sobie gdziekolwiek bądź obrać miejsce na moje obserwatorjum; gdyż mimo mojego wzrostu mam pretensję patrzeć zawsze zgóry i zdaleka na przedmioty, którym się przypatruję.
— Teraz kochany margrabio — rzekła pani de La Rochaigue, odzyskawszy dawny uśmiech — przyznaj pan, że chcesz zawrzeć ze mną przymierze odporne i zaczepne?
— O! bynajmniej. Nie chcę być ani za panią, ani przeciw pani. Będę tylko uważał na wszystko, i stosownie do mojego słabego uznania i szczupłych środków — będę dopomagał lub przeszkadzał temu lub owemu, jeżeli będę miał ochotę, albo raczej, jeżeli sprawiedliwość i uczciwość wymagać tego będą; gdyż ze mnie jest wielki oryginał, jak to pani wiadomo.
— Czemuż pan nie chcesz roli swojej ograniczyć na samej tylko ciekawości? czemu nie chcesz pozostać neutralnym?
— Dlatego, że, jakeś to pani sama, kochana baronowo powiedziała, na nieszczęście nie jestem z rzędu tych ludzi, którzy mogą się spokojnie przypatrywać walce, bez wmieszania się do niej.
— Ależ — rzekła pani de la Rochaigue, doprowadzona do ostateczności — przypuśćmy (i jest to tylko czyste przypuszczenie, gdyż ani myślimy jeszcze o wydaniu Ernestyny za mąż) przypuśćmy, powtarzam, że mamy dla niej kogoś na oku, cóżbyś pan wtedy uczynił?
— Doprawdy, nic jeszcze nie wiem.
— Daj pokój, margrabio, chcesz się tylko ukryć przede mną, pan już ma gotowy plan.
— Żadnego. Nie znam panny de Beaumesnil, i nikogo też pani nie proponuję; jestem więc zupełnie bezstronny w mojej roli prostego ciekawca lub spostrzegacza; a potem, powiedz mi pani, co to pani szkodzi, że jestem ciekawym lub spostrzegaczem?
— To prawda — odpowiedziała pani de La Rochaigue, przybierając dawną obojętność — bo cóż możemy mieć innego na celu, wydając Ernestynę za mąż, jeżeli nie jej szczęście?
— Otóż to właśnie!
— A więc, kochany margrabio spostrzeżenia, pańskie i ciekawość nie są dla nas żadnem niebezpieczeństwem.
— Żadnem, kochana baronowo.
— Bo gdybyśmy przypadkiem zboczyli z właściwej drogi...
— Co się i przy najlepszych chęciach może zdarzyć.
— Zapewne, margrabio, wtedy pan nie zaniedbasz pośpieszyć nam na pomoc i z wysokości swojego obserwatorjum wskażesz niebezpieczeństwo grożącej nam skały.
— Jestem tedy spostrzegaczem — rzekł margrabia, wstając z krzesła, ażeby pożegnać panią de La Rochaigue.
— Jakto, margrabio — rzekła baronowa skwapliwie — już mnie pan opuszcza?
— Z największym dla mnie żalem; idę bowiem jeszcze zwiedzić pięć lub sześć rozmaitych salonów, ażeby przysłuchać się co w nich mówią o pani bogatej wychowance. Pani nie ma pojęcia, jakie pocieszne, jakie oburzające nieraz są te rozmowy, których przedmiotem jest tak ogromny posag.
— Słuchaj pan — rzekła pani de La Rochaigue, podając rękę garbatemu z największą w świecie szczerością — pomówmy z sobą otwarcie. Spodziewam się widywać pana często u siebie, nieprawdaż? bardzo często... A ponieważ to wszystko pana tak zajmuje, ciekawy i złośliwy człowieku, przeto bądź pan spokojny, ja panu zawsze wszystko opowiem — dodała baronowa z tajemniczym gestem.
— I ja także — odpowiedział pan de Maillefort w tenże sam sposób — i ja z mojej strony nic przed panią nie zataję, a ponieważ właśnie o tym przedmiocie mówimy — dodał margrabia z uśmiechem i głosem dosyć szczerym, chociaż przybył do pani de La Rochaigue, również dla zobaczenia Ernestyny, jako i dla zasięgnięcia pewnych objaśnień, które jeszcze były dla niego tajemnicą — ponieważ właśnie o tym przedmiocie mówimy, powiedz mi pani czyś nigdy nie słyszała o jakiem naturalnem dziecku, które pan de Beaumesni miał pozostawić?
— Pan de Beaumesnil? — zapytała baronowa ze zdziwieniem.
— Tak jest — odpowiedział garbaty, gdyż zmieniając w ten sposób swoje zapytanie, spodziewał się również dopiąć swojego celu, bez narażenia się na niebezpieczeństwo zdradzenia tajemnicy, o której się w swojem rozumieniu od samej pani de Beaumesnil dowiedział. — Tak, czyś pani nie słyszała, że pan de Beaumesnil miał jakieś nieprawe dziecię?
— Nie — rzekła baronowa — i wieść ta pierwszy raz obija się o moje uszy. Zdaje mi się, że dawniej mówiono o jakiejś znajomości, którą hrabina miała mieć przed ślubem; zatem historja o tem mniemanem dziecku nieprawem mogłaby się raczej do niej odnosić, ja przecież nigdy o niej nie słyszałam.
— Kogobądź ta pogłoska dotyczy, hrabiego czy hrabiny — odpowiedział garbaty, w każdym razie jest to tylko niedorzeczna bajka, kochana baronowo, skoro pani nic o niej nie wie, tem więcej, że przez swoje położenie i znajomość stosunków familijnych, lepiej jak ktokolwiek inny powinna byś wiedzieć o tak ważnej rzeczy.
— Zaręczam panu, żeśmy nic ani widzieli ani słyszeli coby mogło budzić najmniejsze podejrzenie, ażeby pan lub pani de Beaumesnil mieli pozostawić jakie nieprawe dziecko.
Obdarzony nadzwyczajnym taktem i przenikliwością, pan de Maillefort słusznie był teraz przekonany, że pani de La Rochaigue nie miała żadnej wiadomości o tej córce naturalnej, którą on przypisywał hrabinie, z żalem przeto pomyślał, że to jego nowe usiłowanie było również bezskuteczne, i że zapewne będzie musiał wyrzec się nadziei spełnienia ostatniej woli pani de Beaumesnil, nie wiedząc jakimby sposobem odkryć ślad tego nikomu nieznanego dziecięcia.
Następnie pani de La Rochaigue dodała, nie zważając bynajmniej, że margrabia był pogrążony w głębokiem zamyśleniu:
— Zresztą tyle nadzwyczajnych rzeczy rozpowiadają z powodu tej sukcesji! Ileż to mówiono o rozmaitych szczególnych zapisach, które hrabina miała pozostawić!
— Doprawdy?
— Są to wszystko historje najniedorzeczniejsze — mówiła pani de La Rochaigue, głosem uderzającego oszczerstwa, gdyż od dawna już czuła nienawiść do pani de Beaumesnil — hrabina zostawiła dwom czy trzem służącym bardzo liche pensyjki, a reszcie służby małe podarunki. I na tem ograniczają się te wszystkie zapisy. Otóż, gdyby hrabina była tak wspaniałomyślna — dodała pani de La Rachaigue — toć przecież nie byłaby okazała takiej niewdzięczności temu biednemu dziewczęciu, któremu wszakże niemało była winna.
— Jakto? — zapytał margrabia, który zmuszony był ukrywać swoje bolesne uczucia, kiedy baronowa z takiem lekceważeniem naruszała pamięć hrabiny — o jakiem dziewczęciu pani mówi?
— Więc pan nie wie, że hrabina w ostatnich dniach życia swojego, za poradą lekarzy, kazała sprowadzić do siebie jednę młodą artystkę, której często zawdzięczała ulgę w swoich cierpieniach?
— Rzeczywiście, opowiadano mi coś podobnego — odpowiedział garbaty zbierając swoje wspomnienia.
— Otóż widzi pan! nie jestże to rzeczą niesłychaną, że hrabina nie zrobiła żadnego zapisu temu biednemu dziewczęciu? Jeżeli to jest proste zapomnienie, to bardzo ono zakrawa na niewdzięczność.
Margrabia tak dobrze znał szlachetne i dobre serce pani de Beaumesnil, że zdziwił się nadzwyczajnie takiem zapomnieniem o młodej artystce. Po chwili namysłu powziął on jakieś szczególne przeczucie, że właśnie dlatego, iż to zapomnienie, jeżeli ono rzeczywiście miało miejsce, było nieodgadnione, inne musiało mieć powody, jak prosty brak pamięci. Odpowiedział zatem:
— Czy pani jest pewna tego, że ta panienka nie otrzymała żadnego wynagrodzenia od pani de Beaumesnil. Jest pani tego pewna?
— Przekonanie nasze w tej mierze tak było powszechne i zgodne — odpowiedziała baronowa zadowolona ze sposobności okazania swojej ważności — że oburzeni taką niewdzięcznością hrabiny, i przez wzgląd na rodzinę, przesłaliśmy tej panience pięćset franków.
— Bardzo sprawiedliwie.
— Bezwątpienia, a wiesz pan co się dalej stało?
— Nie.
— Młoda artystka odniosła nam z dumą ofiarowane pięćset franków, oświadczając, że już została zapłaconą.
— Jest to dowodem jej szlachetnego serca — rzekł margrabia z zapałem — przekonywasz się pani zatem, że hrabina o niej nie zapomniała. Zapewne ona osobiście dała jej dowód swojej wdzięczności, zamiast uczynić dla niej jaki zapis.
— Nie miałbyś tego przekonania, margrabio, gdybyś był widział przyzwoity wprawdzie, ale nader ubogi ubiór tego dziewczęcia. Przykry to był widok, gdyż zapewne byłaby ona zupełnie inaczej ubraną, gdyby hojność pani de Beaumesnil była się aż do niej rozciągała; zresztą ta młoda artystka, która trzeba panu wiedzieć, jest piękna jak anioł, tak dalece wzbudziła moją litość — dodała pani de La Rochaigue z udaną czułością — jej delikatne obejście tak mnie wzruszyło, że uczyniłam jej propozycję, ażeby udzielała Ernestynie lekcji muzyki.
— Doprawdy! Uczyniłaś to pani; ah! to wybornie.
— Margrabio, zdziwienie pańskie nie bardzo jest pochlebne.
Uwielbienie moje bierze pani za zdziwienie; ja się wcale nie dziwię, znam bowiem całe skarby dobroci i słodyczy, jakie serce pani w sobie zawiera — rzekł pan de Maillefort, ukrywając pod zwykłem sobie szyderstwem nadzieję podchwycenia nareszcie wątku tajemnicy, na której mu tak wiele zależało.
— Zamiast szydzić z dobroci mojego serca, margrabio — odpowiedziała pani de La Rochaigue — powinienbyś pan ją naśladować i pomiędzy licznemi znajomemi sobie domami wyjednać lekcje temu biednemu dziewczęciu.
— Zapewne — rzekł margrabia z udaną obojętnością — przyrzekam pani zająć się jej klientką lubo nie jestem znawcą muzyki i w tej mierze zdanie moje żadnej nie ma powagi. Ale jakże się nazywa i gdzie mieszka ta panienka?
— Imię jej jest Hermiinja, mieszka zaś przy ulicy de Monceau, nie przypominam sobie liczby domu, ale dowiesz się pan i o tem.
— Będę się zatem starał, jeżeli będę mógł, o lekcje dla panny Herminji, ale pod tym tylko warunkiem, że i pani opieki swojej nie odmówisz, gdybym o nią prosił za jednym z ubiegających się o rękę panny de Beaumesnil, zwłaszcza za takim, któregobym ze szczytu mojego obserwatorjum widział upadającym w tej ciężkiej walce zapaśników.
— Rzeczywiście, margrabio, pan umie ocenić swoje usługi — odparła baronowa z wymuszonym uśmiechem — ale jestem nieomylnie przekonaną, że zawsze zgodzimy się z sobą.
— Co do mnie, kochana baronowo, nie wyobraża sobie pani, jak ja się już naprzód cieszę tą rozczulającą jednością, jaka w przyszłości pomiędzy nami będzie istnieć. Koniec końcem — dodał margrabia głosem wesołym i uradowanym — wyznajmy oboje, jak to użyteczną będzie dla nas nasza wzajemna szczerość; wszakże zupełnie sobie ufamy, nieprawdaż, pani?
— O! bezwątpienia — dodała baronowa z westchnieniem — i tym więcej mnie to cieszy, że dziś zaufanie jest nadzwyczajnie rzadkie.
— Ale też skoro je się znajdzie — odpowiedział margrabia — jak to jest miło, czy nie tak, kochana baronowo?
— Ach! to jest rozkosz niewypowiedziana, kochany margrabio. A więc, do miłego zobaczenia.
— Do miłego i prędkiego zobaczenia — odpowiedział pan de Maillefort i wyszedł z salonu.
— Przeklęty człowiek! — zawołała pani de La Rochaigue, zrywając się z kanapy. I przechadzając się gwałtownym krokiem po pokoju, pozwoliła wybuchnąć dotąd tak starannie tajonemu gniewowi. — Każde słowo tego piekielnego garbusa — mówiła dalej — każde jego słowo jest szyderstwem, lub groźbą.

— Rzeczywiście, jest to najbezczelniejszy zbrodniarz — odezwał się głos barona, który w tej właśnie chwili bocznemi drzwiami powrócił do salonu.

XXII.

Baronowa, ujrzawszy pana de La Rochaigue w tak bliskiej odległości od kanapy, na której w czasie rozmowy swej z baronem siedziała, zawołała:
— Jak to, mój panie, ty byłeś tutaj?
— Nieinaczej, gdyż, domyślając się, że rozmowa pani z panem de Maillefort, skoro sami zostaniecie, będzie bardzo interesującą, przeszedłem przez mały salon, ażeby za tą oto portjerą, tuż blisko was, podsłuchać, o co idzie.
— Zatem pan słyszałeś tego niegodziwca?
— Tak pani, ale słyszałem również, że byłaś tak słabą i zapraszałaś go ażeby powrócił do nas, zamiast mu dać zupełną i stanowczą odprawę.
— O! mój panie, alboż to Maillefort nie może być równie niebezpiecznym zdaleka jak zbliska? Wszakże on mi to najwyraźniej dał do zrozumienia; a potem, z człowiekiem takiego urodzenia i znaczenia jak margrabia, nie można żadną miarą obchodzić się tak po grubjańsku.
— Ależ moja pani, cóżby stąd wynikło?
— Wynikłoby stąd, mój panie, że zażądałby od ciebie zadośćuczynienia za podobną niegrzeczność. Albożeś to pan nie słyszał? alboż to pan nie wiesz, ile on już odbył pojedynków, że nawet niedawno jeszcze zniewolił pana de Mormand do bicia się z nim w pokoju i to jedynie z powodu jakiegoś żartu?
— Co do mnie, pani, ja nie byłbym tak łatwym, tak cierpliwym, tak głupim jak pan de Mormand, jabym się me bił... Ha! ha!... A potem...
— W takim razie margrabia ścigałby cię wszędzie swojemi epigramami, gdyż powiedziawszy prawdę, miałby słuszny powód wygnania pana z towarzystwa swojemi obelgami.
— Ah! to jest dziki zwierz, to potwór; więc na niego niema prawa. Ah! gdybym ja był w izbie parów! taki niegodziwiec nie pozostałby bez kary; i człowiek nie zależałby tak od pierwszego lepszego mordercy! — zawołał nieszczęśliwy baron. — Ale na miłość boską, z kimże on ma do czynienia? czego chce od nas ten przeklęty garbus?
— Zaprawdę, mości panie, jakże mało masz przenikliwości! Przecież on rozmawiał z tak bezczelną otwartością. Kto inny byłby jakoś nieznacznie, podstępnie przystępował do rzeczy; ale pan d Maillefort, uchowaj Boże! Chce pani wydać za mąż pannę de Beaumesnil? Ja będę się przypatrywał, jak, i za kogo ją pani będzie wydawać; jeżeliby mi zaś przyszła chętka, to wystąpię z opozycją. On był tak zuchwały, że mi to wszystko powiedział, a groźbę tę, on gotów będzie wykonać.
— Na szczęście, Ernestyna zdaje się nadzwyczajnie obawiać tego szkaradnego garbusa, a Helena musi ją utwierdzić w przekonaniu, że on był najzaciętszym wrogiem hrabiny.
— A czyż to należy do rzeczy? Przypuśćmy, że znajdziemy partję odpowiednią dla nas i dla Ernestyny? Czy margrabia nie potrafi swojemi szyderstwami i dogryzającym dowcipem natchnąć to niewinne dziewczę niechęcią i wstrętem ku temu, któregobyśmy jej chcieli dać za męża: i to nietylko u nas może nam wypłatać tego figla i wiele jeszcze innych, jakie wymyślić jest zdolny; ale on może nam szkodzić wszędzie, gdzie tylko spotka Ernestynę, boć przecie zamknąć jej nie możemy, trzeba ją pokazać w świecie!
— Zatem, pani się tego mianowicie obawiasz? to ja także byłbym tego samego zdania, gdyby...
— Ej! mój panie! alboż ja wiem, czego się obawiam? Wołałabym sto razy mieć prawdziwą obawę, chociażby ona była i najgroźniejszą, bo wiedziałabym przynajmniej gdzie jest niebezpieczeństwo, i przedsiębrałabym stosowne środki, ażeby go uniknąć; gdy tymczasem margrabia zostawia nas w ustawicznym niepokoju, co może stać się powodem tysiącznych z naszej strony niedorzeczności i być zarazem przeszkodą do spełnienia zamiarów, powziętych w naszym interesie. Słowem, musimy się poddać i powiedzieć sobie: jest to człowiek, obdarzony szatańską przenikliwością, który wszystko widzi, lub stara się widzieć i zbadać, który pragnie śledzić nasze postępowanie, i który na nieszczęście ma tysiączne środki dopięcia swego celu, kiedy my tymczasem nie mamy ani jednego sposobu uwolnienia się z pod jego baczności.
— Wracam do myśli, która mi się niedawno nasunęła — rzekł baron zadowolony — i uważam ją za słuszną, prawdziwą, oczywistą; myśl ta...
— Jaka myśl?
— Że margrabia jest największym zbrodniarzem.
— Dobranoc, mój panie! — zawołała pani de La Rochaigue niecierpliwie, i postąpiła ku drzwiom.
— Jakto — rzekł baron — pani odchodzisz tak w chwili krytycznej, nie czekając aż się porozumiemy?
— Porozumiemy, co do czego?
— Co należy dalej czynić.
— Alboż ja wiem? zawołała pani de La Rochaigue, nie posiadając się z gniewu i uderzając nogą w ziemię — ten złośliwy garbus oburzył mnie do najwyższego stopnia, a pan swojemi pięknemi spostrzeżeniami doprowadzasz mnie do szaleństwa.
I pani de La Rochaigue wyszła z salonu, trzasnąwszy gwałtownie drzwiami, prawie przed nosem barona.




Podczas tej rozmowy pani de La Rochaigue z margrabią, Helena odprowadziła pannę de Beaumesnil do jej pokojów, i odchodząc powiedziała do niej:

— Teraz życzę ci spokojnej nocy, kochana Ernestyno; módl się do Najwyższego, ażeby oddalił z twoich snów oblicze tego szkaradnego pana de Maillefort.
— Doprawdy, panno Heleno, ja sama nie wiem, dlaczego on niemal obawę we mnie budzi?
— Uczucie to jest bardzo naturalne — odpowiedziała bigotka ze słodyczą — i uczucie to jest łagodniejszem jeszcze aniżeli byćby mogło, bo gdybyś wiedziała...
Ponieważ zaś Helena nie skończyła słów swoich, przeto dziewica rzekła:
— Pani nie kończysz?
— Widzisz, moje dziecię, są rzeczy, które człowiek z trudnością tylko może powtarzać swoim bliźnim — dodała Helena pobożnie — ten pan de Maillefort...
— Cóż takiego?
— Nie chciałabym cię zasmucić, kochana Ernestyno.
— O! mów pani, mów, proszę bardzo.
— Ten niegodziwy pan de Maillefort, kiedy ci już mam powiedzieć, był jednym z najzawziętszych nieprzyjaciół twojej biednej kochanej matki.
— Mojej matki — zawołała panna de Beaumesnil boleśnie. Poczem dodała z rozczulającą szczerością. — Nie, panią tylko w błąd wprowadzono, moja matka nie mogła mieć nieprzyjaciół.
Helena smutnie skinęła głową i rzekła tonem czułego politowania:
— Lube dziecię, ta niewinna nieświadomość rzeczy świadczy o szlachetności twego serca, ale niestety! najlepsze, najspokojniejsze istoty narażone są na nienawiść złośliwych. Wszakże baranki mają wrogów z drapieżnych wilków.
— I cóż moja matka zawiniła panu de Maillefort — zapytała Ernestyna ze łzami w oczach.
— Ona, ta biedna, ukochana istota, nic. O! mój Boże! byłoby to toż samo co powiedzieć, że bezbronne jagniątko rzuciło się na tygrysa.
— Więc jakaż była przyczyna tej nienawiści pana de Maillefort?
— Ah! ukochane dziecię, moje poufałe zwierzenia nie mogą się tak daleko rozciągać, są to rzeczy zbyt bezecne — odpowiedziała Helena z westchnieniem — zbyt okropne.
— Zatem miałam słuszność, lękając się tego człowieka — powiedziała Ernestyna z goryczą — a jednak czyniłam sobie wyrzuty, że bez żadnej zasady uległam mojej mimowolnej niechęci.
— Ah! lube dziecię, obyś nigdy nie uczuła sprawiedliwszej niechęci — przerwała świętoszka, wznosząc oczy ku niebu. Następnie dodała — teraz, kochana Ernestyno, zostawiam cię; śpij spokojnie; jutro o dziewiątej przyjdę po ciebie.
— Do jutra zatem, panno Heleno; ah! smutną natchnęłaś mnie pani myślą; moja matka miała nieprzyjaciela.
— Lepiej jest znać złych ludzi, niż nie znać ich wcale, moja kochana Ernestyno; bo się można przynajmniej uchronić przed ich złośliwością. Śpij więc spokojnie, do jutra, moje dziecię.
— Do jutra, pani.
I panna Helena oddaliła się, uszczęśliwiona tą przewrotną zręcznością, z jaką serce panny de Beaumesnil natchnęła tak bolesną nieufnością ku panu de Maillefort.
Ernestyna, pozostawszy sama, zadzwoniła na panią Lainé, która pełniła przy niej niemal wszystkie obowiązki.
Kobieta ta miała około lat czterdziestu; rysy jej wskazywały pewną słodycz, a lubo postępowanie jej względem Ernestyny, było ujmujące i gorliwe, jednak przebijało się w niem pewne niewolnictwo i nikczemność, które dalekie są od tego bezwarunkowego przywiązania, jakie dobre mamki okazują, i od tej naiwniej szczerości, noszącej znamiona bezinteresownej i czującej swą godność miłości.
— Czy pani się położy? — zapytała pani Lainé Ernestynę.
— Nie, moja dobra Lainé, jeszcze nie. Proszę cię, przynieś mi mój pulpit piśmienny.
— Dobrze, pani.
Przyniósłszy do pokoju Ernestyny żądany pulpit, pani Lainé rzekła:
— Mam pani coś powiedzieć.
— Cóż takiego?
— Pani baronowa przyjęła do usług pannę, która ma panią fryzować, i jeszcze jednę kobietę... i...
— Powiedziałam ci już, moja dobra Lainé, że do szczególnych usług moich nie chcę nikogo, prócz ciebie i Teresy.
— Wiem o tem, pani, i zwróciłam na to uwagę pani baronowej, ale ona obawia się, ażeby usługa pani nie była zbyt szczupłą i niewystarczającą.
— Wy jesteście dla mnie zupełnie dostateczne.
— Pani baronowa powiedziała, że te kobiety w każdym razie pozostaną w pałacu, na wypadek gdyby ich panna hrabianka mogła potrzebować, tem więcej, że pani baronowa odprawiła niedawno swą służącą; one więc tymczasem jej będą usługiwać.
— Dobrze już, dobrze — rzekła Ernestyna obojętnie.
— Czy pani niczego nie potrzebuje?
— Nie, dziękuję ci.
— Proszę pani, czy pani jest zupełnie zadowolona z tego mieszkania?
— Najzupełniej.
— Bo też jest wspaniałe; ale dla pani nic nie jest zbyt piękne, to każdy powtarza.
— Moja kochana Lainé, — rzekła Ernestyna, nie zważając na tę uwagę swojej guwernantki — przygotuj mi wszystko do nocnego ubrania; położę się sama, a ty mnie jutro o ósmej godzinie obudzisz.
— Dobrze, pani.
Potem, kiedy już miała wychodzić, i kiedy Ernestyna otwierała pulpit do pisania, pani Lainé, rzekła jeszcze:
— Miałam także jednę prośbę do pani...
— Czegóż sobie życzysz?
— Byłabym bardzo wdzięczną, gdybyś mi pani raczyła pozwolić jutro albo pojutrze oddalić się tylko na dwie godziny, dla odwiedzenia pani Herbaut, jednej z moich znajomych, która mieszka w Batignolles.
— Dobrze, idź jutro rano, wtedy, kiedy będę w kościele.
— Bardzo pani dziękuję za jej dobroć dla mnie.
— Dobranoc, kochana Lainé — rzekła Ernestyna, odprawiając swoją gospodynię, która zdawała się jeszcze mieć chętkę do prowadzenia dalszej rozmowy.
Rozmowa ta daje dokładne wyobrażenie o stosunkach, jakie istniały pomiędzy panną de Beaumesnil a panią Lainé.
Ta ostatnia starała się często, ale bezskutecznie, wejść w bliższą poufałość ze swoją młodą panią, lecz za pierwszem słowem, zmierzającem do tego celu, Ernestyna odrazu przecinała rozmowę, nie z dumą lub surowością, ale wydając jej z największą słodyczą jakibądź rozkaz.
Skoro się oddaliła, Ernestyna w długiem i głębokiem pozostała zamyśleniu, później usiadła przy stole, na którym stał jej pulpit do pisania, otworzyła go i wydobyła mały, w juchtową skórkę oprawny album, którego pierwsze, stronice już były zapisane.
Nic prostszego, nic tkliwszego, jak historja tego albumu.
Wyjeżdżając do Włoch, Ernestyna przyrzekła swej matce (jak to już powiedziała hrabina Herminji), pisać dla niej pewien rodzaj dziennika podróży; obietnicy tej dziewica święcie dotrzymała, z wyjątkiem tylko kilku dni, które nastąpiły po niespodzianym zgonie jej ojca, jak równie kilku innych, po otrzymaniu wiadomości o śmierci hrabiny de Beaumesnil.
Lecz skoro już pierwsza odurzająca boleść minęła, Ernestyna znajdowała pewną pociechę w dalszem prowadzeniu tego dziennika dla swej matki, oddając się temu słodkiemu a zarazem bolesnemu złudzeniu, jakoby te tkliwe i poufne zwierzenia czytać miała jej ukochana matka.
Pierwsza część tego albumu zawierała kopję listów, które Ernestyna pisała do swej matki jeszcze za jej życia.
Druga część oddzielona od pierwszej czarnym krzyżem obejmowała listy, których niestety! biedne dziecię mogło już było nie pisać.
Panna de Beaumesnil usiadła więc przy stole i, osuszywszy łzy wyciśnięte na widok tego albumu, który tyle bolesnych dla niej zawierał wspomnień, napisała w nim kilka następujących wierszy:
„Od czasu przybycia do mojego opiekuna, pana de La Rochaigue, nie pisałam jeszcze do ciebie, kochana matko, ponieważ z pierwszych moich wrażeń nie umiałam jeszcze zdać sobie sprawy.
„Zresztą, ty wiesz, jaka jestem od czasu kiedym cię opuściła; przybywszy gdziekolwiek zawsze przez dwa lub trzy dni jestem zdziwiona, niemal zasmucona zaszłą zmianą; muszę się pierwej przyzwyczaić, że tak powiem, do widoku otaczających mnie przedmiotów, zanim odzyskam zwykłą swobodę ducha.
„To mieszkanie, które tu sama zajmuję, jest tak wspaniałe, tak obszerne, że wczoraj zdawało mi się, jakobym w niem zginęła; lękałam go się prawie; dziś już się zaczynam do niego przyzwyczajać.
„Pani de La Rochaigue, jej mąż i siostra, jego, przyjęli mnie jak własne dziecię; otaczają mnie nadzwyczajną troskliwością, grzecznościami, i gdyby za tak dobre przyjęcie wolno było mieć inne uczucie, jak uczucie wdzięczności, to dziwiłabym się, jak osoby tak czcigodne wiekiem mogą mnie traktować z tak wielkiem uszanowaniem.
„Pan de La Rochaigue, mój opiekun, to sama dobroć; żona jego, która mnie psuje zbytniemi pieszczotami, jest bardzo wesoła, bardzo żywa; co zaś do jej bratowej, panny Heleny, sądzę, że niema na świecie łagodniejszej i świątobliwszej od niej kobiety.
„Widzisz tedy, moja ukochana matko, że możesz być spokojną o los twojej biednej Ernestyny; otoczona taką pieczołowitością, jest ona tak szczęśliwą, jak tylko w przyszłości nią być może.
„Jedynem tylko byłoby mojem życzeniem, ażeby mnie pan de La Rochaigue i jego rodzina lepiej mogli poznać; wtedy bowiem obchodziliby się ze mną mniej ceremonjalnie, nie mówiliby mi takich grzeczności, które mnie mieszają, albowiem zdaje im się zapewne, że tak czynić powinni, ażeby sobie pozyskać moje zaufanie; dobrzy, zacni ludzie! zadają oni sobie największy trud, ażeby mi powtarzać to wszystko, co tylko można powiedzieć przyjemnego młodemu dziewczęciu. Spodziewam się, że się przekonają później, iż mi nie potrzebowali bynajmniej pochlebiać, ażeby sobie zjednać moje przywiązanie. Jak oni mnie przyjęli, możnaby niemal powiedzieć, że im jakieś dobrodziejstwo wyświadczyłam... Jednak nie dziwię się temu, kochana matko; jakże mi często mówiłaś: że ludzie z delikatnemi uczuciami, zdają się zawsze być wdzięczniejszymi za usługi, które komuś uczynić mogą.
„Miałam także kilka chwil bolesnych, jednak nie z winy opiekuna lub jego rodziny, ale, że tak powiem, skutkiem koniecznego zbiegu okoliczności.
„Dziś rano mój opiekun przedstawił mi pewnego jegomościa, mojego notarjusza, jakiem się dowiedziała. — Moja kochana pupilko, rzekł mój opiekun, byłoby pożytecznem, ażebyś pani poznała całą wielkość swojego majątku, ten pan udzieli ci w tej mierze wiadomości. — Poczem notarjusz otworzył przyniesiony ze sobą rejestr, i pokazał mi ostatnią jego stronicę, całą zapełnioną cyframi, mówiąc do mnie: — Podług dokładnego wyciągu z... (powiedział tu jakiś wyraz, którego sobie nie przypominam), dochody pani wynoszą około trzech miljonów stu dwudziestu tysięcy franków, co czyni dziennie osiem tysięcy franków, dlatego też jesteś pani najbogatszą dziedziczką we Francji.
„Przypomniało mi to, moja biedna, kochana matko, to, o czem nigdy nie zapomnę: że jestem sierotą, samą jedną na świecie, i gorzko płakałam“.
Tu Ernestyna de Beaumesnil przerwała swoje pisanie. I łzy powtórnie zrosiły jej lica, gdyż dla tego czułego i szlachetnego dziecięcia, dziedzictwo było toż samo co śmierć matki, ojca...
Następnie, uspokoiwszy się nieco, wzięła napowrót pióro do ręki i pisała dalej:
„Wtedy to, moja matko, nie umiem wytłumaczyć się z tego, lecz kiedym się dowiedziała, że mam osiem tysięcy franków dziennego dochodu, jak mi to oznajmił notarjusz, uczułam wielkie zdziwienie, niemal trwogę; tyle pieniędzy dla mnie jednej, do czegóż to? rzekłam sama do siebie. Zdawało mi się to pewną niesprawiedliwością. Cóżem ja uczyniła, ażeby być tak bogatą?...
„A potem te słowa, które mnie do płaczu skłoniły: jesteś pani najbogatszą dziedziczką we Francji, trwogą mnie przejęły.
„Tak jest, nie wiem, jak ci się z tego wytłumaczyć. Ale na myśl, że posiadam tak ogromny majątek, czułam się niespokojną. Zdaje mi się, żem powinna była czuć to samo, co czują ludzie, którzy posiadają jaki skarb, a drżą na myśl, ażeby ich nie okradziono. A jednak, nie, to porównanie nie jest dobre, gdyż nigdy nie byłam zbytecznie przywiązaną do pieniędzy, które ty i mój ojciec dawali mi co miesiąc na moje przyjemności.
„Ah! moja kochana matko, źle opisuję uczucia, jakie myśl o mojem bogactwie, jak wszyscy mówią, we mnie budzi, ale jest to mimowolnem i nieodgadnionem dla mnie; może być, że zczasem przywyknę do innego sposobu myślenia.
„Tymczasem jednak, znajduję się u najzacniejszych krewnych. Czegóżbym się miała obawiać? Zapewne to tylko dzieciństwo z mojej strony. Ale komuż mam się zwierzyć, jeżeli nie tobie, kochana matko? Pan de La Rochaigue i jego rodzina są jak najlepsi dla mnie; lecz zupełna ufność nigdy nas do siebie nie zbliży; wiesz o tem, że od dzieciństwa, prócz ciebie i mego ojca, dla każdego innego byłam zawsze zamkniętą w sobie, dlatego też często wyrzucam sobie, że nawet z moją poczciwą Lainé, która już od lat kilku przy mnie zostaje, nie umiem być poufalsza; poufałość ta jest dla mnie niepodobieństwem, pomimo, że nie jestem bynajmniej dumną“.
Wspomniawszy potem o niechęci, jaką czuła dla pana de Maillefort, skutkiem niegodziwej obmowy panny Heleny, dodała:
„Dzisiejszego wieczoru boleśnie zostałam dotkniętą, ale idzie tu o rzecz tak niegodną, że z szacunku dla ciebie, moja kochana matko, nie wspomnę o tem wcale. Zresztą, wierzaj mi, nie miałabym do tego dosyć odwagi.
„Dobranoc, matko kochana, jutro rano i dni następnych pójdę o godzinie dziewiątej do kościoła z panną de La Rochaigue, która tak jest dobra, że nie mogę jej tego odmówić... Lecz moje prawdziwe modły, są to te, droga matko, które w samotności, gdzie nic uwagi mojej nie rozrywa, do Boga wznoszę... Jutro rano i dni następnych, w pośród tłumu osób obojętnych, modlić się będę za ciebie, ale, kiedy jestem sama, jak teraz, kiedy wszystkie moje myśli, kiedy cała moja dusza wznosi się ku tobie, wtedy, o wtedy modlę się do ciebie, jak do Boga, moja dobra i święta matko“!

Poczem zamknęła album do pulpitu, od którego kluczyk zawsze nosiła na szyi, położyła się do łóżka i zasnęła z sercem lekkiem i spokojnem, w tem słodkiem przekonaniu, że wszystkie uczucia i myśli na łonie swojej, niestety, już teraz nieśmiertelnej matki wylała.

XXIII.

Zrana, nazajutrz po owym dniu, w którym pan de Maillefort został pierwszy raz przedstawiony pannie de Beaumesnil, komendant Bernard siedział wyciągnięty z twarzą cierpiącą, ale pełną rezygnacji, w fotelu, który mu ofiarował Oliwier.
Stary marynarz ze smutkiem spoglądał w czasie pięknego letniego poranku na swoje wyschłe rabaty, które zarosły chwastem; od miesiąca bowiem dwie dawne rany weterana otworzyły się i przykuły go do krzesła, z którego nie mógł się ruszyć i pójść do swego ulubionego ogródka.
Gospodyni siedziała przy komendancie i zajęta była szyciem. Lecz musiała już zapewne od jakiegoś czasu niemało zwyczajnych swoich bluźnierstw powtórzyć przeciw Buonapartemu; gdyż teraz rzekła do weterana niechętnym tonem:
— Tak, mój panie, nasurowo, nasurowo, on je pożerał nasurowo.
Doznawszy chwilowej ulgi w swoich boleściach, weteran nie mógł się powstrzymać od lekkiego uśmiechu, słysząc opowiadanie swojej gospodyni; powiedział zatem.
— Co? mamo Barbancon! co on jadł nasurowo ten wilk korsykański?
— Mięso, panie! Tak, w wilję bitwy, on zawsze jadł surowe mięso! A wiesz pan dlaczego?
— Nie — odpowiedział weteran, obracając się z trudnością w fotelu — nie mogę się nawet domyślić dlaczego.
— Ażeby się uczynić jeszcze okrutniejszym, ażeby mieć odwagę poświęcenia swoich żołnierzy nieprzyjacielowi, a mianowicie też swojej młodej gwardji — dodała nieubłagana pani Barbancon z westchnieniem — wszystko to w zamiarze oddania ich na łup armat, jak sam mówił, powiększenia zaciągu wojskowego, i wyludnienia Francji, w której nie chciał widzieć ani jednego francuza. Taki to był jego plan.
Usłyszawszy ten potok obelg, wyrzuconych jednym tchem, komendant Bernard parsknął głośnym śmiechem i rzekł do swej gospodyni:
— Mamo Barbancon, pozwól tylko jedyne uczynić sobie zapytanie: jeżelić Buonaparte nie chciał mieć we Francji ani jednego francuza, nad kimże, u djabła, byłby panował?
— O! mój Boże! — odpowiedziała gospodyni, niecierpliwie wzruszając ramionami, tak jakgdyby jej uczyniono zapytanie: — dlaczego w południe jest widno — a któżby to nad negrami panował!
Wyskok ten tak był dziwny, tak niespodziewany, że komendant naprzód zastanowił się chwilkę, potem wybuchnął powtórnym śmiechem.
— Jakto, nad negrami! — zawołał — nad jakimi negrami?
— Ej, nad negrami w Ameryce, mój panie, z którymi się znał doskonale, tak dalece, że kiedy się znajdował na swojej skale, oni wykopali kanał podziemny, który zaczynał się w Change d‘Asile, przechodził pod wyspą św. Heleny i kończył się w stolicy kraju innych negrów, będących z pierwszymi w porozumieniu; bo Bonaparte chciał na ich czele powrócić do kraju, ażeby potem ze swoim szkaradnym Roustanem złupić całą Francję.
— Mamo Barbancon — zawołał komendant ze zdziwieniem — tak daleko jeszcześ ani razu nie zaszła.
— Niema się tu wcale z czego śmiać, mój panie, czy pan chcesz niezbitego dowodu, że ten potwór ustawicznie zajęty był myślą zastąpieniem Francuzów negrami?
— Słucham, mamo Barbancon — rzekł weteran ocierając łzy, które nadzwyczajny śmiech z oczu jego wycisnął. — Słucham, jakiż to będzie ten dowód?
— Oto, mój panie, nie powtarzanoż tego zawsze: Wasz Buonaparte obchodzi się z Francuzami jak z negrami.
— Brawo, mamo Barbancon!
— Nie jestże to więc dowodem, że zamiast Francuzów pragnął mieć w swoich szponach wszystkich negrów!
— Łaski, mamo Barbancon — zawołał biedny komendant, wijąc się ze śmiechu w swojem krześle — co nadto, to nadto, to już nareszcie i boli.
Wtem dwa razy zadzwoniono tak silnie, że odgłos dzwonka rozległ się po całym domu; gospodyni zerwała się z miejsca i, zostawiając komendanta pośród jego śmiechu, wybiegła spiesznie, powiedziawszy:
— A to co? ten dzwoni jakby jaki książę!
Pani Barbancon zamknęła drzwi do pokoju weterana, i poszła otworzyć przybywającemu gościowi.
Był to gruby mężczyzna około pięćdziesięciu lat, w mundurze podporucznika gwardji narodowej, mundur ten rozchodził się z tyłu nadzwyczajnie, z przodu zaś szczelnie był opięty na ogromnym brzuchu, na którym kołysały się ciężkie dewizy. Na głowie miał potężną bermycę, która prawie zupełnie zasłaniała jego oczy, a w rysach i całej postawie, malowała się jakaś uroczystość, duma i wielkie zadowolenie z siebie samego.
Na widok takiego gościa, pani Barbancon zmarszczyła brwi i niezastraszona bynajmniej porucznikowską godnością tego rycerza, rzekła do niego gniewnie i głosem niezbyt pochlebnego zdziwienia:
— Jakto, pan znowu tutaj?
— Byłoby to dziwnem, gdyby właściciel (ten wyraz „właściciel“ wymówiony został z nieopisaną powagą i znaczeniem) nie mógł przyjść do swojego domu, kiedy...
— Pan tu nie jesteś w swoim domu, kiedyś go wynajął komendantowi.
— Mamy dziś siedemnastego, a mój odźwierny odniósł mi napowrót mój kwit drukowany, gdyż komornego, po które go posłałem, nie odebrał; zatem...
— Wiemy o tem dobrze, wszakże od dwóch dni już pan trzy razy nas nachodzisz. Może pan myślisz, że stracisz swoje komorne; zapłaci się, zapłaci wszystko, jak tylko będzie można, i na tem koniec.
— Jak tylko będzie można! Właściciel domu nie poprzestaje na takiej małpiej monecie.
— Pan sam jesteś małpą, rozumiesz pan, właścicielu! Zawsze to jedno słowo tylko masz pan w ustach, zapewne dlatego, żeś przez dwadzieścia lat mieszał pieprz do gorzałki, cykorję do kawy, piasek do faryny i dlatego, żeś woskowe świece maczał w gorącej wodzie, ażeby je oczyścić z brudu; przecież chociaż temi wszystkiemi figlami powystawiałeś sobie domy w Paryżu, to jeszcze nie musisz być tak dumnym, mój panie.
— Byłem kupcem korzennym, zbogaciłem się w moim handlu, i chlubię się z tego!
— Wcale niema z czego; a ponieważ pan jesteś bogaty, jakże możesz być tak bezwstydnym, ażebyś dla jednej raty komornego, jedynej, którąśmy się od trzech lat opóźnili, nachodził i niepokoił tak zacnego człowieka, jakim jest komendant?
— Wszystko to mało mnie obchodzi; pieniądze, albo zapozwę do sądu! To szczególne, nie płacą komornego, a chcą jeszcze trzymać ogrody, tacy ludzie!
— Słuchaj no pan, nie doprowadzaj mnie do ostateczności, albo... pamiętaj o sobie! Któż to potrzebuje ogrodów! poczciwy człowiek, który okryty jest ranami, którego jedyną lichą rozrywką jest ten ogródek. Słuchajno, panie, gdybyś ty, zamiast siedzieć w swoim sklepie i oszukiwać kupujących, poszedł był z drugimi na wojnę, i gdybyś podobnie jak komendant przelewał swoją krew we wszystkich czterech częściach świata, czybyś był stawiał domy w Paryżu? co? O! widzielibyśmy to, otóż, jaka to sprawiedliwość.
— A więc po raz pierwszy, po raz drugi... dziś taką samą odpowiedź odbiorę jak wczoraj: niema pieniędzy?
— Trzy, sto, tysiąc razy powiadam: niema; od czasu, jak się rany jego otworzyły, komendant nie sypia inaczej, tylko kiedy zażyje opium; a towar ten jest drogi jak złoto, zatem wszystkie nasze pieniądze i sto pięćdziesiąt franków komornego poszło na aptekę i doktora.
— Mało mnie obchodzą wasze powody; pięknieby, widzę, wychodzili właściciele, gdyby zawsze zważali na pisk swoich lokatorów; to właśnie tutaj tak się dzieje, jak w moim domu przy ulicy Monceau, z którego tu przyszedłem; tam także mam doskonałą lokatorkę! jest to nauczycielka muzyki, i tak goła, że również nie może opłacić komornego, bo, jak powiada, przez dwa miesiące chorowała i nie mogła dawać lekcyj! Wszystko to tylko wybiegi. Kiedy kto chory niech sobie idzie do szpitala, tam nie trzeba płacić komornego.
— Do szpitala! Wielki Boże! komendant Bernard do szpitala! — powtórzyła gospodyni, nie posiadając się z gniewu. — Gdybym nawet miała zostać gałganiarką, gdybym w nocy musiała zarabiać, a we dnie go pielęgnować, komendant nie pójdzie do szpitala... rozumiesz mnie waćpan? Ale pan, o! pan możesz się do niego dostać, jeżeli się natychmiast stąd nie oddalisz, powtarzam, natychmiast, bo pan Oliwier nadejdzie wkrótce i za mojem wstawieniem się więcej ci na tłustym grzbiecie wyliczy kułaków, aniżeli jest włosów w twojej bermycy.
— Słyszał to kto, ażeby właściciela w jego własnym domu podobnie traktowano? Ale dosyć już tego, o godzinie czwartej powrócę; jeżeli nie znajdę gotowych stu pięćdziesięciu franków na stole, w takim razie położę areszt na wszystkich sprzętach.
— A ja, ja wezmę mój pogrzebacz i nim waćpana przyjmę, jeżeli tu powrócisz, oto jest moja polityka!
I nie zważając, że pan Bouffard stał jeszcze przed progiem, gospodyni zatrzasnęła mu drzwi przed nosem, i wróciła do komendanta. Chęć jego do śmiechu już ominęła, ale zawsze jeszcze był w dobrym humorze; dlatego też, zobaczywszy swą gospodynię, której lica płonęły jeszcze ogniem i która mrucząc coś do siebie, gwałtownie trzasnęła drzwiami, powiedział do niej:
— Cóż tam, mamo Barbancon, czy twój gniew przeciw Buonapartemu jeszcze nie ostygł. Z jakimże szatanem miałaś tam jeszcze do czynienia?
— Z kim miałam do czynienia? Z osobą, która tyleż warta, co pana cesarz. Gdyby sprząc obu, doskonała byłaby z nich para, wierzaj mi pan.
— Któż to ma iść w parę z cesarzem, mamo Barbancon?
— A któżby! ów...
Lecz gospodyni przerwała dalszą rozmowę. Biedny, poczciwy człowiek, pomyślała, śmiertelniebym zasmuciła jego duszę gdybym mu powiedziała, że komorne jeszcze nie zapłacone, że wszystko poszło na jego chorobę, że nawet moje sześćdziesiąt franków... Poczekam, dopóki pan Oliwier nie przyjdzie, może on przyniesie pomyślną wiadomość.
— Co tam pani mruczysz pod nosem, zamiast mi odpowiedzieć, mamo Barbancon? — rzekł stary marynarz — może to jaka nowa historja o tym czerwonym człowieku, którą mi zawsze obiecujesz?
— Ah, dobrze! otóż na szczęście przychodzi pan Oliwier — zawołała gospodyni, usłyszawszy powtórny, ale tym razem cichszy brzęk dzwonka. — Pan Oliwier — dodała — nie zadzwoni tak gwałtownie, jak ten niegodziwiec właściciel!
Pozostawiwszy powtórnie swego pana samego, pobiegła do drzwi; był to rzeczywiście siostrzeniec komendanta, który powracał do domu.
— I cóż, panie Oliwierze? — zapytała gospodyni z obawą.
— Jesteśmy ocaleni — odpowiedział młody człowiek.
ocierając zroszone potem czoło — poczciwy mularz niemało miał pracy w zebraniu pieniędzy, które mi był winien, gdyż nie uwiadomiłem go poprzednio, że ich tak prędko będę potrzebować, koniec końcem, oto są te dwieście franków — powiedział Oliwier, oddając gospodyni paczkę pieniędzy.
— Ah! jakiż to ciężar spadł mi z serca, panie Oliwierze.
— Czy właściciel był tu znowu?
— Dopiero co wyszedł, niegodziwiec jakiś. Alem mu też przynajmniej nagadała.
— Moja kochana pani Barbancon, kiedy kto co winien, musi zapłacić. Ale powiedzże mi pani, mój biedny wuj nie domyślił się niczego?
— Nic a nic, to kochane panisko o niczem nie wie.
— Ah! tem lepiej — dodał Oliwier.
— O! co za wyborna myśl! — dodała mściwa gospodyni, odliczając pieniądze, które jej doręczył synowiec komendanta — wyborna myśl!
— Jakaż to myśl, pani Barbancon?
— Ten niegodziwiec ma przyjść o godzinie czwartej, otóż nałożę w kuchni dobry ogień i włożę sto pięćdziesiąt franków do pieca; skoro tylko Bouffard przyjdzie, powiem mu, ażeby zaczekał chwilkę; potem wyjdę do kuchni, wydobędę obcęgami najgorętsze talary, ustawię na stole jedne, na drugich i powiem mu: Oto są pieniądze, weź je pan... hę? panie Oliwierze, myśl prześliczna. Prawo tego nie zabrania.
— Do djabła! mamo Barbancon — powiedział Oliwier z uśmiechem. — Pani jesteś, jak uważam, bardzo zawziętą na kramarzy, którzy się zbogacili. Ale wiesz pani, lepiej będzie, jeżeli oszczędzisz swoich węgli i wyliczysz panu Bouffard poprostu jego sto pięćdziesiąt franków.
— Panie Oliwierze, pan jest zanadto dobry. Pozwól mi pan przypiec trochę palce tego złoczyńcy.
— Bah! on nietyle jest zły, ile głupi.
— Bo jest jednym i drugim zarazem, panie Oliwierze.
— Ale jakże się ma dzisiaj mój wuj? Odszedłem bardzo wcześnie, spał jeszcze wtedy, a nie chciałem go też budzić.
— Jest daleko zdrowszy, bo znowu mieliśmy sprzeczkę z powodu tego potwora, a potem powrót pana nierównie skuteczniej na niego działa jak wszystkie lekarstwa w świecie; o, zacny człowiek! Jak tylko pomyślę, że, gdyby nie pańskie dwieście franków, ten łotr Bouffard byłby za trzy albo cztery dni położył areszt na całej naszej chudobie, a Bóg wie, co to wszystko warte, bo już przed trzema laty, całe pół tuzina srebra stołowego i kubek komendanta poszły na jego długą chorobę.
— Moja dobra pani Barbancon, nie mów tego wcale; doprawdy szaleństwo mnie porywa, gdy pomyślę o końcu mojego urlopu, kiedy mnie tu już nie będzie; to co się dzisiej przytrafiło, to jeszcze może się powtórzyć, a wtedy, ale nie, nie chcę myśleć o tem, to okropne!
Wtem usłyszano dzwonek w pokoju starego marynarza. Na ten odgłos gospodyni rzekła do młodego żołnierza, którego rysy przybrały wyraz bolesny.
— Słuchaj pan, komendant dzwoni. Na miłość boską, panie Oliwierze, nie bądź pan tak smutny, bo mógłby się domyślić.
— Nie bój się pani niczego. Ale, ale — dodał Oliwier — Gerald pewnie tu wkrótce przyjdzie, niechajże go pani zaraz wpuści.
— Dobrze, dobrze, panie Oliwierze, idź pan tylko do wuja, ja tymczasem przygotuję śniadanie. Ale doprawdy — rzekła gospodyni z westchnieniem — będzie pan musiał poprzestać na...
— Poczciwa, zacna kobieto — odpowiedział młody podoficer przerywając jej — alboż to ja jestem wymagający? Wszakże wiem dobrze, że pani dla mnie od ust sobie odejmuje.
— Ej, co też to pan mówi! Słuchaj pan, komendant znowu dzwoni, śpiesz się pan, śpiesz.

Jakoż Oliwier natychmiast poszedł do swego wuja.

XXIV.

Skoro stary marynarz ujrzał Oliwiera, wkrótce rozjaśniło się jego oblicze, a, nie mogąc powstać ze swego krzesła, uprzejmie podał obie ręce swojemu siostrzeńcowi, mówiąc:
— Dzień dobry, mój synu.
— Dzień dobry, kochany wuju.
— Słuchaj, znowu muszę się z tobą wykłócić.
— Ze mną, mój wuju?
— Tak, nieinaczej. Zaledwie wrócisz do domu, to znowu niedługo, bo jeszcze przededniem, wychodzisz, dziś rano budzę się, szczęśliwy, że nie będę tak samotny, jak od dwóch miesięcy; oglądam się na twoje łóżko, ale gdzie tam, ptaszek już wyleciał.
— Ale, mój wuju...
— Ale, mój chłopcze, z całego urlopu urwałeś mi przez twoją nieobecność prawie dwa miesiące, mnóstwo interesów i zatrudnień z twoim majstrem mularskim, powiadasz... mniejsza o to, zgadzam się; ale nareszcie, twoim dwumiesięcznym zarobkiem zbogaciłeś się, niezawodnie jesteś już miljonarem, to też teraz ja powinienem się z tobą nacieszyć! Dosyć już zarobiłeś pieniędzy, zwłaszcza, że dla mnie tylko pracujesz. Na nieszczęście, nie mogę ci zabronić dawania mi rozmaitych podarunków, i Bóg wie co ty tam i teraz knujesz z twojemi miljonami, panie mentorze, ale powiadam ci, że jeżeli tak często mnie będziesz zostawiał samego, jak przed twoją podróżą, to nigdy od ciebie nie przyjmę, nic a nic.
— Mój wuju, posłuchaj mnie...
— Jeszcze ci tylko dwa miesiące urlopu pozostają, z tych ja pragnę korzystać. Poco tak pracować, jak ty pracujesz? Może myślisz, że z takim podskarbim, jak mama Barbancon, moja kasa nie jest zawsze dobrze opatrzona? Przed trzema dniami zapytałem ją: Cóż tam, pani marszałkowa, jakże stoją nasze finanse? Bądź pan spokojny, mój panie, odpowiedziała mi, jeżeli już nic nie będzie, to się zawsze jeszcze coś znajdzie. Zdaje mi się, że jeżeli kasjer tak odpowiada, to można być zupełnie spokojnym.
— Dobrze, mój wuju — rzekł Oliwier, pragnąc przerwać tę rozmowę, która go zasmucała i mieszała zarazem — przyrzekam ci, opuszczać cię w przyszłości tak rzadko jak tylko będzie można. Teraz pomówmy o czem innem... Czy mógłbyś dzisiaj przyjąć Geralda?
— O niezawodnie! jakież dobre i uczciwe serce ma ten młody książę! Kiedy pomyślę, że on w czasie twego oddalenia odwiedził mnie kilka razy i przynosił z sobą cygara. Cierpiałem wtedy boleści, piekielne boleści, ale on zawsze balsam pociechy przykładał na moje rany. Niema Oliwiera, mój komendancie, mówił do mnie ten zacny chłopiec, przeto moim jest obowiązkiem odbywać przy panu honorową wartę.
— Dobry Gerald — rzekł Oliwier wzruszony.
— O! niezawodnie, dobry i szlachetny, bo pomyślawszy tylko, że młody człowiek takiego jak on stanu, porzuca swoje zabawy, swoje kochanki, swoich przyjaciół, ażeby jednę albo dwie godziny spędzić ze starym, jak ja, paralitykiem, to jest dowodem szlachetnego serca; ale nie jestem ja zarozumiały, nie łudzę się bynajmniej tą myślą, jakoby on mnie dla mnie samego odwiedzał; nie, on to czynił dla ciebie, mój chłopcze kochany, ponieważ wiedział, że ci to zrobi przyjemność.
— Nie, nie, mój wuju, on jedynie dla ciebie samego przychodził, wierzaj mi.
— Hm, hm!
— Zresztą on ci to samo powie, gdyż wczoraj zapytał mnie listownie, czy nas zastanie dzisiejszego rana.
— Ah! mnie zastanie niezawodnie; wszakże ja nie mogę ruszyć się z mojego krzesła i widzisz przed sobą smutne dowody mojej bezczynności — dodał marynarz, pokazując swemu siostrzeńcowi wyschłe i chwastem zarosłe rabaty. — Mój biedny ogródek cały jest spieczony tak wielkim upałem. Mama Barbancon jest zbyt słaba, bo też i moja choroba zmęczyła już tę poczciwą kobietę. Mówiłem jej wprawdzie, ażeby tu co dwa dni kazała przychodzić stróżowi, dałoby mu się na piwo, ale trzeba ci było widzieć, jak na mnie powstała. Co to! obcych ludzi prowadzić do domu! zawołała, ażeby każdy kąt obejrzeli a potem okradli. Cóż robić, ty ją znasz, tę poczciwą djablicę, nie śmiałem też nastawać zbytecznie; a teraz widzisz, w jakim stanie znajdują się moje kochane rabaty, a niedawno jeszcze okryte były najpiękniejszem kwieciem.
— Bądź spokojny, mój wuju, wróciłem już do domu i zostanę twoim starszym ogrodniczkiem — rzekł Oliwier wesoło — ja myślałem już o tem, i gdyby nie interes, który mnie dziś zbyt rano wywołał z domu, byłbyś jeszcze dzisiaj, obudziwszy się, zobaczył twój ogródek oswobodzony z chwastu, i świeży jak bukiet, zroszony poranną rosą; ale jutro rano, będzie to zupełnie co innego, zobaczysz, kochany wuju, więcej już nie powiem.
Komendant właśnie miał podziękować Oliwierowi, kiedy pani Barbancon otworzyła drzwi, pytając się, czy pan Gerald może wejść.
— Ma się rozumieć! — zawołał marynarz wesoło, gdy tymczasem Oliwier poszedł na spotkanie swojego przyjaciela.
Wkrótce obaj weszli do pokoju.
— Nareszcie! Bogu dzięki, panie Geraldzie — rzekł weteran do młodego księcia wskazując na siostrzeńca — nareszcie ten przeklęty mularz zwrócił nam Oliwiera.
— Tak, mój komendancie, a i to jeszcze z trudnością — odpowiedział Gerald — ten djabeł Oliwier miał tylko dwa tygodnie zabawić, a tymczasem siedział całe dwa miesiące!
— Ale bo jakie też zamieszanie było w rachunkach tego biednego człowieka — mówił Oliwier — a obok tego i intendent pałacu, widząc, że moje pismo jest piękne i cyfry porządnie, jedna pod drugą stawiane, uczynił mi propozycję, ażebym i dla niego ułożył niektóre rachunki, jakoż przystałem na to najchętniej... Ale wiesz ty — dodał Oliwier, jakby szukając czegoś w pamięci — wiesz ty, do kogo należy ten pyszny pałac, w którym przepędziłem dwa miesiące?
— Nie, do kogoż?
— Ej, do twojej margrabiny de Carabas!
— Do jakiej margrabiny de Carabas?
— Owej bogatej dziedziczki, o której nam dawniej mówiłeś; nie pamiętasz?
— Ah! do panny de Beaumesnil! — zawołał Gerald zdziwiony.
— Tak jest, tak; te śliczne dobra do niej należą i przynoszą jej rocznie sto dwadzieścia tysięcy franków dochodu. Zdaje się, że to mała miljonerka, ma podobne posiadłości tuzinami.
— Do pioruna! — rzekł weteran — ja zawsze do tego wracam: co u djabła można począć z tylu pieniędzmi?
— Ah! doprawdy — dodał Gerald — szczególny, niepojęty jest dla mnie ten zbieg okoliczności.
— Cóż w tem tak szczególnego, Geraldzie?
— Oto, powzięto zamiar ożenienia mnie z panną de Beaumesnil.
— Co? panie Geraldzie — rzekł weteran żartobliwie lecz szczerze — więc pan od czasu ostatniego widzenia się ze mną nabrałeś chęci wstąpienia w stan małżeński?
— Więc ty kochasz pannę de Beaumesnil? — zapytał Oliwier z równąż szczerością.
Z początku zdziwiony temi pytaniami, Gerald po chwili zamyślenia odpowiedział:
— Prawda, wy powinniście tak mówić, to jest pan, mój kochany komendancie, i ty także, Oliwierze, a pomiędzy wszystkimi moimi znajomymi, wy tylko jedni, tak jest, bo gdybym tysiącom innych, nie wam powiedział: proponują mi, ażebym zaślubił najbogatszą pannę w całej Francji, to wszyscyby mi odpowiedzieli, nie zważając bynajmniej na inne okoliczności, żeń się, toćto wyborny związek, żeńże się! — I zamyśliwszy się powtórnie, Gerald dodał — pokazuje się, co to jest prawy charakter, a jednak jak to rzadko można go znaleźć.
— Na uczciwość — odpowiedział weteran — nie zdaje mi się, ażebym powiedział coś nadzwyczajnego. A Oliwier myśli podobnie jak ja; nieprawdaż, mój chłopcze?
— Tak jest, kochany wuju. Ale cóż ci jest, Geraldzie? Takiś zamyślony.
— Prawda; posłuchaj dlaczego — rzekł młody książę, którego rysy większą objawiały powagę niż zwykle. — Przyszedłem właśnie w zamiarze oznajmienia wam jako dobrym i szczerym przyjaciołom, o moich zamiarach małżeńskich.
— Co do tego, możesz być przekonany, panie Geraldzie, że nie masz lepszych od nas przyjaciół — rzekł weteran.
— Jestem tego pewien mój komendancie, i jakieś przeczucie mówi mi, żem dwakroć dobrze uczynił, wyjawiając wam moje zamiary.
— To rzecz bardzo prosta — odpowiedział Oliwier — co ciebie obchodzi, obchodzi to i nas także.
— A więc posłuchajcie, co zaszło — rzekł Gerald, odpowiedziawszy tylko pełnem znaczenia skinieniem na ostatnie słowa swego przyjaciela — wczoraj matka moja, olśniona olbrzymim majątkiem panny de Beaumesnil, zaproponawała mi, ażebym zaślubił tę młodą osobę. Matka moja oświadczyła mi, że jest pewną pomyślnego skutku, jeżeli pójdę za jej radą; ale pomyślawszy o mojem przyjemnem kawalerskiem życiu, o mojej swobodzie, z początku odmówiłem jej.
— Tak! — rzekł stary marynarz — to rzecz jasna! Nie miałeś pan chęci do stanu małżeńskiego; przeto za żadne miljony nie chciałeś zmienić twego postanowienia.
— Poczekaj pan, mój komendancie — przerwał Gerald zmieszany nieco — odmowa ta rozdrażniła moją matkę; nazwała mnie zaślepionym, szaleńcem; lecz po tym gniewie nastąpił tak wielki smutek, że widząc ją niepocieszoną, odmową moją...
— Związek ten przyjąłeś? — zawołał Oliwier.
— Tak jest — odpowiedział Gerald. A widząc, że stary marynarz uczynił poruszenie pewnego zdziwienia, dodał — komendancie, czy mój zamiar zadziwia pana?
— Tak, panie Geraldzie.
— Dlaczegóż? Powiedz pan otwarcie.
— Oto! Jeżeli pan wbrew chęci swojej przystajesz na ten związek — odpowiedział weteran łagodnie, ale i uroczyście zarazem — jedynie tylko, dla niesprawienia smutku matce swojej, to zdaje mi się, że pan niesłusznie postępujesz, gdyż prędzej lub później żona pana ulegnie pod tym przymusem, jaki pan sobie dzisiaj zadajesz, a nie należy się żenić dlatego, ażeby kobietę uczynić nieszczęśliwą. Czy i ty tak sądzisz, Oliwierze?
— Takie jest moje zdanie, kochany wuju.
— Ale, komendancie, widzieć płaczącą matkę, która wszystkie swoje nadzieje opiera na tem małżeństwie?
— Ale, panie Geraldzie, widzieć plączącą żonę? matka ma przynajmniej twoją miłość synowską, która cię może pocieszyć, a żona pana, która jest biedną sierotą, któż ją pocieszy? Nikt! Albo zrobi tak jak tyle innych, pocieszać się będzie z kochankami, z których żaden nie wart będzie ani połowy tego, co pan; będziesz ją dręczył, może będziesz ją poniżał, co będzie jeszcze większem nieszczęściem, jakie tej nieszczęśliwej istocie zagraża.
Młody książę pochylił głowę i nic na to nie odpowiedział.
— Widzisz tedy, panie Geraldzie — rzekł dalej komendant — prosiłeś pan, abyśmy byli szczerzy, jesteśmy też nimi, ponieważ pana serdecznie kochamy.
— Nie wątpiłem nigdy o szczerości pana, mój komendancie, i dlatego też muszę dla usprawiedliwienia mego wyznać, że tym razem powodowany byłem nietyle chęcią zadośćuczynienia woli mej matki, ale inne jeszcze uczucie mną kierowało, a ja uważam to uczucie za szlachetne. Wszakże przypominasz sobie, Oliwierze, że mówiłem ci kiedyś o naszym szkolnym koledze, Macreuse?
— O tym niegodziwym łotrze, który młodym pisklętom oczy szpilką wykłuwał — zawołał weteran, którego ta okoliczność najbardziej uderzyła — o tym obłudniku, który teraz udaje pobożnisia?
— O tym samym, mój komendancie; otóż, człowiek ten staje także w rzędzie ubiegających się o rękę panny de Beaumesnil.
— Macreuse! — zawołał Oliwier. — Ah! biedne dziewczę; ale on zapewne nie ma żadnej nadziei, nieprawdaż Geraldzie?
— Moja matka mówi wprawdzie, że nie; lecz ja obawiam się, że przeciwnie, gdyż wielu ludzi ze znakomitym wpływem popiera i dźwiga go wszelkiemi siłami.
— Takiemu łotrowi miałoby się udać! — rzekł weteran — toby było prawdziwe nieszczęście.
— To właśnie mnie oburzyło, równie jak pana, mój komendancie, postanowiłem, będąc już nieco wzruszony zmartwieniem mej matki, starać się o rękę panny de Beaumesnil, choćby tylko dlatego, ażeby przeszkodzić temu nędznemu Macreusowi.
— Ale w takim razie, panie Geraldzie — rzekł weteran — zastanowiłeś się pewnie nad tem z całą rozwagą, że uczciwy chłopiec, taki, jakim pan jesteś, nie żeni się dlatego, ażeby się przypodobać swej matce, lub żeby przeszkodzić swojemu rywalowi... chociażby nawet był nim taki pan Macreuse.
— Jakto! mój komendancie — rzekł Gerald zdziwiony — zatem byłoby lepiej dozwolić temu nędznikowi zaślubić pannę de Beaumesnil, o którą on stara się jedynie dla jej pieniędzy?
— Bynajmniej — odparł weteran — należy starać się zapobiec niegodnemu czynowi, jeżeli można, i gdybym ja był na pańskiem miejscu, panie Geraldzie...
— Cóźbyś pan uczynił, mój komendancie?
— Rzecz bardzo prosta. Poszukałbym tego pana Macreuse i powiedziałbym mu: Jesteś łotrem, a ponieważ łotr nie powinien się żenić z bogatą kobietą, ażeby ją uczynić nieszczęśliwą, jakgdyby ona była kamieniem, przeto zabraniam ci i nie dozwolę nigdy, ażebyś zaślubił pannę de Beaumesnil; ja nie znam jej, i nie myślę o niej; ale obchodzi mnie ona bardzo, ponieważ narażona jest na niebezpieczeństwo zostania twoją żoną. Z tego powodu uważam ją zagrożoną pokąsaniem wściekłego psa i uwiadomię ją natychmiast, że ty gorszy jesteś, jak wściekły pies.
— Bardzo słusznie, mój wuju, wybornie — zawołał Oliwier.
Gerald dał mu znak, ażeby nie przerywał weteranowi, który mówił dalej:
— Następnie udałbym się prosto do panny de Beaumesnil i powiedziałbym: Moja kochana panienko, niejaki Macreuse chce się z tobą ożenić dla twoich pieniędzy; jest to prawdziwy psubrat, dowiodę tego, jeżeli sobie życzysz, i to w jego obecności, weź do serca mą radę, jest ona zupełnie bezstronna, bo ja nie mam zamiaru starać się o ciebie; lecz uczciwi ludzie powinni się wzajemnie zabezpieczać przeciw łotrom. Doprawdy! panie Geraldzie — rzekł dalej komendant — środek mój jest trochę po majtkowsku obmyślony, ale nie jest on dlatego najgorszy; rozważ go pan tylko.
— Czy nie uważasz, Geraldzie? — dodał Oliwier — że, lubo rada mojego wuja jest trochę za surowa i zbyt może prosta, jednakże zmierza ona prosto do celu. Ty więc, który znasz świat równie dobrze, jak mój wuj i ja nie znamy go wcale, jeżeli mniej gwałtownemi środkami osiągniesz tenże sam skutek, to niewątpliwie byłoby jeszcze lepiej..
Gerald, uderzony zdrowym rozsądkiem i otwartością weterana, wysłuchał go z największą uwagą, następnie zaś odpowiedział, podając mu rękę:
— Dziękuję, mój komendancie, albowiem radą swoją zapobiegniesz w dokonaniu złego czynu, który tem był niebezpieczniejszy, że go dosyć pięknemi ubarwiłem pozorami: uczynić moją matkę najszczęśliwszą z kobiet, zaślubić pannę de Beaumesnil dlatego, ażeby nie została ofiarą niegodziwego Macreuse, wszystko to zdawało mi się z początku zachwycającem, zbłądziłem jednak; nie pomyślałem bowiem wcale o przyszłości młodej panienki, którą mogłem uczynić bardzo nieszczęśliwą; kto wie, może nawet, mimo wiedzy, olśnił mnie jej ogromny majątek.
— Co do tego mylisz się, Geraldzie.
— Na honor, ja nie wiem, mój biedny Oliwierze; dlatego też, ażeby się ubezpieczyć od wszelkiej pokusy, wracam do mojego pierwszego postanowienia, to jest nie żenić się wcale. Żałuję tylko jednej rzeczy w tej zmianie moich planów — dodał Gerald ze wzruszeniem — że sprawię mojej matce wielkie zmartwienie; ale szczęściem, ona później pochwali mój postępek.
— Posłuchajno, Geraldzie — rzekł Oliwier po chwili namysłu — rzeczywiście, nie należy dopuścić się złego czynu, ażeby przypodobać się matce, pomimo, że to jest tak miłe dla matki; serce ściska się bólem, gdy widzi się ją smutną i we łzach, ale czemużbyś też nie miał spróbować uczynić zadość jej życzeniom, nie poświęcając wszakże nic z twojego przekonania uczciwego człowieka?
— Dobrze, mój chłopcze — rzekł weteran — lecz jakże to zrobić?
— Wytłumacz się, Oliwierze.
— Czy nie masz chęci do małżeństwa?
— Nie.
— Nie widziałeś jeszcze nigdy panny de Beaumesnil?
— Nigdy.
— Więc jej kochać nie możesz, to jest rzecz naturalna. Ale któż może wiedzieć, czy jej nie pokochasz skoro ją zobaczysz? Życie kawalerskie lubisz nad wszystko, wiem. Lecz czemużby panna de Beaumesnil nie mogła w tobie obudzić chęci do ożenienia się?
— Prawda, słusznie mówisz, Oliwierze — wtrącił weteran — musi pan pierwej zobaczyć pannę, zanim odmówisz małżeństwa, a może, jak mówi Oliwier, obudzi się w panu skłonność do zmiany stanu?
— Niepodobna, mój komendancie; skłonności tej narzucić sobie nie można — rzekł Gerald wesoło — ona już we krwi się znajduje. Człowiek rodzi się na męża, równie jak się rodzi ślepym lub kulawym; zresztą zachodzi tu jeszcze jeden wzgląd, najważniejszy ze wszystkich, o którym dopiero teraz pomyślałem; wszakże to idzie o najbogatszą kobietę we Francji.
— Dobrze! — powiedział Oliwier — i cóż to znaczy?
— To znaczy bardzo wiele — dodał Gerald — gdyż, przypuszczając, że panna de Beaumesnil spodoba mi się nadzwyczajnie, że się w niej szalenie zakocham, że ona będzie podzielać moją miłość, dobrze; ale ona mi przyniesie majątek niemal królewski, a ja, ja nic nie mam, gdyż moje nędzne dwanaście tysięcy franków dochodu są jak kropla wody w oceanie miljonów panny de Beaumesnil; otóż cóż pan o tem myślisz, mój komendancie? Nie jestże to poniżającem zaślubić kobietę, która ci wszystko daje, kiedy tymczasem sam nic nie masz; i chociażby miłość twoja była najszczerszą, czy nie zdaje się wtedy, jakoby się człowiek tylko z chciwości ożenił? Słuchaj pan, co wtedy powiedzą: Panna de Beaumesnil chciała zostać księżną, Gerald de Senineterre nie miał złamanego szeląga, sprzedał zatem swą godność i nazwisko, a w dodatku i swoją osobę.
Na te słowa weteran spojrzał z pewnem pomieszaniem na swego siostrzeńca.
Gerald dodał z uśmiechom:
— Byłem o tem przekonany, mój komendancie; w tej uderzającej nierówności majątku jest coś tak drażliwego dla dumy człowieka z honorem, że równie jesteś pan nią zmieszany jak ja sam; milczenie wasze jest tego dowodem.
— Rzeczywiście — odpowiedział weteran po chwilowem milczeniu — rzeczywiście, nie wiem dlaczego zdawałoby mi się zupełnie nauralnem, gdyby mąż miał majątek, a żona żadnego. — Poczem stary marynarz, uśmiechając się łagodnie, dodał — może ja głupstwo jakie powiedziałem, panie Geraldzie.
— Przeciwnie, myśl pana wypływa z najszlachetniejszego uczucia delikatności, mój komendancie — odpowiedział Gerald — pojmujemy to, jeżeli młode, lecz powabne, piękne i wszystkiemi dobremi uczuciami obdarzone dziewczę zaślubia niesłychanie bogatego mężczyznę, wtedy istnieje pomiędzy obojgiem wyraźna sympatja, lecz jeżeli mężczyzna, który nic nie ma, żeni się z kobietą, która posiada wszystko...
— Ale posłuchajcie, mój wuju, i ty Geraldzie — powiedział Oliwier, przerywając swemu przyjacielowi, którego dotąd z uwagą słuchał. — Obaj spuszczacie z uwagi właściwe stanowisko.
— Jakto?
— Przypuszczacie, równie jak i ja, że panienka może być biedna, a pomimo tego może w małżeństwie istnieć sympatja, chociaż pójdzie za bardzo bogatego męża; ale sympatja ta znajdzie się pod tym jedynie warunkiem, jeżeli człowieka, za którego idzie, będzie prawdziwie kochać.
— O! niezawodnie! — rzekł Gerald — bo, jeżeli pójdzie za uczuciem chciwości, będzie to tylko prosta nikczemna rachuba.
— Tak jest, nikczemna, upadlająca rachuba — dodał stary marynarz.
— I dlatego też — rzekł — dalej Oliwier — czemuż ty, jako ubogi, bo rzeczywiście jesteś ubogim, Geraldzie, w porównaniu z panną de Beaumesnil, czemuż ty, mówię, miałbyś być godnym nagany, gdybyś się w niej pomimo jej miljonów zakochał i zaślubił ją, równie jakgdyby była bez nazwiska i bez majątku?
— To prawda, panie Geraldzie — dodał komendant — skoro uczciwy człowiek kocha, i sumiennie powiedzieć sobie może, nie pieniądze, ale kobietę kocha, może wtedy być spokojnym; bo cóż by sobie mógł zarzucić? Słowem, ja panu radzę, ażebyś pierwej zobaczył pannę de Beaumesnil, a potem dopiero zdecydował się, jak postąpić.
— W samej rzeczy — odpowiedział Gerald — zdaje mi się, że jest to najlepsza droga, jaką udać się mogę; w niej bowiem jednoczy się wszystko. Ah! zaprawdę, jakże dobrze zrobiłem, żem tu przyszedł naradzić się z wami o moich planach.
— Ależ do licha, panie Geraldzie, czyliż to w waszym wielkim i pięknym świecie mało jest osób, któreby panu powiedziały toż samo, co ja i Oliwier?
— W wielkim świecie — odpowiedział Gerald, wzruszając ramionami — nietylko w wielkim świecie, ale nawet i w stanie mieszczańskim zdarza się widzieć toż samo, kto wie nawet, czy się tam nie dzieje gorzej; wszędzie jedna tylko rzecz jest znaną powszechnie: pieniądze.
— A czemuż, u djabła! ja i Oliwier mielibyśmy być szczególnie uprzywilejowanymi do różnienia się od innych ludzi?
— Dlaczego? — powtórzył Gerald wzruszony — ponieważ pan, mój komendancie, prowadziłeś jako marynarz przez czterdzieści lat ubogie, ciężkie, niebezpieczne i bezinteresowne istnienie; ponieważ przy takim rodzaju życia przyzwyczaiłeś się do rezygnacji i poprzestajesz na małem, ponieważ nie znasz wszystkich nikczemności świata, a człowieka, który się dla pieniędzy żeni, uważasz za równie podłego, jak ten, który oszukuje w grze, lub ucieka w ogniu z pola bitwy; czy nie tak, mój komendancie?
— Niezawodnie! panie Geraldzie, to rzecz bardzo prosta...
— Tak, bardzo prosta dla pana i dla Oliwiera, gdyż on, równie jak ja, i dłużej jeszcze ode mnie, prowadził to życie żołnierskie, w którem człowiek uczy się rezygnacji i poznaje, co to jest prawdziwa przyjaźń nieprawdaż, Oliwierze?
— Zacny, dobry Geraldzie — rzekł młody podoficer podobnież wzruszony jak jego przyjaciel — przyznaj sam, że życie żołnierskie rozwinęło tylko w tobie wrodzoną ci szlachetność, ale ono ci jej nie nadało. Ty sam, może jeden tylko, wśród tylu młodzieży twojego stanu, mogłeś być tego zdania, że popełnisz pewien rodzaj podłości, jeżeli na twoje miejsce wyślesz do wojska jakiego biedaka; ty tylko, wśród tylu młodzieży twojego stanu, mogłeś być jeden, pomiędzy wielu innymi, okazujesz wątpliwość w zawarciu związku, do któregoby każdy przystąpił, bez względu na jego cenę!
— Czy ty zaczynasz prawić mi grzeczności? — rzekł Gerald z uśmiechem. — Ale mniejsza o to, więc rzecz już skończona: powinienem pierwej pannę de Beaumesnil zobaczyć, a okoliczności rozstrzygną resztę; ja nakreśliłem już sobie drogę, którą powinienem się udać, i nie zboczę z niej ani na jeden krok, przysięgam wam.
— To doskonale, mój kochany Geraldzie — zawołał Oliwier wesoło — już cię widzę żonatym, wesołym i szczęśliwym w domowem pożyciu; jest to szczęście, które dorównywa wszystkim innym przyjemnościom, wierzaj mi! A ja, który nic nie wiedziałem o twoich planach, wczoraj, po moim powrocie, prosiłem panią Herbaut o pozwolenie przedstawienia jej jednego z moich dawnych kolegów pułkowych, i pani Herbaut na moje usilne wstawienie się, zezwoliła na to.
— Skoro udzieliła swojego zezwolenia — rzekł Gerald z uśmiechem — spodziewam się, że mnie nie będziesz uważał za umarłego i już nawet za pogrzebanego, że będę korzystał z jej pozwolenia.
— Co, ty myślisz?
— Ma się rozumieć.
— Lecz twoje zamiary małżeńskie?
— Powód tem ważniejszy!
— Nie rozumiem!
— Rzecz najprostsza w świecie: im więcej będę miał powodów do żałowania mego życia kawalerskiego, tem silniej musiałbym kochać pannę de Beaumesnil, ażeby się wyrzec moich przyjemności, i tem mniej omylić się mogę w uczuciach, jakiemi ona mnie natchnie; więc wszystko już załatwione: ty przedstawisz mnie pani Herbaut, ja zaś, ażeby się lepiej uzbroić przeciw wszelkiej pokusie, zakocham się w jednej z rywalek, albo nawet w jednej z satelitek owej sławnej księżnej, której imię tak dla mnie jest groźnem, a w której ty tak bardzo zdajesz się być zakochanym.
— Co ty wygadujesz, Geraldzie, szalony jesteś!
— Słuchaj, bądź tylko szczery; czy uważasz mnie za zdolnego do wdzierania się w twoje prawa? Alboż to tylko jedna księżna jest na świecie? Zresztą, przypomnijno sobie ową ładną mulatkę, żonkę tego grubego liweranta wojskowego. Wszakżeś mi tylko jedno słówko powiedział, a ja ci natychmiast ustąpiłem, i podczas kiedy małżonek przeglądał swoje stada...
— Jakto, jeszcze jedna? — zawołał komendant zwracając się do Geralda — to ten mój siostrzeniec jest strasznie niebezpieczny!
— Ah! mój komendancie, gdybyś to pan wiedział o wszystkich miłostkach tego ladaco w Algierze. Powabne grono pani Henbaut niechaj się ma na baczności, bo inaczej Oliwier może w niem sprawić wielkie spustoszenie!
— Oj ty szaleńcze! Ja nie mam żadnego złego zamiaru względem tego powabnego grona, jak je nazywasz — odpowiedział Oliwier wesoło — ale powiedz mi szczerze, czy rzeczywiście mam cię przedstawić pani Herbaut?
— Nieinaczej! — rzekł Geriald. — Poczem odwrócił się do starego marynarza — pomimo tego jednak nie powinieneś mnie pan uważać za wietrznika, mój komendancie, powiesz pan może, że dopiero co przyjąłem jego przyjacielską radę co do mojego małżeństwa, a teraz kończę rozmowę naszą prośbą, ażeby Oliwier wprowadził mnie do domu pani Herbaut. Lecz jakkolwiek dziwnem wydawać się to musi panu, powiem wam przecież i to już nie żartem, ale w nieomylnem przekonaniu, że tylko najszczersza miłość moja dla panny de Beaumesnil będzie mnie mogła skłonić do zmienienia moich zwyczajów.
— Rzeczywiście, panie Geraldzie — odpowiedział weteran — przyznaję, że w pierwszej chwili zasady pana zdają się dziwacznemi: ale zastanowiwszy się nad niemi, uważam, że są one słuszne. Okazywałoby to jakieś obłudne zamiary, gdybyś pan zgóry zaraz chciał się wyrzec życia, w którem od tak dawna znajdujesz upodobanie.
— Teraz, Oliwierze, przedstaw mnie młodemu pokoleniu pani Herbaut — dodał Gerald wesoło — żegnam pana, mój komendancie, będę ja tu częściej teraz przychodził. Przecież pan nie darmo zostałeś moim spowiednikiem.
— I przekonywasz się pan, że nie łatwo udzielam rozgrzeszenia, że w sprawach sumienia jestem bardzo surowy — odpowiedział śmiejąc się stary marynarz. — A więc, do prędkiego zobaczenia, panie Geraldzie, spodziewam się, że mnie pan w każdym razie zawiadomi o dalszym postępie sprawy małżeńskiej, nieprawdaż?
— Jest to już teraz moim obowiązkiem, mój komendancie, składać panu stosowne raporty, i nie zaniedbam tego nigdy. Ale, ale, przypomniałem sobie — zawołał Gerald — miałem jeszcze panu zdać sprawę z polecenia, jakie mi pan dałeś! Czy pozwolisz, Oliwierze?
— I owszem! — rzekł młody żołnierz, oddalając się z pokoju.
— Doskonała wiadomość! mój komendancie — powiedział Gerald zcicha — skutkiem moich starań, albo raczej wstawienia się margrabiego de Maillefort, nominacja Oliwiera na podporucznika jest prawie niezawodna.
— Ah! panie Geraldzie, czy to być może?
— Mam jak największą nadzieję, gdyż dowiedziano się, że panu de Maillefort proponowano, ażeby został deputowanym, co powiększyłoby znacznie jego wpływy.
— Panie Geraldzie — rzekł weteran nadzwyczajnie wzruszony — jakże mam panu wyrazić moją wdzięczność?
— Oddalam się już, mój komendancie — odpowiedział Gerald, ażeby się uchylić od podziękowań starca. — Śpieszę do Oliwiera; dłuższa rozmowa mogłaby obudzić jego podejrzenie.
— Ah! ty masz jakieś tajemnice z moim wujem, poczekaj! — rzekł wchodzący właśnie wesoło Oliwier do swego przyjaciela.
— Zdaje mi się, że jestem, o czem wiesz dobrze, człowiekiem bardzo tajemniczym, i zanim udamy się do pani Herbaut, będę cię prosił jeszcze o jednę bardzo tajemną usługę.
— Co takiego?
— Wszakże tutejszy cyrkuł i jego okolice znane ci są dobrze, otóż, czy nie mógłbyś mi wskazać jakiego małego mieszkania w jednej z samotniejszych ulic, ale z tej strony rogatek?
— Co znowu? — zawołał Oliwier śmiejąc się — chcesz porzucić przedmieście św. Germana, ażeby zostać Batignolczykiem? To wybornie!
— Wysłuchaj mnie pierwej. Wszakże pojmujesz, że, mieszkając w domu mojej matki, nie mogę u siebie przyjmować żadnych kobiet.
— Tak, rozumiem.
— Miałem dotąd gdzieindziej tajemniczy przytułek, w którym...
— Podoba mi się to wyrażenie, jak ono jest przyzwoite!
— Pozwólże mi dokończyć. Miałem dotąd bardzo stosowne, maleńkie mieszkanie; ale dom ten ma teraz innego właściciela, ten zaś tak jest nieznośny, że mi wypowiedział komorne i pojutrze kończy się mój kontrakt; w takiem położeniu, moje miłostki osiadłyby na bruku, albo byłyby zmuszone ukrywać się za firankami dorożek i znosić szyderskie uśmiechy stangretów, co nie jest wcale powabne, i doprawdy, jestem z tego powodu niepocieszony.
— Mój kochany, ten zbieg okoliczności jest bardzo szczęśliwy; chcesz się żenić... wypowiedziano ci mieszkanie... ty więc z twojej strony wyrzeknij się dawnych miłostek.
— Oliwierze, ty znasz mój sposób myślenia, który nawet twój wuj potwierdza; ja nie chcę przedwcześnie zmieniać zwyczajów mojego życia kawalerskiego; gdyby małżeństwo moje nie miało dojść do skutku, pomyśl sobie, w takim razie, pozostałbym bez przytułku i bez miłostek. Nie, nie, zanadto jestem przezorny, zanadto porządny, ażeby popaść w taki nieład.
— To bardzo pięknie; rozważny z ciebie człowiek. Dobrze! przyrzekam ci uważać na wszystkie karty wywieszone przed mieszkaniami.
— Dwa małe pokoje z przedpokojem, oto wszystko, czego potrzebuję; zresztą bądź pewien, że i ja z mojej strony także się tem zajmę; wyszedłszy od pani Herbaut, zwiedzę najbliższe ulice, nie mam bowiem ani chwili czasu do stracenia, skoro pojutrze skończy się mój termin, który i tak, z największym trudem ledwie zdołałem przedłużyć o kilka dni... słuchaj, Oliwierze, jeżeli znajdę to, czego mi potrzeba, to w jednym cyrkule będę miał miłość i przyjaźń zarazem. Tymczasem śpieszmy się do pani Herbaut.
— Więc ty koniecznie pragniesz? zastanów się jeszcze.
— Oliwierze, jesteś nieznośny; jeżeli mnie nie chcesz zaprowadzić,to się sam przedstawię.
— Ha! co robić, kości już rzucone; ma się rozumieć, że jesteś pan Gerald Senneterre, mój dawny towarzysz pułkowy.
— Senneterre! nie! toby było nierozsądne; wolę być Geraldem d‘Auverney, gdyż jestem także i margrabią d‘Auverney, jak mnie tu widzisz, mój kochany Oliwierze.
— Dobrze, jesteś pan Gerald Auverney, rzecz skończona... Ale! do djabła!
— Co ci jest?
— Oto, czemże ty teraz będziesz?
— Jakto, czem będę?
— Jaki jest twój stan?
— Mój stan? A cóż? młody chłopak, kawaler, aż do dalszych rozkazów.
— Nie mogę przedstawić cię pani Herbaut, jako młodego człowieka, żyjącego z dochodów, któremi się zaopatrzył w pułku. Pani Herbaut nie przyjmuje takich hołyszów, żyjących tylko z dnia na dzień; obudziłbyś tym sposobem jej podejrzenie, gdyż ta zacna kobieta jest djablo podejrzliwa względem ludzi, którzy nie mają innego zatrudnienia, jak tylko umizgać się do ładnych dziewcząt, tem więcej, że u niej znajdziesz panienki warte spojrzenia.
— To zabawne. Powiedz, czemże mam być?
— Do licha! alboż ja wiem!
— Wiesz — rzekł Gerald z uśmiechem — przedstaw mnie, jako aptekarza!
— Dobrze, dobrze, panie aptekarzu. A więc pójdziemy.
— O! wcale nie. Ja żartuję, a ty zaraz przystajesz, aptekarz!... Niebezpieczny z ciebie przyjaciel.
— Geraldzie, zapewniam cię, że zdarzają się bardzo przyzwoici aptekarze.
— Dajże mi pokój z twojem aptekarstwem; jabym nie śmiał w oczy spojrzeć ani jednej z dziewcząt pani Herbaut.
— Mniejsza o to, szaleńcze jakiś, obmyślmy zatem co innego: naprzykład pisarz notarjusza, jakże, czy chcesz nim być?
— To mi się już więcej podoba! Moja matka prowadzi jakiś odwieczny proces; z tego powodu bywam niekiedy u jej notarjusza i plenipotenta, zdejmę przeto obraz pisarza z natury, i powiem, że po wyjściu ze strzelców afrykańskich zaciągnąłem się do pułku pisarzy paryskich.
— Dobrze, niech i tak będzie! Idźmy już; przedstawię cię jako Geralda Auverney, pisarza notarjusza.
— Jako pierwszego pisarza notarjusza! — zawołał Gerald z przyciskiem.
— To dopiero zarozumialec! Ale mniejsza o to.

Gerald został przedstawiony pani Herbaut i, ze względu na Oliwiera, przyjęty z najuprzejmiejszą szczerością.
Tegoż samego dnia po obiedzie, nienawistny Bouffard przyszedł po pieniądze, które mu komendant był winien za zaległe komorne; pani Barbancon zapłaciła mu, żałując wszakże serdecznie, że nie mogła zadość uczynić swojej najszczerszej chęci przypieczenia palców tego natrętnego właściciela.

Na nieszczęście pieniądze, które pan Bouffard otrzymał z tem wewnętrznem przekonaniem, że gdyby nie grubiańskie obejście i natręctwo swoje, pewnie nie byłby jeszcze zapłacony, natchnęły go nową energją i dlatego też udał się spiesznie na ulicę Monceau, gdzie mieszkała Herminja, z niewzruszonem postanowieniem podwojenia swojej surowości względem młodej panienki, celem zniewolenia jej do zapłacenia komornego.

XXV.

Herminja, mieszkająca przy ulicy de Monceau, w jednym z licznych domów, których właścicielem był pan Bouffard, miała na dole jeden pokój z małym przedpokojem i widokiem na ogród; przed oknami rozciągał się ładny ogród, oddzielony z jednej strony żywopłotem, a z drugiej kratą od przyległej ulicy.
Prawo użytkowania tego ogrodu należało do mieszkańców dosyć obszernego lokalu, który właśnie nie był zajęty, równie jak i drugie jeszcze mieszkanie na trzeciem piętrze, co właśnie zwiększało zły humor pana Bouffard względem jego zadłużających się lokatorów.
Trudno wyobrazić sobie coś prostszego a jednak gustowniejszego jak pokój księżnej.
Obicie niezbyt kosztowne, lecz gustownego rysunku i miłej barwy, pokrywało ściany i sufit pokoiku; we dnie szeroka zasłona zakrywała alkowę i dwoje przyległych do niej drzwi szklanych, z których jedne prowadziły do toaletowego, drugie zaś do przedpokoiku, obejmującego około sześciu stóp kwadratowych; perkalowe firanki z różową podszewką zakrywały w połowie, opatrzone jeszcze od dołu muślinowemi zasłonami, okna; biały, wielkiemi bukietami ozdobionemi dywan (był to największy wydatek przy urządzeniu tego mieszkania) pokrywał podłogę. Stojący przed kominkiem ekran, który Herminja wyszyła własnoręcznie, był błękitny, zasiany różami i stokrocią; dwa małe, bardzo gustowne lichtarze, zrobione na wzór pompejskich, stały po obu stronach niewielkiego zegaru z białego marmuru, na którym znajdował się mały posążek dziewicy orleańskiej; nakoniec na obu krańcach wystawy nad kominkiem stały dwa wazony do kwiatów z masy kamiennej, ozdobione liściem etruskiem, w których umieszczone były dwa ogromne bukiety róż, niedawno kupione przez Herminję i napełniające swoją wonią całe mieszkanie.
Ta skromna ozdoba komina, która kosztować mogła najwyżej pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt franków, była, pod względem sztuki i dobrego smaku, ceny nieoszacowanej.
Naprzeciw kominka stał fortepian Herminji, stanowiący jej warsztat pracy. Pomiędzy obu oknami stół na toczonych nogach, obciągnięty starym orzechowym postumentem, zastępował miejsce szafy do książek; księżna ustawiła na nim kilku ulubionych swoich pisarzy, i książki, które otrzymała na pensji jako nagrodę za pilność.
Gdzieniegdzie znajdowało się na ścianie kilka bardzo pięknych rycin, oprawionych w proste sosnowe ramki i zawieszonych na jedwabnych sznurach. Pomiędzy temi rycinami znajdowała się Mignon, żałując swojej ziemi rodzinnej, i Mignon, zwracająca się do nieba, podług oryginału Szeffera; dwie te ryciny wisiały po obu stronach Franciszki Rimini tegoż samego sławnego malarza; nareszcie w dwóch kątach pokoju stało na małych postumentach z czarnego drzewa kilka figur gipsowych, utworzonych na wzór tego, co tylko sztuka grecka najpiękniejszego po sobie zostawiła; stara komoda z drzewa różanego, którą nabyła za gotowe pieniądze od tandeciarza w Batignolles, dwa ładne, przez samą Herminję haftowane krzesła, równie jak fotel pokryte ciężką zieloną materją jedwabną, na której wyszyte były jedwabiem w najżywszych barwach rozmaite kwiaty i ptaki, oto wszystkie sprzęty tego pokoju.
Przy doskonałym guście, przy wielu zabiegach, pracy i nadzwyczajnym porządku, udało się Herminji, niewielkim kosztem, urządzić to piękne i tak powabne mieszkanie.
Jeżeli szło o przedmioty, których załatwieniem dumna księżna niechętnie chciała się zajmować, jak naprzykład o kuchnię, to Herminja umiała nieprzyjemności tej uniknąć, udając się do odźwiernej domu, która za małem wynagrodzeniem przynosiła jej co rano filiżankę mleka, wieczorem zaś dobrą zupę, talerz jakiej jarzyny i nieco owoców; ale i ten skromny posiłek był nadzwyczajnie pociągający, i miły dla oka, ze względu na zalotną niemal czystość małego serwisu księżnej; bo chociaż Herminja posiadała tylko dwie filiżanki i sześć talerzy, były one jednak z najpiękniejszej porcelany, a kiedy na swoim okrągłym: stoliku, nakrytym śnieżnej białości serwetą, postawiła swą kryształową karafkę, położyła swe srebrne sztućce, tudzież białe z niebieskiemi i różowemi kwiatkami porcelanowe talerze, to i najprostsze na nich potrawy, bardzo były zachęcające.
Ale niestety! z wielką zgryzotą Herminji jej dwa srebrne sztućce, tudzież zegarek, te jedyne przedmioty materjalnego zbytku, znajdowały się podówczas w lombardzie, w którym je kazała zastawić odźwiernej; biedna dziewica nie miała innego sposobu zaspokojenia codziennych kosztów swej choroby, i zebrania szczupłej sumki na swoje utrzymanie, aż do czasu kiedy miała odebrać należność za lekcje, które po dwumiesięcznej przerwie na nowo rozpoczęła. Ta nieszczęsna strata czasu była przyczyną krytycznego położenia Herminji i niemożności opłacenia stu osiemdziesięciu franków, należnych nieużytemu panu Bouffard.
A biedna dziewica posiadała ledwie piętnaście, które musiały wystarczyć na cały miesiąc.
Łatwo się można domyślić, że jeszcze żaden mężczyzna nie przestąpił progu Herminji.
Wolna w swoim wyborze, Herminja nie kochała jeszcze nigdy, chociaż nieraz, mimowolnie, a nawet z żalem swoim, zbudziła już uczucie miłości; zbyt dumna, ażeby zniżyć się do zalotności, była także zbyt szlachetną, ażeby miała robić sobie igraszkę z cierpień nieszczęśliwej miłości.
Żaden przeto z ubiegających się o rękę Herminji konkurentów nie podobał się jej jeszcze, pomimo uczciwości ich zamiarów, które u kilku oparte nawet były na pewnej zamożności, gdyż jedni należeli do stanu kupieckiego, drudzy byli artystami, jak ona sama, inni zaś należeli do klasy komisantów, buchalterów i t. p.
Bo też Herminja powinna była w wyborze swego męża okazać tenże sam gust, tenże sam delikatny takt, który jej we wszystkiem był wrodzony. Zbytecznem atoli byłoby nadmieniać, że stan kochanka, któregoby ona wybrała, czyby on był wysoki lub niski, nie miałby żadnego wpływu na jej miłość, wiedziała bowiem z własnego doświadczenia (a chlubiła się tem) ile wrodzonej szlachetności i zalet znajduje się nieraz w najskromniejszem, a nawet najkrytyczniejszem położeniu towarzyskiem; ale co ją dotąd najwięcej oddalało od wszystkich.zalotników, były to małoznaczące wady, na które inne kobiety nie byłyby nawet zwróciły uwagi, a które w niej żywą przecież budziły niechęć. W jednym, była to zbyt krzykliwa i głośna wesołość, w drugim zbyt wolne lub pospolite zachowanie się, w tamtym głos rażący, w tym śmieszna powierzchowność.
A jednak niektórzy z tych odrzuconych kandydatów posiadali rzadkie przymioty serca i umysłu; Herminja pierwsza oddawała im sprawiedliwość, uważała ich za młodzież najlepszą, najgodniejszą w świecie, wymierzała im bezspornie należny szacunek, w potrzebie nawet okazywała im przyjaźń; ale miłości... nigdy.
Herminja oddalała ich nie z lekceważenia, nie z szalonej zarozumiałości serca, ale poprostu, jak to sama mówiła swoim niepocieszonym konkurentom: dlatego, że nie czuła dla nich żadnej miłości, i że postanowiła raczej całe życie zostać panną, aniżeli pójść za mąż bez uczucia żywego i serdecznego przywiązania.
A przecież Herminja, z powodu swojej dumnej i nader delikatnej tkliwości, nieraz musiała znosić bolesne cierpienia i rozmaite nieprzyjemności, tak nieodłączne od położenia młodej panienki, która, zniewolona będąc żyć samotnie, narażona jest na te wszystkie przykre wypadki, jakie brak zatrudnienia lub choroba mogą sprowadzić.
Ah! od pewnego czasu boleśnie dawały się Herminji czuć skutki jej samotności i ubóstwa.
Wspomniawszy dumę i charakter Herminji (duma bowiem tej dziewicy skłoniła ją, że owe pięćset franków, przyznane sobie ze spadku pani de Beaumesnil, pomimo dotkliwego niedostatku, zwróciła), łatwo pojmiemy, z jakim niepokojem i obawą biedna panienka oczekiwała powrotu pana Bouffard, który jak to już oznajmił pani Barbancon, zamierzył po południu uczynić ostatni, i stanowczy krok do swoich niepłacących wierzycieli.
Herminja szukała środków załatwienia tej nieszczęsnej sprawy ze swoim grubjańskim i nieużytym gospodarzem, ale ponieważ swoje skromne sreberka i zegarek oddała w zastaw, przeto nie posiadała już nic więcej, coby mogła ofiarować mu na pewność jego należytości. Na jej skromne ozdoby kominkowe, pomimo smaku, jakim się odznaczały, nie danoby jej nawet dwudziestu franków, a ryciny i figury gipsowe nie miały żadnej prawie wartości. Zresztą, za bieliznę jaką posiadała, również małą tylko pozyskać mogła sumkę.
W tak okropnem położeniu, Herminija zalewała się łzami, obawiając się w każdej chwili usłyszeć zwykłe gwałtowne dzwonienie Bouffarda.
Szlachetne serce, wspaniały charakter!... Pośród tej bolesnej trwogi, Herminja nie pomyślała ani razu o tem, że zostałaby ocaloną jedną odrobiną tego niesłychanego zbytku swej siostry, której pyszne mieszkanie widziała poprzedniego dnia.
Jeżeli księżnej przyszła myśl jaka o siostrze, to zawierała się w niej jedynie nadzieja, że kiedy, poznawszy ją, dozna ulgi w obecnych swoich troskach.
I Herminja czyniła sobie jedynie wyrzuty z powodu teraźniejszego zmartwienia, zwracając łzami zalane oczy na swoje piękne mieszkanie i obwiniając się z goryczą o te szalone koszty, jakie wyłożyła na jego urządzenie.
Myślała bowiem w duchu, że powinna była z lekcyj swoich coś oszczędzić na przyszłość i na wszelki nieprzewidziany wypadek, jak naprzykład na chorobę, która mogła ją niespodzianie dotknąć; że należało było poprzestać na mieszkaniu na czwartem piętrze, w któremby mieszkała obok nieznanych sobie osób w gołej izdebce z zimną podłogą i brudnemi ścianami, któreby ją tylko cienkiem drewnianem przepierzeniem dzieliły od jej sąsiadów; że nie powinna była dać się uwieść zachwycającemu widokowi na piękny ogród, ani też tą okolicznością, że jej mieszkanie będzie odosobnione od innych; że zamiast wydania pieniędzy swoich na kupno tych przedmiotów sztuki i wykształconego smaku, które były jedyną rozkoszą, jedynymi towarzyszami jej samotności, i zamieniały jej pokoik w tak urocze siedlisko, gdzie dosyć już długo żyła szczęśliwie, pokładając całą ufność w swojej młodości i pracy, powinna je była raczej zachować.
Któżby jej był powiedział, jej, kobiecie tak dumnej, że kiedyś będzie musiała słuchać grubjańskich ale słusznych wyrzutów człowieka, którego słusznych pretensyj nie będzie mogła zaspokoić... Nie byłoż to nadmiernie upokarzającym?
Ale te surowe, a zarazem sprawiedliwe uwagi pod względem przeszłości, teraźniejszości w niczem nie zmieniały. Herminja, pogrążona w głębokim smutku, z oczyma zroszonemi łzami, siedziała w swojem krześle, już to ulegając pod ciężarem swoich bolesnych myśli, już to zrywając się nagle za najmniejszym szelestem, w obawie spodziewanych odwiedzin pana Bouffard.
Nagle skończył się ten ustawiczny niepokój biednej dłużniczki, Herminja usłyszała gwałtowny dźwięk dzwonka.
— To on! to właściciel — rzekła zcicha nieszczęśliwa dziewica, i dreszcz przebiegł po wszystkich jej członkach — Zginęłam — dodała, a obawa odjęła jej wszystkie niemal siły.
Wtem dzwonek odezwał się powtórnie, lecz nierównie mocniej jak za pierwszym razem. Herminja otarła oczy, zebrała wszystkie siły i blada, drżąca, poszła otworzyć. Nie omyliła się w swojem przeczuciu, był to pan Bouffard ów znakomity reprezentant zbrojnej siły obywatelskiej złożył już swój mundur gwardyjski i przybył w ubiorze cywilnym, to jest w szaraczkowym paltocie.
— I cóż! — rzekł do dziewicy, zatrzymując się na progu jej drzwi, które mu otworzyła nieśmiałą ręką — cóż: moje pieniądze?
— Łaskawy panie...
— Czy mi panna zapłacisz, czy nie? — zawołał pan Bouffard tak głośno, że go aż dwie inne osoby słyszały.
Jedna z nich znajdowała się jeszcze w bramie. Druga udawała się na pierwsze piętro po schodach, których najniższe stopnie leżały też przy przedpokoju Herminji.
— Po raz ostatni, czy mi panna zapłacisz, czy nie? — powtórzył pan Bouffard jeszcze głośniej.
— Dobry panie, proszę pana! — rzekła Herminja błagalnym głosem — nie mów pan tak głośno. Przysięgam panu, że jeżeli dzisiaj nie mogę zapłacić, to nie z mojej pochodzi to winy.
— Jestem w moim domu, i mówię, jak mi się podoba; tem lepiej, jeżeli mnie kto słyszy; posłuży to za naukę innym lokatorom, którymby równie jak pannie, mogła przyjść chętka niepłacenia komornego.
— Mój panie, zaklinam papa, wejdź pan do pokoju — wołała Herminja okropnie zawstydzona i składając ręce — ja panu wytłumaczę...
— Dobrze! słucham; jakie to będzie tłumaczenie — odpowiedział pan Bouffard, wchodząc za swoją lokatorką do pokoju, którego drzwi zostawił otwarte.
Jeżeli ludzie tak niedelikatni, jak pan Bouffard, znajdują się w podobnem położeniu z młodą i piękną panienką, to zwykle tak się dzieje: albo miewają śmiałość uczynienia jakiego obrażającego porównania, albo też, jeżeli są dalecy od wszelkiego uczucia litości, młodość i piękność obudzą ją w nich nadzwyczajną bezczelność i surowość, i możnaby powiedzieć, że chcieliby się pomścić na tych wdziękach, których zapragnąć nie mają odwagi. Podobnie stało się z panem Bouffard; jego cnota przybrała charakter grubjańskiego gniewiu.
Wszedłszy do pokoju Herminji, rzekł nieubłaganym głosem:
— Nie potrzeba tu żadnego tłumaczenia, bo rzecz jest zupełnie prosta: pytam się jeszcze raz, czy panna chcesz mi zapłacić lub nie?
— Panie... w tej chwili jest to dla mnie niepodobieństwem — odpowiedziała Herminja, ocierając łzy — ale jeżeli pan będziesz łaskaw zaczekać...
— Zawsze taż sama piosnka, czy panna nie umiesz nic innego mi powiedzieć? — przerwał pan Bouffard, wzruszając ramionami. Poczem dodał, oglądając się z szyderstwem po pokoju — tak to zawsze bywa, ludzie nie dbają o to, czy będą mogli zapłacić komorne czy nie, ale sprawiają obicia, kosztowne dywany, firanki... tak, że się człowiek aż poci patrząc na to! Ja, który posiadam siedem domów w Paryżu, ja nawet w moim salonie nie mam dywanu, a buduar pani Bouffard jest wyklejony tylko prostym papierem w malowane liście; ale tutaj wszystko wygląda jakby u jakiej księżniczki, kiedy tymczasem w kieszeni niema ani złamanego halerza.
Doprowadzona do ostateczności, Herminja, z dumą podniosła głowę i utkwiwszy śmiałe i pełne godności spojrzenie w panu Bouffard, który spuścił oczy, zawołała:
— Ten fortepian kosztuje przynajmniej cztery razy tyle, ile się panu ode mnie należy. Zabierz go pan, jeżeli chcesz, jest to jedyny sprzęt, mający pewną wartość, którym mogę rozporządzić, zrób pan z nim, co mu się podoba, możesz go nawet sprzedać.
— Co mnie tam! Alboż ja handluję fortepianami? Czy ja wiem, cobym za niego mógł dostać? Ja o tem nie chcę wiedzieć! — Mnie trzeba płacić komorne gotówką, nie fortepianami.
— Ależ, mój Boże, ja nie mam pieniędzy, wszakże oddaję panu mój fortepian, który daje mi utrzymanie, cóż mogę więcej uczynić?
— Ja się tak złapać nie dam. Panna masz pieniądze, ja wiem o tem. Zastawiłaś u mojej ciotki swoje srebra i zegarek, czy nie prawda? wszakże je tam zaniosła moja odźwierna. O! moja panno, ze mnie nie można tak żartować.
— Ah! mój panie, ta mała kwota, którą mi pożyczono została wydaną...
Herminja nie mogła dokończyć. Gdyż w tej właśnie chwili, ujrzała stojącego pod drzwiami pana de Maillefort, który już od pewnego czasu był świadkiem tej sceny.
Ujrzawszy gwałtowne wzdrygnienie się dziewicy i jej zdziwione spojrzenie, które zwróciła ku drzwiom, pan Bouffard obrócił się także, i równie jak sama Herminja zdumiał się widokiem garbatego.
Nareszcie margrabia wszedł do pokoju, ukłonił się księżnej z jak największem uszanowaniem i powiedział:
— Przepraszam panią jak najmocniej, że w taki sposób przybywam do jej mieszkania; ale zastałem te drzwi otwarte, ponieważ zaś spodziewam się, że pani zezwolisz na chwilę rozmowy ze mną, idzie tu bowiem o przedmiot wielkiej wagi, przeto pozwoliłem sobie wejść do pokoju pani.
Po tych słowach, wyrzeczonych z równą grzecznością jak uszanowaniem, margrabia zwrócił się do pana Bouffard i zmierzył go wzrokiem tak dumnym, że ten z początku stanął przed tym małym garbatym człowiekiem jak odurzony, jak przestraszany; następnie zaś powiedział do niego:
— Prosiłem właśnie panią, ażeby mi raczyła poświęcić chwilkę czasu.
— No, i cóż stąd? — odpowiedział Bouffard, odzyskując dawną śmiałość — co mnie to obchodzi?
Nie odpowiadając Bouffardowi, margrabia zwrócił się do Herminji, której zdziwienie z każdą chwilą wzrastało, i powiedział:
— Czy pani raczysz zezwolić na chwilę rozmowy ze mną, o którą to łaskę poprzednio już prosiłem?
— Ale, panie — odpowiedziała dziewica, zmieszana — nie wiem... czy...
— Pozwalam sobie uczynić uwagę, że ponieważ rozmowa nasza pomiędzy nami tylko winna pozostać, przeto wypada koniecznie, ażeby ten pan — i spojrzeniem wskazał właściciela — był łaskaw zostawić nas samych, chyba, że pani masz mu jeszcze coś powiedzieć; w takim razie jakbym się oddalił.
— Nie mam już nic więcej do powiedzenia temu panu — odpowiedziała Herminja, spodziewając się, że tym sposobem przynajmniej na chwilę wydobędzie się ze swego przykrego położenia.
— Pan słyszysz, że pani już nic więcej nie ma mu do powiedzenia — rzekł margrabia, dając panu Bouffard znak pełen znaczenia.
Ten atoli powrócił do zwykłej swej brutalności, i czyniąc sobie w duchu wyrzuty, że pozwolił garbatemu zaimponować sobie, zawołał:
— Ah! więc pan myślisz, że tak można ludziom drzwi pokazywać, w ich własnym domu, nie zapłaciwszy ich mój panie? dlatego jedynie, że ta...
— Dosyć tego, mój panie, dosyć — rzekł margrabia żywo, przerywając panu Bouffard, i uchwycił go za rękę tak silnie, że były kupiec korzenny, czując dłoń swoją ściśniętą jak w kleszczach pomiędzy długiemi i kościsitemi palcami garbatego, spojrzał na niego w połowie ze zdziwieniem, ja w połowie z trwogą. Wtedy margrabia uśmiechnął się jak najuprzejmiej i powiedział wesoło: — żałuję bardzo, mój panie, że nie mogę dłużej korzystać z jego tak miłego dla mnie towarzystwa; ale widzisz pan, że właśnie czekam rozkazów pani, która jest łaskawa, że mi raczyła udzielić chwilki posłuchania, nie chciałbym przeto nadużywać jej cierpliwości i...
To powiedziawszy, margrabia odprowadził aż do drzwi pana Bouffard, który był zdziwiony nadzwyczajnie wielką siłą fizyczną i godnością mowy, jakie znalazł w nieznanym, sobie człowieku, a których wpływowi oprzeć się nie był w stanie.
— Wychodzę, ponieważ mam jeszcze załatwić pewną czynność w moim domu — rzekł pan Bouffard, nie chcąc dać poznać, że ulegał tylko przymusowi — idę na górę; ale skoro pan odejdziesz, ja tu powrócę; muszę wtedy dostać moje pieniądze, bo inaczej... zobaczymy!

Margrabia ironicznie pozdrowił pana Bouffard, zamknął za nim drzwi i powrócił do Herminji.

XXVI.

Zdziwiony wszystkiem tem, co mu pani de La Rochaigue opowiedziała o młodej artystce, która, jak mówiono, tak niesłusznie została zapomnianą przez panią de Beaumesnil, margrabia postanowił powtórnie zbadać panią Dupont, dawną służącą hrabiny. W rozmowie tej, prowadzonej z największą przezornością i zręcznością, pan de Maillefort wiedziony swojem podejrzeniem, dowiedział się nowych szczegółów co do stosunków łączących młodą panienkę z panią de Beaumesnil i z okoliczności, które nie mogły ujść baczności dawnej pokojowej, powziął niemal pewne przekonanie, że Henminja musiała być naturalną córką hrabiny.
Jednak, łatwo można się domyślić, że margrabia pomimo swego nieomylnego prawie przekonania, przyrzekł sobie z jak największą przezornością rozmówić się w tej mierze z Herminją, chodziło tu bowiem nietylko o odkrycie przykre i uwłaczające niemal pamięci pani de Beaumesnil, ale nadto, hrabina nie powierzyła swojej tajemnicy margrabiemu, przeciwnie, on, że tak powiemy, podchwycił ją tylko, odgadł.
Na widok garbatego, który jej się po raz pierwszy i to po tak przykrych okolicznościach przedstawił, Herminja była niespokojna, zmieszana, i nie mogła się wcale domyślić, jaki cel mogły mieć odwiedziny nieznanego jej człowieka.
Wyprawiwszy tedy Bouffarda, margrabia powrócił do młodej artystki, która blada, wzruszona i z oczyma spuszczomemi stała przed kominkiem.
Jednym, badawczym i przenikliwym rzutem oka na pokój księżnej, margrabia dostrzegł wykształcony smak, porządek i nadzwyczajną czystość tego skromnego mieszkania; spostrzeżenie to, jak równie mowa pani de La Rochaigue o szlachetnej bezinteresowności młodej panienki, wzbudziły w margrabim jak najkorzystniejsze mniemanie o Herminji; przekonany niemal, że znalazł w niej osobę, której tak troskliwie szukał, starał się w jej powabnych rysach odkryć jakieś podobieństwo z rysami pani de Beaumesnil, i zdawało mu się, że je też odkrył.
Rzeczywiście, nie będąc rażąco podobną do swej matki, Herminja była blondynką, jak ona, miała niebieskie oczy, jak ona, a jeżeli główne rysy jej twarzy niezupełnie przypominały rysy pani de Beaumesnil, istniało przecież pomiędzy matką i córką to, co zowią zwykle typem familijnym, i co w oczach tak bezstronnego spostrzegacza, jakim był pan de Maillefort, było uderzającem.
Zdjęty wzruszeniem, które można sobie łatwo wyobrazić, zbliżył się do Herminji, która zdziwiona milczeniem oraz ciekawem i tkliwem spojrzeniem garbatego, coraz większym miotana była niepokojem.
— Pani — rzekł nareszcie uprzejmym i ojcowskim tonem — wybacz mi pani moje milczenie; ale doprawdy, nie umiem opisać, jakie wzbudzasz pani we mnie zajęcie.
Przy tych słowach głos pana de Maillefort tak był wzruszony, że dziewica z większem jeszcze spojrzała na niego zdziwieniem i rzekła z obawą:
— Ale to zajęcie, panie!
— Jakim przypisać je należy powodom;, nieprawdaż? Ja ci to zaraz powiem, moje kochane dziecię; tak jest — dodał garbaty, odpowiadając na pewne poruszenie Herminji — tak, proszę bardzo, pozwól mi cię pani tak nazywać; mój wiek, i mogę pani jeszcze raz powtórzyć, to zajęcie, to współczucie, jakie we mnie obudzasz, nadawałyby mi może prawo nazywania cię mojem kochanem dziecięciem; jeżelibyś mi pani chciała pozwolić na tę poufałość.
— Będzie to jedynym sposobem okazania panu mojej wdzięczności za te uprzejme i pocieszające słowa, któremi pan do mnie przemówiłeś, lubo nieprzyjemne położenie, w którem mnie pan dopiero co widziałeś...
— Co do tego — przerwał margrabia — uspokój się pani, ja...
— O panie — zawołała Herminja z dumą — nie staram się wcale usprawiedliwiać z tego położenia i nie mam potrzeby rumienić się za nie, lecz ponieważ pan, z powodów dla mnie nieznanych, tyle okazujesz dla mnie współczucia, przeto obowiązkiem jest moim powiedzieć panu, dowieść, że to ani nieporządny sposób życia, ani też lenistwo, doprowadziły mnie do tego bolesnego położenia, w jakiem się po raz pierwszy w życiu mojem znajduję! Byłam przez dwa miesiące chora i nie mogłam dawać lekcyj; dopiero od kilku dni rozpoczęłam je na nowo i zniewolona byłam zużyć resztę moich szczupłych oszczędności. Oto jest szczera prawda; jeżelim więc zabrnęła nieco w długi, nastąpiło to jedynie wskutek mojej choroby.
— Rzecz szczególna — pomyślał margrabia, porównywując w duchu datę śmierci hrabiny, z czasem, w którym choroba Herminji mniej więcej rozpocząć się mogła — ta biedna istota musiała zachorować wkrótce po śmierci pani de Beaumesnil. Byłożby to ze zgryzoty? — I tonem tkliwego współczucia margrabia dodał głośno:
— I ta choroba, moje kochane dziecię, była bardzo ciężka? Może byłaś zbytecznie obciążona lekcjami?...
Herminija zarumieniła się; jej pomieszanie było widoczne; musiała uciec się aż do kłamstwa, ażeby zataić prawdziwą, i świętą przyczynę swojej choroby; odpowiedziała wreszcie z jawnem wahaniem:
— Rzeczywiście, panie, byłam trochę przeciążona; wskutek tego nastąpiła pewna niemoc, ociężałość; ale, dzięki Bogu, dzisiaj jestem już zupełnie zdrowa.
To pomieszanie, ta niewinność dziewicy zastanowiły margrabiego, który już mimo tego zdziwiony był niemało głębokim smutkiem, jaki się malował na twarzy Hermimji.
— Niema najmniejszej wątpliwości — pomyślał sobie — że ona z żalu chorowała po śmierci pani de Beaumesnil. Zatem ona wie, że hrabina jest jej matką? Ale w takim razie, jakim się to dzieje sposobem, że ta, bez względu: iż jej córka tak często przy niej się znajdowała, nie doręczyła jej sama tego pugilaresu, ale mnie zleciła, ażebym go jej oddał? Dręczony tą niepewnością, garbaty, po chwili milczenia, rzekł do Herminji — moje lube dziecię, przybyłem tutaj z postanowieniem, że będę nadzwyczajnie ostrożny w mowie; ponieważ samemu sobie nie ufam, ponieważ sam nie wiedziałem, jak sobie postąpić, chciałem tylko z największą przezornością dotknąć przedmiotu, który mnie tu sprowadził, gdyż przychodzę do ciebie w bardzo delikatnem, w świętem niemal poselstwie.
— Jakto, co pan przez to rozumiesz?
— Wysłuchaj mnie cierpliwie, moje kochane dziecię, to, com o tobie wiedział, co ma własne oczy widziałem lub odgadłem, słowem, zaufanie, jakie we mnie budzisz, wszystko to zmienia moje postanowienie. Pragnę zatem szczerze i otwarcie z tobą mówić, ponieważ jestem przekonany, że mam do czynienia z uczciwą i szlachetną dziewicą... Wszakże znałaś panią de Beaumesnil, kochałaś ją?
Usłyszawszy te słowa, Herminja nie była w stanie stłumić swego zdziwienia i niepokoju.
Garbaty rzekł dalej:
— O! ja wiem o tem, szczerze kochałaś panią de Beaumesnil; żal z powodu jej utraty, był jedyną przyczyną choroby pani...
— Panie! — zawołała Herminja przerażona, widząc swą tajemnicę, a mianowicie tajemnicę swej matki odkrytą, — nie wiem, co pan chcesz przez to powiedzieć; w ciągu krótkiego czasu, który spędziłam przy boku pani hrabiny de Beaumesnil, czułam dla niej przywiązanie pełne szacunku, na które tak zasługiwała. Żałowałam jej szczerze, jak ci wszyscy, którzy mieli szczęście znać ją zbliska; lecz...
— Takeś mi powinna odpowiadać, moje lube dziecię — rzekł margrabia, przerywając Herminji — nie możesz mieć do mnie żadnego zaufania, bo nawet nie wiesz, kto jestem, jak się nazywam. Jestem pan de Maillefort.
— Pan de Maillefort! — powtórzyła dziewica ze zdziwieniem, przypominając sobie, że wyręczając swą matkę, pisała list do margrabiego.
— Czy pani znasz moje nazwisko?
— Tak, panie, kiedy hrabina de Beaumesnil czuła się zbyt słabą, ażeby sama mogła pisać, prosiła mnie, ażebym ją wyręczyła, i list, który pan odebrałeś...
— To pani go pisała?
— Ja, panie.
— Więc teraz przekonywasz się, moje dziecię, że możesz mieć do mnie zupełne zaufanie. Pani de Beaumesnil nie miała zaufańszego, wierniejszego przyjaciela ode mnie, i sądziła, że mogła nieomylnie rachować na naszą dwudziestoletnią przyjaźń, dając mi tak święte dla mnie zlecenie.
— Co on mówi? — myślała w duchu Herminja — czy by mu moja matka powierzyć miała tajemnicę mego urodzenia?
Margrabia, widząc zwiększające się z każdą chwilą pomieszanie Herminji, i będąc przekonanym, że w niej odkrył naturalną córkę hrabiny, rzekł dalej:
— List, któryś pani w imieniu hrabiny do mnie napisała, wzywał mnie do niej, pomimo, że już było dosyć późno; nieprawdaż, wszakże to pani sobie przypominasz?
— Tak jest, panie.
— Otóż pospieszyłem natychmiast zadośćuczynić temu wezwaniu; hrabina czuła się już bliską zgonu — mówił dalej garbaty niepewnym głosem — poruczywszy swą córkę, Ernestynę, mojej opiece i troskliwości, prosiła mnie usilnie, ażebym jej jeszcze jednę wyświadczył usługę; zaklinała mnie, ażebym mą opieką, moje całe współczucie podzielał pomiędzy jej córką, a drugą młodą panienką, która dla niej niemniej drogą była, jak jej własne dziecię.
— On wie wszystko! — pomyślała Herminja z bolesnem zasmuceniem — błąd mojej matki nie jest dla niego tajemnicą.
— Tą drugą osobą — rzekł garbaty z coraz większem wzruszeniem — jest, jak mi hrabina mówiła, anioł; to są jej własne słowa, anioł cnoty i męstwa, szlachetna i zacna dziewica — dodał margrabia ze łzami w oczach — biedna, opuszczona sierota, która bez podpory, bez pomocy, z największą wytrwałością, odwagą i pilnością, z niepewnym, a częstokroć najprzykrzejszym walczy losem. O! gdybyś ją pani była słyszała, z jaką ona rozdzierającą serce tkliwością o tej istocie mówiła! Nieszczęśliwa kobieta! nieszczęśliwa matka! gdyż od tej chwili byłem przekonany, chociaż mi tego ze wstydu zapewne nie wyjawiła, że mnie prosiła za drugą swoją córką; tylko matka może tak mówić, tylko matka może doznawać takiego bólu, myśląc o losie swej córki. Nie, nie, nie obcą osobę hrabina tak usilnie polecała mi na swojem śmiertelnem posłaniu.
Margrabia, którego wzruszenie dosięgło najwyższego stopnia, zamilkł na chwilę i obtarł łzami zroszone powieki.
— O! moja matko! — mówiła do siebie Herminja; ukrywając wszelkiemi siłami swój niepokój — więc to twoje ostatnie myśli miały twą córkę na celu!
— Przysiągłem umierającej pani de Beaumesnil, że ostatnią jej wolę święcie wypełnię; że troskliwość mą i opiekę podzielać będę między Ernestyną de Beaumesnil i tą dziewicą, za którą mnie hrabina tak tkliwie błagała. Potem oddała mi ten pugilares — i garbaty wydobył go z kieszeni — który, jak mi powiedziała, zawiera w sobie mały mająteczek, polecając mi doręczyć go owej panience, której przyszłość tym sposobem na zawsze zostanie zabezpieczoną. Na nieszczęście pani de Beaumesnil oddała ducha, nie będąc już w stanie wymienić mi nazwiska sieroty.
— Bogu dzięki! on się tylko domyśla — pomyślała Herminja, z niewypowiedzianą radością — nie będę więc miała tego zmartwienia, ażeby obcy człowiek miał wiedzieć o jej błędzie; pamięć jej pozostanie nieskażoną.
— Moje lube dziecię, wyobraź sobie mą obawę, moje zmartwienie. Jakimże sposobem miałem wypełnić ostatnią wolę hrabiny, nie znając nazwiska poleconej mi osoby? — mówił dalej garbaty, wpatrując się ze wzruszeniem w oczy Herminji. — Śledziłem długo, nareszcie po wielu daremnych usiłowaniach wykryłem tę sierotę, piękną, odważną, szlachetną, słowem taką, jaką mi jej własna matka opisała, nie wymieniając jej nazwiska. — A tą sierotą, ty jesteś, moje dziecię, moje kochane dziecię! — zawołał garbaty, ściskając obie ręce Herminji. I z nieopisaną radością i uczuciem dodał — ah! widzisz teraz, pani, że miałem prawo nazywać cię mojem dziecięciem. O! nie, nigdy żaden ojciec nie był dumniejszym ze swojej córki!
— Panie — odpowiedziała Herminja głosem, który starała się uczynić pewnym i spokojnym — lubo przykro mi jest bardzo zniweczyć pana przywidzenie, jednak nakazuje mi to mój obowiązek.
— Co pani mówi? — zawołał garbaty.
— Nie jestem, panie, osobą, której pan szukasz...
Margrabia cofnął się o kilka kroków zmieszany, nie mogąc słowa przemówić ze zdziwienia.
Ażeby oprzeć się tak ujmującym zwierzeniom pana de Maillefort, Herminja potrzebowała bohaterskiego męstwa, którego źródło leżało w najświętszem uczuciu, w jej dumie dziecięcej. Jakoż duma jej oburzyła się na samą myśl wyznania obcemu człowiekowi błędu swej matki, gdyby mu się miała dać poznać, jako córka pani de Beaumesnil.
Jakimże prawem Herminja mogłaby utwierdzić domysły obcego sobie człowieka, wyznaniem tajemnicy, której sama hrabina powierzyć mu nie chciała, jemu, panu de Maillefort, jej najzaufańszemu przyjacielowi? tajemnicy, do której wyjawienia jej samej hrabina nie miała dosyć siły, kiedy ją przyciskała do swego łona, kiedy ich serca były obok siebie?
Podczas kiedy te szlachetne myśli zajmowały umysł Herminji, margrabia zdziwiony zaprzeczeniem dziewicy, która jak był przekonany, musiała być córką pani de Beaumesnil, daremnie szukał powodów takiego jej postanowienia. Nareszcie powiedział do Herminji:
— Przyczyna, której żadną miarą domyślić się nie mogę, wstrzymuje panią od wyznania mi prawdy; przyczyna ta, jakąkolwiek ona jest, musi być szlachetną i wspaniałomyślną; lecz dlaczegóż ją pani przede mną ukrywasz? przede mną, przyjacielem, najlepszym przyjacielem twej matki, przede mną, który pragnę spełnić jej ostatnią wolę!
— Rozmowa ta jest równie bolesną dla mnie, jak i dla pana samego, panie margrabio — odpowiedziała Herminja smutnie — gdyż przypomina mi ona żałośnie osobę, która okazała mi tyle życzliwości, i do której tylko jako artystka nie zaś z jakiejkolwiek innej przyczyny znalazłam przystęp. Spodziewam się, panie margrabio, że takie moje tłumaczenie będzie dla pana dostatecznem, i że będziesz chciał oszczędzić mi wszelkich dalszych w tej mierze nalegań. Gdyż, powtarzam panu, ja nie jestem osobą, której pan szukasz.
Po tych słowach Herminji nowa wątpliwość powstała w umyśle margrabiego. Lecz, ponieważ nie tracił jeszcze zupełnie nadziei, odpowiedział:
— Ależ nie, nie, ja nie mogę się tak dalece mylić; nie zapomnę nigdy tej tkliwości i próśb pani de Beaumesnil, jakie względem...
— Pozwól mi pan przerwać sobie, panie margrabio, i powiedzieć, że uwiedziony może tkliwością tak bolesnej sceny, omyliłeś się pan co do natury tego współczucia, jakie pani de Beaumesnil względem sieroty, o której mi pan mówisz, objawiła. Broniąc pamięci pani de Beaumesnil przeciwko temu błędowi pana, nie mam innego do tego prawa, oprócz wdzięczności; ale to poszanowanie i cześć, jakie pani hrabina we wszystkich zbliżających się do niej osobach wzbudzała, nie pozwalają mi przypuszczać jakiegokolwiek z jej strony uchybienia.
Widoki Herminji zanadto zgadzały się z życzeniami pana de Maillefort, ażeby się nie miał uczuć skłonnym do uznania spostrzeżenia Herminji za sprawiedliwe. Przypomniawszy sobie atoli bolesne wzruszenie hrabiny, z jakiem mu polecała owę sierotę, odpowiedział:
— Powtarzam pani, że hrabina o obcej osobie nie mogłaby mówić z taką tkliwością.
— Kto wie? panie margrabio — rzekła Herminja, odpowiadając margrabiemu szczegółowo na każdą jego kwestję — wyliczano mi już tyle dowodów wspaniałomyślności pani de Beaumesnil! Jej gorliwość dla osób, które wspierała, była, jak mówią, tak wielka, że może na korzyść sieroty, którą panu polecała, w podobny wyraziła się sposób; a zresztą, jeżeli ta panienka tyleż ma zalet, ile jest nieszczęśliwa... nie byłoż to dostatecznem, ażeby się nią pani de Beaumesnil tak szczerze i z takim zapałem zajęła? Może też wreszcie ta tajemnicza opieka była jakim pobożnym obowiązkiem, zleconym jej przez jaką przyjaciółkę.
— Ale w takim razie, pocóż ta wyraźna prośba, ażebym osobie, której doręczę ten pugilares, zataił nazwisko hrabiny?
— Ponieważ pani de Beaumesnil i tym razem jeszcze chciała ukryć swoje dobrodziejstwo przed światem.
Herminja, która już odzyskała spokój i zimną krew, mówiła o tem wszystkiem i z taką swobodą, że nareszcie sam margrabia pomyślał, iż się omylił i niesłusznie miał w podejrzeniu panią de Beaumesnil; lecz przyszła mu jeszcze nowa myśl, i powiedział:
— Przypuśćmy jednak, że nieszczęście i zalety tej sieroty są jedynym powodem tego współczucia, jakie okazała pani de Beaumesnil dla niej, nie mogłyż te same powody odnosić się do ciebie, moje lube i zacne dziecię? Czemużbyś to nie ty miała być tą, którą mi poleciła hrabina?
— Zbyt krótko znałam panią de Beaumesnil, ażebym sobie mogła zasłużyć na taki dowód jej dobroci, panie margrabio; a potem, ponieważ hrabina nie wymieniła mojego nazwiska, przeto zwracam się do delikatności pańskiej. Mogęż przyjąć tak znakomity podarunek, jedynie na zasadzie prostego domysłu pana, jakoby on dla mnie był przeznaczony?
— Tak, gdybyś pani nie zasłużyła na ten podarunek.
— A jakimże sposobem mogłam sobie na niego zasłużyć, panie margrabio?
— Przez tę troskliwość, jaką pani okazywała hrabinie, przez tę ulgę, jakąś jej przyniosła w ciężkich boleściach; dlaczegóż ona nie uznała tej troskliwości?
— Nie rozumiem pana.
— Testament hrabiny obejmuje kilka zapisów. Pani tylko jesteś w nim zapomniana.
— Bo nie miałam prawa do żadnego zapisu, panie margrabio; ja zostałam już wynagrodzoną.
— Przez panią de Beaumesnil?
— Przez panią de Beaumesnil — odpowiedziała Herminja pewnym głosem.
— Tak, powiedziałaś to pani także pani de La Rochaigue, kiedyś jej wspaniałomyślnie...
— Kiedym jej odniosła pieniądze, które do mnie nie należały; oto jest wszystko.
— Jeszcze raz powiadam, że nie! — zawołał pan de Maillefort, ulegając na nowo pod wpływem swojego przekonania — nie, ja się nie omyliłem. Instynkt, przeczucie, moje wewnętrzne przekonanie, wszystko mówi mi, że pani...
— Panie margrabio — rzekła Herminja, przerywając garbatemu, dla położenia końca tej scenie — jeszcze jedno słowo. Pan byłeś najlepszym przyjacielem pani de Beaumesnil, gdyż umierając, prosiła pana, ażebyś czuwał nad jej prawą córką; czemużby ona w tej uroczystej chwili nie miała panu powierzyć, że miała jeszcze drugą córkę?
— O! mój Boże! — zawołał margrabia mimowolnie — wstyd uczynienia mi podobnego wyznania, wstrzymał ją od tego.
— Tak, nie wątpię o tem — pomyślała Herminja z goryczą — a ja miałabym uczynić to poniżające wyznanie, którego lękała się moja matka?
Rozmowa garbatego z Henminją została przerwaną przez pana Bouffard, który powrócił w tej chwili.
Wzruszenie margrabiego i młodej artystki było tak wielkie, że nie słyszeli wcale, kiedy właściciel otworzył pierwsze drzwi.
Nieubłagany pan Bouffard zdawał się być zupełnie ułagodzonym i spokojnym, jego bezczelne i grube rysy przybrały tylko wyraz chytry i szyderski.
— Czegóż pan znowu chcesz, mój panie? — zapytał go margrabia niechętnie — poco pan tu przyszedłeś?
— Przyszedłem, panie, prosić pannę o przebaczenie.
— O przebaczenie, mój panie? zawołała dziewica zdziwiona.
— Tak jest, i pragnę przeprosić pannę w obecności tego pana, gdyż przy nim właśnie robiłem ci wyrzuty, żeś mnie dotąd nie zapłaciła; lecz oznajmiam teraz przy nim, przysięgam przed Bogiem i ludźmi — dodał pan Bouffard, podnosząc rękę, jakgdyby chciał rzeczywiście przysięgać, z głupowatym uśmiechem, który jego żart wywołał — przysięgam, że mi już zapłacono dług panny! He... he... he...
— Zapłacono panu! — powtórzyła Herminja z największem zdumieniem. — I któż to uczynił, mój panie?
— Do licha! panna wiesz o tem dobrze — rzekł pan Bouffard, śmiejąc się ciągle — panna wiesz o tem dobrze, tylko nie chcesz się wydać!
— Nie rozumiem pana bynajmniej — odpowiedziała Herminja.
— Dajże też panna pokój — rzekł Bouffard, wzruszając ramionami — niby to przystojni bruneci opłacają komorne ładnych blondynek tylko dla zbawienia swej duszy!
— Jakto, panu ktoś zapłacił... za mnie, mój panie? — zawołała Herminja, oblawszy się ze wstydu żywym rumieńcem.
— Zapłacono mi, i to pięknem, doskonałem złotem — odpowiedział pan Bouffard, wyjmując z kieszeni kilka luidorów i brzękając niemi z upodobaniem. — Przypatrz się panna tym żółtym ptaszkom, jakie one ładne, he!
— A to złoto, mój panie — rzekła Herminja ze drżeniem i nie chcąc wierzyć sławom, które słyszała — któż panu dał to złoto?
— Moja panienko, nie udawajże też niewiniątka. Ten co mi zapłacił, jest, na moją uczciwość, bardzo przystojnym chłopcem, wysoki brunet, wysmukły, z małym ciemnym wąsikiem... Z tego rysopisu poznajesz go pewnie panna odrazu.
Margrabia słuchał mowy Bouffarda z coraz większem zdziwieniem i boleścią. Ta młoda dziewczyna, dla której dotąd tak głębokie miał współczucie, została nagle w jego oczach prawie zniesławioną.
Zimno ukłonił się Herminji, i nie powiedziawszy ani jednego słowa, oddalił się ku drzwiom; gorzka boleść malowała się w jego rysach.
— Ah! — rzekł nareszcie ze wstrętem i żalem — i to złudzenie zostało zniweczonem. — I wyszedł.

— Zostań pan, zostań! — zawołała młoda artystka, i drżąca, nie posiadając się ze wstydu, pobiegła za nim — o! zaklinam, błagam pana usilnie, zostań pan!

XXVII.

Kiedy pan de Maillefort usłyszał głos Herminji, wzywający go, ażeby pozostał, odwrócił się do niej i powiedział smutnie, niemal surowo:
— Czego pani sobie życzy?
— Czego sobie życzę — zawołała z zapłonioną twarzą i iskrzącym wzrokiem, w którym błyszczały łzy gniewu i obrażonej dumy — czego sobie życzę? Ja chcę wobec pana powiedzieć temu człowiekowi, że skłamał.
— Ja — rzekł pan Bouffard — tego już zanadto, alboż to nie mam tych żółtych ptaszków w kieszeni?
— Powtarzam panu, żeś skłamał — zawołała dziewica przystępując do niego wyniośle i dumnie — nikt nie ma prawa płacić panu za mnie i obrażać mnie tak nikczemnie.
Pomimo swojej grubej prostoty i małego rozsądku, pan Bouffard uczuł się wzruszonym, widząc tak szczere i dumne spojrzenie Herminji, dlatego też cofnąwszy się o parę kroków, właściciel wyjąkał następujące usprawiedliwienie:
— Przysięgam pannie na świętość mojego honoru, że właśnie kiedy szedłem na górę, młody przystojny brunet zatrzymał mnie na schodach, i oddał mi te pieniądze, na zapłacenie za pannę komornego, mówię pannie szczerą prawdę, jak się nazywam Bouffard.
— O mój Boże! upokorzona... obrażona w taki sposób! — zawołała dziewica, której łzy tak długo powściągane, teraz strumieniem trysnęły z oczu. — Potem zwróciła swe piękne, łzami zalane oblicze do garbatego, który był niemym świadkiem tej sceny i rzekła do niego głosem błagającym: — O! błagam pana usilnie, panie margrabio, nie wierz pan, ażebym zasłużyła na taką obelgę!
— Margrabia! — powtórzył Bouffard zcicha i natychmiast.zdjął kapelusz, który dotąd zatrzymał na głowie.
Pan de Maillefort zbliżył się do Herminji z pociechą w duszy, jakgdyby zdjęła mu z serca przykry ciężar, uprzejmie wziął obie jej ręce, i odpowiedział głosem ojcowskiego przywiązania:
— Wierzę ci, wierzę! moje kochane i szlachetne dziecię; nie zniżaj się do żadnych usprawiedliwień. Twoje łzy, szczerość twojego głosu, twoje szlachetne oburzenie, wszystko przekonywa mnie, że mówisz prawdę, że mimo twej wiedzy, wyświadczono ci tę upokarzającą przysługę.
— Rzeczywiście, ja, który przecież codziennie przychodzę do mojego domu — rzekł pan Bouffard prawie wzruszony — nigdy jednak nie spotkałem w nim tego przystojnego jegomości — ale cóż panna chce, kochana panienko, komorne już teraz zapłacone, trzeba się pocieszyć. Alboż to mało jest takich, którzy by chętnie w ten sposób chcieli być upokorzeni. He, he, he! — dodał Bouffard śmiejąc się głupkowato.
— Pan nie możesz zatrzymać tych pieniędzy! — zawołała Herminja — proszę pana bardzo, sprzedaj pan sobie mój fortepian, moje łóżko, wszystko, co posiadam; ale na miłość boską zwróć pan te pieniądze temu, kto ci je dał... Jeżeli je pan zatrzymasz, wtedy na mnie spadnie cała hańba!
— Ależ posłuchaj panna chwilkę. Do licha! jakaż to panna porywcza — powiedział pan Bouffard — ja nie czuję się wcale obrażonym, że mi zapłacono komorne; lepsze jest: mam, niż: będę miał, a potem, gdzież ja znajdę tego jegomości, ażeby mu zwrócić jego pieniądze? Jest przecież środek zaradzenia wszystkiemu. Skoro panna zobaczysz tego panicza, powiedz mu, że ja mimo jej woli zatrzymałem jego pieniądze; że jestem ostatni sknera, najgorszy z właścicieli, gadaj panna na mnie, co ci się spodoba! Bij, lżyj, ja mam twardą skórę, wtedy ów przystojny jegomość zobaczy, że panna jesteś niewinna w tej całej sprawie! — I zachwycony swoją myślą, pan Bouffard szepnął do garbatego: — Cieszy mnie to, że jej mogę wyświadczyć jakąś usługę; nie mogłem biednej dziewczyny zostawić w takim kłopocie, gdyż nie wiem, jak się to dzieje, ale, słowem, chociaż ona winna mi była komorne, przecież dziwnie mi się jakoś zrobiło na sercu, doprawdy, panie margrabio, to głupio, ale przecież uczciwie.
— Słuchaj pani — rzekł pan de Maillefort do Herminji, która zakrywszy twarz rękoma, boleśnie płakała — czy nie chciałabyś pani pójść za moją radą?
— Ach! panie, co mam czynić? — odpowiedziała Herminja obcierając swoje łzy.
— Przyjmij pani ode mnie, który jestem dosyć stary, ażeby ojcem być twoim, ode mnie, co byłem przyjacielem osoby, dla której czułaś równy szacunek jak miłość, przyjmij pani, mówię, ode mnie pożyczkę na zapłacenie tego pana. Co miesiąc zwracać mi będziesz jakąś cząstkę. Co się zaś tyczy pieniędzy, które ten pan zatrzymał, dołoży on wszelkiego starania, ażeby nieznanego człowieka, który mu je doręczył, wynaleźć; w przeciwnym zaś razie, niechaj sumę tę złoży w zakładzie dobroczynnym swego cyrkułu.
Herminja z żywem uczuciem wdzięczności i nie spuszczając oka z niego, słuchała słów margrabiego, nareszcie powiedziała:
— O! dziękuję, panie margrabio, dziękuję z całego serca. Przyjmuję tę ofiarę i dumną jestem z tego, że będę pańską dłużniczką.
— A ja — zawołał nielitościwy pan Bouffard, w którym zbudziło się nakoniec pewne politowanie — ja nie przyjmuję tego, jak jestem uczciwym człowiekiem!
— Jakto, mój panie? — zapytał margrabia.
— Nie, do pioruna, nie! ja nie przyjmuję tego, żeby nie powiedziano, iż... boć ja nie jestem dosyć... wcale nie... koniec końcem, niech będzie jak chce, ja wiem, co chcę powiedzieć: niech pan margrabia swoje pieniądze zatrzyma, już się będę starał wynaleźć tego panicza, a jeżeli nie, to jego luidory złożę do puszki ubogich... panny fortepianu nie sprzedam, moja panienko, a jednak będę zapłacony. Ah! ah! cóż państwo na to powiecie?
— Dobrze jest, dobrze, ale wytłumaczże się, mój panie kochany — powiedział margrabia niecierpliwie.
— Rzecz tak się ma — odparł pan Bouffard — moja córka Kornelja ma nauczyciela muzyki, człowieka nadzwyczajnie wziętego, pana Tonnerriiuskoff.
— Z takiem nazwiskiem — przerwał garbaty — można zjednać sobie wielką sławę w świecie.
— A cóż to dopiero, kiedy on zagra na fortepianie, panie margrabio! mężczyzna sześć stóp wysoki, z brodą czarną jak saper, a ręce panie, ręce, szerokie na pół łokcia, ale ten sławny nauczyciel kosztuje mię zanadto; piętnaście franków za godzinę, nie licząc jeszcze reperacji fortepianu, bo łomoce po nim, jakgdyby był głuchy; on jest taki silny! Jeżeliby panna życzyła sobie dawać lekcje Kornelji, po pięć franków za godzinę; nie — po cztery franki, to okrągłejsza liczba, trzy lekcje tygodniowo, uczyniłoby to dwanaście franków; tym sposobem spłaciłaby powoli swój dług, a uwolniwszy się od niego zupełnie, będzie mogła w przyszłości wypłacać komorne lekcjami.
— Doskonale, panie Bouffard! — zawołał margrabia.
— I cóż tedy? jakże panna myśli? — zapytał właściciel.
— Przyjmuję, mój panie, przyjmuję z wielką wdzięcznością, dziękując, że mnie pan stawiasz w możności uiszczenia tego długu mą pracą! zapewniam pana, że dołożę wszelkiego starania, ażeby córka jego była zadowolona z moich lekcyj.
— A więc zgoda! rzekł pan Bouffard — rzecz już skończona; trzy godziny na tydzień, zaczynając od pojutrza; uczyni to dwanaście franków tygodniowo. Bah! lepiej będzie dziesięć franków, czterdzieści miesięcznie, czyli osiemset soldów, to okrągła liczba.
— Jakiekolwiek będą warunki pana, powtarzam, że je z wdzięcznością przyjmuję.
— Jakże, mój kochany panie — powiedział margrabia do pana Bouffard — czy nie jesteś teraz bardziej zadowolony z siebie, jak pierwej, kiedyś tę zacną i dobrą panienkę nastraszał swojemi groźbami?
— Zapewne, panie margrabio, zapewne! gdyż ta dobra panienka była w końcu pewna... ona zasługiwała... a potem, widzisz pan, tym sposobem pozbędę się tego olbrzyma metra z jego ogromną czarną brodą i piętnastu frankami za godzinę, nie licząc jeszcze, że jego grube ręce zawsze spoczywały na rękach mojej Kornelji, pod pozorem pokazywania jej jak się układa palce do fortepianu.
— Mój kochany panie Bouffard — rzekł margrabia pocichu do właściciela, odprowadzając go nieco na bok — pozwól, ażebym ci udzielił jednej rady.
— Słucham, panie margrabio.
— Co się tyczy nauki sztuki jakiej, nie dawaj pan nigdy młodej panience, lub młodej żonie za nauczyciela mężczyzny, ponieważ często, uczennica ze swoim metrem zmieniają właściwe sobie role.
— Zmieniają swoje role? jakto, panie margrabio?
— Tak jest, uczennica zostaje kochanką, rozumie pan, kochanką nauczyciela.
— Kochanką nauczyciela!... ah! bardzo dobrze! ah! rozumiem teraz... To jest bardzo komiczne, he, he, he! — Atoli pan Bouffard zamyślił się nieco, poczem rzekł poważnie: — ale, przychodzi mi na myśl; aha, ej do licha, gdyby ten Herkules Tonnerriliuskoff; gdyby Kornelja...
— Cnota panny Bouffard musi być wyższą nad wszelką obawę, kochany panie; ale dla większej pewności...
— Ten łotr mi się już nie pokaże w moim domu ze swoją saperską brodą i piętnastu frankami za bilet! — zawołał Bouffard — dziękuję panu margrabiemu za dobrą radę. — Następnie pan Bouffard zwrócił się do Herminji i dodał: — a więc, kochana panienko, zaczniemy pojutrze o godzinie drugiej, wtedy właśnie przypada lekcja Kornelji.
— O godzinie drugiej, mój panie; będę punktualną, przyrzekam to panu.
— I dziesięć franków tygodniowo.
— Tak, a nawet jeszcze mniej, jeżeli pan sobie życzysz.
— Czyżbyś panna chciała przychodzić za osiem franków?
— Dobrze, panie — odpowiedziała Herminja, uśmiechając się mimowolnie.
— A więc, dobrze, zgoda; osiem franków, liczba okrągła — dodał były kupiec korzenny.
— Co pan robisz, panie Bouffard, taki bogaty właściciel, jak pan, powinien więcej dbać o swoją godność — rzekł margrabia — jakto! zapewne jesteś pan wyborcą, może nawet oficerem gwardji narodowej, bo zdajesz mi się pan być zdolnym do takiego stopnia.
Pan Bouffard z dumą podniósł głowę, wystawił naprzód swój ogromny brzuch i rzekł z przyciskiem, salutując po wojskowemu:
— Jestem podporucznikiem trzeciej kompanji drugiego bataljonu pierwszej dywizji.
— Tem większy powód, kochany panie Bouffard — odpowiedział garbaty — idzie tu o zachowanie godności twojego stopnia.
— Prawda jest, panie margrabio; powiedziałem już dziesięć franków, a zatem, niech zostanie dziesięć franków; nigdy jeszcze nie uchybiłem własnemu słowu. Postaram się także wynaleźć tego dobroczynnego panicza: może on się jeszcze gdzie kręci koło mojego domu, ażeby tu powrócić; ale ja podam raczej matce Moufflon, mojej odźwiernej, jego rysopis; wtedy bądźcie państwo spokojni, ma ona dobre oko, a język także na właściwem miejscu; najniższy sługa, panie margrabio; a więc pojutrze, o drugiej godzinie, moja kochana panno. — Lecz pan Bouffard wrócił się jeszcze raz i powiedział do Herminji:
— Moja panno, przyszła mi pewna myśl, ażeby dowieść panu margrabiemu, że Bouffardowie nie są źli ludzie, kiedy tylko zechcą.
— Dobrze, słuchamy tej myśli — rzekł garbaty.
— Czy pan margrabia widzi ten piękny ogród?
— Widzę.
— Należy on do parterowego hotelu, otóż, użytkowanie tego ogrodu oddaję pannie, dopóki mieszkanie nie będzie wynajęte.
— Doprawdy, panie? — zawołała Henminja radośnie. — O dziękuję panu, jakże to doskonale, że się będę mogła w tym ogrodzie przechadzać.
— Pod warunkiem, ma się rozumieć, że go panna będziesz utrzymywała w porządku — dodał pan Bouffard, i oddalił się z zadowoleniem jakgdyby chciał w skromności swojej uniknąć podziękowań, które projekt jego mógł wywołać.
— Trudno sobie wyobrazić, ile tacy ludzie zyskują na tem, kiedy chcą zobowiązać kogo, lub wykonać coś szlachetnego, rzekł garbaty z uśmiechem, kiedy pan Bouffard oddalił się. Następnie odwrócił się poważnie do Herminji mówiąc: — Moje kochane dziecię, wszystko, com słyszał daje mi tak wysokie wyobrażenie o szlachetności twego serca i mocy twego charakteru, że przekonywam się, jak bezużyteczną byłoby rzeczą nalegać na ciebie powtórnie w przedmiocie, który mnie tu sprowadził. Jeżelim się omylił, jeżeli nie jesteś córką hrabiny de Beaumesnil, w takim razie nie możesz odstąpić od swego systemu zaprzeczania; jeżeli zaś przeciwnie, domyśliłem się prawdy, to i wtedy trzymać się będziesz z uporem zdania swojego, powodowana zapewne jakąś tajemną lecz sprawiedliwą przyczyną. Nie będę więc dłużej nalegał. Lecz proszę mnie jeszcze chwilkę posłuchać; głęboko byłem wzruszony tem uczuciem, które panią skłoniło do bronienia pamięci pani de Beaumesnil przeciw wszelkiemu podejrzeniu, a mnie właśnie to podejrzenie mogło było wprowadzić w błąd. Gdybyś pani nie była tak dumną i tak zacną kobietą, tobym ci powiedział, że twoja bezinteresowność jest tem piękniejszą, im niepewniejszem, im trudniejszem jest twoje położenie; a ponieważ pan Bouffard pozbawił mnie przyjemności wyświadczenia pani tym razem tak małej przysługi, przeto przyrzeknij mi pani, nieprawdaż, pani mi przyrzekasz, że na przyszłość, w każdym razie nie omieszkasz udać się do mnie?
— Do kogóż mogłabym się udać, bez upokorzenia, jeżeli nie do pana, panie margrabio?
— Dziękuję, dziękuję moje kochane dziecię; ale proszę zarazem, nie nazywać mnie już „panem margrabią“. Właśnie podczas pierwszej naszej rozmowy nie miałem dosyć czasu, ażeby się oprzeć temu ceremonjalnemu tytułowaniu, lecz teraz, kiedy już jesteśmy zaufanymi przyjaciółmi, precz z „margrabią“, bardzo o to proszę; będzie wtedy więcej szczerości, więcej serdeczności pomiędzy nami. Więc to już rzecz ułożona, nieprawdaż? — rzekł garbaty, podając Herminji swą rękę, którą ona serdecznie uścisnęła, mówiąc:
— Ah! panie, tyle dobroci, tyle szlachetnego zaufania, pociesza mnie w tem upokorzeniu, jakie mnie w obecności pana spotkało.
— Nie myśl już o tem, moje dziecię kochane; obelga ta dowodzi tylko, że ów nieznajomy jest równie szalony, jak niedelikatny; zresztą, zbyt wiele czyniłabyś mu zaszczytu, gdybyś o jego obeldze dłuższe zachowała wspomnienie.
— Ma pan słuszność — odpowiedziała Herminja, lubo na samą myśl o tem zarumieniła się z gniewu i dumy — podobna obraza zasługuje tylko na wzgardę, na największą wzgardę.
— Bezwątpienia; ale na nieszczęście, może też to, moje kochane dzicię, twoja samotność przyczyniła się niemało do ściągnienia na ciebie takiej obelgi. I ponieważ pozwalasz mi mówić, z tobą otwarcie, powiedz mi, czy ci nigdy nie przyszła myśl, mieszkać raczej z jaką podeszłą i czcigodną kobietą, aniżeli tak zupełnie samotnie?
— O! panie, nieraz myślałam już o tem; ale to tak trudno znaleźć podobne mieszkanie, zwłaszcza — dodała młoda artystka z uśmiechem — zwłaszcza, kiedy kto jest tak wybrednym jak ja.
— Doprawdy? — odpowiedział garbaty uśmiechając się także, — pani jesteś bardzo wybredną?
— Cóż pan chcesz? mogłabym tylko u takiej osoby mieszkać, której położenie byłoby równie skromne jak moje; a potem ja jestem mimowolnie nadzwyczajnie drażliwa na niektóre wady wychowania, z obawą zatem myślę, że w niektórych okolicznościach zbyt wiele znosićbym musiała. Jest to dzieciństwo, śmieszność z mojej strony wiem o tem, gdyż niektóre wady w pożyciu i zachowaniu nie zmniejszają bynajmniej uczciwości i dobroci większej części osób z klasy ludu, nad które moje wychowanie wywyższyło mnie chwilowo; ale są rzeczy, które we mnie budzą niepokonany wstręt, wolę zatem żyć sama jedna, pomimo wielu nieprzyjemności, wynikających z takiego osamotnienia; zresztą zaciągnęłabym dług pewnej wdzięczności względem osoby, któraby mnie przyjęła do siebie, obawiam się zaś, ażeby nie dawała mi tego uczuć zbyt dotkliwie.
— Rzeczywiście, moje kochane dziecię, wszystko to jest bardzo logiczne — odpowiedział garbaty po chwili namysłu — uważam, że ty nie możesz inaczej myśleć przy twojej wrodzonej dumie, a właśnie ta duma, która mi się szczególnie w tobie podoba, była oddawna i pewnie na zawsze pozostanie dla ciebie twoją najbezpieczniejszą tarczą; nie wstrzyma mnie to jednak, ma się rozumieć, ażebym tu nie przyszedł od czasu do czasu dowiedzieć się, czy moja pomoc nie przyda ci się na co.
— Czy pan możesz powątpiewać o przyjemności, jaką mi zawsze sprawią odwiedziny pańskie?
— Obrażałbym cię, moje lube dziecię, gdybym powątpiewał, jestem o tem zupełnie przekonany.
Widząc, że pan Maillefort podniósł się z krzesła, ażeby się pożegnać, Herminja miała już zamiar zasiągnienia od niego wiadomości co do Ernestyny de Beaumesnil, którą zapewne już musiał widzieć; ale obawiała się, ażeby nie zdradziła uczuć swoich, mówiąc o swej siostrze, i ażeby tym sposobem nie obudziła na nowo podejrzenia pana de Maillefort.
— A więc — rzekł margrabia, wstając — żegnam cię, moje kochane, szlachetne dziecię; przyszedłem tu w nadziei znalezienia osoby, którąbym mógł jak ojciec kochać i opiekować się nią; oddalam się przynajmniej z niepróżnem sercem. Jeszcze raz tedy, żegnam cię! do zobaczenia!
— Do prędkiego zobaczenia, spodziewam się, panie margrabio! — odpowiedziała Herminja z uszanowaniem.
— Jak? mościa panno! — zawołał garbaty z uśmiechem — niema tu żadnego margrabiego, tylko stary, poczciwy człowiek, który cię z całego serca kocha; nie zapominaj o tem.
— O! panie, nigdy tego nie zapomnę.
— Więc zgoda, ta obietnica uwalnia cię od dalszej odpowiedzialności; do prędkiego zobaczenia, moje kochane dziecię!
I pan de Maillefort oddalił się pełen wątpliwości, czy Herminja nie była córką hrabiny, i w większej niepewności, w jaki sposób wypełni ostatnią wolę pani de Beaumesnil.
Zostawszy sama, młoda artystka pogrążona w głębokiem dumaniu, rozmyślała nad rozmaitemi wypadkami tego dnia, który był dla niej prawie szczęśliwym, gdyż odmówiwszy przyjęcia podarunku, będącego jawnym dowodem czułej troskliwości jej matki, pozyskała tak szacowną przyjaźń pana de Maillefort. Ale co nadzwyczaj boleśnie dotknęło dumę Herminji, to owa zaplata, złożona panu Bouffard, przez nieznanego jej wcale człowieka.
Jeżeli się zastanowimy nad charakterem księżnej z łatwością pojmiemy, że pomimo swojego postanowienia zapomnienia o tym niegodnym postępku, musiała więcej jak ktokolwiek cierpieć z powodu takiej obelgi, tem więcej, że pod żadnym względem na nią nie zasłużyła.
— Ten, który się odważył obrazić mnie w taki sposób, musiał mnie uważać za istotę godną największej pogardy! — myślała sobie w duchu dumna dziewczyna, kiedy nagle usłyszała że powtórnie zadzwoniono do jej drzwi.
Herminja otworzyła z pośpiechem.
Był to znowu pan Bouffard w towarzystwie jakiegoś nieznajomego.

Tym nieznajomym był Gerald de Senneterre.

XXVIII.

Herminja, ujrzawszy przed sobą księcia de Senneterre, zarumieniła się ze zdziwienia, i zmieszana rzekła do pana Bouffard:
— Nie spodziewałam się przyjemności zobaczenia tu pana tak prędko.
— I ja nie, moja panno, i ja nie. Ale ten pan zniewolił mnie do tego.
— Lecz — dodała Herminja z większem jeszcze zdziwieniem — ja nie znam tego pana.
— Rzeczywiście, pani — wtrącił Gerald, którego piękne rysy zwiastowały widoczną obawę — nie mam zaszczytu być znanym pani, a jednak przychodzę prosić o jednę łaskę; błagam panią usilnie, nie odmawiaj mi jej pani.
Piękne i szlachetne oblicze Geralda było otwarte, jego ruchy tak szczere, głos tak przenikający, zachowanie tak pełne szacunku, powierzchowność tak pociągająca, że Herminji ani nawet przez myśl nie przeszło, że Gerald mógł właśnie być tym nieznajomym, do którego miała tyle żalu; zresztą, uspokojona obecnością pana Bouffard, księżna, nie domyślając się bynajmniej, o jaką łaskę nieznajomy mógłby ją upraszać, rzekła do właściciela z pewną obawą:
— Niech panowie raczą wejść.
I dziewica wprowadziła Geralda i pana Bouffarda do swego pokoju.
Książę de Senneterre nie widział jeszcze nigdy kobiety, któraby w piękności swojej porównaną być mogła z Herminją, a piękność tę podwyższała jeszcze jej powabna kibić, skromność i powaga, malująca się w całej postawie.
Ale, kiedy Gerald wszedł do pokoju artystki, i kiedy we wszystkich sprzętach spostrzegł jawne dowody wykwintności i wybornego gustu tej, która w nim mieszkała, niepokój jego wzrastał z każdą chwilą. W pomieszaniu swojem, z początku nie był w stanie wymówić słowa.
Zdziwiona milczeniem nieznajomego, Herminja spojrzała pytającym wzrokiem na pana Bouffarda, który, chcąc zapewne przyjść w pomoc Geraldowi, powiedział do niej:
— Widzi panna, oto... nie... trzeba zacząć od samego początku... Ja pannie powiem, dlaczego ten pan...
— Pozwól pan — przerwał właścicielowi Gerald. Następnie zwrócił się otwarcie i z uszanowaniem do Herminji — Powinienem pani wyznać szczerze, że nie przychodzę prosić panią o łaskę, ale raczej o przebaczenie.
— Mnie, panie, a to z jakiego powodu? — zapytała zdziwiona Herminja.
— Kochana panienko — rzekł pan Bouffard, dając jej rozmaite znaki porozumienia — panna już wiesz o tem... to jest ten pan, który zapłacił; ja go właśnie spotkałem i...
— Jakto, to pan byłeś! — zawołała Herminja z dumą i niechęcią. I, śmiało wpatrując się w oczy Geraldowi, powtórzyła: — to pan byłeś?
— Tak, pani, ale proszę bardzo, wysłuchaj mnie pani...
— Dosyć, mój panie — rzekła Herminja — dosyć; takiej zuchwałości nie spodziewałam się wcale. Widać, że pan wyrządziwszy obelgę, nie tracisz jeszcze odwagi, dodała z dumną pogardą.
— Pani, błagam usilnie — zawołał Gerald — nie myśl pani, ażebym...
— Mój panie — odpowiedziała Herminja, przerywając mu powtórnie, ale tym razem już głosem niepewnym, gdyż czuła, że łzy upokorzenia i żalu cisnęły się do jej oczu — mogę tylko prosić pana, ażebyś natychmiast moje mieszkanie opuścił; jestem kobietą, jestem sama.
Gdy wymawiała te wyrazy: „Jestem sama“, dźwięk głosu Herminji był tak bolesny, że Gerald uczuł się mimowolnie aż do łez wzruszonym; a kiedy dziewica napowrót podniosła głowę, starając się przyjść nieco do siebie, ujrzała dwie łzy, błyszczące w oczach nieznajomego, który zmieszany, ukłoniwszy się z uszanowaniem Herminji, zwrócił się do drzwi, zamierzając wyjść z pokoju. Ale pan Bouffard wstrzymał Geralda za rękę i zawołał:
— Jeszcze chwilkę. Pan nie możesz tak odejść.
Powinniśmy tu nadmienić, że pan Bouffard dodał jeszcze w duchu — a mój lokal na trzeciem piętrze?
Znaczenie tych słów wkrótce będzie wyjaśnione; wprawdzie szlachetny postępek człowieka utracił tym sposobem cokolwiek na swojej wartości, ale za to przezorność właściciela odniosła zwycięstwo.
— Panie! — rzekła Herminja, widząc że pan Bouffard zatrzymał Geralda — proszę pana bardzo...
— O, moja kochana panienko — odpowiedział Bouffard — to wszystko nic nie pomoże, przynajmniej musisz się panna dowiedzieć, dlaczego przyprowadziłem tutaj tego młodzieńca. Nie chcę wcale, ażebyś panna myślała, że stało się to w zamiarze sprawienia ci jakiego zmartwienia. Rzeczy tak się mają: przypadkiem spotkałem tego pana około rogatek. O! o! mój panie — rzekłem do niego — wyborny sobie waćpan jesteś ze swojemi żółtemi luidorami; oto oddaję panu jego ptaszki napowrót, i przestrzegam zarazem, ażeby ci drugi raz coś podobnego do głowy nie przyszło. A potem opowiedziałem mu, jakeś panna przyjęła wyświadczoną sobie ulgę, jakeś się nad nią spłakała. Wtedy jegomość zmieszał się okropnie tem wszystkiem, com mu powiedział, to bladł, to czerwieniał, to zieleniał: Ah! mój panie, zapewne obraziłem mimowolnie jakąś młodą panienkę, która przez swoją samotność tem godniejszą jest szacunku; muszę ją prosić o przebaczenie, muszę się przed nią usprawiedliwić. Takie zadość uczynienie powinno się odbyć w obecności pana, który także, pomimo twej wiedzy, byłeś w części przynajmniej przyczyną tej obelgi. Pójdź pan, pójdź. Na uczciwość, moja panno, ten zacny młodzieniec powiedział mi to w taki sposób, doprawdy, w taki sposób, że byłem zupełnie wzruszony jego mową; gdyż ja nie wiem co się dzisiaj ze mną dzieje; jestem tkliwy jak słaba niewiasta. Uważałem tedy, że miał słuszność, chcąc pannę prosić o przebaczenie, i przyprowadziłem go tutaj, albo raczej on mnie przyprowadził; ponieważ uchwycił mnie za rękę i pędził z taką siłą, tak nagle, że dalibóg myślałem, iż to będzie jakie ćwiczenie gimnastyczne.
W słowach pana Bouffard przebijało tak szczere przekonanie, że Herminja nie mogła się omylić; jakoż idąc za popędem wrodzonej sobie sprawiedliwości, i wzruszona łzami, które widziała błyszczące w oczach Geralda, rzekła do niego głosem, w którym malowało się zarazem życzenie, ażeby tej tak nieprzyjemnej dla niej scenie jak najprędzej koniec położyć:
— Uznaję, panie, że obelga, na którą mam prawo użalać się, była mimowolną i że pan nie dlatego przyszedłeś tu, ażeby mnie jeszcze więcej obrazić. Wierzę temu wszystkiemu, i spodziewam się, że pan poprzestaniesz na takiem mojem oznajmieniu.
— Jeżeli pani żąda — odpowiedział Gerald smutnie i z uległością — oddalę się natychmiast i nie dodam już ani jednego słowa na moje uniewinnienie.
— Jakże, kochana panienko — rzekł pan Bouffard — miejże panna choć troszeczkę litości; mnie pozwoliłaś mówić, wysłuchaj że też i tego pana.
Książę de Senneterre uważając milczenie Herminji za przyzwolenie, powiedział:
— O tak, posłuchaj pani, jak się to rzeczywiście stało: Szedłem właśnie tą ulicą, w zamiarze wynajęcia jakiego małego lokalu, i zatrzymałem się przed pani domem, na którym wywieszono kilka ogłoszeń.
— Tak, tak, już ty najmiesz mój lokalik na trzeciem piętrze! ręczę za to — pomyślał sobie Bouffard, który, jak widzimy, miał jeszcze drugi, nader ważny powód, do sprowadzenia Geralda napowrót.
Młody książę mówił dalej:
— Życzyłem sobie mieszkanie to obejrzeć, i idąc przed odźwierną, która, jak mówiła, zaraz za mną miała nadejść, wszedłem na schody... na pierwszym zaraz skręcie, jakiś głos lękliwy i błagający zwrócił na siebie mą uwagę. Prośby te pochodziły z ust pani, a zwracałaś je do tego pana. Wtedy, wyznaję szczerze, zatrzymałem się chwilkę; nie uczyniłem tego jednak wskutek nikczemnej ciekawości, przysięgam pani, ale tak, jak człowiek mimowolnie zatrzymuje się, kiedy usłyszy jaką wzruszającą skargę. Wtedy — mówił dalej Gerald, z wyraźnem wzruszeniem, odbijającem się w jego głosie — wtedy podsłuchałem wszystko, i pierwszą moją myślą było, że to kobieta znajduje się w tak opłakanem położeniu, z którego będę ją mógł wydobyć bez narażenia się na odkrycie jej kiedykolwiek mojego nazwiska. Kiedym następnie spostrzegł tego pana wychodzącego z pani pokoju i idącego na górę, przemówiłem do niego.
— Tak jest — wtrącił pan Bouffard — mówiąc do mnie po grubiańsku; oto jest złoto, zapłać pan sobie, i nie dręcz na przyszłość osoby, która i tak bezwątpienia godna jest największego politowania. Jeżelim pannie tego pierwej nie powiedział, to dlatego jedynie, żem sobie z początku chciał tylko zażartować, a potem bardzo byłem zmieszany, widząc pannę tak zasmuconą.
— Otóż, widzisz pani — rzekł Gerald — w tem jest całe moje przewinienie; poszedłem bez zastanowienia się za popędem szlachetnego może uczucia, nie zważając na nieprzyjemne wyniknąć stąd mogące skutki; na nieszczęście, zapomniałem w owej chwili, że tylko doświadczeni przyjaciele mają święte prawo wyświadczania sobie pewnych usług; zapomniałem, że litość, chociażby była najnaturalniejszą, bezinteresowniejszą, może jednak zamienić się w bolesną obrazę. Gdy zaś następnie ten pan opowiedział mi sprawiedliwe oburzenie pani, poznałem błąd, jaki mimowolnie popełniłem; a będąc człowiekiem uczciwym, uważałem za mój obowiązek, ażeby prosić panią o przebaczenie, i powiedzieć jej w prostych słowach najszczerszą prawdę. Nigdy nie miałem zaszczytu widzieć pani; nie znam pani nazwiska; może nawet nigdy pani nie zobaczę; ale pragnę, ażeby słowa moje mogły cię przekonać, że nie chciałem pani obrazić, gdyż czuję, jak wielkie popełniłem uchybienie.
Gerald mówił prawdę, ponieważ z konieczności nie mógł wyjawiać, w jakim celu najmował ów mały lokal, który miał mu służyć za przytułek, jak się w tej mierze zwierzył Oliwierowi.
Gerald zatem mówił prawdę, a jego szczerość, jego wzruszenie, delikatność jego zachowania się i przyzwoitość jego postępku przekonały zupełnie Herminję.
Nadto, obok takiej otwartości, zastanowiła dziewicę jedna szczególniej okoliczność, pozornie wprawdzie dziecinna, ale w jej oczach wielkie mająca znaczenie: nieznajomy szukał małego lokalu, przeto nie był bogatym, przeto poniósł znakomitą ofiarę, kiedy na swe nieszczęście okazał się dla niej tak szlachetnym, przeto wyświadczając jej, nieznajomej, podobną usługę, uważał ją tylko jako równą sobie osobę.
Te spostrzeżenia, które może, dlaczegożby nie? jeszcze większej nabrały mocy pod tym wpływem, jaki piękne, otwarte i pełne wyrazu rysy zwykle wywierają, te, mówię, spostrzeżenia złagodziły oburzenie Herminji, która na początku tej rozmowy, tak dumna, tak śmiała, teraz czuła się niespokojną i zmieszaną, nie wiedząc, jakim sposobem zdoła ją zakończyć; kiedy, nie czując już żadnej urazy do Geralda, wzruszona była tem jego szlachetnem natchnieniem, któremu uległ, i o którem mówił z taką szczerością. Zbyt otwarta, ażeby miała ukrywać swoją myśl, rzekła do Geralda z ujmującą szczerością:
— Prawdziwie, panie, w bardzo przykrem znajduję się położeniu, gdyż czynię sobie nader słuszne wyrzuty, że postępek, którego całą wartość teraz oceniam, tak źle sobie wytłumaczyłam. Zatem udaję się do pana z prośbą, ażebyś raczył zapomnieć pierwszą moją żywość.
— Przeciwnie, pozwól mi pani zapewnić cię, że nigdy jej nie zapomnę — odpowiedział Gerald — ponieważ zawsze przypominać mi będzie, że z kobietą przedewszystkiem trzeba mieć na uwadze jej godność.
Gerald ukłonił się uprzejmie Herminji i zamierzał się już oddalić.
Pan Bouffard słuchał z otwartemi uszami ostatniej części tej rozmowy, która była dla niego tak niezrozumiałą, jakgdyby oboje rozmawiali po turecku; dawny kupiec korzenny zatrzymał nareszcie Geralda, który już postąpił ku drzwiom i powiedział do niego, w przekonaniu, że uczyni coś najlepszego.
— Chwilkę jeszcze, mój zacny panie, chwilkę tylko. Ponieważ ta panna się już nie gniewa, nie widzę przeto żadnego powodu, dla którego byś pan nie miał nająć mojego ładnego lokalu na trzeciem piętrze; składa się on, jakem już panu powiedział, z przedpokoju, dwóch pokojów, z których jeden służyć może jako salon i małej ładnej kuchenki; słowem, jest to bardzo miłe mieszkanie kawalerskie.
Na takie słowa Bouffarda Herminja zmieszała się nadzwyczajnie, ponieważ niebardzoby jej było przyjemnie, gdyby Gerald miał mieszkać w tymże samym domu. Ale młody książę odpowiedział panu Bouffard.
— Jużem panu oznajmił, kochany panie, że lokal ten nie odpowiada moim życzeniom.
— Ej! dlatego, że się ta panna gniewała na pana i że to nie jest miło żyć w niezgodzie ze swoimi sąsiadami! ale kiedy już ta dobra panienka przebaczyła, to spodziewam się, że pan będziesz umiał ocenić ten ładny lokalik na trzeciem piętrze, i że go najmiesz?
— Teraz mniej jeszcze jak kiedykolwiek — odpowiedział Gerald, nie śmiejąc prawie spojrzeć na Herminję.
Dziewica nie miała również odwagi podnieść oczu, ale zarumieniła się nieco, wdzięczną będąc Geraldowi za ten dowód jego delikatności.
— Jakto! — zawołał pan Bouffard zdziwiony bardzo — teraz, kiedyście się państwo już pogodzili, to pan tem mniej możesz u mnie mieszkać. Nie rozumiem pana wcale. Więc pan, musisz mieć jakieś uprzedzenie do mojego domu? Może panu odźwierna mylnie powiedziała.
— Nie mam żadnego uprzedzenia, któreby mnie mogło pozbawiać przyjemności mieszkania w pańskim domu, — rzekł Gerald — lecz...
— Zresztą, oddaję panu to mieszkanie za dwieście pięćdziesiąt franków, okrągła liczba, a więc rzecz skończona; w dodatku dostaniesz pan jeszcze małą piwniczkę!
— Niepodobna, mój kochany panie, niepodobna!
— Dwieście czterdzieści franków! i nie mówmy już o tem.
— Powinienem zwrócić uwagę pana — rzekł Gerald półgłosem — że nie w pani pokoju należałoby nam umawiać się o cenę pańskiego mieszkania, co zresztą jest rzeczą zupełnie bezużyteczną. — Następnie, zwróciwszy się do Herminji, młody książę dodał z ukłonem: Bądź pani przekonaną, że zachowam na zawsze drogie wspomnienie o tem pierwszem i ostatniem naszem spotkaniu.
Dziewica odpowiedziała uprzejmym ukłonem, ale nie podniosła oczu.
Gerald opuścił pokój Herminji, uporczywie ścigany przez pana Bouffard, który postanowił ofiary swojej nie opuścić za żadną cenę. Lecz pomimo najkorzystniejszych propozycyj właściciela, Gerald nie dał się ubłagać, Pan Bouffard stawał się coraz natarczywszym; dlatego, ażeby się pozbyć natrętnika, a może też żeby z większą swobodą zastanowić się nad tem dziwnem zdarzeniem, które go sprowadziło do Herminji, młody książę przyspieszył kroku i oznajmił przywiedzionemu niemal do ostateczności właścicielowi, że musi udać się aż pod same wały.
Jakoż książę de Senneterre udał się rzeczywiście drogą idącą w tym kierunku, zostawiwszy za sobą Bouffarda, który był w rozpaczy, że tak piękna nadzieja wypuszczenia małego lokalu na trzeciem piętrze spełzła na niczem.
Przybywszy na wały, w miejscu, gdzie przerzynają płaszczyznę Monceau, Gerald, pogrążony w głębokiem dumaniu, zaczął się spokojnie przechadzać.
Myśl o rzadkiej piękności Herminji i jej szlachetnym charakterze, zwiększały coraz bardziej zdziwienie młodego księcia; a im dłużej zastanawiał się, że tę zachwycającą istotę widział po raz pierwszy i ostatni, tem więcej go myśl ta smuciła i oburzała.
Nareszcie, roztrząsnąwszy szczegółowo tak nagłe swoje uczucie dla Herminji, porównawszy je, że tak powiemy, z wszystkiemi dawniejszemi uczuciami, i nie znalazłszy w przeszłości swojej niczego podobnego, Gerald zapytał samego siebie z pewnym niepokojem:
— Jakto! miałżebym tym razem być na serjo zakochanym?
W chwili właśnie, kiedy sobie uczynił powyższe pytanie, spotkał młodego oficera z korpusu inżynierów, w surducie mundurowym, ale bez szlif i w obszernym słomianym kapeluszu.
— Patrzaj! — zawołał oficer, zbliżywszy się do Geralda — wszakże to Senneterre!
Młody książę spojrzał na wojskowego i poznał w nim jednego ze swoich dawnych afrykańskich towarzyszy, kapitana Comtois, któremu podał rękę z uprzejmością.
— Dzień dobry, kochany Comtois! nie spodziewałem się wcale spotkać cię w tej stronie, chociaż, prawdę powiedziawszy, jesteś tu niemal jak w domu — dodał Gerald, wskazując na wały.
— Rzeczywiście, tak jest, mój kochany, pracujemy gorliwie i robota posuwa się żwawo. Jestem naczelnym wodzem tych poczciwych wyrobników i mularzy, których tam widzisz na dole. W Afryce wysadziliśmy mury w powietrze, tu przeciwnie, budujemy nowe... Może przyszedłeś oglądać nasze prace?
— Tak jest, mój drogi, przyszedłem z ciekawości, jak każdy próżniak paryski.
— Dobrze, dobrze, jeżeli sobie życzysz, mogę cię wszędzie oprowadzić.
— Dziękuję ci, kochany Comptois. Za kilka dni przyjdę przypomnieć ci tę obietnicę.
— Wybornie! tylko pamiętaj dotrzymać słowa. Przyjdź do mnie bez żadnych ceremonij, zjemy sobie śniadanie razem w tym oto namiocie, gdyż mój obóz jest tam na dole, przypomni ci to nasze dawne biwaki; a przytem, znajdziesz także w obozie kilka beduinek. Ah! mój Boże! właśnie przychodzi mi na myśl, czy przypominasz sobie owego Clarvill’a, który był porucznikiem Spahów, a potem niespodzianie podał się do dymisji, ażeby w rok później pojedynkować się z pułkownikiem Duval, którego tak niemiłosiernie porąbał? — Clarville? waleczny chłopak, pamiętam go bardzo dobrze.
— Właśnie ten sam! kiedy wziął dymisję, posiadał tylko maleńką rentę, której go jeszcze pozbawił jakiś bankrut, i gdybym go nie był spotkał przypadkiem, byłby umarł z głodu. Na szczęście, zrobiłem go dozorcą budowli, i teraz ma się przynajmniej z czego utrzymać.
— Biedny chłopiec, jakże to dobrze.
— Niezawodnie, tem więcej, że się ożenił; małżeństwo ze skłonności, to jest bez żadnego majątku; a do tego jeszcze dwoje małych dzieci. Możesz sobie zatem wyobrazić jego położenie; ma on wprawdzie pewne utrzymanie; ale ileż trudów musi ponosić! Odwiedziłem go, mieszka w jednej wąskiej uliczce na samym końcu Monceau.
— Na końcu ulicy Monceau? — powtórzył Gerald — doprawdy, muszę go także odwiedzić, tego poczciwego Clarvilla.
— Rzeczywiście! wielką mu przez to zrobisz przyjemność, kochany Senneterre; bo nieszczęśliwego rzadko kto odwiedzi.
— Powiedzże mi numer jego mieszkania.
— Na całej uliczce niema innego domu, przekonasz się sam, jaka to niedola; cała rodzina mieszka w dwóch nędznych izdebkach. Ah! do djabła! otóż znowu bębnią — rzekł kapitan Comtois — muszę cię, kochany Senneterre, opuścić, ażeby zrobić apel moich ludzi. A więc, do zobaczenia, pamiętaj o twojem przyrzeczeniu.
— Spuść się na moje słowo.
— Więc mogę powiedzieć temu poczciwemu Clarville, że go odwiedzisz?
— Pójdę do niego, może nawet zaraz jutro.
— Tem lepiej, uradujesz go bardzo. Bądź zdrów, Senneterre.
— Bądź zdrów, mój kochany, do prędkiego zobaczenia.
— Do prędkiego zobaczenia. A nie zapomnij adresu naszego Clarvilla.
— Nie zapomnę, bądź tego pewien — pomyślał Gerald — uliczka, gdzie się znajduje jego mieszkanie, powinna przytykać do tego samego domu, w którym widziałem przed chwilą tę śliczną dziewczynę.
Podczas kiedy kapitan podwoił kroku, zdążając do miejsca, na którem stało kilkanaście drewnianych szop, Gerald długo jeszcze przechadzał się samotny i w pewnem gorączkowem wzruszeniu.
Słońce zbliżyło się już ku zachodowi, kiedy się nareszcie zbudził ze swego marzenia.

— Nie wiem, co to z tego wszystkiego będzie — powiedział do siebie — lecz tym razem, a jest to po raz pierwszy w życiu mojem, czuję wyraźnie, że jestem prawdziwie, tak, prawdziwie zakochany!

XXIX.

Upłynął miesiąc prawie od wypadków, które powyżej opisaliśmy, i od pierwszego zejścia się Geralda z Herminją, o którego skutkach później się dowiemy.
Uderzyła godzina jedenasta wieczór.
Panna de Beaumesnil, pozostawszy sama w pokoju, była głęboko pogrążona w myślach, bolesny uśmiech igrał na jej wargach, a jej wzrok zdradzał mocne postanowienie, co dziwnie uderzało przy jej dziecinnych rysach.
Naraz powstała, przybliżyła się do kominka i chwyciła za taśmę od dzwonka, następnie z drżeniem i obawą chwilę pozostała w niepewności, nakoniec, nabrawszy odwagi, zadzwoniła.
Wkrótce ukazała się pani Lainé, jej ochmistrzyni, z przyjazną i usłużną miną.
— Pani żąda czego?
— Usiądź, kochana pani Lainé.
— Pani jesteś za łaskawa.
— Usiądź pani, proszę, chcę z panią trochę pomówić.
— Pragnę być pani posłuszną — rzekła ochmistrzyni, zdziwiona bardzo poufałością swej pani, która się z nią dotąd zawsze z największem dla siebie uszanowaniem obchodziła.
— Moja kochana Lainé — powiedziała panna de Beaumesnil uprzejmie — pani często mówiła mi, że mogę liczyć na pani wierność i przywiązanie dla mnie?
— Bezwarunkowo, moja pani.
— Na pani ofiarność?
— Oddam chętnie moje życie dla pani.
— Na pani milczenie?
— Proszę — odpowiedziała ochmistrzyni, coraz więcej uradowana — chciej mnie pani wystawić na próbę, aby się przekonać.
— Będę korzystała z tego.
— Jakież to szczęście! Tym sposobem będę miała powód zyskać pani zaufanie.
— Tak, będziesz pani miała sposobność zyskać moje zaufanie i spodziewam się, że pani na to zasłuży.
— Przysięgam, że...
— Już dobrze, wierzę pani — przerwała Ernestyna zapewnienia ochmistrzyni. — Przed niespełna ośmiu dniami, prosiłaś mnie pani o uwolnienie, celem udania się na wieczorek, jakie każdej niedzieli urządza jedna z pani przyjaciółek... jakżeż ona się nazywa?
— Nazywa się pani Herbaut, ma ona dwie córki i każdej niedzieli zaprasza kilkoro młodych osób. Wszakże, prosząc o pozwolenie wyjścia, mówiłam pani o tem.
— Kto są ci ludzie?
— Młode dziewczęta — odpowiedziała ochmistrzyni, która nie mogła odgadnąć do czego zmierza Ernestyna — które odwiedzają dom pani Herbaut, są wogóle z klasy nauczycielek muzyki, rysunków, buchalterki i tem podobne; zaś mężczyźni są to kupczyki, pisarze u notarjuszów, rozmaici artyści, wszyscy dzielni i uczciwi młodzi ludzie, gdyż pani Herbaut jest surową w doborze towarzystwa pań i panów, gdyż, między nami mówiąc, ma ona dorosłe córki, przeto daje te wieczory dlatego jedynie, ażeby wynaleźć dobrych mężów dla swoich córek.
— Moja kochana Lainé — rzekła Ernestyna, jakgdyby to szło o rzecz najprostszą w święcie — jabym chciała być na jednym z takich wieczorów u pani Herbaut.
— Pani! — zawołała ochmistrzyni, sądząc, że się zapewne przesłyszała — co pani mówisz?
— Chciałabym być na jednym wieczorze u parni Herbaut, naprzykład jutro.
— Ah! mój Boże — odpowiedziała ochmistrzyni zdziwiona — czy pani to mówi na serjo?
— Mówię jak najszczerzej.
— Jakto? pani, pani? U prostych mieszczan? Przecież to rzecz niemożliwa, zastanów się pani.
— Niemożliwa! Dlaczego?
— Ale pan baron i pani baronowa nigdy na to nie pozwolą!
— Ja też wcale nie mam zamiaru prosić ich o to.
Ochmistrzyni, nie rozumiejąc jeszcze zupełnie, dodała:
— Doprawdy! Pani poszłaby do pani Herbaut, nie rozmówiwszy się w tej mierze z panem baronem?
— Nieinaczej.
— Ale jakże to pani wykona?
— Moja kochana Lainé, wszakże mi pani dopiero co powiedziała, że mogę na tobie polegać.
— I powtarzam pani toż samo.
— Cóż zatem więcej potrzeba? Jutro wieczorem musisz mnie przedstawić towarzystwu pani Herbaut.
— Ja, pani? rzeczywiście, nie wiem, czy jestem na jawie, czy we śnie.
— Wcale nie we śnie; a więc jutro wieczorem przedstawisz mnie pani Herbaut jako swoją krewną... jako sierotę...
— Jako mą krewną! Ah; mój Boże! nie odważę się nigdy... a potem...
— Pozwól mi pani dokończyć; powtarzam tedy, że mnie przedstawisz jako swą krewną, która niedawno przybyła z prowincji, i która trudni się haftem. Ale zastanów się, pani, że jeżeli się z czemkolwiek wygadasz, albo popełnisz najmniejszą niedorzeczność, z powodu której mogłaby powstać jaka wątpliwość, że nie jestem tem, czem się być mienię, to jest sierotą, żyjącą ze swej pracy, wtedy ani godziny dłużej nie zostaniesz u mnie; gdy tymczasem, wykonawszy ściśle moje zlecenia, będziesz się mogła wszystkiego ode mnie spodziewać.
— Prawdziwie, pani, nie mogę przyjść do siebie z podziwu. Lecz poco mam panią przedstawiać pani Herbaut jako moją krewną, jako sierotę? czemu nie po...
— Moja kochana Lainé, dosyć już tych pytań; czy mogę na panią liczyć, tak lub nie?
— O, pani moja, aż do grobu; lecz...
— Żadnych lecz, żadnych ale! Jeszcze tylko jedno słowo, wiesz pani — dodała dziewica z szczególnie gorzkim uśmiechem — że jestem najbogatszą dziedziczką we Francji?
— Niezawodnie, pani! Cały świat wie o tem. Niema większego majątku, jak majątek pani.
— Otóż, jeżeli pani uczynisz to, czego od ciebie żądam, to jest, jeżeli zachowasz milczenie, ale to najgłębsze milczenie, rozumiesz pani? gdyż najwięcej mi na tem zależy, ażeby mnie u pani Herbaut nie wzięto za co innego, jak za biedną sierotę, utrzymującą się z własnej pracy, słowem, jeżeli przy pomocy twojej przezorności i milczenia, wszystko tak się powiedzie, jak tego pragnę, wtedy przekonasz się pani, jak najbogatsza dziedziczka we Francji potrafi uiszczać się z długu wdzięczności.
— Ah! — rzekła ochmistrzyni z doskonale udaną bezinteresownością — słowa pani martwią mnie bardzo. Czyliż to pani może myśleć, ażebym za moje poświęcenie żądała jakich nagród?
— Nie, ale mnie na tem zależy, mnie, ażebym nałożyła pewną cenę na moją wdzięczność.
— O, mój Boże! wszakże pani o tem jest przekonana, że gdybyś jutro była równie biedną jak ja, niemniej jednak byłabym do niej przywiązana.
— Nie wątpię o tem bynajmniej; tymczasem jednak wykonaj pani, czego od ciebie żądam. Wprowadź mnie jutro do domu pani Herbaut.
— Pozwól pani, ażebyśmy jeszcze przedmiot ten roztrząsneły nieco, a przekonasz się pani, jak jest niepodobnem wykonanie tego zamiaru.
— Niepodobnem!
— Najprzód, jak pani poczniesz, ażeby rozporządzić jutro całym swoim wieczorem? Pan baron, pani baronowa, panna Helena nie odstępują pani wcale.
— Nic łatwiejszego. Powiem jutro rano, żem jak najgorzej przepędziła noc, że czuję się znużoną i zostanę cały dzień w moim pokoju; około godziny szóstej powiesz pani, że spoczywam i chcę pozostać zupełnie samą. Mój opiekun i jego rodzina wykonywają najmniejsze moje życzenia z taką uległością — dodała panna de Beaumesnil z wyrazem, w którym przebijał się smutek, a zarazem pewne lekceważenie — że nikt nie odważy się przerwać mojego spoczynku.
— O! co do tego, ma pani zupełną słuszność. Nikt się nie odważy sprzeciwić pani, nawet w najmniejszej drobnostce. Gdybyś pani powiedziała panu baronowi, ażeby na głowie chodził, a pani baronowej albo pannie Helenie, ażeby się w poście w maski przebierały, uczyniliby to bez namysłu.
— O! tak, są to wyborni krewni, pełni przywiązania i godności — odpowiedziała Ernestyna ze szczególnym uśmiechem. — A więc, widzisz kochana Lainé, że jutrzejszym moim wieczorem mogę rozporządzić, jak mi się podoba.
— Dobrze pani, ale jakimże sposobem wyjdziemy z domu?
— Jakim sposobem?
— Tak jest, jak pani potrafi wyjść, ażeby cię kto nie spotkał na schodach, ażeby cię nie zobaczył szwajcar?
— To już będzie twoją rzeczą; poszukaj jakiego środka.
— Łatwo to pani powiedzieć: poszukaj środka... środka...
— Zastanawiałam się już nad tą trudnością, alem także i pomyślała, że moja kochana Laine jest zbyt mądrą, ażeby mi nie miała przyjść z pomocą.
— Bogu wiadomo, jak chętniebym to uczyniła! nie widzę przecież nie...
— Pomyśl tylko pani szczerze. Przechodziłam zawsze głównemi schodami do mojego mieszkania, czy tu niema żadnych innych schodów, prowadzących do moich pokojów?
— Bezwątpienia, jest jeszcze dwoje schodów bocznych; lecz naraziłabyś się pani na niebezpieczeństwo spotkania naszych domowników. Chyba musiałabyś pani — dodała ochmistrzyni po chwili namysłu — chyba musiałabyś pani wybrać chwilę, kiedy cała służba będzie u stołu, to jest około godziny ósmej.
— Wybornie! myśl pani jest doskonała.
— Nie ciesz się pani przedwcześnie.
— Dlaczego?
— Wszakże pani będzie musiała przechodzić obok loży odźwiernego.
— To prawda; musisz zatem obmyślić inny środek.
— Mój Boże, ja myślę i myślę, ale to tak trudno.
— Tak, ale nie jest niepodobnem, o ile mi się zdaje.
— Ah! doprawdy — zawołała ochmistrzyni po chwili milczenia i namysłu — przychodzi mi myśl.
— Cóż takiego, mów pani! Jakaż to myśl?
— Daruj pani, ale nie ręczę jeszcze za nic. Udałoby się to może. Wyjdę tylko na chwilkę, ale natychmiast powrócę.
— Dobrze, idź, czekam niecierpliwie twego powrotu.
Ochmistrzyni oddaliła się, sierota pozostała sama.
— Nie omyliłam się — rzekła z wyrazem niechęci i smutku; — ta kobieta ma duszę nikczemną, jak tyle innych; ale przynajmniej ta jej nikczemność a mianowicie chciwość, jest dla mnie rękojmią jej uległości i milczenia.
W kilka minut potem ochmistrzyni powróciła z twarzą jaśniejącą radością.
— Pani, zwycięstwo przy nas!
— Wytłumacz się jaśniej.
— Wiadomo pani, że z jej buduaru jest wejście do mojego pokoju.
— Cóż stąd?
— Obok mojego pokoju jest obszerna izba, w której stoją szafy z pani sukniami.
— Cóż dalej?
— Z tej izby wychodzą drzwi, — prowadzące na małe schodki, to jest trzecie oprócz tych dwóch pobocznych, o których pani już wspomniałam, a na które dotąd nie zwróciłam mojej uwagi.
— Gdzież te schodki wychodzą?
— Prowadzą one do małych zamkniętych drzwi, które jak mi się zdaje, wychodzą z boku pałacu prosto na ulicę.
— Więc temi drzwiami — rzekła panna de Beaumesnil z żywością — wyjdziemy prosto na ulicę?
— Tak, pani, i nie powinno to pani wcale dziwić, gdyż prawie wszystkie pałace tej części miasta opatrzone są podobnemi tajemnemu drzwiami, prowadzącemu do pokojów sypialnych, ponieważ dawniej damy dworskie...
— Damy dworskie? — zapytała Ernestyna ochmistrzynię z taką szczerością, że ta, spuściwszy oczy przed niewinnym wzrokiem dziewicy, a obawiając się, ażeby nie zaszła zbyt daleko, i nie wywarła szkodliwego wpływu na zaufanie Ernestyny, dodała tylko:
— Nie będę już pani nudzić podobnemi plotkami.
— Ma pani słuszność. Ale jeżeli te drzwi wychodzące na ulicę są zamknięte, jakże je otworzymy?
— Zdawało mi się, że one wewnątrz są zaryglowane i zamknięte. Lecz uspokój się pani, mam całą noc przed sobą, a jutro rano spodziewam się, że przyniosę pani pomyślną wiadomość.
— A więc do jutra, moja kochana Lainé. Jeżeli pani uważasz za potrzebne uprzedzić panią Herbaut, że jej zamierzasz przedstawić jednę ze swoich krewnych, nie zaniedbajże tego uczynić.
— Zrobię tak, chociaż to nie jest koniecznie potrzebnem. Gdyż na moją rekomendację zostanie pani przyjętą, jak ja sama; ludzie niższego stanu nie robią z sobą takich ceremonij.
— Dobrze, zatem rzecz skończona. Ale powtarzam pani jeszcze raz, że wymagam największego milczenia; przyszłość twoja od tego jedynie zależy.
— Możesz mnie pani porzucić, wyrzec się mnie, jako kobiety niegodnej, jeżeli nie dotrzymam mego słowa.
— Bardzo mnie to ucieszy, jeżeli panią będę mogła wynagrodzić. Zajmij się zatem temi drzwiami... i... do zobaczenia.
— Ah mój Boże! pani, jakżeż to wszystko jest dziwne!
— Co pani przez to rozumie?
— Mówię właśnie o pani żądaniu wprowadzenia jej do domu mojej przyjaciółki. Nigdy nie byłabym myślała, ażeby pani mogła przyjść podobna myśl. Zresztą jestem spokojna — dodała ochmistrzyni głosem poważnym i z pewnym namysłem — znam panią dostatecznie i wiem dobrze, że nie chciałabyś kobiety biednej, jaką ja jestem, namówić do nieprzyjemnego lub szkodliwego kroku; i gdybym nie śmiała zadać pani pytania, tobym się nie mogła nigdy dowiedzieć, właśnie dlatego, że nie mam nikomu ani słowa wspomnieć, dlaczego pani...
— Dobranoc, moja kochana Lainé — rzekła panna de Beaumesnil, podnosząc się z krzesła i przerywając ochmistrzyni — jutro rano powiesz mi, jakie odkrycie zrobisz dzisiejszej nocy.
Uszczęśliwiona, że nareszcie pomiędzy jej młodą panią a nią istnieć będzie jakaś tajemnica, mająca być zakładem jej zaufania, które jej miało zapewnić przyszłość, ochmistrzyni oddaliła się z radością w sercu.

Panna de Beaumesnil pozostała sama w pokoju. Zamyśliwszy się kilka chwil, otworzyła następnie album w którym zapisywała swój dziennik prowadzony na cześć pamięci swej matki, i umieściła w nim co następuje.

XXX.

„Zamiar, jaki powzięłam, droga matko, pisała Ernestyna de Beaumesnil w swoim albumie, jest może niebezpieczny; lękam się, czy nie działam niewłaściwie; ale mój Boże, do kogóż mam się udać po radę? Do ciebie tylko, matko kochana, wiem o tem; dlatego też powzięłam ten szczególny zamiar, pod tarczą twojego imienia. Tak jest, gdyż muszę za jakąbądź cenę wyjaśnić wątpliwości, które mnie od pewnego czasu dręczą.
„Zaraz ci, kochana matko oznajmię, jakie są moje plany, i dlaczego je ułożyłam.
„Od kilku dni zrobiłam rozmaite odkrycia, tak dziwne, tak smutne odkrycia, że pogrążają mnie one w największym niepokoju.
„Zaledwie zdołam myśli moje nieco zebrać, ażeby ci dobra i kochana matko, dać czytać w głębi mojego serca.
„W czasie pierwszych chwil mojego pobytu w tym domu myślałam zawsze jak najlepiej o moim opiekunie i jego rodzinie; zarzucałam im tylko zbyt wielką uprzejmość i zbytnie pochlebstwa. Ta uprzejmość, te pochlebstwa nie ustały dotąd; przeciwnie, zwiększyły się jeszcze.
„Moja dusza, mój charakter, moje najmniejsze słówko, wszystko jest chwalone, wysławiane nad miarę. Moje rysy, moja postać, moje zachowanie się, najmniejsze nawet poruszenie, wszystko jest nadzwyczajnie miłe, powabne, boskie; słowem, na całem świecie niemasz doskonalszej istoty ode mnie.
„Ta pobożna panna Helena, która nigdy nie powie kłamstwa, mówi, że wyglądam jak Madonna. Pani de La Rochaigue powtarza mi w swojej surowej nieco otwartości, że jednoczę w sobie tyle rzadkich przymiotów i wdzięków, że w mojej osobie tyle jest elegancji, iż kiedyś, mimo własnej mej woli, zostanę najmodniejszą kobietą w Paryżu. Słysząc wreszcie mego opiekuna, człowieka poważnego i rozsądnego, jak się zdaje, dowiaduję się, że moja ujmująca powierzchowność i moje pełne godności zachowanie się przedstawiają uderzające podobieństwo z piękną księżną de Longueville, która była tak sławną w czasie Frondy.
„A kiedy pewnego dnia objawiłam z całą szczerością moje zdziwienie nad tem podobieństwem do tylu tak rozmaitych osób, czy wiesz, moja droga matko, co mi odpowiedziano?
„Jest to rzeczą bardzo prostą: jednoczysz w sobie wszelkiego rodzaju wdzięki, dlatego też każde z nas znajduje w tobie ten właśnie powab, który przekłada nad inne”.
„I podobne pochlebstwa spotykają mnie wszędzie. Przychodzi fryzjer do uczesania mej głowy, to jeszcze w życiu swojem nie widział piękniejszych włosów od moich. Zaprowadzą mnie do magazynów mód... Poco tu wybierać taki lub inny kształt kapelusza, mówi modystka, dla takiej twarzy, jaką jest twarz panny hrabianki, wszystko jest piękne, wszystko w jak najlepszym guście. Szwaczka zapewnia ze swej strony o doskonałości mojej kibici, która jest tak nadzwyczajna, że chociażby się workiem okryła, to i wtedy jeszcze przywiodłabym do rozpaczy kobiety najsłynniejsze z piękności swej postawy. Nawet szewc powtarza mi każdym razem, że musi dla mnie kazać robić osobne prawidła, ponieważ nigdy jeszcze nie robił trzewików na tak maleńką nogę. Rękawicznik naprzykład jest już otwartszy, mówi on poprostu, że mam rękę karlą. Widzisz tedy, kochana matko, jak mało brakuje, ażebym została jakiemś nadzwyczajnem, dotąd niewidzianem zjawiskiem.
„O! matko, matko moja! ty nie chwaliłaś tak twej córki, kiedy ująwszy mą głowę w obie ręce, całowałaś mnie w czoło, mówiąc: Moja biedna Ernestyno, nie jesteś piękną, ale niewinność i dobroć twojego serca malują się w twojem obliczu, tak, że nie żałuję, tego, iż nie jesteś piękną.
„Ja też wierzę tej pochwale, jedynej, jakiej mi udzieliłaś kiedy, droga matko! Czyniła mnie ona szczęśliwą, bo czułam, że mam serce proste i dobre! Ale niestety! czy to serce, któreś tak kochała, pozostało godnem ciebie? tego nie wiem.
„Nigdy nie znałam nieufności, zwątpienia, gorzkiego szyderstwa, a od kilku dni te brzydkie i smutne uczucia rozwinęły się we mnie z szybkością, która, mnie równie zadziwia jak niepokoi. To jeszcze nie wszystko.
„W pochlebstwie musi być coś niebezpiecznego; gdyż wszystko wyznać ci powinnam. Lubo pochwały, któremi mnie obsypują, nieraz uważam za przesadzone, pytam jednak samej siebie, jakim się to dzieje sposobem, że tyle osób, z tak rozmaitych stanów, nie mających pomiędzy sobą żadnych.stosunków, zgadzają się z sobą tak dalece, aby mnie we wszystkiem chwalić?
„Co więcej. Niedawno zaprowadziła mnie pani de La Rochaigue na koncert. Widziałam, że każdy zwraca na mnie swą uwagę; kilka osób przechodziło obok mnie kilkakrotnie, a jednak byłam ubrana zupełnie skromnie; nawet kiedy wychodzę z kościoła, spostrzegam, że na mnie więcej jak na kogokolwiek zwracają się oczy ciekawych. Wtedy to mówi mój opiekun i jego rodzina: „Jakże, czyśmy się omylili? Patrz, jakie na każdym czynisz wrażenie“
„Cóż mam na tak widoczny dowód odpowiedzieć, kochana matko? Nic. To też, wyznaję ci, te pochwały, te pochlebstwa wydawały mi się w końcu przyjemnemi. Już im się mniej dziwiłam, a jeżeli jeszcze niekiedy uważałam je za przesadzone, to odpowiadałam sobie: Dlaczegóż to wrażenie, jakie czynię na każdym, jak mój opiekun mówi, jest tak powszechne?
„Ah! musiałam się dowiedzieć o przyczynie tej zgody pomiędzy nimi. Słuchaj, co się przytrafiło: Już kilka razy widziałam u mego opiekuna osobę, o której dotąd jeszcze mówić ci nie śmiałam; jest to margrabia de Maillefort, człowiek ułomny, z wyrazem twarzy szyderskim, i mówiący każdemu złośliwe docinki lub ironiczne pochlebstwa, które są jeszcze gorsze od jawnych niegrzeczności.
„Ulegając uczuciu niechęci i wstrętu, jakie we mnie budził, za każdym niemal razem znalazłam sposobność opuszczenia salonu wkrótce po przybyciu tego złośliwego człowieka. Te dowody mojej dla niego niechęci, zachęcane były i ułatwiane przez otaczające mnie osoby, gdyż wszyscy obawiają się pana de Maillefort, chociaż przyjmują go z udaną szczerością.
„Przed trzema dniami zameldowano go znowu. Byłam sama z panną Heleną; wyjść natychmiast z salonu, byłoby zbyt niegrzecznie z mej strony; pozostałam więc, w zamiarze oddalenia się jak najśpieszniej. Pomiędzy margrabią a panną Heleną zawiązała się następująca krótka rozmowa. Pamiętam ją, jakgdybym ją dopiero w tej chwili słyszała... Ah! nie straciłam z niej ani jednego słowa. „Dzień dobry, kochana panno Heleno“, rzekł margrabia ze zwykłem sobie szyderstwem. „Zawsze mnie to bardzo cieszy, kiedy widzę pannę de Beaumesnil u pani; ileż to ona musi korzystać z pani pobożnych rozmów, z jej doskonałej rady, podobnie jak z rad jej godnego brata i niemniej godnej bratowej“. — „Spodziewamy się, panie margrabio, że w tej mierze dopełniamy naszego świętego obowiązku względem panny de Beaumesnil“. — „Niewątpliwie“, odpowiedział pan de Maillefort głosem, w którym się coraz większe przebijało szyderstwo. — „Pani i jego rodzina dopełniacie tego świętego obowiązku wiernie: alboż to państwo nie powtarzacie pannie de Beaumesnil ustawicznie i na wszystkie tony tych słów: jesteś najbogatszą dziedziczką we Francji, zatem, z tego tytułu, jesteś najdoskonalszą istotą w świecie; zatem jesteś istotą najhojniej obdarowną od...“ — „Ależ, mój panie! zawołała Helena przerywając margrabiemu, to co pan mówisz...“ — „Ależ pani, wtrącił pan de Maillefort, odwołuję się do samej panny de Beaumesnil; niechaj powie, jeżeli nie ze wszystkich stron, jeżeli nie dokoła jej osoby, brzmi wiecznie jednorodny chór tysiącznych pochwał, chór doskonale urządzony przez tego kochanego barona, jego żonę i panią, zachwycający koncert, w którym wszyscy troje wykonywujecie wasze role z zadziwiającym talentem, z rozczulającą dobrocią, z anielską bezinteresownością. Wszystkie role są dla państwa dobre; dziś jako prości chórzyści podajecie ton licznym czcicielom panny de Beaumesnil, jutro jako zachwycający śpiewacy pierwszego rzędu improwizujecie hymny pochwalne na cześć panny de Beaumesnil, w których mieści się cały ogrom waszych wszystkich wielkich środków, cała giętkość i łatwość waszej sztuki, a mianowicie, owa godna uwielbienia otwartość waszych szlachetnych serc“. — „A więc panie, rzekła panna Helena, zaczerwieniwszy się, z gniewu zapewne, nasza ukochana wychowanka nie posiada żadnego z tych przymiotów, żadnego z tych wdzięków, które jej wszyscy tak jednozgodnie przyznają?“ — „Ponieważ jest najbogatszą dziedziczką we Francji, odpowiedział pan de Maillefort, kłaniając mi się z szyderstwem, a w tym charakterze panna de Beaumesnil może rościć prawo do najpróżniejszych, do najobrażliwszych pochlebstw, gdyż są one fałszywe i dyktować jedynie przez nikczemność lub chciwość“.
„Wstałam i wyszłam z pokoju, nie będąc w stanie dłużej wstrzymać łez moich.
„O, moja matko! nigdy słów tych nie zapomnę. Ciągle brzmią one w moich uszach. O! złośliwość pana de Maillefort odkryła mi wiele rzeczy; otworzyły się moje oczy; zrozumiałam wszystko. Te pochwały ze wszystkich stron, to nadskakiwanie, te zapewnienia przywiązania, któremi mnie obsypują, to wrażenie jakie uczyniłam w niektórych towarzystwach, a nawet te pochlebstwa moich kupców, wszystko to odnosi się tylko do najbogatszej panny we Francji.
„Ah! droga matko! jakże to słusznie nazwałam przed tobą to uczucie, jakiegom doznała, kiedy mi nazajutrz po mojem przybyciu do tego domu oznajmiono tak uroczyście, iż jestem panią ogromnego majątku, uczuciem bolesnem, niepojętem.
„O moja matko! nigdy słów tych nie zapomnę.

Zdaje mi się, powiedziałam wtedy, że jestem w położeniu osoby, która posiada skarb jaki, a obawia się w każdej chwili, ażeby go jej nie ukradziono.
„Teraz rozumiem to niepojęte, nieodgadnione wówczas dla mnie uczucie. Było to niejakie przeczucie tej obawy, tej ustawicznej i drażniącej nieufności, która mnie ciągle dręczy od chwili kiedy po raz pierwszy powstała w mej duszy ta bolesna myśl:
To do mojego majątku jedynie odnoszą się te wszystkie dowody miłości, te wszystkie pochwały, któremi mnie obsypują.
„O! powtarzam ci to, droga matko, że złośliwość pana de Maillefort, przynajmniej mimo woli jego, dobry odniosła skutek; nie ulega wątpliwości, że to odkrycie bolesne zrodziło we mnie uczucia, ale rzuciło ono przynajmniej pewne światło na jakiś niepojęty lecz ciągle zwiększający się wstręt, jaki czuję ku mojemu opiekunowi i jego rodzinie; tłumaczy mi ono ten wstręt, usprawiedliwia go; słowem, odkrycie to podało mi klucz do tych przesadzonych grzeczności i nikczemnych nadskakiwań, któremi ze wszech stron jestem otoczoną.
„A jednak, moja kochana, droga matko, teraz wyznania moje stają się coraz boleśniejszemi, chociaż nie komu innemu, tylko tobie je składam.
„Tak jest, powiedziałam ci, że, czy ta atmosfera pochlebstw i fałszów, któremi obecnie oddycham, zepsuła mnie już, czy też, że czuję odrazę do owej myśli:
Wszystkie pochwały, wszystkie dowody miłości, jakie mi dają, odnoszą się jedynie do mego majątku...
„Ja nie mogę uwierzyć w taką nikczemność, w taką przewrotność, i muszę ci wyznać, że nie mogę także dać wiary, ażebym tak małą miała wartość i nie była w stanie obudzić nawet najmniejszej, szczerej i bezinteresownej miłości.
„Albo raczej, widzisz, droga matko, ja nie wiem już, co mam myśleć tak o innych, tak i o sobie samej. Ta ustawiczna wątpliwość jest dla minie nieznośną; daremnie szukam środków, ażeby ją wyjaśnić, ażeby odkryć prawdę. Lecz kogóż mam o to zapytać? Od kogo mogę spodziewać się szczerej odpowiedzi? A zresztą, mogęż jeszcze wierzyć w otwartość i szczerość ludzi?
„Nie na tem jeszcze koniec; nowe wypadki uczyniły to moje tak przykre położenie jeszcze boleśniejszem.
„Chciej sama osądzić. Gorzkie i szyderskie słowa pana de Maillefort w sprawie doskonałości, które jako najbogatsza dziedziczka w osobie mojej miałam jednoczyć, zostały bezwątpienia powtórzone mojemu opiekunowi i jego żonie przez pannę Helenę, albo przynajmniej inne jakieś zdarzenie, którego domyślić się nie mogę, zniewoliło otaczające mnie osoby do przyśpieszenia i odkrycia mi planów, które dotąd były dla mnie zupełnie obcemi, i które moją wątpliwość i niedowierzanie do najwyższego posunęły stopnia“.
W tej chwili zapukano dwukrotnie i ostrożnie do drzwi sypialnego pokoju panny de Beaumesnil, która przerwać pisanie musiała.
Zdziwiona i przestraszona niemal, sierota zapytała drżącym głosem:
— Kto tam? Wśród smutnych myśli swoich zapomniała o poprzedzającej rozmowie ze swą ochmistrzynią.
— To ja, pani — odpowiedziała ochmistrzyni za drzwiami.
— Wejdź pani — rzekła Ernestyna zebrawszy swoje rozpierzchłe myśli. Poczem odwróciła się do wchodzącej pani Lainé. — Cóż mi pani powiesz?
— Doskonała wiadomość! wyborna wiadomość! patrz pani, mam ręce zupełnie zakrwawione, ale mniejsza o to!
— Ach! mój Boże, to prawda! — zawołała Ernestyna przestraszona, — cóż się pani stało? Bierz prędzej, ot tę chustkę, zatrzymaj przynajmniej krew.
— O! pani, to nic! — odpowiedziała ochmistrzyni z bohaterskiemu męstwem. — Ażeby pani usłużyć, jabym się na śmierć naraziła.
Taka przesada ostudziła nieco litość panny de Beaumesnil, która rzekła:
— Wierzę zupełnie pani wzniosłemu poświęceniu, ale proszę bardzo, zawiń swą rękę.
— Dobrze, skoro pani koniecznie każe; ta rana mało mnie obchodzi, gdyż drzwi już są otwarte; udało mi się szczęśliwie wykręcić śrubki zamkowe i odsunąć rygiel. Uchyliłam nieco drzwi, i przekonałam się, że one, według mojego domysłu wychodzą na ulicę.
— Bądź pani przekonana, moja kochana Lainé, że cię potrafię wynagrodzić.
— Ah! błagam najpokorniej, nie mów mi pani o swojej wdzięczności; nie jestżem już dostatecznie wynagrodzona, tem szczęściem, jakiego doznaję, że pani mogę wyświadczyć jakąś usługę? Proszę tylko przebaczyć mi łaskawie, żem tu powróciła mimo rozkazu pani; ale tak byłam uradowana, że mi się szczęśliwie powiodło!
— Przeciwnie, winnam pani podziękować, za taką jej skwapliwość. Możemy zatem nasze jutrzejsze plany wykonać z całą pewnością.
— O! teraz, pani, wszystko już pójdzie jak najłatwiej.
— A więc dobrze! Przygotujesz pani dla mnie prostą, białą, muślinową sukienkę, a skoro noc nadejdzie, udamy się do pani Herbaut. Lecz zalecam jeszcze raz największe milczenie!
— Bądź pani zupełnie spokojną. Czy mi pani już nic więcej nie rozkaże?
— Nie, dziękuję ci tylko za twą gorliwość.
— Życzę pani spokojnej nocy.
— Dobranoc, moja kochana Lainé.
Ochmistrzyni odeszła.
Panna de Beaumesnil zabrała się znowu do swego dziennika.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




  1. Zamiast „mange“ powinno być „manque“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.