Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


EUGENJUSZ SUE
Siedem
grzechów głównych
POWIEŚĆ





WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1929





DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO, ZŁOTA 7/9.








PYCHA.
I.

Komendant Bernard, rodowity Paryżanin, służąc w czasie cesarstwa w gwardji marynarki, a w czasie restauracji jako porucznik okrętowy, wkrótce po wypadkach roku 1830 służbę opuścił ze Stopniem kapitana fregaty.
Okryty ranami, częstokroć wspominany chlubnie w rozkazach dziennych z tytułu niezwykłej waleczności w czasie wojny indyjskiej, a później uważany za jednego z najdzielniejszych wojowników podczas kampanji rosyjskiej, pan Bernard żył skromnie ze szczupłej pensji zaledwie wystarczającej na jego potrzeby, w małem mieszkaniu na jednej z najodludniejszych ulic nowego przedmieścia Batignolles w Paryżu.
Stara gospodyni, którą nazywano panią Barbancon, od lat dziesięciu pozostawała w służbie komendanta Bernarda; a chociaż była bardzo wierna i przywiązana do niego, przecież nieraz zatruwała spokój jego życia.
Poczciwa ta kobieta była despotycznego i burzliwego charakteru; było bowiem dla niej pewną przyjemnością, często przypominać swojemu panu, że dla służby u niego, wyrzekła się pewnego stanowiska w świecie.
Powiedziawszy prawdę, pani Barbancon była przez dłuższy czas pomocnicą, a raczej uczennicą pewnej słynnej w swoim zawodzie akuszerki.
Wspomnienie tego dawnego zatrudnienia było dla pani Barbancon niewyczerpanem źródłem rozmaitych tajemniczych opowieści; bardzo chętnie rozwodziła się nad przypadkiem jakiejś młodej zamaskowanej osoby, która przy pomocy akuszerki tajemnie wydała na świat śliczną dziewczynkę, którą potem pani Barbancon około dwóch lat pielęgnowała; później przybył jakiś nieznajomy, po odbiór dziecięcia.
W cztery czy pięć lat po tem pamiętnem zdarzeniu, pani Barbancon opuściła akuszerkę i podejmowała się obowiązków gospodyni lub pielęgniarki chorych.
Właśnie w tym czasie komendant Bernard, któremu dawne rany otworzyły się i sprawiały dotkliwe boleści, potrzebował takiej osoby. Troskliwość pani Barbancon ujęła go tak dalece, że pierwszy uczynił jej propozycję, ażeby przyjęła służbę u niego.
— Będzie to dla ciebie prawdziwy dom inwalidów, mamo Barbancon — rzekł do niej weteran — nie jestem ja bardzo zły, i będziemy spokojnie i zgodnie żyli z sobą.
Pani Barbancon przystała jak najchętniej na tę propozycję, pozyskała zaufanie pana komendanta i powoli ze sługi zamieniła się w samowładną panią.
Rzeczywiście, widząc, z jaką anielską cierpliwością znosił on tyranję swojej gospodyni, możnaby uważać starego marynarza raczej za jakiego spokojnego kapitalistę, nie za jednego z najodważniejszych żołnierzy cesarstwa. Komendant Bernard namiętnie lubił ogrodnictwo; główne swoje staranie obracał na pielęgnowanie małej altany, którą własnoręcznie urządził, i otoczył dzikiem winem, chmielem i powojem. W niej to najmilej przesiadywał po swoim skromnym obiadku, paląc fajkę, rozmyślając o odbytych kampanjach i dawnych towarzyszach broni. Altana ta stanowiła zarazem granicę posiadłości komendanta: gdyż pomimo szczupłości ogrodu, był on jednak podzielony na dwie części.
Jedna część była poruczona staranności pani Barbancon, i celem jej był: pożytek; druga, której zarząd, weteran samemu sobie zostawił, poświęcona była przyjemności.
Ścisłe odgraniczenie tych dwóch cząstek ziemi, było jak dawniej tak i teraz przyczyną cichej, ale zaciętej walki pomiędzy komendantem a jego gospodynią.
Nigdy dwa ościenne kraje, które wszystkich sposobów próbują, ażeby rozszerzyć swoje granice kosztem sąsiada, nie użyły większej przebiegłości, zręczności i wytrwania w zniweczeniu lub wykonaniu swoich wzajemnych usiłowań, celem opanowania przyległego gruntu.
Lecz wypada oddać sprawiedliwość komendantowi, gdyż tylko występował w obronie swoich praw. Nie pragnął on zdobyczy, chciał jedynie utrzymać pierwotne granice swej posiadłości, które zuchwała i nienasycona gospodyni częstokroć naruszała, wkradając się do nich z pietruszką, biedrzeńcem, cebulką, tymianem, tragankiem, malwą, rumiankiem i innemi ziołami, oraz starając się wszelkiemi sposobami rośliny te rozkrzewić kosztem róż, tulipanów i piwonij swego pana.
Drugą przyczyną, która nieraz wywoływała żywe lecz śmieszne spory pomiędzy kapitanem i panią Barbancon, była nieubłagana nienawiść, jaką ta ostatnia okazywała Napoleonowi; nie mogła mu bowiem przebaczyć śmierci pewnego młodego gwardzisty, którego w młodości swej szalenie kochała.
Ta zawzięta nienawiść ku cesarzowi, którego nazywała dumnym despotą, „wilkiem z Korsyki“ i któremu zaledwie raczyła przyznawać pewne zdolności wojskowe, pobudzała oburzenie lub wesołość starego wojownika do najwyższego stopnia.
Pomimo takiej rozbieżności przekonań politycznych, pomimo ciągłego i żywego sporu granicznego dwóch ogrodów, pani Barbancon była jednak zawsze przejęta troskliwością i uszanowaniem dla swego pana, i weteran dotkliwie byłby uczuł stratę swojej nieoszacowanej gospodyni, gdyby mu się z nią przyszło rozstać.
Wiosna roku 1844 zbliżała się do końca, maj pokrył już wszystkie rośliny świetlną zielonością, była trzecia godzina po południu. Chociaż dzień był nadzwyczajnie ciepły i słońce paliło, jednak lekka woń zwilżonej trawy oraz bliskich krzaków bzu i czeremchy, świadczyły z jaką pieczołowitością komendant pielęgnował swój mały ogródek.
Za pomocą konewek, które często napełniał w wielkiem naczyniu, Zakopanem w ziemię, skraplał spragnioną ziemię orzeźwiającą wodą i w bezstronnej wspaniałomyślności swojej nie żałował nawet kuchennym i lekarskim roślinom swojej gospodyni, dobrodziejstw swojej sztucznej rosy.
W ogrodniczem ubraniu, składającem się z krótkiego, szarego, drelichowego kaftana i szerokiego słomianego kapelusza, spoczywał właśnie po dotychczasowem znużeniu, i siedząc w swojej altanie, która się już zaczynała pokrywać silnemi latoroślami chmielu i dzikiego wina, ocierał pot, który strumieniem spływał mu z łysego czoła; jego ogorzałe od słońca lica przedstawiały wyraz otwartości! i dobroci, lecz miały w sobie zarazem pewien charakter wojenny, z powodu gęstych wąsów, które również jak i krótko przycięte włosy, były już niemal zupełnie białe.
Schowawszy do kieszeni niebieską kraciastą chustkę od nosa, weteran wziął ze stołu piankową fajkę, nałożył ją, zapalił i, usadowiwszy się wygodnie w obszernem krześle z trzciny, pogrążył się w spokajnem dumaniu, zachwycając się pogodą dnia wiosennego.
Dokoła była cisza zupełna, tylko kiedy niekiedy odezwał się głos kosa lub urywany śpiew pani Barbancon, zbierającej w tej chwili pietruszkę i biedrzeniec, któremi zamierzała przyprawić sałatę do wieczerzy.
Gdyby stary wojownik nie był obdarzony przez naturę żelaznemi nerwami, ten miły spokój jego wypoczynku były już nieraz boleśnie przerwany przez wiecznie powtarzającą się i jednotonną zwrotkę jego gospodyni, która, przypominając sobie odległą młodość swoją (wiążącą się zawsze ze wspomnieniem młodego żołnierza) miała upodobanie do jednej naiwnej piosnki ubiegłych czasów, pod tytułem: Pauvre Jacques.
Na nieszczęście, gospodyni proste słowa tej piosnki, które tak słodki opiewały smutek, trawestowała w sposób najdziwniejszy; albowiem dwa ostatnie jej wiersze przemieniła na następujące, i te ciągle powtarzała:

Mais à présent que suis loin de toi,
Je mange de tout sur la terre[1].

Ale, co głównie było odrażającem w tej piosnce śpiewanej fałszywym i jakby zakatarzonym głosem, to ów narzekający i smutny wyraz, z jakim pani Barbancon, melancholijnie potrząsając głową, powtarzała ten ostatni wierszyk:

Je mange de tout sur la terre.

Już od lat dziesięciu blisko, komendant Bernard z bohaterską odwagą znosił tę wiecznie powtarzaną zwrotkę; nigdy bowiem czcigodny marynarz nie zważał na prawdziwe znaczenie, jakie pani Barbancon temu śpiewowi nadawała.
Tego dnia atoli, weteran zwrócił przypadkiem uwagę, na myśl piosnki i zdawało mu się, że jedzenie wszystkiego na ziemi, nie jest koniecznem następstwem boleści i smutku z czyjegoś oddalenia; przysłuchawszy się tedy jeszcze raz z uwagą śpiewowi swej gospodyni, zawołał kładąc fajkę na stole:
— Do djabła! pani Barbancon, co ty tam za głupstwa wyśpiewujesz?
Pani Barbancon podniosła się z ziemi i urażona odpowiedziała:
— Śpiewam bardzo ładny romans... pod tytułem: Pauvre Jacques... mój panie... każdy ma swój gust... wolno panu uważać go za głupstwo jakieś... chociaż nie pierwszy raz słyszałeś pan to moje śpiewanie.
— O! nie, zapewne, nie pierwszy raz! — odpowiedział komendant z westchnieniem niezasłużonego zarzutu.
— Nauczyłam się tego pięknego romansu — rzekła gospodyni z serdecznem westchnieniem — w czasie... w czasie... ale, to już przeszło — dodała, ukrywając w głębi serca swojego niewygasłą boleść po stracie młodego żołnierza. — Śpiewałam jeszcze ten romans owej młodej zamaskowanej damie, która przybyła do nas w celu odbycia tajemnej słabości i która...
— Dobrze, już dobrze, wolę raczej tego romansu posłuchać — zawołał weteran, przerywając pani Barbancon, gdyż lękał się opowiadania tej wiecznie powtarzanej historji — tak jest, wolę posłuchać romansu niż tej historji... nie będzie on pewnie tak długi, ale niech mnie djabli wezmą, jeżeli rozumiem co to ma znaczyć:

Mais à présent que je suis loin de toi,
Je mange de tout sur la terre.

— Jakto, panie, pan tego nie rozumie?
— Nie!
— A przecież to rzecz tak prosta... ale wojskowi mają serce twarde.
— Słuchaj, mamo Barbancon, pogadajmy rozsądnie. Więc to jakaś smutna ciocia w swojej zgryzocie, że ów pauvre Jacques (biedny Jakób) się oddalił, zaczyna wszystko zjadać na ziemi?
— A nieinaczej, proszę pana, wszakże to każde dziecię może zrozumieć.
— Prawda! prócz mnie jednego.
— Co? pan tego nie rozumiesz... to nieszczęśliwe dziewczę jest tak zmartwione odjazdem biednego Jakóba, że je wszystko... wszystko na ziemi... wszystko... na nic nie zważając... biedna dziewczyna... onaby nawet truciznę, połknęła... tak jej się życie przykrzy... bo jest jakby odurzona... biedaczka... już nie wie, co robi... je wszystko, co jej wpadnie w ręce... i to pana nawet do łez nie pobudza... mój panie?
Weteran wysłuchał z największą uwagą objaśnienia pani Barbancon, i wyznać musimy, że to tłumaczenie nie zdawało mu się zupełnie niedorzecznem, kiwnął tylko głową i powiedział:
— Dobrze, rozumiem już teraz, ale powiedziawszy prawdę, to wszystkie romanse są strasznie naciągane.
— Biedny Jakób! on naciągany! O! jakże można powiedzieć coś podobnego! — zawołała pani Barbancon z największą niechęcią z powodu tak śmiałego wyroku swego pana.
— Każdy ma swój gust — odpowiedział weteran — ja przekładam nasze dawne piosnki okrętowe, wszakże one także są zrozumiałe, a nie tak wymuszone.
I stary marynarz zaczął równie silnym jak fałszywym głosem śpiewać:

Pour aller à l’Orient pêcher des sardines...
Pour aller à l’Orient pêcher des harengs...

— Mój panie! — zawołała pani Barbancon, przerywając swemu panu z pewnem zawstydzeniem i gniewem, gdyż znany jej był koniec tej śpiewki — pan zapominasz, że stoi przed panem kobieta.
— Jakto! gdzie? — zapytał weteran ciekawie, wyciągając szyję dla wyjrzenia z altanki.
— Zdaje mi się — odpowiedziała gospodyni z godnością — że pan nie potrzebujesz tak daleko wyglądać, wszakże stoi tu przed panem.
— Patrzaj... wszakże to prawda, oh! moja pani Barbancon, ja zawsze zapominam, że to i pani należysz do płci pięknej, ale to nic nie szkodzi, ja zawsze wolę mój śpiew jak pani. Ten śpiew był zawsze w ustach wszystkich majaków na fregacie Armidzie, na którą ja, mając dopiero lat czternaście, wstąpiłem; później śpiewaliśmy go i na lądzie, kiedym był w gwardji cesarskiej marynarki... Ah! to to były piękne czasy! byłem wówczas młody.
— Tak, i wtedy: Bu... o... naparte (musimy koniecznie w ten sposób pisać to nazwisko, ażeby jak można najdokładniej pokazać wzgardę i oburzenie z jakiem pani Barbancon wymawiała nazwisko tego wielkiego człowieka, który spowodował śmierć jej młodego żołnierza) tak, Bonaparte stał wtedy na waszem czele.
— Dobrze mamo Barbancon, już ja wiem, co dalej będzie — rzekł stary marynarz z uśmiechem — wilk korsykański już niedaleko od nas. O, biedny cesarzu, jakże się z tobą obchodzą!
— Tak panie, wasz cesarz był prawdziwym wilkiem... a gdyby jeszcze na tem był poprzestał!...
— Jakto! więc on jeszcze był czemś gorszem, jak wilkiem?
— Tak, tak, śmiej się pan, doprawdy, to aż zgroza człowieka bierze.
— Cóż takiego?
— Dobrze, ja panu powiem; Otóż kiedy wilk korsykański miał w Fontainebleau pewnego księcia w swojej mocy, wiesz pan, że on był tak niegodziwy, że skłonił tego księcia, wiesz pan do czego? ten wasz Bounaparte...
— Nie, mamo Barbancon, daję ci słowo honoru, że nie wiem.
— O! pan nie powiesz, że to nieprawda, bo słyszałam to od jednego żołnierza z młodej gwardji.
— Który już teraż koniecznie do starej policzyć się musi; więc cóż tedy, słucham owej historji.
— Otóż panie, wasz Buonaparte był tak niegodziwy, że dla upokorzenia owego księcia kazał go w paradnym ubiorze zaprząc do małego wózka króla Rzymskiego, potem sam wsiadł do niego i tak kazał się temu księciu ciągnąć przez cały park w Fontainebleau, ażeby w takim ekwipażu, cesarzowej Józefinie, która była taką dobrą i pobożną panią, zapowiedzieć rozwód.
— Doprawdy, mamo Barbancon — rzekł stary marynarz, dusząc się niemal ze śmiechu — ten niegodziwy cesarz kazał się w wózku króla Rzymskiego ciągnąć księciu, ażeby w takim ekwipażu oznajmić królowej Józefinie o rozwodzie?
— Tak panie, ażeby ją dręczyć, prześladować tę ukochaną księżnę. Albo i to... może pan o tem nie wiesz, że on zawsze w wielki piątek zmuszał ją do jedzenia szynki w obecności owego szkaradnego mameluka Rustana; tego dnia zwykle księża usługiwali jej do stołu dlatego tylko, ażeby przez to upokorzyć duchowieństwo, ten bezecny Rustan chełpliwie opowiadał o swojem muzułmańskiem życiu, o swoim seraju, i o swoich bezwstydnych bajaderach, tak, że ci biedni księża czerwienili się ze wstydu jak raki. Doprawdy, panie, ja w tem wszystkiem nie widzę nic śmiesznego; przecież to wówczas każdy o tem wiedział, tak dalece, że nawet...
Na — nieszczęście, gospodyni nie mogła już dalej opowiadać; jej okropne antibuonapartystowskie obwinienia zostały przerwane mocnym brzękiem dzwonka, który ją śpiesznie powołał do drzwi.
Zanim nową osobę, to jest Oliwiera Raimond, siostrzeńca komendanta Bernarda wprowadzimy na scenę, zdaje nam się rzeczą niezbędną podać pierwej niektóre objaśnienia.
Siostra naszego weterana zaślubiła pewnego pisarza z ministerjum spraw wewnętrznych; w kilka lat potem mąż jej umarł, pozostawiwszy wdowę i ośmioletniego syna. Przyjaciele zmarłego wyjednali synowi przez swoje wpływy stypendjum w jednem z kolegjów paryskich. Wdowa, która nie miała ani majątku, ani też prawa do pensji, pracą rąk własnych zarabiała na swe utrzymanie. Po kilku latach smutnego i ubogiego życia, syn jej pozostał zupełną sierotą, nie mając żadnych krewnych prócz wuja Bernarda, który wtedy był porucznikiem i na jednej ze stacyj morza południowego dowodził goelettą francuską.
Kiedy Stary żeglarz powrócił do kraju, ażeby opuścić służbę, siostrzeniec jego był właśnie na ostatnim kursie filozofji... Lubo Oliwier nie odznaczał się nadzwyczajnym genjuszem w uniwersytecie, korzystał przecież, z bezpłatnej edukacji, która na nieszczęście, nie zabezpieczywszy mu środków praktycznego wychowania, jak to powszechnie się dzieje, przy wyjściu ze szkoły nie zapewniała mu żadnej rękojmi dalszych widoków w przyszłości.
Komendant Bernard, zastanawiając się długo nad przykrem położeniem siostrzeńca, którego szczerze kochał i widząc się w niemożności przyniesienia mu skutecznej pomocy, gdyż pensja jego była zbyt szczupła, nareszcie powiedział do Oliwiera:
— Mój biedny chłopcze... tylko jeden pozostaje nam środek. Jesteś silny, odważny, przezorny, odebrałeś wychowanie, którem wyższy jesteś od niejednego z tych młodych ludzi, których los prowadzi do wojska; zaciąg czeka cię w roku przyszłym, przybliż sobie termin i zostań żołnierzem; w takim razie będzie ci przynajmniej służył wybór broni... biją się teraz w Afryce; za pięć lub sześć lat możesz zastać oficerem... a to zapewni ci już jakąś pozycję... Jeżeli jednak, moje kochane dziecię, czujesz wstręt do wojskowości, to pomyślimy o czem innem. Będziemy żyli z mojego tysiąca franków pensji, dopóki się gdzie nie zaczepisz... Nie proponuję ci służby w marynarce, bo to już za późno; trzeba się za młodu przyzwyczaić do tego zupełnie odrębnego i ciężkiego życia, inaczej bowiem człowiek nigdy nie będzie dobrym marynarzem... Teraz wybieraj.
Wybór Oliwiera trwał niedługo. W trzy miesiące zaciągnął się do wojska, z warunkiem wpisania się do strzelców afrykańskich. Po upływie jednego roku był furjerem: w dwa lata potem odznaczył się i został ozdobiony krzyżem, w następnym roku został już starszym wachmistrzem.
Na nieszczęście Oliwier dostał jedną z tych uporczywych chorób febrycznych, które tylko klimat europejski może uleczyć i dla tego musiał opuścić Afrykę, gdzie spodziewał się pozyskać szlify oficerskie; ciężko chory, odesłany do Francji, gdzie po wyzdrowieniu, wcielony został do pułku huzarów. Wysłużywszy osiemnaście miesięcy w tym pułku, następnie przybył do Paryża za urlopem, dla przepędzenia wolnego czasu ze swoim wujem.
Mieszkanie starego marynarza składało się z małej kuchenki, do której przytykał pokoik pani Barbancon, przedpokoju, który zarazem był izbą jadalną i jednego pokoju, w którym sypiali komendant i jego siostrzeniec. Że zaś ostatni znał szczupłość środków weterana, przeto powodowany delikatnością, nie chciał pozostać bezczynnym; pisał on bardzo pięknie, a jako furjer nabył znacznej wprawy w rachunkach, dlatego też kilku kupców z przedmieścia Batignolles powierzyło mu prowadzenie swych ksiąg rachunkowych. Nie chcąc być ciężarem dla weterana, młody podoficer (porozumiawszy się tajemnie z podskarbim swego wuja, panią Barbancon) dokładał co miesiąc 80 franków do pensji pana Bernarda, swój szczupły zarobek, i obok tego częste jeszcze sprawiał mu niespodzianki, które cieszyły ale i smuciły zarazem poczciwego weterana, który wiedział jak troskliwie Oliwier pracował, ażeby choć niewielki znaleźć sobie zarobek.
Oliwier był wykształcony i wesoły; przyzwyczajony od dzieciństwa, najprzód jako sierota, potem jako stypendysta, a nareszcie jako żołnierz afrykański do wszelkiego niedostatku, był odważnym, wytrwałym, szczerym i łagodnym; lecz przy tem wszystkiem jednę posiadał wadę, jeżeli to wadą nazwać można, to jest nadzwyczajnie był drażliwy we wszystkich sprawach pieniężnych, choćby one były nawet najdrobniejsze; będąc jeszcze prostym i ubogim żołnierzem, posuwał skrupulatność swoją tak daleko, że nawet najskromniejsze zaproszenie swoich towarzyszy odrzucał, jeżeli nie był w stanie zrewanżować się. Ponieważ z początku szydzono z tej jego skrupulatności, i uważano ją za pewną przesadę, przeto wynikły stąd dwa pojedynki, w których Oliwier odniósł zwycięstwo. Odtąd też więcej już ceniono tę niezwykłą cechę charakteru młodego żołnierza.
Zresztą Oliwier na wszystkiem przestawał, gotowym będąc do wszystkiego, a wesołością swoją i humorem ożywiał nadzwyczajnie domowe życie swego wuja.
W chwilach wolniejszych od zatrudnień kształcił podoficer gust swój i umysł czytaniem znakomitszych pisarzy, albo też kopał, skraplał i pomagał swemu wujowi w ogrodzie; potem obaj palili fajkę, rozmawiając o wojnie i podróżach; niekiedy także Oliwier, przywołując sobie na pamięć wszystkie wiadomości kucharskie nabyte w afrykańskich biwakach, uczył panią Barbancon smażenia kotletów baranich lub pieczenia placków jęczmiennych, którym to lekcjom gastronomicznym towarzyszyły zwykle rozmaite figle i żarciki o Buonapartym, drażniące umysł obraźliwej gospodyni. Wprawdzie odpłacała ona Oliwierowi podobnąż monetą, ale kochała go za to bardzo. Słowem, obecność młodego podoficera wywierała tak szczęśliwy wpływ na jednostajne życie weterana i jego gospodyni, że myśl o kończącym się dwumiesięcznym urlopie Oliwiera, napełniała oboje prawdziwym żalem.
A więc pani Barbancon pośpieszyła do drzwi, przy których dzwoniono i otworzyła je przybywającemu siostrzeńcowi weterana.

II.

Oliwier Raimond, mniej więcej dwudziestoczteroletni młodzian, miał rysy ujmujące i pełne wyrazu; krótka kurtka huzarska z białego sukna (od której pięknie odbijała, się czerwona wstążka orderowa), obszyta żółtym sznurkiem wełnianym, tudzież jasnoszafirowe spodnie, okrywały ciało i uwydatniały jego wysmukłą i piękną postać; nadto, mały, także jasno szafirowy kaszkiet huzarski, wsadzony nieco na bakier, okrywał włosy ciemne równie jak wąsy faworyty; a wszystko to nadawało jego osobie jakąś cechę wojskowej zalotności; tego dnia atoli Oliwier zamiast pałasza trzymał pod lewą pachą duży zwój papierów a w prawej ręce sporą paczkę piór do pisania.
Młody podoficer porzucił te narzędzia spokojnych swoich zatrudnień i zawołał wesoło:
— Dzień dobry, mamo Barbancon.
I odważył się uściskać kościstą kibić gospodyni w swoich dziesięciu palcach.
— Dajże mi już pan spokój, swawolniku jakiś.
— Jakto, przecież ja dopiero zaczynam, ej, mamo Barbancon, koniecznie muszę cię uwieść.
— Mnie uwieść... mnie?
— Koniecznie, musi to nastąpić, zniewolony jestem do tego.
— A to dlaczego?
— Ażebyś mi wyświadczyła jednę grzeczność, łaskę.
— No, słucham pana. cóż takiego?
— Najprzód, gdzie jest wuj?
— W altanie, fajkę pali.
— Dobrze. Poczekaj tu na mnie, mamo Barbancon przygotuj się usłyszeć coś nadzwyczajnego.
— Coś nadzwyczajnego? mówże pan... słucham, panie Oliwier.
— Tak jest... coś nadzwyczajnego... coś niesłychanego.
— Nadzwyczajnego, niesłychanego — powtórzyła Barbancon ze zdumieniem, patrząc za młodym wojskowym, odchodzącym do altany.
— Dzień dobry, mój synu, nie spodziewałem się zobaczyć cię tak wcześnie — zawołał marynarz z radością, podając siostrzeńcowi rękę — tak rychło wracasz... tem lepiej... tem lepiej...
— Tem lepiej, tem lepiej — powtórzył Oliwier wesoło. — Przeciwnie, bo nie wiesz, mój wuju, co ci zagraża?
— Co takiego?
— Oto mój wuju kochany, odwagi!
— Ah! skończże już, szaleńcze jakiś.
— Zamknij oczy, i marsz naprzód!
— Naprzód? gdzie? przeciw komu? Przeciw mamie Barbancon, mój kochany wujaszku
— Poco?
— Ażeby jej oznajmić... żem zaprosił kogoś na obiad Ach! do djabla! — zawołał weteran. I cofnął się parę kroków do swojej altany, z której już był wyszedł na próg.
— Dzisiaj... na obiad — mówił dalej podoficer.
— Ah! do stu piorunów! — powtórzył marynarz. I tym razem jeszcze dalej się cofnął.
— A przy tem wszystkiem — dodał Oliwier, moim gościem... jest jeden książę!
— Książę! zginęliśmy! — zawołał weteran. I zrejterował do najodleglejszego kąta altany, w którym, jak w twierdzy jakiej, bronić się zamierzał. — Niech mnie djabeł weźmie, jeżeli się podejmę oznajmić twoje zaprosiny mamie Barbancon.
— Cóż to, mój wuju? marynarka się cofa?
— Jest to napaść, bitwa przedniej straży, to należy do lekkiej jazdy. Nie darmo jesteś huzarem, mój chłopcze. Naprzód! marsz! pierwsza zdobycz twojem powinna być dziełem, tyś furażer. Oto właśnie idzie pani Barbancon, jest tam na dole, widzisz ją?
— Widzę, tam koło wody, która należy do twoich żywiołów, do przedsięwzięć morskich. Dalej mój wuju, dalej naprzód!
— Ah! mój Boże! ona tu idzie, patrz, już jest — wołał weteran, Widząc zbliżającą się gospodynię, którą kilka słów Oliwiera pobudziło do ciekawości i która rzeczywiście zbliżała się do nich w nadziei, że się czegoś więcej dowie.
— Mój wuju — rzekł młody żołnierz stanowczo, kiedy pani Barbancon zbliżała się do drzwi altany — odwrót jest zupełnie niemożliwy, gość mój przyjdzie najpóźniej za godzinę, musimy zwyciężyć lub umrzeć, z głodu... my i nasz gość, którego nazwisko muszę ci przynajmniej powiedzieć; jest to książę de Senneterre.
— Nie mnie powiadaj, nieszczęsny chłopcze! — zawołał komendant — ale mamie Barbancon, wszakże stoi oto przed tobą...
Kiedy gospodyni zbliżyła się zupełnie, rzekł Oliwier:
— Mamo Barbancon, mój wuj ma pani coś powiedzieć.
— Ja? niech mnie djabli wezmą, jeżeli to prawdą — zawołał weteran, obcierając kraciastą chustką pot z czoła — ty masz się z nią rozmówić!
— Śmiało, mój wuju, mama Barbancon nie jest tak straszna jak się wydaje; przyznaj się dobrowolnie.
— To twoja rzecz, mój chłopcze, sam sobie powinieneś radzić.
Gospodyni spoglądała niespokojnie to na wuja, to na jego siostrzeńca; nareszcie rzekła do swego pana:
— O cóż to idzie, mój panie?
— Zapytaj się pani Oliwiera. Co do mnie, mnie to nic nie obchodzi, jam temu wcale nie winien.
— Dobrze więc! oto moja pani Barbancon — rzekł młody żołnierz odważnie — zamiast dwóch nakryć do naszego obiadu, musisz pani trzy położyć! To cała historja!
— Jakto! trzy nakrycia! panie Oliwier, dlaczego trzy?
— Ponieważ zaprosiłem na obiad mojego dawnego towarzysza broni.
— Jezu Chryste! dobry Boże! — zawołała gospodyni z większym przestrachem jak gniewem, i wzniosła oczy ku niebu — gość dzisiaj, a przecież to nie jest dzień, w którym miewamy świeże potrawy, dziś mamy tylko zupę cebulaną, resztki wołowiny od wczoraj z kwaśnym sosem i sałatę.
— A więc! czegóż chcesz więcej, mamo Barbancon? — rzekł Oliwier wesoło i radośnie, gdyż zdawało mu się, że znajdzie gospodynię daleko uporczywszą. — Zupa z cebuli, zrobiona przez panią, to uczta niebiańska, a mój towarzysz Gerald będzie zajadał jak jaki król. Uważaj pan, mamo Barbancon, ja nie powiedziałem wcale, jak cesarz!
Ta lekka przymówka do antibonapartystowskich mniemań pani Barbancon nie zwróciła jej uwagi na siebie W tej chwili nieubłagana kochanka młodego żołnierza z gwardji cesarskiej znikła przed powagą gospodyni domu. Przeto pani Barbancon rzekła głosem bolesnego wyrzutu:
— Czemużeś pan innego dnia nie wybrał, panie Oliwierze! wszakże to rzecz tak łatwa! nie lepiej, żeby było kiedy mamy wszystko świeże na stole?
— Nie ja wybrałem dzień dzisiejszy, mamo Barbancon, ale mój towarzysz.
— Ale, panie Oliwierze, przecież to w towarzystwie mówi się bez ceremonij. Nie przychodź pan dzisiaj, ale jutro, będziemy mieli świeży obiad. Toć to sprawa nie z książętami ani z panami.
Oliwier miał już ochotę posunąć trwogę gospodyni aż do najwyższego stopnia i powiedzieć jej, że to właśnie książę pewien przyjdzie skosztować jej kwaśnego sosu; ale ponieważ nie chciał wystawiać miłości własnej pani Barbancon na tak ciężką próbę, przeto powiedział tylko:
— Nieszczęście już się stało, mamo Barbancon, proszę panią, ażebyś na mnie przed moim dawnym towarzyszem z Afryki nie wymyślała zbytecznie.
— Ah! mój Boże! jakże możesz się pan tego obawiać, panie Oliwierze? Ja miałabym na pana wymyślać, ja? przeciwnie, życzyłabym sobie tylko, ażeby...
— Już jest późno — rzekł Oliwier, przerywając dalsze narzekania — mój przyjaciel przybędzie głodny jak prawdziwy żołnierz, a więc, mamo Barbamcom, zmiłuj się nad nami!
— Ah! to prawda — dodała gospodyni — nie mam ani chwili czasu do stracenia. — I poczciwa kobieta oddaliła się spiesznie, powtarzając jeszcze swoje użalenie: Że też to nie wybrał dnia, w którym mamy świeże jedzenie!
— Ah! — zawołał weteran, kiedy gospodyni już odeszła — oddycham nareszcie. Dzięki Bogu! lepiej przyjęła, aniżelim się spodziewał. Tyś ją oczarował. Ale teraz na mnie kolej, mój chłopcze! Nie mógłżeś mnie wcześniej uwiadomić, ażeby twój przyjaciel przynajmniej trochę lepszy mógł znaleźć obiad? Zapraszasz go niespodzianie, ni stąd ni z owąd, i to jeszcze książę jakiś. Ale powiedzże mi, skąd u djabła pomiędzy strzelcami w Afryce znalazłeś sobie księcia za towarzysza?
— Oto cała historja w kilku zawierająca się sławach, mój wuju; skoro ci ją tylko opowiem przekonany jestem, że zaraz polubisz mojego przyjaciela Geralda, gdyż mało jest ludzi podobnych do niego, ręczę za to wujowi. On i ja byliśmy kolegami szkolnymi w kolegjum Ludwika Wielkiego.Ja oddalam się do Afryki, w sześć miesięcy potem, kogoż widzę przybywającego do kwatery głównej? (byliśmy wtedy w Oranie) mojego przyjaciela Geralda w kurtce i rajtuzach.
— Prostego żołnierza?
— Prostego żołnierza.
— Co u djabła! tak znakomity i zapewne bogaty pan? i nie wstąpił do St. Cyr?
— Nie, mój wuju.
— Więc to był tylko kaprys? nic więcej jak wybryk?
— Nie, mój wuju — rzekł Oliwier głosem uroczystym — przeciwnie, postępek Geralda był obmyślony z całą rozwagą; rzeczywiście, jest on bardzo znakomitym panem z urodzenia, ponieważ, jakem to już powiedział, jest księciem de Senneterre.
— Tak, nazwisko to często napotykamy w dziejach Francji — odpowiedział stary marynarz.
— Szlachetność rodziny Senneterre nietylko jest dawna, ale nawet i wsławiona, mój wuju; lecz familja Geralda utraciła większą część ogromnego majątku jaki dawniej posiadała; pozostało tylko, jak mi się zdaje, około czterdziestu tysięcy renty. Jest to wiele dla każdego innego, ale mało dla osób, jak to mówią, wyższego urodzenia, a oprócz tego Gerald ma dwie siostry na wydaniu.
— Ale, powiedzże mi, jak i dlaczego twój młody książę został żołnierzem?
— Najprzód, musi wuj o tem wiedzieć, że ten dzielny chłopak jest bardzo oryginalny i nieraz rozmaite przychodzą mu myśli. Tak, kiedy Gerald po wyjściu swojem z kolegjum zbliżał się do wieku popisowego, ojciec jego (który żył jeszcze wtedy), oznajmił mu, że zamierza złożyć za niego opłatę, ażeby go w każdym razie uwolnić od wojska. Czy wuj się domyśli, co ten dziwny chłopiec na to powiedział?
— Słucham, cóż takiego?
— Mój ojcze kochany, rzekł Gerald, jest pewien dług, który każdy człowiek z sercem swojemu krajowi uiścić powinien, jest to dług krwi, zwłaszcza, jeżeli kraj rodzinny prowadzi jaką wojnę. Uważam zatem za nieszlachetność, jeśli kto zapomocą pieniędzy pragnie uniknąć niebezpieczeństw wojny i kupuje za siebie innego jakiego biedaka i odrywa go od jego roli lub zatrudnień, ażeby się za niego narażał na niebezpieczeństwo, lub za niego zginął. Kupować za siebie innego człowieka, znaczy toż samo, przebacz mi, mój ojcze, to wyrażenie, co kupić sobie patent nikczemnika. A ponieważ niebardzo wzdycham za takim patentem, przeto zostanę żołnierzem, jeżeli wyciągnę zły numer.
— Ah! doprawdy! wiesz, podoba mi się już twój młody książę! — zawołał weteran.
— A co? mój wuju, to mi się nazywa być dzielnym — dodał Oliwier z wyrazem przyjacielskiej dumy. — Lubo takie postanowienie wydawało się dziwacznem ojcu Geralda, nie darmo przecież był szlachcicem, ażeby mu się opierać. Los trafił na Geralda, i tak, przybył jako prosty żołnierz do strzelców afrykańskich; oprzątał swego konia, pełnił swoją służbę i w polu i w kuchni jak każdy inny i bezspornie szedł do kozy, jeżeli się kiedy spóźnił; słowem, nie było lepszego żołnierza w jego plutonie.
— A przytem waleczny jak mało? nieprawdaż? — zapytał weteran, którego zajęcie coraz bardziej wyrastało.
— Odważny jak lew, a tak żywy, tak wesół, tak pociągający w natarciu, że waleczność jego w całym szwadronie męstwo podniecała.
— Ale przy swojem nazwisku, przy swoich protekcjach musiał zapewne wkrótce zostać oficerem?
— Byłby nim zapewne został, chociaż niebardzo dbał o to, gdyż skoroby tylko wysłużył lata, skoroby tylko dług swój uiścił, jak zwykle mawiał, zamierzał wrócić do Paryża, który namiętnie lubił, ażeby w nim spędzić resztę życia.
— Twój młody książę jest dzielny, ale dziwaczny chłopak.
— Po trzech latach służby — mówił dalej Oliwier — Gerald został, jak ja, wachmistrzem; zuchwale uderzył na orszak czerwonej jazdy, i kula zgruchotała mu ramię; na szczęście, zdołałem go wyratować, i prawie umierającego przywieźć na moim koniu do obozu. Lecz rana Geralda tak była szkodliwa, że mu dano dymisję; wtedy wyszedł ze służby i powrócił do Paryża, ażeby już w nim pozostać. Znając się jeszcze w szkole, zaprzyjaźniliśmy się szczerze w pułku. Zawsze pisywaliśmy do siebie; spodziewałem się zobaczyć go zaraz za mojem przybyciem, lecz dowiedziałem się, że właśnie popłynął do Anglji. Dziś rano, idąc bulwarkiem de Monceaux, usłyszałem niespodzianie, że ktoś z całego gardła woła za mną; obracam się, i widzę Geralda wyskakującego z pięknego kabrjoletu, i spieszącego do mnie; uścisnęliśmy się serdecznie — dodał Oliwier z lekkiem wzruszeniem — na honor uścisnęliśmy się, jak dwaj przyjaciele w wojnie, po niebezpiecznej bitwie ściskać się zwykli... wuj to zna bardzo dobrze... nieprawdaż?
— Ty mnie o to pytasz?
— Musimy dzisiaj obiad zjeść razem i cały wieczór z sobą przepędzić — rzekł do mnie Gerald, gdzie mieszkasz? U mojego wuja. (Nieraz opowiadałem mu o tobie, i kocha cię, mój wuju, tak niemal jak ja, rzekł Oliwier, podając rękę weteranowi). Dobrze! więc przyjdę do was na obiad, odpowiedział Gerald, czy zgoda? Przedstawisz mnie twojemu wujowi, mam ci tysiąc rzeczy opowiedzieć. Ponieważ wiem jak prostym i poczciwym chłopcem jest mój Gerald, przyjąłem jego propozycję, ale zapowiedziałem mu zgóry, że moje zatrudnienie zniewala mnie opuścić go o godzinie siódmej, właśnie, jak gdybym był jakim pismakiem sądowym — rzekł Oliwier wesoło — albo jak gdybym miał służbę.
— Dzielny z ciebie chłopiec! — rzekł komendant do Oliwiera.
— Cieszę się bardzo, mój wuju, że ci będę mógł przedstawić Geralda, gdyż jestem przekonany, że się z nim prędko zaznajomisz, a zresztą — dodał młody żołnierz rumieniąc się nieco — Gerald jest bogaty, ja biedny; on zna mają skrupulatność i ponieważ wie, że nie mógłbym u jakiego dobrego restauratora obiadów zamawiać, przeto wolał do nas się zaprosić.
— Rozumiem to — rzekł weteran — i twój młody książę dowodzi przez to, że ma tkliwe i dobre serce. Byle mu tylko kwaśny sos mamy Barbancon żołądka nie zepsuł — dodał komendant wesoło.
Zaledwie domówił te słowa, odezwał się znowu dzwonek przed drzwiami.
Jakoż wkrótce wuj i siostrzeniec jego ujrzeli Geralda księcia de Senneterre, wchodzącego w aleję ich szczupłego ogrodu.
Pani Barbancon z postawą zakłopotaną i fartuchem kuchennym u pasa, postępowała przed niespodziewanym gościem.

I.

Jednakże nie sama tylko Hermiinja czyniła przygotowania do tej ważnej chwili, w której miały być podpisane akty ślubne jej i Ernestyny, gdyż w pewnem małem i skromnem pomieszkaniu w Baignolles, także wszystko było w ruchu.
Komendant Bernard, Gerald i Oliwier zamierzali również tego samego dnia jeść obiad razem i w tejże samej altanie, w której widzieliśmy ich przed kilku miesiącami; stąd dopiero mieli się udać do Herminji, dla podpisania kontraktu ślubnego.
Piękny wieczór jesienny sprzyjał planom trzech przyjaciół.
Pani Barbancon przewyższyła wszelkie oczekiwania. Ponieważ tym razem wcześniej była uprzedzona, przeto miała czas przygotować z jak największą starannością wyborną jarzynę, do niej soczyste kotlety, doskonałą kurę pieczoną i smaczny krem z jajek, z tłustym sosem waniljowym.
Kucharska sztuka pani Barbancon dosięgła w tych potrawach najwyższego szczebla swej doskonałości; ale niestety! pomimo wszelkich zalet tego obiadu, trzej biesiadnicy nie odpowiedzieli mu tak, jak należało, gdyż radość odjęła im apetyt, i urażana gospodyni w żalu swoim porównywała ich dzisiejszy brak chęci do jedzenia z owym głodem żołnierskim, którego Gerald i Oliwier tak jawnie dowiedli kilka miesięcy pierwej, kiedy ich dwa razy traktowała przygotowanym naprędce kwaśnym sosem.
Odniósłszy pieczyste prawie nietknięte, pani Barbancon zostawiła na stole swój krem jajeczny, mrucząc sobie pod nosem:
— Już też przynajmniej tego półmiska nie zostawią, wszakże to i bez głodu nawet jeść można, przecież to potrawa dla samych kochanków.
— Do djabła! mamo Barbancon — zawołał komendant uradowany — półmisek ten przypomina mi zaspy śniegowe w Newfundland, jakaż to szkoda, że nam się już jeść nie chce!
— Wielka szkoda — dodał Gerald — pani Barbancon zasłużyła sobie dzisiaj na order.
— Przecież to jest krem jajeczny, krem, któremu nie znajdziemy nigdzie równego — zawołał Oliwier — ale jeżeli już nie inaczej, to przynajmniej oczyma musimy się nim nasycić.
Ponieważ gospodyni nie mogła jeszcze dać wiary swej dotkliwej i upokarzającej jej miłość własną prawdzie, przeto odpowiedziała tylko wymuszonym tonem:
— Panowie żartują.
— Żartować z rzeczą tak ważną, jak pani krem jajeczny, mamo Barbancon, niech mnie djabli wezmą, jeżelibym się odważył — powiedział komendant. — Ale niepodobna, nam skosztować tego arcydzieła pani, ponieważ nie mamy już najmniejszego apetytu.
— Rzeczywiście, niepodobna — powtórzyli obaj młodzieńcy.
Gospodyni nie odpowiedziała ani słowa, ale jej zmienione oblicze wskazywało jawnie silne oburzenie; konwulsyjnie porwała pierwszy lepszy talerz, położyła na nim blisko połowę swej ulubionej potrawy, i, stawiając go przed zdziwionym komendantem, rzekła do niego głosem nieugiętej, obrażonej godności:
— Pan przynajmniej, pan musi jeść.
— Mamo Barbancon, słuchajże pani...
— Tu panie nic nie pomoże i mamo Barbancon. Od dziesięciu lat dopiero drugi raz znalazłam sposobność zrobienia takiego kremu z jajek; i to tylko na cześć ożenienia się pana Oliwiera i pana Geralda zadałam sobie tak wielką pracę... powtarzam więc jeszcze raz, że tu nie pomogą żadne wybiegi... pan musi jeść.
Nieszczęśliwy weteran, który tylko nieprzyjazne widział wkoło siebie lica, gdyż nawet Gerald i Oliwier zdawali się przechodzić na stronę gospodyni, próbował jeszcze kapitulować.
— Dobrze! to ja go już jutro zjem, jutro niezawodnie, mamo Barbancon.
— Jakgdyby się to taki krem do jutra dał przechować — rzekła gospodyni wzruszając ramionami.
— Pomimo tego... ja... nie...
— Jedz pan natychmiast.
— Ależ, do wszystkich djabłów! — zawołał weteran — przecież pani nie chce, ażebym pękł nareszcie, gdyż...
— Pan, pęknąć!, z powodu kremu, który ja przyrządziłam? — powiedziała gospodyni, z goryczą i boleścią, jakgdyby jej pan najdotklwszą wyrządził obelgę. — Pan, pęknąć! Ah! tegom się nie spodziewała, po dziesięcioletniej służbie u pana, i to jeszcze w dniu tak pięknym jak dzisiejszy, kiedy pan Oliwier ma się żenić, widzieć się tak traktowaną... ah!
I poczciwa kobieta zalała się gorzkiemi łzami.
— Otóż znowu płacze — rzekł weteran — ależ doprawdy, dziecinna jesteś, kochana mamo Barbancon.
— Pan, pęknąć! Ah! ja tego długo nie zapomnę!
— No, widzi pani, już jem, ot, patrz pani, już jem — rzekł nieszczęśliwy komendant, połknąwszy z pośpiechem kilka łyżek — wyborny jest ten krem, prawdziwie boski, jakże, czyś pani już zadowolona?
— Teraz jestem, panie komendancie, tak, teraz jestem zadowolona — rzekła gospodyni, ocierając swoje łzy — krem był taki piękny, że robiąc go jeszcze, mówiłam sobie w duchu, muszę też żonie pana Oliwiera dać przepis na niego, nieprawdaż, panie Oliwierze?
— Zapewne, panna Ernestyna będzie wyborną gospodynią, jestem o tem przekonany.
— A te korniszony, których przyrządzania ją wyuczę? Bo to muszą być zielone jak trawa, a chrupać jak orzechy. Bądź pan tylko spokojny, panie Oliwierze, zobaczy pan, jakie ja i żona pańska będziemy panu robiły przysmaczki.
Gerald, któremu pan de Maillefort musiał nareszcie wyznać, że panna de Beaumesnil występowała w charakterze dwóch osób, nie mógł wytrzymać i głośno się roześmiał, pomyślawszy, jak pani Barbancon będzie dawała swoje przepisy kuchenne najbogatszej dziedziczce we Francji.
— Pan się śmieje, panie Geraldzie — zawołała gospodyni — czy pan nie ufa moim wiadomościom?
— Nie lękaj się pani, ufam i wierzę w nie, jak w ewangelję; śmieję się tylko dlatego, że jestem wesół; czemuż się pani dziwi? w takim dniu jak dzisiejszy... to jest rzeczą bardzo naturalną!
— A jednak — odpowiedziała pani Barbancon tonem ponurym i tajemniczym — widziano potwory, które w podobnymże dniu stawały się jeszcze dzikszemi.
— Ej, gdzież tam!
— Słuchaj pan, panie Geraldzie, czy pan wie, jak on sobie postąpił w sam dzień ślubu z Marją Ludwiką, złoczyńca jakiś (pani Barbancon uważała za —zbyteczne wymieniać nazwisko przedmiotu swej nieustającej odrazy).
— Słuchamy, mamo Barbancon — rzekł komendant Bernard — a potem da mi pani kawę, bo już niedługo wybije szósta godzina.
— Otóż, panie komendancie, ten, którego pan tak kocha, w dniu ślubu swojego z Marją Ludwiką gorszy był jak tygrys dla tego małego, kochanego króla Rzymskiego, który składał do niego swe drobne rączki i wołał milutkim głosem: papo Cesarzu, nie opuszczaj, nie opuszczaj biednej mamy Józefiny.
— Ah! teraz rozumiem — rzekł Gerald bardzo poważnie — pani mówi o królu Rzymskim, synu Józefiny?
— Nieinaczej, panie Geraldzie, przecież innego nie było. Ale to jeszcze jest niczem w porównaniu z tem, co ten złoczyńca ośmielił się uczynić Ojcu świętemu, i to jeszcze przy wielkim ołtarzu w kościele Panny Marji.
— Ah! do licha!
— I cóż to takiego?
— Zdaje się — mówiła dalej pani Barbancon uroczystym głosem — zdaje się, że podczas koronacji papieże mają tę miłość własną, a może też to dla pochlebienia — dodała gospodyni jakby w nawiasie — że biorą koronę do własnych rąk i kładą ją na głowę tego, kogo koronują; wyobraźcie sobie teraz, panowie, czy to nie w sam raz było dla waszego Buonapartego, który już i tak okropnie był rozdąsany, że musiał na placu Karuzeli pocałować papieża w pantofel i to wobec swoich zbójców, wobec tej starej gwardji, ale go przecież pocałował, złoczyńca, bo musiał, gdyż inaczej czerwony człowiek, który był wrogiem Rustana a przyjacielem papieża, byłby go niezawodnie w nocy zadusił.
— Papieża?
— Rustana?
— Nie, nie moi panowie, nie, nie, Buonapartego. Słowem, w chwili, kiedy go nasz Ojciec święty miał koronować, ów złoczyńca, ów wilk korsykański, jak prawdziwy brutal, wydziera biednemu Ojcu świętemu koronę z ręki, sam ją sobie wsadza na głowę, drugą zaś ręką tak niegrzecznie uderzył w czapkę Ojca świętego, że mu ją zupełnie na oczy zacisnął, jakgdyby chciał ludowi francuskiemu powiedzieć: Skończyło się już z religją, z duchowieństwem i ze wszystkiem,tylko mnie jednego na kolanach czcić należy i uderzenie to było tak silne, że biedny Ojciec święty aż się pochylił na stopniach ołtarza, a jego czapka zupełnie zakryła mu oczy. O! ty, cierpliwy baranku niewinności! Opowiadam to dlatego tylko, ażeby powiedzieć panu Oliwierowi — dodała gospodyni, kończąc sensem moralnym — że są takie wilki, takie tygrysy, które dzień ich zaślubin czyni jeszcze dzikszymi, gdy tymczasem pana i pana Geralda, wasze grzeczne i milutkie żonki tylko słodszymi, grzeczniejszymi uczynią.
Po tem wszystkiem gospodyni poszła przyrządzić kawę, gdy tymczasem komendant Bernard nałożył swą dawną piankową fajkę.
Po tej wesołości, wywołanej opowiadaniem pani Barbancon, stary marynarz i dwaj jego młodzi towarzysze oddali się poważniejszym i szlachetniejszym myślom.
— Ta poczciwa kobieta — rzekł Gerald — pomimo swego dziwactwa, słusznie mówi, że przez nasze ożenienie się te zarody dobrego, jakie w naszych piersiach spoczywają, jeszcze więcej się rozwiną. Zdaje mi się, że inaczej być nie może, nieprawdaż, Oliwierze?
Widząc atoli swego przyjaciela pogrążonego w głębokiem dumaniu, Gerald położył rękę na jego ramieniu, mówiąc:
— O czemże myślisz, Oliwierze?
— Myślę o tem, mój drogi Geraldzie, że przed sześciu miesiącami siedzieliśmy przy tymże samym stole, i że wtedy opowiadałem ci pierwszy raz o tej powabnej dziewicy, którą nazywają księżną; powiedziałeś mi na to z uśmiechem: Ah! znam ja doskonale księżne i księżniczki... znudziłem się już niemi! a teraz taż sama dziewica za twojem pośrednictwem zostaje księżną; i to księżną de Senneterre Jakże los jest dziwaczny!
— Słusznie mówicie, moje dzieci — wtrącił stary marynarz — bardzo to jest przyjemne przypominać sobie przeszłość, kiedy teraźniejszość jest szczęśliwa. Zaprawdę, ktoby mi to był przed sześciu miesiącami powiedział, że mój kochany Oliwier ożeni się z miłą i odważną panienką, która ocali mi życie, narażając się na niebezpieczeństwo?
— A mianowicie ktoby to był pomyślał — dodał Gerald, spoglądając z uwagą na Oliwiera, że ta panna de Beaumesnil, o którejśmy tyle mówili, i z którą ja się miałem ożenić, zakocha się w Oliwierze?
— Nie mówimy o tem szaleństwie — przerwał młody oficer z uśmiechem — był to jeden z tych kaprysów, jakie w zepsutych dzieciach tak często można widzieć, kaprys, który, przekonany jestem, prędzej jeszcze przeminął, jak powstał.
— Mylisz się, Oliwierze — odpowiedział Gerald poważnie — miałem sposobność widzieć pannę de Beaumesnil, a nawet z nią rozmawiać; dlatego zaręczam ci, że pomimo, iż nie jest starszą od twojej drogiej i ukochanej Ernestyny, nie jest ona przecież bynajmniej ani kapryśnem, ani zepsutem dzieckiem, ale owszem bardzo rozsądną, bardzo zajmującą panienką.
— Mojem zdaniem — rzekł komendant Bernard wesoło — panna de Beaumesnil jest przynajmniej osobą z bardzo dobrym gustem, ponieważ wybrała sobie mego Oliwiera; ale cóż, kiedy już było za późno; miejsce zajęte zostało przez naszą kochaną Ernestynę, która mu wprawdzie nie przyniesie w posagu miljonów, ale za to posiada serduszko, jakich mało na świecie.
— Tak, masz słuszność, mój wuju — odpowiedział Oliwier — miejsce już zostało zajęte. O! zupełnie zajęte, a gdyby nawet i nie...
— Co mówisz? — przerwał Gerald, wpatrując się w swego przyjaciela z jak największą uwagą — dlaczegóż to nie miałbyś zaślubić panny de Beaumesnil, gdybyś był jeszcze wolnym?
— Dajże pokój, Geraldzie, jakie z ciebie dziecko!
— Jakto?
— Przypomnijno sobie, co sam przed kilku miesiącami i przy tymże samym stole powiedziałeś: kiedy człowiek nadzwyczajnie bogaty ożeni się z biedną panienką, dlatego, że jest powabną i godną jego miłości, każdy to potwierdzi; lecz, jeżeli człowiek ubogi ożeni się z kobietą, która mu przynosi ogromny majątek, to hańba! nie sąż to własne słowa Geralda, kochany wuju?
— Nieinaczej, mój synu.
— Pozwól tylko, pozwól! — zawołał Gerald, zdjęty żywą niecierpliwością — przypomnij że sobie i ty, Oliwierze, że sam mi powiedziałeś, chcąc mnie nakłonić do zaślubienia panny de Beaumesnil: jest rzeczą oczywistą, że, jeżeli tę młodą panienkę, pomimo jej niezmiernego majątku, równie szczerze kochasz, jak kiedybyś ją kochał, gdyby była zupełnie ubogą i bez imienia, wtedy sama czystość uczucia usprawiedliwiałaby zupełnie podobne małżeństwo. A więc teraz ja, z mojej strony, pytam się pana, mój komendancie, czy nie takie było zdanie Oliwiera, i czy pan sam nie myślałeś podobnie?
— Prawdą jest, panie Geraldzie, i zdaje mi się, że zdanie to było bardzo rozsądne i słuszne, ale, dzięki Bogu, nie potrzebujemy już tej drażliwej kwestji na nowo rozbierać. Oliwier postąpił jak człowiek z honorem, odrzucając te miljonowe związki, dlatego, że już kochał inną; postąpił bardzo dobrze... ale żeby to miało być coś nadzwyczajnego, nie sądzę, i dlatego ani pan, ani ja dziwić się temu nie będziemy, nieprawdaż, panie Geraldzie? wszakże i pan, równie jak Oliwier, żeni się tylko z miłości.
— O! z miłości! w całem znaczeniu tego wyrazu — rzekł młody oficer z zapałem — Ernestyna jest tak słodka, tak rozsądna, przy całej swojej naiwności; zresztą to biedne dziecię tyle okazuje wdzięczności, że tak znakomity pan, jak ja — dodał Oliwier z uśmiechem — raczy się z nią ożenić; a potem, gdybyś ty wiedział, Geraldzie, jaki ona wczoraj zachwycający list do mnie napisała, z oznajmieniem, że jej kuzynka na wszystko zezwala, i że jeżeli moje zamiary nie zmieniły się, kontrakt dzisiaj może być podpisany! Trudno sobie wyobrazić coś prostszego i zarazem delikatniejszego, tkliwszego, jak ten list, w którego każdym wyrazie nieoceniony maluje się charakter. Słowem, Ernestyna jest zupełnie taką, za jaką ją uznałem w samym, początku.
— Prawda, trudno jest spotkać osobę więcej zajmującą, niż ona — rzekł stary marynarz.
— Czy nie tak, kochany wuju? wprawdzie jej rysy nie są zupełnie regularne, ale jakie słodkie spojrzenie, jaki powabny uśmiech z temi białemi ząbkami, z tym pięknym ciemnym włosem, drobnym wzrostem, tą maleńką rączką i nóżką, któraby się w mojej ręce zmieściła!
— Oliwierze, mój chłopcze — rzekł marynarz, wydobywając zegarek — zajęty myślami o twojej ukochanej, zapominasz o godzinie, w której powinieneś już być u niej; a nadto, wszakże to jeszcze i pan Gerald musi mieć dosyć czasu, aby się mógł udać do swej matki i z nią pojechać do panny Herminji.
— Mamy jeszcze czas, mój komendancie — powiedział Gerald — ale nie umiem panu wypowiedzieć, jaki jestem szczęśliwy, że widzę Oliwiera tak zakochanym, tak pod każdym względem zakochanym w Ernestynie.
— O! pod każdym względem, mój, zacny Geraldzie, nie licząc jeszcze, że i dlatego ją także kocham, iż jest najlepszą przyjaciółką twojej lubej Herminji.
— Słuchaj, Oliwierze — rzekł Gerald — kiedy pomyślę o mojem szczęściu, o mojej rozkoszy po tylu trudnościach i po tak wielkich przeszkodach, doprawdy, zdaje mi się, że oszaleję z radości. Ale, do prędkiego zobaczenia, mój przyjacielu, mój bracie, gdyż możemy sobie powiedzieć, że bierzemy dwie siostry, albo, że one idą za dwóch braci, wtedy, na honor, mimowolnie łzy cisną mi się do oczu. No, uściskaj mnie, Oliwierze; lepiej, żem się tutaj tak rozczulił. Przy tych poważnych krewnych i kuzynach niedobrzeby to wyglądało.
I obaj młodzieńcy uścisnęli się z braterskiem uczuciem, gdy tymczasem komendant Bernard, który właśnie chciał utrzymać swą powagę i ukryć radosne rozczulenie, puszczał gęste kłęby dymu.
Gerald oddalił się spiesznie, w zamiarze wstąpienia jeszcze po swą matkę, razem z którą miał pojechać do Herminji.
Oliwier i stary marynarz mieli się już także oddalić, kiedy zatrzymani jeszcze zostali przez panią Barbancon, która, idąc poważnym krokiem, ostrożnie niosła na ręku białą muślinową chustkę, złożoną już do zawiązania na szyję, tylko nadzwyczajnie ukrochmaloną.
— Cóż to znaczy u licha, mamo Barbancon? — zapytał weteran, trzymając już w ręku laskę i kapelusz. — Możnaby myśleć, że niesiesz za procesją jakąś relikwję?
— Panie komendancie — odpowiedziała poczciwa gospodyni, z uczuciem ledwie powściąganej radości — jest to chustka, mała niespodzianka, którą pozwoliłam sobie przygotować dla pana z moich oszczędności, gdyż w dniu dzisiejszym, w dniu tak uroczystym, byłby pan pozostał w swojej czarnej, starej chustce, a to przecież... tak...
Zacna kobieta, wzruszona szczęściem Oliwiera, nie mogła już dokończyć i serdecznie się rozpłakała.
Lubo stary marynarz lękał się w duchu poddać swą szyję temu ubraniu, które widocznie było twarde, jakby z tektury wyklejone, jednakże życzliwa pamięć jego gospodyni tak go ujęła, że powiedział do niej głosem nieco wzruszonym:
— Ah! mamo Barbancon, co to za szaleństwo, powinienem się z tobą za to porządnie wykłócić.
— Na rogach są wyhaftowane litery J. B. Jakób Bernard — rzekła gospodyni, zwracając z pewną dumą jego uwagę na ten haft, umieszczony na rogach chustki.
— Prawda! to jest moje nazwisko — zawołał starzec, rozrzewniony tym nowym dowodem pamięci jego gospodyni, poczem dodał — poczciwa, zacna kobieta! prawdziwie, wielką, o! wielką sprawia mi to przyjemność.
— Ah! dziękuję kochanemu panu! — zawołała gospodyni, uszczęśliwiona, jakgdyby jakie najświetniejsze otrzymała wynagrodzenie, dodając potem — ale już jest późno, niedługo wybije siódma godzina, prędko zatem, panie, prędko, zawiążemy ją zaraz.
— Zawiązać, co takiego, mamo Barbancon?
— A cóżby, tę chustkę, panie komendancie!
— Komu?... mnie? a niechże mnie djabli, jeżeli...
Ujrzawszy atoli błagalne i pełne znaczenia spojrzenie Oliwiera, stary marynarz pomyślał, jakieby sprawił zmartwienie swej gospodyni, gdyby się wzbraniał ustroić w jej podarunek. Z drugiej atoli strony, on jeszcze ani razu w życiu swojem nie miał białej chustki na szyi i drżał na samą myśl wsadzenia takiej żelaznej obręczy. Lecz wrodzona jego dobroć przeważyła wszelką obawę; stłumił wydobywające się już westchnienie i poddał swą szyję pani Barbancon; następnie, pragnąc w lepszy sposób zakończyć rozpoczęte już poprzednio zdanie, dodał:
— Chciałem właśnie powiedzieć: niechże mnie djabli, jeżelibym miał odmówić mamie Barbancon; ale doprawdy, to zbyt piękne dla mnie.
— Na taki dzień nic nie jest zbyt piękne — rzekła gospodyni, ozdabiając szyję swego pana nową chustką — szkoda nawet, że pan na taką uroczystość ma tylko swój stary granatowy frak, który się już siedem lat wysługuje, ale przy pańskim pięknym oficerskim krzyżu legji honorowej, z tą nową kokardą i tą świeżą chustką — dodała gospodyni, przypatrując się z upodobaniem własnemu dziełu, i układając dwa wystające rogi, jak potężne uszy zajęcze — tak, z tą świeżą chustką, która jest tak doskonale uprasowana, nie powstydzi się pan przed nikim. Ah! kochany panie — dodała jeszcze, odsuwając się o kilka kroków, ażeby lepiej ocenić, jak się też zdaleka wydawała ta biała chustka — wygląda pan conajmniej o dwadzieścia lat młodziej, z tą świeżo ogoloną brodą, nieprawdaż, panie Oliwierze? A potem, to nadaje człowiekowi tak przyzwoity wygląd, rzeczywiście, wygląda pan zupełnie jak jaki notarjusz, który żyje spokojnie ze swojej renty.
Nieszczęśliwy komendant, którego szyja w tej chustce, sięgającej niemal do policzków, jak w kajdanach była ściśnięta, wyprostował się jak świeca przed małem zwierciadełkiem, wiszącem nad kominem w jego pokoju i, wyznać musimy, że poczciwy staruszek pogodził się wkrótce z ową białą krawatką, której kokarda z owemi zajęczemi uszami szczególnie mu się podobała, i uśmiechnąwszy się nieznacznie, powiedział:
— Szkoda tylko, że nie można w niej głowy obracać, ale mama Barbancon mówi prawdę — dodał, z niejaką zarozumiałością — wyglądam wcale przyzwoicie, prawie jak jaki kapitalista.
I rzeczywiście, stary marynarz, niby zadowolony modniś, głaskał ręką swą białą i krótko obciętą czuprynę.
— Kochany wuju, już jest trzy kwadranse na siódmą — rzekł Oliwier z niecierpliwością, właściwą wszystkim zakochanym.
— Dobrze, mój chłopcze, więc idźmy. Mamo Barbancon, podajże mi moją laskę i kapelusz — zawołał stary marynarz, idąc ku drzwiom wyprężony, obawiał się bowiem, ażeby nie pogniótł swojej pięknej krawaty z zajęczemi uszami.
Wieczór był cudny, a droga z Batignolles na ulicę Monceaux bardzo krótka. Komendant Bernard i Oliwier udali się skromnie, piechotą do Herminji.

Na szczęście, skutkiem ruchu komendanta w tej krótkiej podróży, pochyliły się nieco zuchwałe rogi jego groźnej krawaty, i chociaż już nie wyglądał zupełnie jak bogacz, lub jaki kapitalista, to więcej niż skromne ubranie starego marynarza nie szkodziło przecież bynajmniej szlachetnemu wyrazowi jego męskiej i poczciwej twarzy, kiedy wchodził do mieszkania Herminji.

II.

Wieczorem tegoż samego dnia, kiedy miano podpisać podwójny akt ślubny, pan Bouffard, właściciel domu, w którym mieszkała Herminja, jego pianistka, tak ją bowiem nazywał od czasu jak zaczęła dawać lekcje muzyki pannie Kornelji, przyszedł tu był po obiedzie dla odbycia zwykłego patrolu, jak się wyrażał ów zacny reprezentant ładu i porządku; a to z powodu zbliżającego się już października, to jest czasu, w którym zwykle odbierał należne sobie komorne.
Było około wpół do siódmej wieczorem.
Pan Bouffard siedział poufale w izbie odźwiernej i wywiadywał się od niej, czy rozmaici jego lokatorowie, przy zbliżającej się chwili zapłaty, nie objawili jakiego niepokoju i obawy.
— O nie, panie Bouffard — odpowiedziała pani Moufflon — wszyscy zachowują się bardzo dobrze, niema się czego lękać; jeden tylko mieszkaniec tego małego lokalu na trzeciem piętrze...
— Cóż on robi, ten mieszkaniec trzeciego piętra? — zapytał pan Bouffard skwapliwie i z obawą.
— Kiedy się tu przed trzema miesiącami wprowadził, był strasznie zuchwały, ale teraz, im więcej się zbliża termin zapłaty, tem staje się grzeczniejszy, ale to powiadam panu, taki jest grzeczny, taki...
— Musisz mi dawać baczność na niego, i to ścisłą baczność; o! to rzecz podejrzana. Ah! jaka to szkoda;, że ten przystojny młody jegomość, który zapłacił komorne mojej pianistki, nie chciał się dać złowić, onby mi nie był...
Pan Bouffard nie mógł już dokończyć. Dwa czy trzy razy tak silnie zapukano do bramy, że odźwierna i jej pan zerwali się z przestrachem ze swoich miejsc.
— Ha, do pioruna! — zawołał pan Bouffard — to mi dopiero kołaczą; ja sam, ja, właściciel mego domu, nie śmiałbym tak głośno pukać. Zobaczymy też, co to za zuchwalec dobija się tak silnie — dodał pan Bouffard, zbliżając się do drzwi izdebki, gdy tymczasem odźwierna poszła otworzyć.
— Bramę, bramę proszę otworzyć! — zawołał głos jakiegoś stentora.
Mężczyzna, który odezwał się tym głosem, zdawał się domagać otworzenia całej bramy, ażeby pojazd, stojący przed domem, mógł dalej zajechać.
Zdziwieni tak nadzwyczajnem żądaniem, pan Bouffard i jego odźwierna stanęli oboje jak wryci z podziwu i, z otwartemi usty ujrzeli wychodzącego z bramy biało upudrowanego lokaja olbrzymiej prawie postawy, który ubrany był w bogatą szafirową liberję ze srebrnemi galonami.
— Prędzejże otworzyć bramę! — zawołał z gniewem wygalonowany olbrzym.
Pan Bouffard tak był zmieszany, że się jak najniżej ukłonił ogromnemu lokajowi.
Ten dodał znowu:
— A cóż u pioruna! czy otworzycie czy nie? Guzdrzą się jakby na jutro, a książę czeka.
— Książę! — zawołał pan Bouffard, stojąc ciągle na miejscu i kłaniając się powtórnie i jeszcze niżej lokajowi.
W tej chwili znowu zapukano, lecz daleko silniej jak pierwszym razem.
Pani Moufflon machinalnie pociągnęła za sznur, jak to we śnie zwykła czynić, i nowy głos zawołał przed bramą.
— Proszę bramę otworzyć!
Poczem drugi lokaj, w zielonej liberji z czerwonemi wypustkami i złotemi galonami, zbliżył się do loży odźwiernej, przy której poznawszy swego kolegę zawołał:
— Ah! to ty, Wawrzyńcze! Widziałem właśnie powóz twego pana. A cóż? czy tu nie otworzą? Do stu piorunów! Czy tu odźwierni w kozie, gdzie siedzą?
— To prawda, możnaby myśleć, że mają oczy szklane. Patrz, ani się ruszą.
— Wybornie! — rzekł drugi lokaj — księżna nie straci pewnie cierpliwości, Wszakże ona jest bardzo cierpliwa.
— Księżna? — powtórzył pan Bouffard coraz bardziej zmieszany, ale ciągle jeszcze jak przykuty do miejsca.
— Ha! do wszystkich djabłów! otworzycież nareszcie! — krzyknął jeden z lokai.
— Ale panie, do kogoż to pan przybył właściwie? — zapytał pan Bouffard, przyszedłszy nieco do siebie. — O kogo pan się pytasz?
— O pannę Herminję — odpowiedział olbrzym z pewnym rodzajem poszanowania dla osoby, którą jego państwo mieli odwiedzić.
— Tak jest, o pannę Herminję — odpowiedział drugi.
— Pierwsze drzwi od bramy po lewej stronie — odpowiedziała odźwierna, z coraz większem zdziwieniem. — Zaraz panom otworzę.
— Książę, księżna do mojej pianistki! — powtarzał pan Bouffard.
Wtem zapukano na nowo, ale tym razem już prawie z wściekłością; pani Moufflon pociągnęła za sznur i pokazał się trzeci służący w brązowej liberji z niebieskiemi wyłogami wołając:
— Do wszystkich tysięcy! tu, widzę, cały dom głuchy, czy nieżywy! Otwórzcież przecie bramę! hej, prędzej! bramę otworzyć.
Odurzony niemal z podziwu, Bouffard zdecydował się nareszcie na wykonanie swego bohaterskiego postanowienia: podczas kiedy odźwierna zabierała się oznajmić Herminji odwiedziny tak znakomitych osób, były kupiec korzenny sam otworzył ciężkie podwoje bramy i ledwie miał dosyć czasu przytulić się do ściany, ażeby się nie dostać pod nogi dwóch wielkich i pysznych siwków, które, zaprzężone do wspaniałej błękitnej karety, wpadły gwałtownie do sieni, a za jednem skinieniem stangreta, przybranego w ogromną perukę, i na znak dany przez jednego z lokajów, stanęły jak wryte przed drzwiami Herminji.
Mały garbaty mężczyzna i drugi, otyły, obaj ubrani czarno, wysiedli z tego pięknego pojazdu, i pani Moufflon spiesznie zameldowała pianistce Bouffarda, panów:
— Notarjusza Leroi i księcia de Haut-Martel.
Zaledwie pierwszy pojazd wyruszył z dziedzińca, zajechała druga bardzo piękna kareta, opatrzona herbami; dwie damy i jakiś młody mężczyzna wysiedli z niej, a pani Moufflon, której zdawało się już teraz, że to tylko jakiś sen dziwaczny, oznajmiła pianistce Bouffarda:
Księżnę de Senneterre, pannę Bertę de Senneterre i księcia de Senneterre.
Za pierwszemi karetami nadszedł lekki powóz angielski, zatrzymał się przed drzwiami, znowu wysiadła, z niego jakaś znakomita osoba i pani Moufflon zameldowała:
— Pana barona de la Rochaigue.
Nareszcie w kilka minut potem odźwierna wprowadziła do Herminji mniej znakomitych gości, to jest: pana komendanta Bernarda, pana Oliwiera Rajmond, pannę Ernestynę Vertpuis i panią Lainé.
Dwie ostatnie przybyły bardzo skromnie, zwyczajną dorożką.
Po tem wszystkiem, pani Moufflon wróciła do swego pana, którego czoło pokryte było dużemi kroplami potu, i który doprowadzony do najwyższego stopnia ciekawości, przechadzał się szybkim krokiem pod bramą, mówiąc:
— Mój Boże! mój Boże! co tacy znakomici panowie i panie mogą robić u mojej pianistki? Cóż sądzisz o tem, matko Moufflon?
— Ja, kochany panie, ja tak jestem zmieszana, że mi się zdaje, jakgdyby mi trzydzieści sześć świec latało przed oczyma; lękam się apopleksji i muszę iść do studni zanurzyć głowę w wiadrze wody, ażebym przyszła trochę do siebie. Czy nie mogłabym i panu służyć?
— Teraz już wiem, co to znaczy — zawołał były kramarz — to będzie koncert, moja pianistka daje koncert!
— Gdzie tam! — rzekła odźwierna — meldując ostatnich gości, widziałam, że damy składały swoje mantyle na fortepianie, który jest zupełnie zamknięty i że wszystkie osoby stały rzędem, gdy tymczasem notarjusz...
— Jaki notarjusz... czy tam jest i notarjusz?
— Tak, panie, i znaczny jakiś notarjusz! wysoki, otyły mężczyzna: dwa razy tak gruby jak pan przecież go sama meldowałam: Pan Leroi, notarjusz; siedzi on przy stole panny Henminji, a przed nim leżą jakieś papiery; po obu stronach ma dwie świece woskowe, właśnie jakby kuglarz jaki.
— A może też to jest i kuglarz! — zawołał pan Bouffard — albo jaki wróżący karciarz.
— Przecież powiadam panu, żem go zameldowała jako notarjusza.
— Ah, prawda — odpowiedział właściciel, przygryzając paznogcie — prawda, zresztą; nic nie szkodzi, zostanę tutaj, może też co dosłyszę, gdy będą wychodzili.
I znowu zaczął przechadzać się przed bramą.




Domyśla się zapewne czytelnik, że skromny pokoik Herminji nigdy jeszcze nie gościł świetniejszego grona.
Dziewica doznawała nieopisanego szczęścia, zastanawiając się nad niespodziewanem rozwiązaniem tej tak ciężko doświadczonej miłości; ale co ją najwięcej cieszyło, to, że widziała u siebie pannę Bertę de Senneterre, siostrę Geralda, najstarszą córkę księżnej.
Ah! pani — rzekła Herminja głosem wzruszonym i z oczyma napełnionemi łzami prawdziwego szczęścia, pojmowała bowiem nadzwyczajną delikatność w tym postępku matki Geralda, która nie mogła już dać jawniejszego zadość uczynienia, za to przykre w dniu poprzednim obejście się z Herminją, jak przywożąc do niej swą córkę. Ah! dobra pani — mówiła młoda artystka — widzieć pannę de Senneterre u mnie, było mojem najgorętszem życzeniem, alem nie śmiała spodziewać się takiego zaszczytu.
— Szczęście Geralda zbyt żywo obchodzi jego siostrę, ażeby nie miała być jedną z najpierwszych do powitania swej ukochanej bratowej — odpowiedziała pani de Senneterre przychylnym tonem. Poczem panna de Senneterre, dziewica bardzo sympatyczna i ujmująca, gdyż nadzwyczajnie podobna była do Geralda, dodała z wyrazem najtkliwszej szczerości:
— Tak jest, pani, pragnęłam być jedną z najpierwszych, ażeby pani złożyć moje życzenia, a mianowicie, ażeby pani podziękować, gdyż brat mój jest bardzo uszczęśliwiony! a wiem teraz... widzę... że ma najsłuszniejsze do tego powody!
— Pragnę z całego serca, ażebym mogła zapewnić panu de Senneterre to jedyne szczęście familijne, na jakiem mu jeszcze zbywało — odpowiedziała Herminja.
I podczas kiedy obie dziewice rozmawiały w podobny sposób i przedłużały tę scenę, w ciągu której Herminją okazała zachowanie się pełne godności, taktu, skromności i rzadkiego wdzięku, margrabia coraz bardziej zachwycony swą przybraną córką, powiedział do pani de Senneterre wskazując oczyma młodą artystkę:
— Niech mi pani teraz powie otwarcie, czy można żądać więcej wdzięków, więcej przyzwoitości?
— To rzecz niepojęta, jej ułożenie jest prześliczne, jakiż to takt, jaka godność w każdem poruszeniu i słowie; doprawdy, nic więcej powiedzieć nie mogę, kochany margrabio — dodała pani de Senneterre ze szczerością i przekonaniem — ona się urodziła na księżnę...
— A cóż pan sądzi o narzeczonym panny de Beaumesnil, o najlepszym przyjacielu, towarzyszu broni Geralda?
— Wystawia mnie pan na ciężką próbę, margrabio — odpowiedziała pani de Senneterre, tłumiąc mimowolnie wydobywające się westchnienie — zmuszona jestem wyznać, że to mężczyzna bardzo przystojny o ujmującej powierzchowności i rzeczywiście żadnej nie zauważam różnicy pomiędzy nim a młodzieńcem z naszego towarzystwa. Wie pan, że to jest rzeczą trudną do uwierzenia, jak tego rodzaju ludzie przyjmują wychowanie, i jak szybko wznoszą się nad swoje położenie... Ah! margrabio! margrabio! nie wiem na czem się to jeszcze skończy!
— Podpiszemy teraz kontrakty, kochana księżno, ale proszę panią bardzo — dodał garbaty pocichu — nie wspominać ani jednego słowa, któreby w przyjacielu Geralda mogło obudzić podejrzenie, że ta biedna, niepozorna panienka w swojej sukni muślinowej, jest panną de Beaumesnil.
— Nie lękaj się pan, margrabio, nic nie powiem, chociaż tego wszystkiego pojąć jeszcze nie mogę. Czyż nie dochowałam milczenia co do adoptacji Herminji?... Nawet mój syn jeszcze o tem nie wie; lecz te wszystkie tajemnice muszą się już teraz wyjaśnić przy czytaniu kontraktów ślubnych.
— Moją to jest rzeczą, kochana księżno — rzekł garbaty — o to tylko proszę panią, ażebyś nie wydała naszej tajemnicy, dopóki pani do tego nie upoważnię.
— Dobrze, margrabio, dobrze.
Garbaty oddalił się teraz od pani de Senneterre, która ze swą córką usiadła przy Herminji, a udał się do notarjusza, odczytującego jeszcze z największą uwagą przygotowane akta, i powiedział ze znaczącym uśmiechem, poczem znowu margrabia dodał:
— Zdaje mi się, że pan notarjusz mógłby już zacząć czytać?
— Bezwątpienia — odpowiedziała pani de Senneterre.
I całe towarzystwo zajęło swe miejsca w sposób następujący: Herminja i Ernestyna siedziały przy sobie, przy Herminji pani i panna de Senneterre, przy Ernestynie była pani Lainé, która swą niemą rolę jak najprzyzwoiciej odgrywała.
Za Herminją i Ernestyną stali Oliwier, Gerald, komendant Bernard i baron de La Rochaigue, którego obecność przy tej okoliczności dziwiła nadzwyczajnie Oliwiera, a nawet obudziła w nim pewien niepokój, pomimo, że daleki jeszcze był od myśli, ażeby Ernestyna hafciarka, i panna de Beaumesnil były jedną i tą samą osobą.
Pan de Maillefort siedział na drugim końcu pokoju, przy notarjuszu, który wziąwszy do ręki część papierów, rzekł do garbatego.
— Jeżeli pan margrabia pozwoli, zaczniemy od kontraktu księcia de Senneterre.
— Nie inaczej — odpowiedział garbaty z uśmiechem — panna Herminja jest jakby starszą siostrą panny Ernestyny, jej więc należy się ten zaszczyt.
Notarjusz ukłonił się swoim słuchaczom, i już miał zacząć czytać, kiedy pan de La Rochaigue podniósł się z krzesła, przybrał zwykłą sobie parlamentarną postawę i rzekł uroczyście:

— Upraszam szanowne towarzystwo o pozwolenie mi uczynienia niektórych uwag, zanim jeszcze kontrakt będzie odczytany.

III.

Zdziwiony już nadzwyczajnie obecnością pana de La Rochaigue, Oliwier Rajmond zmieszał się widocznie, usłyszawszy go przemawiającego w ten sposób do towarzystwa.
— Dajemy głos panu baronowi de La Rochaigue — odpowiedział pan de Maillefort z uśmiechem.
— Powiedz mi, co ten człowiek tu robi, co on może chcieć powiedzieć? — szepnął Oliwier do Geralda.
— Mój kochany Oliwierze, doprawdy, ja nic nie wiem — rzekł książę de Senneterre głosem najszczerszego przekonania — ale słuchajmy, dowiemy się o tem zaraz.
Baron odkaszlnął, przybrał znaną nam już dobrze oratorską postawę i odezwał się poważnie.
— W imię świętości sprawy, którą mi powierzono, upraszam — pana Oliwiera Rajmond, ażeby mi raczył odpowiedzieć na kilka pytań, które pozwalam sobie zadać jego otwartości.
— Gotów jestem na rozkazy pana — odpowiedział Oliwier, coraz więcej zdumiony.
— Będę więc miał zaszczyt zapytać pana Oliwiera Rajmond, czy w moim charakterze opiekuna panny de Beaumesnil nie uczyniłem mu, będąc do tego upoważnionym, czy mówię, nie uczyniłem mu propozycji przyjęcia ręki mojej pupilki, panny de Beaumesnil?
Na te słowa Ernestyna i pan de Maillefort spojrzeli na siebie znacząco.
— Panie — odpowiedział Oliwier, zarumieniwszy się mocno i rozgniewany podobnem pytaniem, uczynionem wobec kilku nieznanych mu osób — nie pojmuję wcale ani potrzeby tego pytania, ani dlaczego mi je pan w tej chwili zadaje.
— Jestem jednak zmuszonym udać się do znanej prawości, szczerości i szlachetności czcigodnego pana — dodał baron uroczyście — i prosić go usilnie, ażeby mi odpowiedział na moje pytanie. Czy ofiarowałem mu rękę mojej pupilki de Beaumesnil; tak lub nie?
— Więc cóż — stąd, mój panie! — zawołał Oliwier niecierpliwie — tak jest, tak, to prawda!
— Panie Oliwierze Rajmund — mówił dalej baron — czyś pan nie odrzucił mojej propozycji, formalnie, stanowczo i ostatecznie?
— Tak jest, panie.
— Czyś mi pan nie dał za powód swojej odmowy: obowiązek serca i honoru, który już poprzednio zaciągnąłeś, a który, jak pan mówił, ma zapewnić szczęście twego życia? Nie są to własne twoje słowa, zacny panie?
— Prawda, panie i dzięki Bogu, to co dawniej było moją najdroższą nadzieją, to dziś zamienia się w rzeczywstość — dodał młodzieniec, spoglądając czułym wzrokiem na Ernestynę.
— Podobna bezinteresowność jest rzeczywiście niesłychana — rzekła księżna de Senneterre pocichu do swej córki. — Częste przestawanie z takimi ludźmi popsuło naszego biednego Geralda.
Panna de Senneterre spuściła oczy i nie śmiała nic odpowiedzieć swej matce, która dodała:
— Ale, doprawdy, nie wiem sama co myśleć o tem wszystkiem, skoro ten młody bohater odrzuca rękę panny de Beaumesnil, czegóż ona tu chce? co tu robi jej głupi opiekun? to rzecz niepojęta dla mnie. Zobaczymy, co to z tego będzie.
Pomimo radości i dumy, jakiemi to publiczne wyjawienie szlachetnego postępku Oliwiera napełniło serce Ernestyny, nie była ona przecież jeszcze zupełnie uspokojoną, pod względem wątpliwości, jakie w nim mogły powstać, skoroby się dowiedział, że ona biedna hafciarka jest panną de Beaumesnil.
— Teraz pozostaje mi tylko podziękować panu Oliwierowi Rajmond za szczerość jego odpowiedzi — rzekł baron, siadając napowrót — i proszę czcigodne towarzystwo, ażeby raczyło zachować w pamięci jego szlachetne słowa.
— Czego u djabła chce ten człowiek z długiemi zębami, który równie ważną chce odgrywać rolę jak szwajcar w katedrze, czego on chce z tą swoją gadaniną? — zapytał pocichu komendant Geralda i Oliwiera.
— Tyle wiem w tej mierze co i ty, mój wuju, dlatego też dziwię się bardzo, poco on występuje ze swemi pytaniami, poco przypomina czynione mi propozycje, i to jeszcze w takiej chwili!
— Nie pociąga to jednak nic więcej za sobą — odpowiedział Gerald wesoło — prócz tego, że twoja Ernestyna jeszcze więcej kochać cię będzie, skoro się dowie, jaką uczyniłeś ofiarę dla jej miłości.
— Właśnie to takie rozgłaszanie rzeczy tak błahych gniewa mnie najwięcej — rzekł Oliwier.
— I masz słuszność, mój synu — dodał stary marynarz. — Takie rzeczy czyni człowiek dla siebie, nie dla innych. — Poczem zwrócił się do księcia de Senneterre: Wszakże to, panie Geraldzie, ten wesoły garbusek, który tam siedzi koło notarjusza, jest margrabią, o którym mi pan mówiłeś?
— Tak jest, mój komendancie.
— To szczególne, czasami twarz jego wyda je się być złośliwą, jak twarz szatana, czasami znowu wyraz jej jest słodki i dobroduszny, jak wyraz twarzy dziecięcia. Patrz pan teraz, jak on tkliwie wpatruje się w Herminję.
— Pan de Maillefort posiada serce równie dobre, jak twoje, kochany komendancie, oto jest wszystko, co o nim mogę powiedzieć.
— Cicho, Geraldzie — rzekł Oliwier do swego przyjaciela — notarjusz już się podnosi, zacznie więc czytać twój kontrakt.
— To tylko dla formy — powiedział Gerald — bowiem w rzeczy samej mało mi na tym akcie zależy, gdyż istotne warunki naszej miłości, zapisane już są nieodwołalnie w naszych sercach.
Gdy wezwaniem pana de La Rochaigue zbudzona uwaga i ciekawość towarzystwa uspokoiła się nieco, notarjusz zaczął rzeczywiście czytać kontrakt Geralda i Herminji.
Kiedy odczytawszy wstępne formuły, przystąpić już miał do imion i nazwisk zaręczonych, pan de Maillefort rzekł do niego z uśmiechem i ze znaczącem spojrzeniem.
— Pomiń pan to, pomiń z łaski swojej, wszakże my znamy dobrze ich nazwiska, a przejdź pan do rzeczy najważniejszej, to jest do artykułów, obejmujących stosunki majątkowe obojga narzeczonych.
— Dobrze, panie margrabio — odpowiedział notarjusz i czytał dalej:
„Niniejszym układem zostaje postanowione, że wyżej wspomnieni narzeczeni, co się tyczy majątku, tak obecnie posiadanego, jako i w przyszłości posiadać się przez nich mogącego, zostają na zawsze rozdzieleni!“
— Wczoraj, moje dziecię — rzekł margrabia do Herminji, przerywając notarjuszowi — wczoraj, kiedym cię objaśniał o rozmaitych sposobach regulowania stosunków majątkowych pomiędzy małżonkami, oświadczyłaś stanowczo, że pragniesz rozdziału majątku; gdyż, będąc powodowana nadzwyczajną delikatnością, dlatego, że sama oprócz tego pięknego talentu, z którego się dotąd tak zaszczytnie utrzymujesz, żadnego nie posiadasz majątku, odrzuciłaś stanowczo wspólność mienia, pomimo, że pan de Senneterre pragnął usilnie, ażebyś ją przyjąć chciała.
Herminja zarumieniła się, spuściła oczy i odpowiedziała. — Powinnam być przekonaną, panie margrabio, że pan de Senneterre pojmuje i usprawiedliwia mój opór w tej mierze.
Gerald ukłonił się, z uszanowaniem, gdy tymczasem Berta, jego piękna siostra, szepnęła do swej matki.
— Jak uczucia panny Herminji odpowiadają zupełnie jej powabnym, szlachetnym i zachwycającym rysom, nieprawdaż, kochana matko?
— O zapewne! zapewne! — odpowiedziała pani de Senneterre, myśląc sobie w duchu: przy tej rzadkiej delikatności uczuć mojej synowej, która nie wie, jak hojnie obdarza ją margrabia, nie będzie wprawdzie wspólności majątku, ale ona kocha mego syna tak bardzo, że zczasem zmieni to postanowienie, mianowicie skoro się dowie, jak jest bogatą.
Notarjusz czytał dalej:
„Postanowionem również zostaje, że dzieci płci męskiej, jakie w tem małżeństwie zrodzić się mogą, tak samo, jako i dalsi ich potomkowie, do nazwiska swego de Senneterre, dodawać będą nazwisko de Haut -Martel. Warunek ten przyjęty został za zgodą obopólną narzeczonych, na prośbę pana Augusta, margrabiego de Maillefort, księcia de Haut-Martel“.
Gdy zaś Hermiinja okazała pewne zdziwienie, garbaty rzekł do niej, spojrzawszy pierwej na Geralda.
— Moje kochane dzieci, jest to mały warunek próżności szlacheckiej, na który już Gerald dał swoje zezwolenia, w przekonaniu, że i ty przeszkadzać temu nie będziesz, ażeby syn twój do swego szlacheckiego nazwiska dołączył także nazwisko człowieka, który cię poważa i kocha, jak swą córkę.
Tkliwe spojrzenie Herminji, w którem malowała się wdzięczność i pełne szacunku przywiązanie, było jedyną jej odpowiedzią dla garbatego, który rzekł do notarjusza.
— Wszakże to już ostatni artykuł kontraktu?
— Tak, panie margrabio.
— Przystąpimy więc teraz do kontraktu panny Ernestyny — mówił dalej garbaty — a potem oba akty razem zostaną podpisane.
— Bardzo dobrze, panie margrabio — odpowiedział notarjusz.
— Teraz przyszła kolej na nas, mój chłopcze — rzekł komendant Bernard pocichu do swego synowca, — jaka to szkoda, że nie mogę wam zapisać jakiego, choćby nawet małego mająteczku, ale cóż robić, mój synu — dodał stary marynarz z uśmiechem i, z pewnym żalem zarazem — wszystko co wam po mojej śmierci zostanie, będzie to moja stara, poczciwa mama Barbancon... piękny podarunek ślubny, nieprawdaż?
— Cicho, mój wuju kochany, nie myślmy teraz o tem.
— A kiedy jeszcze wspomnę, że jesteśmy tak ubodzy, iż tej dobrej, kochanej Ernestynie najmniejszego nawet podarunku ofiarować nie możemy! Wiesz, chciałbym już sprzedać na ten cel nasze sześć sztućców, lecz mama Barbancon nie chciała na to pozwolić, mówiąc: że twoja żona będzie wołała widzieć trochę srebra w domu, aniżeli jakie błyskotki.
— I mama Barbancon miała największą słuszność, kochany wuju; ale słuchajmy, słuchajmy.
Notarjusz wziął drugi kontrakt ze stołu i powiedział głośno:
— Czy i tutaj mam nazwiska pominąć?
— Pomiń pan, pomiń — rzekł margrabia.
— Przystępuję więc do jedynego warunku niniejszego aktu, warunku dotyczącego stosunków majątkowych pomiędzy obu małżonkami.
— Niedługi on będzie — szepnął komendant Bernard.
— Panie notarjuszu — zawołał Oliwier z uśmiechem — proszę mi przebaczyć, że przerywam; ale artykuł ten zdaje mi się zupełnie zbytecznym w naszym kontrakcie, gdyż wczoraj jeszcze miałem zaszczyt powiedzieć panu, że nie mam żadnego majątku, oprócz mojego żołdu podporucznikowskiego, a panna Ernestyna także nic nie posiada oprócz swojego zarobku z haftu.
— To — prawda — odpowiedział notarjusz z uśmiechem — ale ponieważ przy zawieraniu związków małżeńskich należy pewne zachować formalności, zdawało mi się zatem, że artykuł, o którym mówimy, wypadało tu zamieścić. Napisałem więc, że pan żeniąc się z panną Ernestyną Vertpuis przyjmuje wspólność majątkową.
— Byłoby właściwiej powiedzieć, że przyjmujemy oboje wspólność braku wszelkiego majątku — dodał Oliwier wesoło — ale zresztą, mniejsza o to, ponieważ to już taki zwyczaj, więc przyjmujemy ten warunek; nieprawdaż, panno Ernestyno?
— O! — bezwątpienia, panie Oliwierze — odpowiedziała panna de Beaumesnil.
— A więc — panie notarjuszu — rzekł jeszcze młody oficer — rzecz już załatwiona, że my, to jest ja i panna Ernestyna będziemy posiadać cały nasz majątek wspólnie... wszystko, bez żadnego wyjątku, poczynając od moich szlif podporucznikowskich, aż do jej igiełek!
— Tak, a przy takim układzie nie będzie żadnej trudności przy podziale — dodał komendant Bernard pocichu i z westchnieniem. — Ach! nigdy nie pragnąłem być bogatym, ale dzisiaj chciałbym posiadać wszystkie skarby świata!
— Zgodzono się zatem, że artykuł, dotyczący wspólności majątkowej, pozostanie w kontrakcie ślubnym — odpowiedział notarjusz — teraz czytam dalej:
„Oboje narzeczeni pobierają się pod warunkiem zupełnej wspólności majątku, i niniejszym aktem czynią sobie wzajemną darowiznę wszelkiego mienia, tak ruchomego, jako i nieruchomego, oraz wszystkich innych wartości, któreby mogli przez sukcesję pozyskać.
— Sukcesja! biedne dzieci; mój krzyż i stara moja szpada, oto wszystko, czego mogą się spodziewać, panie Geraldzie — rzekł weteran pocichu do księcia de Senneterre.
— O! kto wie? mój komendancie — odpowiedział Gerald wesoło.
Podczas kiedy stary marynarz nie podzielając nadziei Geralda, smutnie potrząsnął głową, notarjusz zwracając się do Ernestyny i Oliwiera dodał:
— Czy kontrakt ślubny skreślony w takiej formie, zdaje się obojgu państwu odpowiednim?
— W tym względzie przystaję w zupełności na zdanie pana Oliwiera — odpowiedziała panna de Beaumesnil.
— Ja znajduję go zupełnie stosownym, panie notarjuszu — rzekł Oliwier wesoło — i zapewniam pana, że jeszcze w życiu swojem nie pisałeś żadnego kontraktu, któryby mógł być bezpieczniejszym od wszelkich wyniknąć mogących sporów.
— Teraz — dodał notarjusz uroczystym tonem i podnosząc się z krzesła — teraz możemy przystąpić do podpisania aktów ślubnych.
Pani de Senneterre, korzystając z powszechnego ruchu, jaki w tej chwili nastąpił, zbliżyła się do pana de La Rochaigue i rzekła do niego z wyrazem największego zdziwienia:
— Ależ, kochany baronie; powiedzże mi pan nareszcie, co to wszystko znaczy?
— Co takiego, mościa księżno?
— Ta cała mistyfikacja, jaka się tutaj odbywa.
— Ah! księżno, mnie już ta mistyfikacja resztę rozumu odjęła.
— Więc to ten pan Oliwier myśli, że panna de Beaumesnil jest hafciarką?
— Tak sądzę, mościa księżno.
— Ale jakimże on sposobem odrzucił propozycję, którą mu pan uczyniłeś?
— Bo kochał inną.
— Jaką inną?
— Moję pupilkę.
— Pana pupilkę? — Pannę de Beaumesnil — odpowiedział baron z radością i tłumiąc gwałtowną chętkę do śmiechu, z powodu, że i on mógł teraz dręczyć kogoś podobnie, jak margrabia go dawniej dręczył.
— Panie baronie — rzekła pani de Senneterre z dumą i mierząc barona surowem spojrzeniem — czy pan myślisz ze mnie żartować?
— Mościa księżno, nie może mi pani nigdy zarzucić podobnego uchybienia.
— Więc powiedz mi pan odrazu, co znaczy to całe zawikłanie? Pytam się powtórnie, skąd pan Oliwier może powtarzać, że nie przyjął ręki panny de Beaumesnil, a teraz jednak gotów jest podpisać akt małżeństwa z nią? A potem, cóż to jest za romans o jakiejś Ernestynie hafciarce?
— Przyrzekłem margrabiemu milczenie, racz pani zatem udać się do niego w tej mierze; nikt nie potrafi lepiej od niego rozwiązywać wszelkich zagadek.
Pani de Senneterre, widząc, że się już niczego więcej nie dowie od barona, zwróciła się do pana de Maillefort, mówiąc do niego:
— Jakże, margrabio, czy się nareszcie dowiem...
— Za pięć minut, kochana księżno, dowiesz się pani o wszystkiem — odpowiedział garbaty.

I to powiedziawszy, udał się do notarjusza, któremu znowu coś szepnął do ucha.

IV.

Osoby, mające najbliższy udział w tej całej sprawie, zbliżyły się teraz do stołu, na którym leżały papiery, czekające już tylko ich podpisu i panna de Beaumesnil rzekła do Herminji głosem cichym i lękliwym:
— Ah! moja przyjaciółko, moja droga siostro, już się zbliża chwila stanowcza, teraz wszystko zostanie wykryte, co pan Oliwier pomyśli, co uczyni? Gdybym popełniła największy błąd, i gdyby błąd ten miał teraz zostać odkrytym, zdaje mi się, że nie doznawałabym większego niepokoju.
— Odwagi, Ernestyno — odpowiedziała Herminja — zaufaj tylko w zupełności panu de Maillefort.
Jeżeli Ernestyna czuła pewnie niepokój z powodu delikatności Herminji, to i garbaty tegoż samego doświadczał uczucia, myśląc o drażliwej dumie Herminji, która nie wiedziała jeszcze, że w kontrakcie zamieszczoną była, jako córka przybrana margrabiego de Maillefort, księcia de Haut-Martel.
Z obawą zatem w sercu zbliżył się garbaty do dziewicy i powiedział:
— A więc, podpisz pierwsza, moje dziecię.
Notarjusz podał jej pióro, młoda artystka uchwyciła je skwapliwie i drżącą ręką z powodu silnego uczucia radości i szczęścia podpisała:
Herminja...
— Dalej, moja — córko — rzekł pan de Maillefort widząc, że skończyła swój podpis i już chciała oddać pióro notarjuszowi — dalczego nie piszesz reszty? — I kiedy dziewica ze zdziwieniem na niego spojrzała, garbaty dodał: — dalej, moje dziecię, dalej... podpisz: Herminja de Maillefort.
— Ah! teraz dopiero pojmuję wszystko — zawołał Gerald głęboko wzruszony do swej matki — pan de Maillefort to najlepszy, to najszlachetniejszy człowiek w świecie.
Henminja wpatrując się ciągle z nadzwyczajnem zdziwieniem w margrabiego, rzekła nareszcie:
— Ale, panie... ja przecież nie mogę położyć takiego podpisu. Herminja de Maillefort... skądże to nazwisko...
— Moje dziecię — odpowiedział garbaty głosem wzruszonym — ile to razy dałaś mi to zapewnienie, że jesteś do mnie jak do ojca twego przywiązaną?
— Prawda, panie...
— Czyliż nie mówiłaś mi, że nie możesz inaczej dowieść wdzięczności swojej, jak tylko kochając mnie uczuciem dziecięcej miłości?
— O! tak panie, ja też kocham pana jak najtkliwszego ojca — zawołała dziewica głosem wzruszonym i szczerym.
— A więc — rzekł margrabia z uśmiechem serdecznej radości — cóż ci to szkodzi, że moje nosić będziesz nazwisko? Wszakże przyrzekłaś mi już, że jeżeli będziesz miała syna, to i tak nadasz mu moje nazwisko?... Zresztą, czyliż sercem twojem, przywiązaniem twojem dla mnie, przywiązaniem mojem dla ciebie, nie jesteś mojem przybraniem dziecięciem? Dlaczegóż zatem nie miałabyś tego aktu podpisać jako moja adoptowana córka?
— Ja, panie? — rzekła Herminja, nie mogąc jeszcze dać wiary słowom margrabiego — ja... miałabym zostać pana przybraną córką?
— Tak jest, tak... moje dziecię... będzie to największą moją dumą, największą moją chlubą... dlatego też w tym kontrakcie nazwaną już jesteś moją córką.
— Co pan mówi?
— Posłuchaj mnie — dodał margrabia ze łzami w oczach i głosem tkliwego wzruszenia — czy sądzisz, żem sobie jeszcze nie zasłużył na szczęście pochlubienia się przed światem: oto moja córka?... i czy będziesz się jeszcze wzbraniała uczcić swojem przyjęciem to nazwisko, które zawsze i wszędzie było szanowane?
— Ah! panie — zawołała Herminja, nie mogąc już dłużej powściągnąć swoich łez — tyle dobroci...
— Podpisz więc, podpisz, niedobre dziecię — dodał margrabia, uśmiechając się ze łzami w oczach — bo inaczej będziemy myśleli, że taka piękna, jak ty panienka, wstydzi się przyjąć za ojca biednego, małego garbusa.
— Ah! podobna myśl! rzekła Herminja z oburzeniem.
— A więc podpisz już, podpisz, moja córko — wołał margrabia z naleganiem.
I spiesznie uchwycił jej rękę, jakgdyby ją chciał poprowadzić na papierze; przyczem tak blisko stanął Herminji, że nie będąc od nikogo słyszanym, szepnął jej nieznacznie:
— Czyliż ta, której stratę opłakujemy, nie powiedziała do mnie z zaufaniem: bądź ojcem dla mojej córki!
Zadrżawszy na to wspomnienie swej matki, odurzona, ulegając nareszcie pod silnym wpływem wzruszenia, zdziwienia i wdzięczności dla margrabiego, dziewica podpisała drżącą i niepewną ręką: Herminja de Maillefort.
Młoda artystka nie wiedziała, że podpisem tem przyjęła zarazem w całej rozciągłości prawa wspaniałą darowiznę garbatego, darowiznę, której wielkości wcale się nie domyślała.
Komendant Bernard sceną tą tak był wzruszony, że, zbliżywszy się szybko do garbatego, zawołał:
— Panie margrabio, jestem dawnym oficerem marynarki i wujem Oliwiera. Nie mam zaszczytu znać pana inaczej, jak tylko z tego, co pan Gerald opowiadał mi o panu, i z tej pomocy, jakiej mu pan udzielił w wyjednaniu dla Oliwiera nominacji na oficera... Ale to, co pan uczynił dla panny Herminji, okazuje serce tak wspaniałomyślne, że mi pan musi pozwolić uścisnąć swą szlachetną dłoń.
— Z całego serca, panie komendancie — odpowiedział margrabia, ściskając serdecznie rękę weterana — i ja nie miałem zaszczytu znać pana inaczej, jak tylko z tego, co mój zacny Gerald, zaufany przyjaciel Oliwiera, o panu mi opowiadał; tym sposobem dowiedziałem się, jak mądrej i świadczącej rzadkiej delikatności uczucia rady udzieliłeś panu Geraldowi, kiedy szło o połączenie się jego z panną de Beaumesnil; a ponieważ rzadko spotkać można człowieka z takiem sercem, przeto poczytuję sobie za wielkie szczęście, że mogę zaznajomić się z panem. Wprawdzie szczęście to nie powinno mnie było ominąć — dodał margrabia, uśmiechając się wesoło — gdyż pan kocha Ernestynę i Oliwiera, jak ja kocham Herminję i Geralda; pomyśl pan teraz, jakie miłe życie prowadzić będziemy z temi dwiema młodemi parami!
— Dalipan! moje szczęście staje się coraz większem — zawołał weteran — w takim razie mam nadzieję, że pana często będę widywać, gdyż zamiarem jest moim nie rozłączać się nigdy z Oliwierem i jego żoną.
— I ja mam również zamiar nie c puścić nigdy moich dzieci, Geralda i Herminji; a ponieważ nasze córki kochają się, jak dwie siostry...
— Więc i one się nie rozłączą — dodał komendant — wtedy więc...
— Wtedy wszyscy jednę tworzyć będziemy rodzinę — dodał garbaty.
— Wie pan — zawołał weteran — gdybym był nabożnisiem, niech mnie djabli wezmą! jeżeli bym nie myślał, że Pan Bóg przeznaczył mi rajskie szczęście na moje stare lata.
— Wierzaj mi pan, kochany komendancie, że wszyscy uczciwi ludzie mają jednę i tęż samą religję, to jest religję serca i honoru, ona jedna jest prawdziwą, ona jest dobrą. Ale śpieszmy się, te biedne dzieci umierają już z niecierpliwości, i oniby już chcieli swój kontrakt podpisać.
— To prawda — rzekł komendant, i zwróciwszy się do Ernestyny stary marynarz zawołał wesoło — dalej, panno Ernestyno, podpisz prędzej na tym papierze swoje nazwisko, ażebym już miał prawo, nazywać cię moją córką, chociaż to ja winien ci jestem me życie, gdyż pomiędzy nami wszystko dzieje się na odwrót; u nas córki obdarzają życiem swych ojców.
Ernestyna wzięła pióro z rąk notarjusza z trudną do opisania obawą, którą większą część obecnych, oprócz Oliwiera i komendanta Bernarda, z wielu powodów podzielała. I położyła na kontrakcie swoje nazwisko:
„Ernestyna Vertpuis de Beaumesnil“.
Poczem drżącą ręką podała pióro Oliwierowi. Ten skwapliwie i z rozkoszą zabrał się do podpisu.
Ale zaledwie napisał swoje imię Oliwier, kiedy pióro wypadło mu z ręki i stanął jak martwy i niemy pochylony nad stołem, wpatrując się w Ernestynę, i nie mogąc uwierzyć własnym oczom, gdy nad swojem nazwiskiem, które dopiero co zaczął pisać, przeczytał ów podpis:
„Ernestyna Vertpuis de Beaumesnil“.
Większa część obecnych osób tak była przygotowana do zdziwienia Oliwiera, że przez kilka minut panowało w pokoju głębokie milczenie.
Wreszcie komendant Bernard pierwszy podniósł głos, mówiąc do siostrzeńca:
— Cóż u djabła, Oliwierze, co ci jest? czy już swojego nazwiska napisać nie potrafisz?
Jeszcze bardziej zdziwiony milczeniem reszty towarzystwa, stary marynarz obejrzał się ciekawie dokoła; lecz na wszystkich twarzach, a mianowicie na obliczu Ernestyny i Herminji spostrzegł wyraz nieznanej sobie obawy i niepokoju. Nakoniec, przeczuwając jakiś nadzwyczajny wypadek, rzekł do swego siostrzeńca:
— Oliwierze, synu mój, co ci jest? czemu nie podpisujesz?
— Przeczytaj to nazwisko, mój wuju — odpowiedział młodzieniec, pokazując drżącą ręką podpis Ernestyny.
Ernestyna... Vertpuis... de Beaumesnil — zawołał starzec, zbliżając kontrakt do oczów, jak gdyby nie chciał dać wiary temu co widział; następnie zwracając się do Ernestyny:
— Jakto?... pani... pani jesteś... panną de Beaumesnil?
— Tak, mój panie — rzekł baron de La Rochaigue uroczystym głosem — jako opiekun panny de Beaumesnil, oznajmiam, zatwierdzam, zapewniam, że osoba ta rzeczywiście jest panną de Beaumesnil, i dlatego to obecność moja jest tutaj niezbędną.
— Pani — powiedział Oliwier niepewnym głosem do Ernestyny, z twarzą nadzwyczajnie bladą — przebacz mi pani moje zmieszanie. Wszystkie obecne tutaj osoby pojmują je zapewne... Pani... pani jesteś panną de Beaumesnil!... Pani, którą uważałem za biedną i opuszczoną, dlatego żeś mi to mówiła... Ale jakiż był cel takiego udawania?
Kiedy Ernestyna ujrzała żałosny wyraz twarzy Oliwiera, sądziła, że jej serce pęknie, łzy płynęły strumieniem z jej pięknych oczu, i złożywszy ręce w błagającej postawie, ledwie zdołała wymówić te kilka wyrazów:
— Przebacz... przebacz... Oliwierze!
W tych kilku słowach biednej dziewicy, usprawiedliwiającej się, że była najbogatszą dziedziczką we Francji, tyle było wzruszającej niewinności, że wszyscy, nawet baron i pani de Senneterre uczuli głębokie rozrzewnienie; sam Oliwier czuł wyraźnie, że łzy cisnęły mu się do oczu. Pan de Maillefort uznał także, że już nadszedł czas przedstawienia rzeczywistego stanu rzeczy i pokonania wszystkich wątpliwości Oliwiera, przekonywał się bowiem, że młody oficer jak najsłuszniej zdumiony tą dziwną tajemnicą, jaką panna de Beaumesnil aż dotąd otaczała się w jego oczach, boleśnie cierpiał w tej walce, jaką miłość jego i nadzwyczajnie drażliwa delikatność uczucia musiały z sobą staczać.
— Bądź pan łaskaw, panie Oliwierze, i pan także, mój komendancie, przynajmniej kilka minut wysłuchać mnie cierpliwie — rzekł do nich margrabia — a otrzymacie rozwiązanie tej zagadki, która was musi dziwić i niepokoić. Jako sierota, posiadająca ogromny majątek, panna de Beaumesnil w niewinności swojej nie znała w początkach chciwych namiętności, otaczających ją ze wszech stron i zawierzyła tysiącznym pochwałom i oznakom przywiązania, któremi ją obsypywano. Wtedy to znalazł się pewien przyjaciel jej matki, który, nie mogąc nic więcej uczynić, przynajmniej jednem skinieniem dał poznać pannie de Beaumesnil, że wszystko wkoło niej było kłamstwem, pochlebstwem, chciwością i podłością, oraz że, pomimo, iż jej osoba w każdej chwili była przedmiotem najsłodszych oznak przyjaźni, to przecież tylko majątek był jedynym ich celem. Odkrycie to było okropnem dla panny de Beaumesnil, od tej bowiem chwili wstąpiła w nią obawa, że nigdy inaczej, jak tylko dla pieniędzy kochaną będzie; nieufność ta ku wszystkim i ku sobie samej stała się wkrótce nieznośną dla niej. Z tego to powodu, panna de Beaumesnil, pozbawiona troskliwej opieki, rady, powzięła śmiały zamiar poznania osobistej swojej wartości. Wiadomość ta posłużyć jej miała za miarę szczerości wszystkich pochlebstw, któremi ją dotąd otaczano. Ale jakimże sposobem dowiedzieć się o tej prawdzie? Jedyny tylko pozostał środek: oto trzeba było zrzucić z siebie wszystko, coby mogło zdradzić bogatą dziedziczkę i udać się w takie towarzystwo, gdzie niepoznana przez nikogo, uważanąby mogła być za biedną, z pracy rąk własnych żyjącą sierotę, i...
— O! dosyć, panie, dosyć — zawołał Oliwier, głosem najszczerszego uwielbienia — teraz odgaduję wszystko. Co to za odwaga!
— Ona to uczyniła! — zawołał komendant Bernard, składając ręce z prawdziwą pobożnością. — Toć ona posiada wszystkie najświetniejsze przymioty, śmiałość, odwagę! Narazić się na tak przykrą próbę! rzucić się pod koła ciężkiego wozu, ażeby mnie zasłonić od niebezpieczeństwa widocznej śmierci pod jego ciężarem...
— Czy pan słyszy wuja, panie Oliwierze — rzekł margrabia. — Jakiekolwiek teraz być może położenie panny de Beaumesnil, wszakże w każdym razie winieneś jej pan okazać swoją wdzięczność?
— Ah! panie margrabio — zawołał Oliwier — ten święty dług najszczerszej miłości spodziewałem się odpłacić, ofiarując pannie de Beaumesnil los, który zdawał mi się być mniej smutnym od jej samotnego położenia, uważałem ją bowiem za ubogą i opuszczoną. Ale teraz... ja...
— Jeszcze jedno słówko, panie Oliwierze — wtrącił margrabia, przerywając młodzieńcowi — panna de Beaumesnil i ja znaliśmy i ceniliśmy pańską drażliwą delikatność; dlatego też, ażeby panu odjąć najmniejszą przyczynę jakiegobądź zarzutu, umówiliśmy się z panem de La Rochaigue, który tu jest obecny, postawić pana w takiem położeniu, że musiałeś albo złamać święte przyrzeczenie, dane, jak pan mniemałeś, młodej i nieszczęśliwej panience, albo też odrzucić rękę panny de Beaumesnil... Tę dla każdego innego tak niebezpieczną próbę odbył pan chlubnie, szlachetnie, poświęcił pan niesłychanie bogaty związek dla miłości ubogiej hafciarki. Możnaż było dać większy dowód swej bezinteresowności?
— Niepodobna — rzekł stary marynarz. — Więcej dbam o honor Oliwiera, niż ktokolwiek inny, dlatego powinienem mu powiedzieć, że, jeżeli jest hańbą żenić się z kobietą jedynie dla jej pieniędzy, nie należy się przecież wzbraniać, mianowicie, kiedy kto najlepszą w świecie panienkę kocha szczerze, dotrzymać danego słowa i uiścić się z świętego niemal długu, kiedy się zdarza, że taż sama czcigodna dziewczyna posiada znaczny majątek. Do licha! pomyśl zresztą, Oliwierze, że panna Ernestyna, która wczoraj jeszcze była ubogą, dzisiaj odziedziczyła ogromny spadek po jakim wujaszku w Monomotapa, i na tem basta! Cóż u djabła! jeszczeby też, żeby te nędzne miljony miały zniweczyć naszą dzisiejszą radość!
— O! dziękuję, panie Bernard — zawołała Ernestyna, rzucając się w uczuciu najszczerszej miłości staremu marynarzowi na szyję — dziękuję panu, za te przyjazne słowa, na które pan Oliwier pewnie już żadnej nie znajdzie odpowiedzi.
— I sądzę, że na tem już musi poprzestać — rzekł Gerald, biorąc ze wzruszeniem swego przyjaciela za rękę. — Koniec końcem, mój dobry Oliwierze, przypominam sobie, co sam przed kilku miesiącami powiedziałeś do mnie, kiedy była mowa o mojem połączeniu z panną de Beaumesnil.
— A potem — dodała Herminja — nie jestże to taż sama Ernestyna, taż sama biedna hafciarka, którąśmy oboje tak szczerze ukochali?
— Wierzaj mi pan — mówiła pani de Senneterre — bezinteresowność, jaką pan okazałeś odrzucając propozycję pana de La Rochaigue, tak dalece mnie zadziwia, iż jestem przekonana, że jako mąż panny de Beaumesnil zawsze pozostaniesz pan tym samym człowiekiem, który nie przyjął ręki najbogatszej dziedziczki we Francji dlatego jedynie, ażeby poślubić panienkę bez imienia i bez majątku.
Oblężony, że tak powiemy, temi, tak rozmaitemi, ale tak szczeremi dowodami szacunku i współczucia, Oliwier doznawał jednak pewnego skrytego upokorzenia, że przy swojem ubóstwie podzielać miał ogromny majątek panny de Beaumesnil; dlatego też odpowiedział:
— Wiem, że nie mam najmniejszego prawa okazywać się drażliwszym od zebranego tutaj towarzystwa, co się tyczy delikatności i honoru, czuję także, że to, czego się dowiedziałem o pannie de Beaumesnil, powiększa jeszcze mój szacunek i przywiązanie do niej, a przecież...
Tu margrabia przerwał Oliwierowi; odgadując bowiem jego myśl, powiedział:
— Pozwól mi pan jeszcze powiedzieć ostatnie słowo, panie Oliwierze; pan czuje pewne upokorzenie, myśląc, że masz zostać współwłaścicielem majątku panny de Beaumesnil; pojmowałbym ja to upokorzenie, gdybyś pan w ogromnym majątku, jaki Ernestyna mu przynosi, widział tylko środek oddania się zbytkownemu i bezpożytecznemu próżniactwu, oddania się przy pomocy majątku swej żony, życiu szalonych rozkoszy i czczego przepychu. O! wtedy, tak jest, wtedy... hańba i upodlenie dla tych, którzy zawierają podobne związki!... Ale nie taką ma być twoja przyszłość, panie Oliwierze, i nie taką ma być twoja przyszłość, Geraldzie, gdyż nie wiesz jeszcze, również jak i Herminja, moja córka, moja droga córka, że nie mogąc jej zapewnić majątku, któryby mógł być choć w części porównanym z bogactwem Ernestyny, zapisuję jej przecież przez ciąg mojego życia około pięćdziesięciu tysięcy talarów rocznego dochodu, które odziedziczyłem w Niemczech.
— Mnie, panie, mnie taki majątek! — zawołała Herminja. — O! nigdy, nigdy, zaklinam pana...
— Posłuchaj, moje dziecię — rzekł garbaty, przerywając jej dalszą mowę — i pan mnie posłuchaj, panie Oliwierze. W pewnem piśmie, które pan z czasem odczytasz, a które Ernestyna, poświęciła pamięci swej matki, w anielskiej niewinności duszy swojej umieściła ona następujące wyrazy, których nigdy nie zapomnę:
„Posiadam trzy miljony dochodu! Tyle pieniędzy dla mnie jednej? na co? Dlaczego wszystko dla mnie? nic dla innych? Takie dziedzictwo jest wielką niesprawiedliwością! Czemże ja zarobiłam na taki majątek? Niestety! zyskałam go tylko przez śmierć twoją, o mój ojcze. Zresztą, ażeby zostać tak bogatą, musiałam utracić dwie istoty, które mi były najdroższe w święcie. Ażebym była tak bogatą, może tysiące młodych dziewcząt, jak Herminja, w ciągłej zostaje trwodze, że pomimo pracowitego i przykładnego życia, jutro czeka je nędza i rozpacz“.
— O! — dodał margrabia z wzruszającym zapałem, w tym okrzyku boleści prawego serca, w tych słowach, równie szczerych jak prawda, wydobywających się z ust dziecięcia, jest wielka myśl, wielkie objawienie. — Tak jest, prawdę mówisz Ernestyno, dziedzictwo jest wielką niesprawiedliwością, jeżeli ma ułatwiać występki i zbrodnie próżniackiego i zbytkownego życia, tak dziedzictwo jest plagą boską, jeżeli budzi i podnieca haniebne namiętności, których ty, moje dziecię, o mało nie padłaś ofiarą! tak, dziedzictwo jest zbrodnią, jeżeli w samolubnych rękach gromadzi niezmierne bogactwa, któreby tysiącom rodzin mogły zapewnić utrzymanie i zatrudnienie; ale dziedzictwo może także niekiedy doprowadzić do celów najzbawienniejszych, kiedy spadkobierca gorliwie spełnia wzniosłe obowiązki, których nakazać mu nie można, a które tylko miłość bliźniego wkłada na bogacza względem ubogiego; tak jest, dziedzictwo staje się świętem powołaniem, kiedy ten, co posiada w swojem ręku tak niezliczone środki działania, cale swoje życie poświęca zadaniu użycia tych środków, celem poprawienia moralnego i fizycznego bytu tych wszystkich, których ktoś kosztem innych upośledził; a teraz — dodał garbaty wzruszonym głosem, biorąc Herminję i Oliwiera za rękę — teraz powiedzcie, dzieci moje, czy widzicie w tem jakieś poniżenie i hańbę, że wy, wczoraj jeszcze ubodzy, dziś macie majątek, którego przy zasadach miłości bliźniego tak korzystnie możecie użyć? Czy się cofniecie przed tym świętym obowiązkiem, który codziennie wykonywać trzeba z najszczerszem poświęceniem, jeżeli chcemy uzyskać przebaczenie za tę ogromną nierówność, którą Ernestyna w swojej szlachetnej niewinności temi oznaczyła słowy: „Dlaczego wszystko dla mnie, nic dla innych?”
— Ah! panie — zawołał Oliwier z zapałem — czemuż majątek panny de Beaumesnil nie jest jeszcze większy?
I uchwyciwszy pióro ręką drżącą, z powodu silnego uczucia rozkoszy i szczęścia, młodzieniec skwapliwie podpisał pod kontraktem:

Oliwier Rajmond.

— Nareszcie! — zawołały Ernestyna i Herminja, ściskając się i całując serdecznie.




Kiedy pan de Maillefort miał wsiadać do powozu, z Herminją, którą zabierał ze sobą, ponieważ odtąd miała już mieszkać u swego przybranego ojca, ujrzał niespodziewanie pana Bouffarda, który dręczony był dotkliwą ciekawością.
— Ah! wszakże to nasz zacny pan Bouffard — zawołał margrabia do dawnego kramarza — cieszy mnie bardzo, że pana tu widzę; słusznie ludzie utrzymują, mówiąc:
Opatrzność używa czasem najdziwaczniejszych środków dla dopięcia swoich celów, i pan właśnie jesteś jednym z tych dziwnych środków, kochany panie Bouffard.
— Pan margrabia zbyt wiele czyni mi zaszczytu — odpowiedział reprezentant ładu i porządku, spoglądając ze zdziwieniem i nie rozumiejąc wcale.słów margrabiego.
— Wiesz pan co, kochany panie Bouffard? Gdyby nie pańska nielitościwa chciwość, jako właściciela domu, panna Herminja, moja przybrana córka, nie byłaby może dzisiaj księżną de Senneterre.
— Co? panna... Jakto? moja pianistka... córka margrabiego i księżna de Senneterre? — jąkał pan Bouffard zmieszany, gdy tymczasem garbaty i młoda dziewica wsiadali do wspaniałego pojazdu, który ich szybko uniósł z oczu gospodarza.




Wkrótce po podpisaniu kontraktów, wielki świat, jak go zwykle nazywają, otrzymał dwa bilety z następującemi doniesieniami:
„Baron de La Rochaigue ma zaszczyt uwiadomić o ślubie panny Ernestyny de Beaumesnil, swojej pupilki, z panem Oliwierem Rajmond“.

„Margrabia de Maillefort, książę de Haut-Martel, ma zaszczyt uwiadomić o ślubie panny Herminji de Maillefort swej przybranej córki z księciem Geraldem de Senneterre“.

NIECZYSTOŚĆ.[2]
V.

Pałac Elysée-Bourbon (niegdyś mieszkanie margrabiny de Pompadour) położony ma przedmieściu St. Honorjusza, obecnie, jak wiadomo, jest gospodą dla wszystkich książąt zagranicznych, katolickich, protestanckich lub muzułmańskich, począwszy od książąt związku niemieckiego, aż do Ibrahima Baszy.
Przy końcu lipca, parę lat temu, około godzimy 11 rano, kilku młodych sekretarzy i paniczów, towarzyszących J. C. M. Arcyksięciu Leopoldowi, który od sześciu tygodni gościł w Elysée-Bourbon, zgromadziło się w jednej z sal służbowych pałacu.
— Przegląd wojska odbywający się ma polu Marsowem na cześć J. C. M. coś się przedłuża — powiedział jeden. — Będzie dzisiaj mnóstwo osób na posłuchaniu u księcia.
— To pewne — rzekł drugi — że już od pół godziny czeka na niego pięć czy sześć osób.
— A J. C. Mość, dopełniający ściśle przepisów wojskowych, żałować będzie tej niepunktualności.
Drzwi sali otworzyły się, wszedł niemi młodzieniec dwudziestoletni, zapewne domownik, i udał się do przyległego pokoju, ukłoniwszy się uprzejmie lecz nieśmiało osobom, o których wspomnieliśmy, a które na jego widok powstały z uszanowaniem, chociaż ani wiek, ani stopień jego nie zdawały się wymagać takich względów.
Zaledwie wyszedł, gdy jeden z obecnych paniczów, mówiąc o owym młodzieńcu, powiedział:
— Biedny hrabia Franciszek, zawsze taki nieśmiały, piętnastoletnia dziewczyna, wychodząca z klasztoru jest pewniejsza siebie.
— Ktoby myślał, patrząc na jego dziewiczą postać, że on już trzy lata z niezwykłem męstwem walczył na Kaukazie?
— Ja, moi panowie, wyobrażam sobie, że hrabia Franciszek, musiał zawsze skromnie spuszczać oczy, nawet rąbiąc czerkiesów.
— Zresztą, zdaje mi się, że J. C. M. bardzo jest zadowolony z naiwności swego...
— Do kata! niebądźże tak gadatliwy, mój kochany.
— Pozwólże mi dokończyć. Powiadam, że J. C. M. jest bardzo zadowolony, z naiwności swego... chrzestnego syna.
— A to co innego. Ja także sądzę, że książę nie bez obawy widział tego pięknego chłopca wystawionego na piekielne pokusy Paryża.
— Ale z czego się śmiejesz?
— Z niczego.
— Czy przypuszczasz, że hrabia Franciszek, pomimo swej pozornej niewinności, wplątał się w jakie miłostki?
— Patrzcież tedy, panowie, jakie to znaczenie może mieć uśmiech, gdyż biorę was na świadków, żem się tylko uśmiechnął.
— Bez żartów, mój drogi, czy sądzisz, że hrabia Franciszek?...
— Ja nic nie sądzę... ja nic nie mówię... będę milczał jak dyplomata, któremu interes zabrania mówić, albo jak młody oficer z gwardji szlacheckiej, który po raz pierwszy prezentuje się J. C. Mości.
— To niezaprzeczalne, że nakazujące spojrzenie księciu zmieszać może najśmielszego człowieka. Ale wracając do hrabiego Franciszka...
Rozmowę tę przerwało przybycie do sali służbowej jednego z towarzyszów rozmawiających tu osób.
Nowoprzybyły zwrócił uwagę obecnych na miły przedmiot, i kilka głosów odezwało się razem:
— No i cóż, twoje dziwy?
— Ta sławna fabryka przy ulicy St. Marceau?
— Czy też warta była widzenia?
— Dla mnie, moi panowie, pragnącego widzieć każdą fabrykę machin — odpowiedział nowoprzybyły — ten poranek istotnie był nader zajmujący, i oświadczam, że pan Karol Dutertre, właściciel tej fabryki, jest jednym z najbieglejszych i najuczeńszych mechaników, dodam jeszcze, że mało znam ludzi równie jak on uprzejmych: chciałbym nawet skłonić J. C. M. do zwiedzenia tych warsztatów.
— No, tobie, mój drogi, nikt nie zarzuci marnowania czasu na fraszkach, co do mnie, wyznaję moją słabość: ze wszystkiego, com widział w Paryżu, najwięcej mnie zachwycił, oczarował... odurzył... powiem nawet najwięcej mnie nauczył...
— Któż taki? niech się dowiemy.
— Oto... (chociażby to bluźnierstwo miało zarumienić naszą czystą i dumną Germanję) oto..
— Dokończże!
— To jest bal Mabille.
Jeszcze się nie uspokoiły śmiechy i wykrzykniki, wywołane tem szczerem wyznaniem, kiedy wszedł jeden z sekretarzy arcyksięcia z dworna listami w ręku:
— Panowie! nowe wiadomości, z Bolonji i z Wenecji — odezwał się wesoło.
— Brawo! kochany Ulryku, i jakież tam nowiny?
— Bolonja a potem Wenecja, były przez dni kilka w największem poruszeniu, a to wskutek zadziwiających wypadków.
— A więc rewolucja?
— Nie, moi panowie, idzie tu o kobietę.
— O kobietę!
— Tak jest, albo raczej o djabła. i prędzej temu gotów byłbym uwierzyć.
— Dręczysz nas, Ulryku, wytłumacz się jaśniej.
— Przypominacie sobie, panowie, że w zeszłym roku mówiono w Niemczech o tej młodej wdowie meksykance, margrabinie de Miranda.
— A jakże! wszakże to o niej nasz poeta Moser-Hartiman napisał te piękne i namiętne wiersze, w których ją zowie Nową Afrodytą.
— Ah! ah! jakaż to śmieszna omyłka! — przerwał śmiejąc się jeden z obecnych. — Moser Hartiman, wyjątkowy spirytualista, nieskalany poeta, czysty i zimny jak śniegi, opiewał Afrodytę namiętnym wierszem! Słyszałem ten(przecudny wiersz, ależ musi być on utworem innego Hartimana...
— A ja cię zapewniam, mój drogi, i Ulryk ci to potwierdzi, że ten poemat, równy najpiękniejszym odom Safony greckiej, jest niewątpliwie utworem Moser‘a~Hartimana.
— Nic prawdziwszego — odparł Ulryk — słyszałem, jak sam Moser-Hartiman deklamował te swoje wiersze, godne czasów starożytności.
— Kiedy tak, muszę ci uwierzyć; ale jak wytłumaczyć to jego nagłe niepojęte przeobrażenie?
— O mój Boże! to przeobrażenie, które zamieniło zimny i poprawny talent w potężny i namiętny genjusz, znany dziś w dalej Europie, to przeobrażenie jest dziełem kobiety, margrabiny de Miranda.
— Moser-Hartiman tak znamienny, nigdybym temu nie uwierzył!
— Ba! — odparł Ulryk — nie pierwsza to sprawka margrabiny i, jak zobaczycie, nie ostatnia, piszą mi tedy z Bolonji, iż był tam pewien kardynał-legat, który wzbudzał wstręt i niechęć w całym kraju.
— Jak gdybyś nazwał Orsiniego, człowieka równie nienawistnego jak nienawidzonego.
— Ma on powierzchowność godną swego urzędowania widziałem go w Lombardji, co za strupieszałe, złowrogie oblicze.
— Otóż więc, margrabina zaprowadziła go na bal do Casino de Bologne, zamaskowanego i przebranego za Pandura.
Kardynał-legat przebrany za rycerza pandura — zawołali wszyscy razem — co znowu! Ulryku, to baśnie!
— Przeczytasz list, a skoro zobaczysz podpis, uwierzysz wszystkiemu — odpowiedział Ulryk. — Tak jest, Orsini przebrany znajdował się w towarzystwie margrabiny, która wśród balu, zerwawszy mu maskę, rzekła do niego głośno: Dobry wieczór kardynałowi Orsini; a potem, śmiejąc się jak szalona, znikła, zostawiając legata wśród wrzasków przerażonego tłumu. Byłby narażony na niebezpieczeństwo, gdyby go wojsko nie było osłoniło; nazajutrz powstała cała Bolonja, żądając odwołania kardynała Orsini, który w dwa dni potem musiał w nocy opuścić miasto. Na drugi dzień po jego wyjeździe wszystkie domy zostały oświetlone na znak powszechnej radości, nawet na kilku przezroczach widzieć się dało podwójne M., to jest cyfra margrabiny.
— A z nią cóż się stało?
— Nie ujrzano jej więcej, bo wyjechała do Wenecji — odpowiedział Ulryk, pokazując list — tam było znów co innego.
— A w Wenecji, co ona zrobiła? cóż się tam stało?
— Przyznać trzeba — rzekł Ulryk — że to awantura, mającą związek z obyczajami starożytności pogańskiej i średnich wieków we Włoszech.
Nieszczęściem dla ciekawych słuchaczów Ulryka, rozległ się w tej chwili odgłos bębna, zwiastującego przybycie arcyksięcia Leopolda, każdy przeto dworzanin księcia wrócił na swoje stanowisko; każdy gotował się na przyjęcie Jego Cesarskiej Mości.
Pierwszy pojazd zatrzymał się przed pałacem; lokaje w paradnej czerwonej liberji otworzyli drzwiczki, spuścili stopnie, a Jego Cesarska Mość, Arcyksiążę Maksymiljan Leopold wstępował zwolna na stopnie przysionka, rozmawiając z pułkownikiem, przybocznym oficerem króla z obowiązku towarzyszącym księciu; o kilka kroków za, nim postępowali jego adjutanci, przybrani w błyszczące mundury cudzoziemskie; którzy również z pojazdów królewskich wysiedli przed pałacem.
W kwadrans po powrocie księcia de Elysée Bourbon, zajechały powozy: ministra francuskiego i ambasadora jednego, z wielkich państw północnych, które się kolejno zatrzymały przed przysionkiem, a mąż stanu i dyplomata weszli do pałacu.
W tejże prawie chwili przybył pan Paskal, którego nazwisko często będziemy wspominać.
Pan Paskal (tak się nazywał nasz bohater) zdawał się mieć około lat trzydziestu sześciu; był wzrostu średniego, o czarnych włosach, brodę nosił dość długą, a z pod czarnych jego brwi błyszczały małe, dowcipne i przenikliwe siwe oczy; w chodzie pochylał się lekko, nie skutkiem jakiejś wrodzonej wady, ale raczej skutkiem umyślnego zaniedbania; spuszczanie głowy, i trzymanie rąk w bocznych kieszeniach spodni nadawały to pochyłe zaokrąglenie jego szerokim plecom; rysy twarzy byłyby dość piękne, gdyby ich nie szpecił wyraz ironicznej złośliwości, z którym się łączyła owa nieubłagana pewność, właściwa ludziom próżnym i przekonanym o swej wszechwładzy. Czarna chustka nisko zawiązana na szyi, jak mówią d la Collin, długa kamizelka z wełnianej szkockiej materji, letni paltot jasnego koloru, kapelusz siwy, dosyć wytarty i szerokie nankinowe spodnie; taki był strój jego, wątpliwej czystości i w niezupełnej harmonji z nieznośnym upałem pory letniej, i zwykłem zaniedbaniem jego osoby.
Pan Paskal, przechodząc koło budki odźwiernego, usłyszał głos tego człowieka, który z krzesła swego wołał za nim:
— Hej! panie, dokąd to?
Bądź że go pan Paskal nie usłyszał, bądź też dlatego, że nie chciał mu odpowiedzieć, nie wyrzekłszy i słowa, szedł prosto ku przysionkowi.
Wtedy szwajcar, podniósłszy się z krzesła, pobiegł za niemym gościem i rzekł do niego z niecierpliwością:
— Jeszcze raz zapytuję pana, dokąd pan idzie? wszak należy mi się odpowiedź.
Pan Paskal, zatrzymawszy się, zmierzył pogardliwem spojrzeniem pytającego, wzruszył ramionami, i poszedł dalej ku przysionkowi, mówiąc:
— Ja idę... do arcyksięcia.
— Ależ panie! kupcy, których J. C. Mość potrzebuje, nie wchodzą wielkiemi schodami; oto, tam, na prawo, są drzwi dla dostarczycieli, osób zwyczajnych, tędy powinieneś wejść — zawołał szwajcar, biorąc dziwnie zaniepokojonego gościa za kupca.
Pan Paskal, skąpy w słowa, wzruszył znowu ramionami, i szedł dalej ku wielkim schodom, nie odpowiadając szwajcarowi.
Ten zaś, zniecierpliwiony tem uporczywem milczeniem, pochwycił za ramię pana Paskala i, podnosząc głos, zawołał:
— Raz jeszcze powiadam panu, że nie tędy masz wchodzić.
— Cóż to znaczy, błaźnie? — krzyknął pan Paskal z wyrazem gniewu i osłupienia, jakgdyby postępek szwajcara zdał mu się równie zuchwałym, jak niepojętym.
W tych słowach przebijała taka powaga i groźba, że biedny szwajcar przerażony wybąkał nieśmiało:
— Ale panie... ja... ja... nie wiem...
Wielkie drzwi przysionka otworzyły się wtedy gwałtownie, gdyż jeden z adjutantów księcia, zobaczywszy oknem utarczkę pomiędzy szwajcarem a nowoprzybyłym gościem, zbiegł śpiesznie na dół, a zbliżywszy się z uprzejmością do pana Paskala, rzekł do niego wyborną francuszczyzną, tonem grzecznym i serdecznym:
— Ah! panie, J. C. M. arcyksiążę będzie żałować, jestem pewien, tego nieporozumienia. Pozwól pan, abym mu przewodniczył, natychmiast pana wprowadzę. W tej chwili odebrałem rozkazy, dotyczące pana.
Pan Paskal skłonił głowę na znak przyzwolenia, i poszedł za adjutantem, zostawiając szwajcara osłupiałego i zmartwionego swoją niezręcznością.
Kiedy pan Paskal przybył w towarzystwie swego przewodnika do sali przedpokojowej, gdzie znajdowało się kilku innych adjutantów, młody oficer dodał:
— Na posłuchaniu J. C. M. będzie tego poranku mnóstwo osób, gdyż przegląd zajął księciu więcej czasu, aniżeli się spodziewał; otóż, zapobiegając temu, ażebyś pan zbyt długo nie czekał, kazał mi książę wprowadzić pana do przyległego pokoju, obok gabinetu, dokąd J. C. M. przybędzie zaraz po odbytej konferencji z panem ministrem spraw zagranicznych.
Pan Paskal uczynił znowu znak przyzwolenia, i poprzedzony przez adjutanta, przeszedł wąski i ciemny korytarzyk, prowadzący do salonu, którego okna wychodziły na wspaniały ogród Elysée.
Adjutant, zajęty ową nieszczęśliwą utarczką szwajcara z panem Paskalem, teraz dopiero spostrzegł jego zaniedbany ubiór.
Przyzwyczajony do surowego przestrzegania etykiety, młody dworzanin został nieprzyjemnie zdziwiony ubliżającym nieładem w stroju osoby, którą właśnie wprowadził. Wahał się jednak pomiędzy obawą narażenia się takiemu człowiekowi, jak pan Paskal, a chęcią zaprotestowania przeciw tak nieprzyzwoitemu zaniedbaniu, w którem widział pewien rodzaj obelgi dla godności książęcej, tem więcej, że książę był nieubłaganym dla ubliżających mu w tej mierze; jednak obawa narażenia sobie pana Paskala, połączona z tą słuszną uwagą, że już zapóźno byłoby się przebierać, wzięła górę nad owem drugiem uczuciem, i młody oficer, oddalając się, wyrzekł te tylko słowa:
— Jak tylko pan minister spraw zagranicznych wyjdzie z gabinetu, uprzedzę natychmiast J. C. M., że pan jest gotów ma jego usługi.

Te ostatnie wyrazy: że pan jest gotów na jego usługi, zdaje się, nieprzyjemnie zabrzmiały w uszach pana Paskala; bowiem sardoniczny półuśmiech skrzywił jego usta. Nic nie odpowiedziawszy, stanął przy oknie i wyglądał na ogród.

VI.

Któż nie zna tego prześlicznego zwierzyńca, zasadzonego najpiękniejszemi w świecie drzewami, pośród trawników którego wije się rzeczka angielska; chodnik na tarasie, ocieniony stuletniemi wiązami, stanowi linję graniczną tego parku od drogi Marigny: podobnyż chodnik równoległy stanowi granicę przeciwnej strony, a niski mur oddziela go od sąsiednich ogrodów.
Ten ostatni chodnik, o którym mówimy, ciągnął się prawie aż do okna salonu, którem wyglądał pan Paskal; wkrótce kilka rzeczy wzbudziło jego uwagę.
Ów młodzieniec, któregośmy już poznali, a którego nieśmiałość dawała powód do rozmaitych domysłów, przechadzał się wolnym krokiem pod cieniem rozłożystych wiązów. Postać jego była kształtna i wysmukła; od czasu do czasu zatrzymywał się, spuszczał głowę, stawał nieporuszony, i znów się przechadzał; doszedłszy do końca ogrodowej ulicy, zbliżył się ukradkiem do granicznego muru. mającego nie więcej nad cztery stopy wysokości, oparł się na nim, i zdawał się przez chwilę być zatopiony w myślach, czy w jakiemś oczekiwaniu.
Młodzieniec ten, zwany hrabią Franciszkiem Neuberg, uchodził za chrzestnego syna arcyksięcia, który go tkliwie kochał. Według pogłosek dworskich, J. C. M. nie mając dzieci z małżeństwa swego z księżniczką Saxe-Teschen, dla ważnych przyczyn kocha jak ojciec Franciszka de Neuberg, który miał być owocem jego pierwszej i tajemnej miłości.
Franciszek miał zaledwie lat dwadzieścia w epoce, do której się odnosi to opowiadanie, a powierzchowność jego słusznie nazwaćby można typem melancholijnym północnej piękności: długie jasne włosy, rozdzielone na jego białem, dziewiczem czole, spadały po obu stronach twarzy, odznaczającej się doskonałą pięknością rysów; w dużych błękitnych oczach, w łagodnem i marzącem spojrzeniu odbijała się czystość jego duszy; puszczający się zaledwie puszek jedwabno-złocisty na brodzie i wierzchniej wardze, znaczył piętnem męskości to prześliczne oblicze.
W miarę zbliżania się do pałacu, Franciszek ściągał na siebie uwagę pana Paskala, który, uderzony rzadką doskonałością rysów jego twarzy, wpatrywał się w niego z podziwem. Zatrzymawszy się w niewielkiej odległości od okna, spotkał uporczywe i badawcze spojrzenie w oknie opartego widza; młodzieniec zarumienił się, spuścił oczy, i odwrócił się szybko, postępując śpiesznym krokiem aż ku środkowi ulicy; potem zaczął iść wolniej, ale dręczony myślą, że ktoś obcy uważa na każde jego poruszenie, zbliżył się nieśmiało do granicy sąsiedniego ogrodu; lecz nagle poskoczył żywo, zapominając o swoim kłopocie, na widok słomianego kapelusika, ukazującego się ponad murem ogrodowym, którego różowe jedwabne podszycie okalało prześliczną, piętnastoletnią twarzyczkę, o jakiej tylko zamarzyć można.
— Panno Antonino — rzekł z żywością Franciszek — uważają nas.
— Dziś wieczór — szepnął słodziutki głosik.
I słomiany kapelusik zniknął cudownie za murem, gdyż ta, która go nosiła, lekko zeskoczyła z ławki, stojącej pod murem.
Dla wynagrodzenia zapewne tak nagłego odwrotu, piękna róża upadła pod nogi Franciszka, który, podniósłszy ją natychmiast, z zapałem przycisnął do swych ust; poczem, ukrywszy kwiatek za kamizelką, młodzieniec zniknął w cieniu gęstych drzew ogrodu.
Pomimo szybkości, z jaką się ta scena odbyła, pomimo zniknięcia słomianego kapelusika, pan Paskal poznał zachwycające rysy młodej dziewczyny, i widział jak Franciszek namiętnie pocałował podniesioną z ziemi różę.
Twarz pana Paskala przybrała dziwnie ponury wyraz. Łatwo w niej wyczytać było można gwałtowny gniew, zazdrość, boleść i nienawiść; przez kilka chwil przerażający wyraz jego fizjognomji zdradzał w nim człowieka, który przyzwyczajony do łamania wszelkich przeszkód, zdolny jest dopuścić się czynów piekielnej złośliwości gdyby się cośkolwiek miało sprzeciwić jego żelaznej woli.
— Ona! Ona! tu w ogrodzie sąsiednim Elysée Bourbon — mówił do siebie z tłumioną wściekłością — co ona ma tu do czynienia? O! jakiż głupiec ze mnie! ona tu przychodzi w zalecanki do tego jasnowłosego młodzieniaszka... może nawet mieszka w przyległym domu! Miłosierny Boże! dowiedzieć się... i dowiedzieć się takim sposobem o jej mieszkaniu, po tych daremnych poszukiwaniach, odkąd mnie ten przeklęty, piętnastoletni buziaczek oczarował, jestem jak szalony... ja... ja, którym się uważał za dawno umarłego dla tych wszystkich szalonych urojeń, obok których jednak najgwałtowniejsze namiętności serca są lodem tylko, tak jest! otóż więc, spotkawszy ze trzy razy tę dziewczynę, czuję się zdolnym, jak za pięknych dni mego życia, wszystko poświęcić, aby tylko ją otrzymać, w tej chwili zwłaszcza, kiedy mnie zazdrość dręczy i pożera, bo chociaż to głupstwo, dzieciństwo, ale ja cierpię.
Pan Paskal, ciągle oparty o balustradę, nie mógł oderwać zagniewanego wzroku od owego miejsca, gdzie Franciszek przemówił kilka słów do młodej dziewczyny; zatopiony w ponurych dumaniach, nie słyszał jak drzwi salonu otworzyły się zwolna i jak wszedł niemi arcyksiążę.
Książę, będąc pewien, że spotka się oko w oko z osobą, która go miała oczekiwać, zawczasu ułożył sobie wyraz twarzy, zazwyczaj lodowato-dumny i przybrał postawę pełną uprzejmości; wszedł zatem do sali z uśmiechem na ustach.
Pan Paskal nawpół wychylony, za okno, i pogrążony w ponurych myślach, nie domyślając się obecności księcia, pozostał tyłem do niego odwrócony, opierając się na balustradzie okna.
Gdyby jaki fizjognomista był obecny tej milczącej scenie, mógłby zaiste ciekawe wyprowadzić wnioski o reakcji uczuć na oblicze ludzkie.
Na widok pana Paskala wychylonego oknem, i nieprzyzwoicie odzianego w letni paltot, książę zatrzymał się nagle, uśmiech znikł z jego ust, a wyprężywszy się jeszcze wynioślej niż zazwyczaj, wyprostował się sztywno, poczerwieniał ze złości, zmarszczył brwi, a z oczu jego strzelały błyskawice gniewnego oburzenia, poczem (tutaj to właśnie pole ciekawych badań dla fizjognomisty), poczem rozwaga nagle uspokoiła tę wewnętrzną burzę, oblicze księcia przybrało wyraz gorzkiego, bolesnego poddania się, skłonił głowę, jakgdyby się uginał pod brzmieniem fatalnej konieczności.
A stłumiwszy westchnienie oburzonej dumy, rzucając spojrzenie pełne niechęci i wzgardy na pana Paskala, zawsze jeszcze wychylonego za okno, książę, przybierając powtórnie swój uprzejmy uśmiech, postąpił do okna pokasłując, dla oznajmienia swej obecności, i uniknienia zarazem upokarzającej potrzeby dotknięcia ramienia osoby, której uwagę chciał na siebie zwrócić.
Na kilkakrotnie głośno powtórzone hum! hum! Jego Cesarskiej Mości, nasz jegomość obrócił się nagle; miejsce ponurego wyrazu, zajęło na twarzy jego dzikie i sardoniczne zadowolenie, na widok ofiary, na której się będzie mógł zemścić, wywierając na nią tłumione dotąd cierpienia i zagniewanie.
Pan Paskal przeto, postąpiwszy kilka kroków naprzeciw księcia, ukłonił mu się posuwisto, trzymając w jednej ręce kapelusz, drugiej zaś nie wyjmując z kieszeni.
— Przepraszam najmocniej W. C. M. — rzekł do niego — nie wiedziałem, że książę się tu znajduje...
— O tem nie wątpię, panie Paskal — odparł książę z wyrazem źle ukrytej dumy. Potem zaś dodał — chciej pan wejść ze mną do mego gabinetu, mam panu pokazać niektóre akty urzędowe.
Kiedy książę postępował ku drzwiom gabinetu, pan Paskal rzekł z udanym spokojem:
— Mości książę... czy wolno mi uczynić jedno pytanie?
— Mów pan — odpowiedział książę, zatrzymując się nieco zdziwiony.
— Mości książę, co to za młodzieniec, mający najwyżej dwadzieścia lat i długie jasne włosy, którego dopiero co widziałem przechadzającego się ulicą ogrodową, w bliskości pałacu? Oto tu, Mości książę.
— Zapewne pan chce mówić o hrabi Franciszku de Neuberg, moim synu chrzestnym?
— Ah! ten młodzieniec jest chrzestnym synem Waszej Cesarskiej Mości? jest czego powinszować istotnie, trudno znaleźć piękniejszego chłopca.
— Nieprawdaż? — odparł książę, któremu ta pochwała nawet w ustach takiego człowieka jak pan Paskal, nie była obojętna — ma prześliczną twarz.
— Przekonałem się o tem przed chwilą, przypatrując mu się uważnie.
— Ale hrabia Franciszek, oprócz piękności oblicza, ma jeszcze — dodał książę — inne zalety serca i rzadkiej odwagi.
— Niewymownie się cieszę, że W. C. M. ma syna chrzestnego, zalecającego się tylu przymiotami; czy on dawno znajduje się w Paryżu?
— Przybył tu ze mną.
— I zapewne wraz z księciem opuści Paryż, gdyż przykroby było W. C. M. rozłączać się z tak godnym kochania młodzieńcem.
— Istotnie, myślę zabrać ze sobą hrabiego Franciszka do Niemiec.
— Bardzo przepraszam W. C. M. za moją niegrzeczną ciekawość, ale syn chrzestny W. C. M. jest z liczby tych osób, które obudzą ją w każdym mimowolne zajęcie. A teraz gotów jestem służyć W. C. M.
— Więc chciej pan iść za mną.
Paskal kiwnął głową na znak przyzwolenia, a postępując w równej linji z arcyksięciem aż do drzwi jego gabinetu, tu zatrzymał się z gestem uszanowania, który był nowem ubliżeniem dla księcia, gdyż lekko skłoniwszy głowę, rzekł do księcia, jakgdyby tenże mógł się wahać pierwszy próg przestąpić:
— Proszę, ja po W. C. Mości.
Książę zrozumiał i strawił to zuchwalstwo, a wszedłszy najprzód do gabinetu, dał znak wejścia panu Paskal.
Ten, lubo nieobeznany z ceremonjałem dworskim, miał przecież tyle rozumu, tyle przenikliwości, że łatwo pojmował znaczenie słów i czynów swoich; czuł on swoje zuchwalstwo, podniecone jeszcze tłumionym gniewem, i obrachowywał sobie, jak go ma użyć za narzędzie swej zemsty, a między innemi rozpatrywał w myśli i tę kwestję, czyliby, mówiąc do Jego Cesarzewiczowskiej Mości, nie wygodniej było używać prostego tytułu: Pana, lecz wyrachował sobie, na zasadzie doskonale obliczonej impertynencji, że przy użyciu ceremonjalnego tytułu Książęcej Mości jego ubliżająca poufałość tem wydatniej się okaże. obok pozornej etykiety.

W dalszem opowiadaniu opiszemy obszerniej charakter pana Paskala, który zapewne wydawać będzie się czytelnikom naszym mniej ekscentrycznym. Powiemy tylko, że ten człowiek, urodzony w ubóstwie, w stanie zależnym, jako wyrobnik, przez dziesięć lat życia swego znosić musiał największe upokorzenia, ulegać najzuchwalszej władzy, cierpieć najobelżywszą wzgardę; tak więc nieubłagana, zawzięta nienawiść i zemsta napełniły jego duszę; a kiedy nadeszła chwila, w której zkolei on ujrzał się potężnym, natenczas bez wstrętu, bez wyrzutów sumienia, zapragnął użyć rozkoszy odwetu, nie zważając, czy zemsta jego nie dosięgnie niewinnych ofiar.

VII.

Pan Paskal, usadowiwszy się w złoconem krześle po drugiej stronie stołu, za którym siedział książę, pochwycił zaraz nóż z perłowej macicy do rozcinania papieru, który mu się nawinął pod rękę i bawiąc się nim ustawicznie, powiedział do księcia:
— Jeżeli i się W. C. Mości podoba, mówmy teraz o interesie, gdyż o pierwszej godzinie mam być na ulicy Saint-Marceau, u jednego z moich przyjaciół.
— Uprzedzam pana — odpowiedział książę powściągając się z trudem — że chciałem do jutra odroczyć wszystkie posłuchania, które mnie dzisiaj jeszcze oczekiwały, ażebym mógł poświęcić panu cały mój czas.
— Zbyt wiele grzeczności ze strony Waszej Cesarskiej Wysokości, ale przystąpmy do rzeczy.
Książę wziął ze stołu jakiś papier, cały zapisany, i oddając go panu Paskalowi, odpowiedział:
— Pismo to przekona pana, że wszystkie strony, interesowane w cesji, którą mi proponują, nietylko upoważniają mnie wyraźnie do przyjęcia onej, ale nadto zachęcają mnie do niej, gwarantują wszelkie wypadki, mogące wyniknąć z mego przyjęcia.
Pan Paskal, nie ruszywszy się z krzesła, wyciągnął tylko rękę z jednej strony stołu na drugą po podaną sobie notę, a, odebrawszy ją od księcia, powiedział:
— Bo też bez tej gwarancji nie możnaby nic a nic zrobić.
I zaczął ją czytać powoli, przewracając w ręku nóż, którego dotąd jeszcze nie położył.
Książę niespokojnym i przenikliwym wzrokiem wpatrywał się w pana Paskala, usiłując z wyrazu jego rysów odgadnąć, czy akt, który czytał, dostatecznie zaspakajał jego wymagania.
Po chwili pan Paskal przestał czytać, i rzekł niby to do siebie gniewliwym głosem:
— Ho!... ho!... ten 7 artykuł wcale mi się nie podoba... ale to... wcale a wcale...
— Wytłumacz się pan — zawołał książę z obawą.
— Jednakże — dodał pan Paskal, zabierając się do dalszego czytania i nie odpowiadając arcyksięciu — ten artykuł 7 jest naprawiony artykułem 8, tak... tak, rzeczywiście... wcale nieźle... nawet bardzo dobrze.
Czoło księcia wyjaśniło się znowu, gdyż żywo zajęty ważnością interesu, którego los spoczywał w ręku pana Paskala, zapomniał o grubiaństwie i wyrachowanej złośliwości tego człowieka, który doznawał szczególnej rozkoszy w powolnem przeprowadzaniu swej ofiary przez wszystkie wzruszenia trwogi i nadziei.
Jakoż po chwili nowa obawa ogarnęła księcia, gdy pan Paskal zawołał:
— To być nie może!... nie... to być nie może! Dla mnie wszystko zostaje zniweczone przez ten pierwszy artykuł dodatkowy. To chyba na pośmiewisko!
— Ależ, mój panie — zawołał książę — mówże pan jasno!
— Daruj, Wasza Książęca Mość... w tej chwili czytam tylko dla siebie samego... wkrótce... jeżeli książę życzy sobie... czytać będę dla nas... obu.
Arcyksiążę pochylił głowę, zarumienił się z oburzenia, i jakby zniechęcony oparł głowę na jednej ręce.
Pan Paskal, czytając ciągle, nieznacznie rzucił wzrokiem na księcia, i w chwilę potem rzekł znowu głosem coraz więcej zadowolonym:
— Otóż to przynajmniej jakaś rękojmia... pewna... niezaprzeczona.
I gdy książę zdawał się odżywać w nowej nadziei, pan Paskal dodał zaraz:
— Na nieszczęście... gwarancja pozbawiona jest... tego... co...
Nie dokończył słów swoich, lecz czytał dalej w milczeniu.
Nie, nigdy pokorny suplikant przychodzący błagać swego dumnego i roztargnionego protektora, nigdy dłużnik, w rozpaczy wzywający litości zuchwałego i kapryśnego wierzyciela, nigdy winowajca, chcący wyczytać łaskę lub potępienie w oku swego sędziego, nie doznali większych udręczeń od udręczeń księcia, w chwili, kiedy pan Paskal odczytywał ów dokument, który mu dano do rozpoznania i który wkrótce położył na stole.
— I cóż, mój panie — odezwał się nareszcie książę miotany niecierpliwością — cóż pan postanowił?
— Czy Wasza Książęca Mość raczy użyczyć mi pióra i kawałka papieru?
Książę przysunął kałamarz, pióro i papier przed pana Paskala, który zaczął pisać rozmaite liczby, już to spoglądając w górę, jakgdyby w myśli rachował, już też mrucząc zcicha rozmaite wyrazy bez żadnego związku, jak na przykład:
— Nie omyliłem się, gdyż... ale, zapomniałem o... to rzecz widoczna... w takim razie równowaga byłaby zupełna, gdyby...
Po długiem oczekiwaniu księcia, pan Paskal rzucił pióro na stół i rzekł krótko, stanowczo:
— Niepodobna, Mości Książę.
— Jakto! panie — zawołał książę przerażony — w czasie pierwszej naszej rozmowy upewniłeś mnie pan, że to jest operacja dająca się wykonać.
— Dająca się wykonać, Mości Książę, ale nie dokonana.
— Ależ, ta nota, mój panie, ta nota, w połączeniu z gwarancją, jaką panu ofiarowałem?
— Wiem o tem, że ta nota uzupełnia bezpieczeństwo koniecznie potrzebne do podobnej operacji.
— W takim razie dlaczegóż pan odmawiasz?
— Dla szczególnych powodów, Mości Książę.
— Ale, jeszcze raz powtarzam, czyliż panu nie daję wszelkich rękojmi, jakich tylko możesz zażądać?
— Owszem, powiem nawet Waszej Książęcej Mości, że uważam operację tę nietylko za dającą się wykonać, ale nadto za bezpieczną i korzystną dla tego, ktoby ją chciał przedsięwziąć. Zatem, nie wątpię, że Wasza Książęca Mość znajdzie kogoś...
— O! mój panie — zawołał książę, przerywając Paskalowi — wiadomo ci dobrze, że w obecnej chwili przesilenia finansowego, i że dla wielu innych przyczyn, które są panu znane równie dobrze, jak mnie samemu, pan jest jedyną osobą, mogącą się podjąć takiej operacji.
— Pierwszeństwo, jakie mi Wasza Cesarska Wysokość oddaje, pochlebia mi i zaszczyt mi przynosi — odpowiedział pan Paska! głosem szyderskiej wdzięczności — dlatego też podwójnie żałuję, że nie mogę mu zadośćuczynić.
Książę uczuł szyderstwo, i odpowiedział, udając obrazę, że nie poznano się na jego życzliwości:
— Pan jest niesprawiedliwy. Dowodem tego, że pragnąłem przedmiot ten z panem załatwić jest to, że nie chciałem nawet wysłuchać propozycji domu Durand.
— Jestem prawie pewien, że to kłamstwo — pomyślał Paskal — ale mniejsza o to, ja te rzeczy wyjaśnię; zresztą dom ten niepokoi mnie, a częstokroć nawet staje mi na zawadzie. Ale dzięki temu złodziejowi Marcellange posiadam na szczęście środki zaradzenia na przyszłość podobnej niedogodności.
— Drugim jeszcze dowodem, że chciałem bezpośrednio, osobiście traktować z tobą, panie Paskal — mówił dalej książę z wyrazem pewnego poważania — jest to, że nie chciałem pomiędzy nami pośrednika, będąc pewnym, że się porozumiemy, że musimy się porozumieć. Tak jest dodał tonem coraz więcej zachęcającym — spodziewałem się, że ta sprawiedliwa cześć, oddana finansowym zdolnościom pana, tak powszechnie znanym...
— Ah! Mości Książę.
— Charakterowi pana tak słusznie szanowanemu...
— Wasza Cesarska Wysokość obsypuje mnie łaską swoją.
— Spodziewałem się, mówię, kochany panie Paskal proponując panu otwarcie, operację, której pewność i korzyści sam uznajesz, że potrafi pan ocenić, wyznaję szczerze, potrafi pan ocenić krok mój, jako uczyniony raczej do człowieka prywatnego, niż do finansisty. Spodziewałem się nadto upewnić pana o korzyściach pieniężnych i o szczególnych dowodach mego szacunku i wdzięczności.
— Wasza Cesarska Mość...
— Powtarzam jeszcze, kochany panie Paskal, wdzięczności mojej; gdyż obok wybornej operacji, wyświadczyłby mi pan znakomitą usługę, gdyż nie uwierzy pan, jak ważne mogą być dla mojej rodziny skutki pożyczki, której od pana żądam.
— Nie wiedziałem, że Wasza Cesarska Wysokość...
— A kiedy panu mówię o interesie familijnym — wtrącił książę, przerywając Paskalowi, którego spodziewał się już zjednać dla siebie — kiedy panu mówię o interesie familijnym, to jeszcze niedość: ważna kwestja polityczna łączy się z odstąpieniem księstwa, które mi ofiarowują, a którego nabyć nie mogę bez potężnej pomocy pana; zatem, wyświadczając mi osobistą przysługę, staje się pan użytecznym memu narodowi, a wiadomo ci, kochany panie Paskal, jak wielkie mocarstwa wywdzięczają się za usługi, oddane ich tronowi.
— Raczy Wasza Książęca Mość przebaczyć mi moję nieświadomość, ale ja nic a nic o tem nie wiem.
Książę uśmiechnął się, umilkł na chwilę, poczem dodał głosem, któremu sądził, że nic już oprzeć się nie zdoła:
— Mój kochany panie Paskal, czy znasz sławnego bankiera Torlonia?
— Z nazwiska, Mości Książę.
— Czy wiesz o tem... że jest księciem?
— Czy to być może?
— Nietylko, że to być może, ale tak jest rzeczywiście, kochany panie Paskal! Otóż nie widzę, dlaczegoby nie uczyniono dla pana tegoż samego, co uczyniono dla pana Torlonia?
— Jakto? Wasza Cesarska Wysokość?
— Mówię — powtórzył książę z pewnym przyciskiem — mówię, że nie widzę dlaczegoby i pana nie miano wynagrodzić znakomitym tytułem i wysokiemi dostojeństwami?
— Co znowu, Wasza Cesarska Wysokość chce sobie żartować ze swego biednego sługi.
— Nigdy nikt nie powątpiewał o moich obietnicach; a jeżeli pan sądzi, że byłbym zdolnym żartować sobie z pana, obrażasz mnie takiem podejrzeniem.
— W takim razie, Mości Książę, ja pierwszy żartowałbym z siebie samego, i to bardzo głośno, bardzo wesoło, i zawsze, gdybym się ubiegał za tytułami. Widzi Wasza Cesarska Wysokość, ja jestem tylko biednym plebejuszem (mój ojciec był prostym handlarzem), odłożyłem sobie kilka groszy, prowadząc moje drobne interesy i mam tylko mój zdrowy rozum, a ten nie pozwoli mi nigdy przerobić się na Margrabiego de la Janotiére (jest to bardzo ładna powiastka Woltera, trzeba ją Waszej Cesarskiej Wysokości przeczytać!) i to na pośmiewisko tych złośliwych ludzi, którym się podoba czasami obsypywać podobnemi tytułami nasz biedny świat.
Książę nie przypuszczał nawet, ażeby go mogła spotkać odmowa tego rodzaju: nie stracił przecież odwagi i rzekł wzruszonym głosem:
— Panie Paskal, lubię tę szczerą otwartość, lubię taką bezinteresowność. Dzięki Bogu, są inne środki okazania panu mej wdzięczności, a zczasem i mojej przyjaźni.
— Przyjaźni Waszej Cesarskiej Wysokości, dla mnie?
— Tak, bo wiem co ona jest warta — odpowiedział książę z godnością — dlatego zapewniałem panu swoją przyjaźń, jeżeli...
— Przyjaźń Waszej Cesarskiej Wysokości, dla mnie? — zawołał pan Paskal, przerywając księciu. — Przyjaźń Waszej Cesarskiej Wysokości, ze mną, ze mną, który, jak źli ludzie mówią, stokroć pomnożyłem moje szczupłe mierne środkami wątpliwemi, pomimo, że wyszedłem biały jak gołąb z tych wszystkich czerniących oskarżeń?
— Dlatego właśnie, że jak pan mówi, wyszedłeś czystym z tych wszystkich oszczerstw, któremi prześladują każdego, co się wzniesie swoją pracą i własną zasługą, zapewniam panu moją życzliwą wdzięczność, jeżeli mi pan wyświadczy tę ważną usługę, której od ciebie żądam.
— Mości Książę, jestem nadzwyczajnie wzruszony, dobroć Waszej Cesarskiej Wysokości pochlebia mi bardzo, ale na nieszczęście... interes... zawsze jest interesem — rzekł Paskal, podnosząc się z krzesła — nasz zaś interes, któryśmy mieli z sobą zawrzeć, nie trafia do mojego przekonania, co będzie dostatecznym dowodem dla Waszej Cecarskiej Wysokości, ile mnie to kosztuje, że zmuszony jestem wyrzec się przyjaźni, o której Książę pan łaskawie raczyłeś mnie zapewnić.
Na tę odpowiedź, obejmującą w sobie gorzkie i upokarzające szyderstwo, książę już był gotów wybuchnąć; ale pomyślawszy o wstydzie i bezużyteczności podobnego uniesienia, powściągnął się jeszcze, zamierzył chwycić się ostatniego środka; w tym celu rzekł wzruszonym głosem:
— Więc... panie Paskal... ludzie powiedzą... że pana prosiłem... błagałem... zaklinałem nadaremnie.
Te słowa: prosiłem... błagałem... zaklinałem... wymówione z bolesną szczerością, zdawały się wzruszać Paskala i rzeczywiście uczyniły na nim pewne wrażenie; dotąd jeszcze książę nie poniżył się tak dalece; lecz widząc tak znakomitą osobę, po tylu odmowach, zniżającą się aż do prośby... do pokornego błagania... pan Paskal doświadczył złośliwej radości, z której w obecnej chwili podwójnie się cieszył.
Książę, widząc go milczącym, myślał, że wzruszył już nareszcie jego postanowienie i dlatego dodał skwapliwie:
— A więc... kochany panie Paskal, nie nadaremnie odwołałem się do wspaniałomyślności twego serca.
— Rzeczywiście — odpowiedział złośliwy człowiek, który, widząc, że operacja była dobra, skłaniał się do niej w duszy, pragnąc tylko odnieść z niej korzyści i zemstę — rzeczywiście, Wasza Cesarska Wysokość, masz szczególny sposób stawiania rzeczy; interesy, powtarzam to, powinny tylko być interesami, a tymczasem, mimowolnie, jak dziecię jakie, pozwalam się kierować memi uczuciami, prawdziwie, jestem zanadto słaby.
— Więc pan przystaje! — zawołał książę uradowany; i, w pierwszej chwili radości swojej, serdecznie uścisnął dłonie finansisty. — Pan przystaje, mój zacny i dobry panie Paskal!
— Jakże się oprzeć Waszej Książęcej Mości?
— A więc zgoda! — zawołał arcyksiążę, oddychając z głębiokiem uradowaniem, jakgdyby największy ciężar spadł z jego duszy.
— Tylko, Wasza Cesarska Wysokość — dodał pan Paskal — pozwoli mi jeszcze dołożyć jeden mały warunek.
— O! jeżeli tylko o to idzie; niechaj on będzie jaki chce, naprzód go przyjmuję.
— Wasza Cesarska Wysokość więcej może przyrzeka, aniżeli się spodziewa.
— Jakto, co pan mówi? — zawołał książę niespokojnie — o jakim to warunku wspomina pan jeszcze?
— Od dziś za trzy dni, o tejże samej godzinie, oznajmię go Waszej Cesarskiej Wysokości.
— Co! — rzekł książę zdumiony i zmieszany nadzwyczajnie — nowa odwłoka, dlaczegóż to, nie daje mi więc pan swojego słowa?
— Za trzy dni, Mości Książę, dam je ostatecznie, jeżeli Wasza Cesarska Wysokość przyjmie mój warunek.
— Ale jakiż jest ten warunek, wymień mi go pan teraz!
— Niepodobna, Mości Książę.
— Mój kochany panie Paskal...
— Mości Książę — odpowiedział spekulant głosem ucinanym i szyderskim — nie mam wcale zwyczaju rozczulać się dwa razy na jednem posiedzeniu. Oto już godzina, w której mam się stawić na innem miejscu, na przedmieściu Saint Marceau, więc mam zaszczyt złożyć moje najpokorniejsze uszanowanie Waszej Cesarskiej Wysokości.
Pan Paskal, zostawiając księcia bardzo niezadowolonego i w największej obawie, zbliżył się do drzwi i już miał wychodzić, gdy wtem odwrócił się jeszcze i powiedział:
— Dziś poniedziałek, więc we czwartek o godzinie jedenastej będę miał zaszczyt zobaczyć się z Waszą Cesarską Wysokością i przedstawić ów warunek.
— Dobrze, panie, we czwartek.
Pan Paskal ukłonił się z uszanowaniem i z uśmiechem na ustach wyszedł z gabinetu.
Gdy przechodził przez salę służbową, gdzie się znajdowali adjutanci, wszyscy powstali z czcią, znając ważność osoby, którą książę przyjmował u siebie. Pan Paskal ukłonił się lekko głową, jakgdyby był ich protektorem, i wyszedł z pałacu tak jak wszedł do niego, z rękoma w kieszeniach, nie odmówiwszy sobie jednak przyjemności (człowiek ten nie zaniedbywał niczego) zatrzymać się chwilkę przed szwajcarem, do którego powiedział:
— A cóż! czy mnie poznasz na drugi raz?
Odźwierny, nadzwyczajnie zmieszany, ukłonił mu się nisko i odpowiedział nieśmiało:
— O! nie omylę się już nigdy. Raczy pan łaskawie przebaczyć.
— Już mnie błaga — rzekł Paskal półgłosem z gorzkim; i szyderskim uśmiechem — oni tylko błagać umieją, poczynając od tego wielkiego pana aż do jego odźwiernego.
Pan Paskal, wyszedłszy z pałacu Elysée, zatopił się w smutnych myślach o tej młodej dziewicy, którą podchwycił na schadzce z hrabią Franciszkiem de Neuberg. Chcąc się dowiedzieć, czy rzeczywiście mieszkała w domu przyległym do pałacu, postanowił już zasięgnąć w tej mierze wiadomości, lecz zastanowiwszy się, że może narażałby na jakie niebezpieczeństwo swoje zamiary, postanowił dopiąć celu swojego z całą rozwagą i zaczekać aż do wieczora.
Spostrzegłszy w tej chwili niezajętą dorożkę, zawołał na stangreta i wsiadł do powozu, mówiąc od niego:
— Na przedmieście Saint-Marceau, Nr. 15 do wielkiej fabryki, której komin widać z ulicy.
— Do fabryki pana Dutertre? Wiem, obywatelu, wiem: cały świat ją zna doskonale.

I spiesznie ruszył z miejsca.

VIII.

Pan Paskal, jakeśmy już powiedzieli, spędził część swego życia w położeniu więcej jak podrzędnem i krytycznem, znosząc najdotkliwszą wzgardę z cierpliwością pełną zemsty i nienawiści.
Zrodzony z handlarza, obnoszącego towary, który skutkiem wielkiej wstrzemięźliwości i nieprawych lub wątpliwych spekulacyj uzbierał sobie pewną sumkę, rozpoczął swój zawód jako posługacz pewnego lichwiarza z prowincji, któremu jego ojciec powierzył swoje fundusze. Pierwsze tedy lata naszego bohatera upłynęły w służbie równie ciężkiej jak upokarzającej; jednakże, ponieważ obdarzony był bystrem pojęciem i wielką zręcznością, ponieważ mimo uporu, umiał w potrzebie nagiąć się i zniknąć zupełnie pod powierzchownością podłego pochlebstwa, co koniecznie wyniknąć musiało ze służalstwa, w jakiem zostawał, Paskal nauczył się sam, bez wiedzy swego pana czytać, pisać i rachować; zdolności do rachuby finansowe! rozwinęły się w nim nagle, prawie w sposób cudowny. Przeczuwając ich ważność, pytał samego siebie, czyby nie mógł, ukrywając je, uczynić je dla siebie korzystną a zarazem niebezpieczną bronią przeciw swemu pryncypałowi, którego nienawidził. Po długiej i głębokiej rozwadze uznał za pożyteczne dla siebie okazać swą naukę, potajemnie nabytą; lichwiarz, zdumiony zdolnościami posługacza, uczynił go swoim buchalterem, powiększył nieco jego szczupłą pensyjkę, nie zaniedbując przytem traktować go jeszcze gorzej niż dawniej, ażeby mu nie okazać jak ważnemi były jego nowe obowiązki. Paskal, gorliwy i niezmordowany w pracy, niecierpliwy i pragnący szybko rozszerzyć swoje wiadomości finansowe, znosił obojętnie obelgi, któremi go obsypywano, podwajając swoją usłużność w miarę jak jego pryncypał podwajał swą surowość i wzgardę.
Po.kilku latach, przepędzonych w ten sposób, chciał wystąpić na scenę, godniejszą swoich zdolności; w imieniu swego pryncypała zawiązał korespondencję z pewnym bankierem paryskim, któremu ofiarował swoje usługi; ten mogąc już od dawna ocenić Paskala, przyjął jego propozycję, jakoż buchalter nasz opuścił swoje miasteczko ku wielkiemu żalowi dotychczasowego pryncypała, który chciał go jeszcze zatrzymać u siebie, zapewniając mu pewien udział w swoich korzyściach, ale już było za późno.
Nowy zwierzchnik Paskala był głową jednego z tych domów bogatych, upadłych moralnie, lecz (co nie rzadko się zdarza) uważanych, mówiąc językiem handlowym, za nieskazitelne; gdyż jeżeli domy takie oddają się operacjom, które niekiedy wyrównywują podstępowi, zdradzie, jeżeli się bezkarnie zbogacają zręcznemi bankructwy, to jednakże z honorem odpowiadają swemu imieniu, chociaż utraciły szacunek uczciwych ludzi.
Pan Tomasz Rousselet, naczelnik tej złoconej jaskini (było bowiem jeszcze dwóch czy trzech wspólników Rousselet), był prawdziwem uosobieniem egoizmu, zuchwałości szkatuły, próżnej i nieubłaganej arystokracji talara, i wykształcił się w podejrzanych miejscach bursy i w zbiegowiskach wszelkiego rodzaju hańbiących towarzystw. Tak wychwalany zbytek dawnych generalnych dzierżawców był nędzą obok przepychu pana Tomasza Rousselet, a pani Tomaszowa brzydoty rażącej i nieznośnej, wydawała po pięćset luidorów miesięcznie na swe toalety i kwiaty. Ona tak lubiła kwiaty!
Paskal, przeniesiony do tego domu szalenie i bezczelnie zbytkownego, doświadczał upokorzeń, zaprawionych większą jeszcze goryczą i cierpieniami, niż u swego starego lichwiarza na prowincji, który obchodził się z nim wprawdzie jak z nędznym robotnikiem, ale z którym miewał częste i prawie familijne stosunki, jakie zawiązała między nimi wspólność pracy.
Daremnie przyszłoby szukać w najpyszniejszej i najwięcej może dającej się usprawiedliwić starożytnością dumie szlacheckiej, w najzaciętszej próżności arystokratycznej czegoś podobnego do tej wzgardy, z jaką Rousseletowie obchodzili się, z podrzędnemi osobami, które zawsze trzymali w największem od siebie oddaleniu; zamknięci w swoich ponurych biurach, z których widzieli blask przepychów pałacu Rousselet, pracownicy tego domu znali tylko z podania, jak z legend bajecznych, fantastyczne dziwy tych salonów.
Jakkolwiek nowego rodzaju, jednak upokorzenia te były niemniej dotkliwe i bolesne dla Paskala; czuł bowiem więcej, niż gdziekolwiek swą nicość, swoją zależność i jarzmo bogatego bankiera daleko więcej mu dolegało, jak dawne jarzmo lichwiarza; lecz bohater nasz, wierny swemu systemowi, ukrywał swe rany, uśmiechał się na odbierane ciosy, lizał stopę, która raczyła go obryzgać, podwajał pracę, naukę, przenikliwość i nauczył się nareszcie w praktyce domu Rousselet tego, co uważał za prawdziwą tajemnicę interesów, słowem nauczył się:
„Jak najmniejszą ilością pieniędzy zarabiać jak największe sumy, wszelkiemi możliwemi sposobami, strzegąc się tylko policji i sądów kryminalnych“.
Pole było obszerne, można więc było dowolnie na niem harcować.
Tym sposobem upłynęło pięć czy sześć lat; umysł wzdryga się na samą myśl, ile to zemsty, nienawiści, gniewu, żółci, jadu, musiało się zebrać w głębi, tej duszy mściwej z zimnem wyrachowaniem i zawsze spokojnej powierzchownie, jak czarna i ponura powierzchnia błotnistej kałuży. Pewnego dnia Paskal dowiedział się o śmierci swego ojca.
Oszczędności biednego lichwiarza, znacznie powiększone zręcznemi obrotami lichwiarskiemi, dosięgły sumy dosyć wysokiej; zostawszy panem tego kapitału i uzbrojony swoją czynnością, śmiałością, rzadką zręcznością w kierowaniu interesami, albo raczej brania gdzie można, Paskal zaprzysiągł na własny honor, że dojdzie do wielkiego majątku, choćby mu nawet przyszło dla prędszego osiągnięcia celu (zawsze trzeba coś ryzykować), wrazie potrzeby zboczyć nieco z prostej drogi.
Jakoż dotrzymał ślubu. Opuścił najprzód dom Rousselet; potem zręczność, przypadek, podejście, szczęście, zdrada i uczciwość ówczesnej epoki przyniosły mu znaczne sumy; zapłacił gotówką przyjaźń pewnego ministra, który, uwiadamiając go z tkliwą pieczołowitością, dał mu możność prowadzenia gry giełdowej na trzydzieści i czterdzieści procent, i dopomógł mu do zebrania w krótkim czasie około dwóch milijonów; wkrótce potem pewien spekulant angielski, człowiek nadzwyczajnie hazardowny, lecz rozumny, nastręczył mu możność zebrania ogromnych korzyści skutkiem śmiałego rzucenia się na operacje kolei żelaznych, będących jeszcze wtedy nowością w Anglji; Paskal udał się do Londynu, umiał korzystać z zapału, który przybrał podówczas niesłychane rozmiary, cały swój majątek postawił na tę nową grę kości i, zrealizowawszy wszystko we właściwym czasie, powrócił do Francji z dziewięciu czy dziesięciu miljonami. Wtedy, równie rozważny, równie zimny, jak dawniej hazardowny, przy swoich wielkich zdolnościach finansowych, myślał już tylko o ciągiem powiększaniu tego nadspodziewanego majątku, i powiodło mu się to zupełnie. Przy znacznym majątku prowadził życie dostatnie i wygodne, nie szczędząc niczego, jeśli szło o zaspokojenie zmysłów, lecz, nie udając żadnego zbytku ani w domu ani publicznie, zwłaszcza, że zawsze stołował się w oberży. Tym sposobem wydawał zaledwie piątą część swoich dochodów, a te, corocznie obracane na kapitał, zwiększały ustawicznie jego majątek, który przy zręcznych obrotach wzrastał nadzwyczajnie.
Wtedy to przyszedł dla tego człowieka wielki i straszny dzień odwetu. Najwięcej go zawsze bolały zależność, służebnictwo, zupełne wyrzeczenie się samego siebie. To też największem jego upodobaniem było teraz dać uczuć tę zależność innym; jednych dręczył, używając ich usług w każdej chwili ich życia, drugich dręczył, korzystając z ich koniecznych potrzeb, czyniąc się niejako godłem pieniędzy w tym wieku przedajnym i trzymając tym sposobem w swojem ręku każdego, poczynając od drobnego kupca towarów, aż do najznakomitszych osób książęcych rodzin, które musiały się nieraz zniżać do proszenia go o udzielenie im pożyczki.
Ten okrutny despotyzm, jaki człowiek udzielający pożyczkę wywierać może na tego, który ją przyjmuje zmuszony koniecznością, podał Paskalowi sposobność wykonywania go z tem wyrachowaniem i upodobaniem, jakiem może natchnąć człowieka tylko największe barbarzyństwo.
W chwilach przesilenia handlowego, kiedy kapitały albo zupełnie znikały, albo też wychodziły na jaw tylko za ogromnym procentem, najrzetelniejsi, najpewniejsi nawet kupcy, znajdowali się w krytycznem położeniu, częstokroć w stanie bliskim bankructwa. Pan Paskal, dokładnie uwiadomiony o wszystkiem, i będąc pewnym zwrotu udzielonych forszusów towarem, wyświadczał usługi swoje za procent niesłychanie umiarkowany jak na chwilowe okoliczności, lecz zawsze za procent nader dla siebie korzystny; w każdym atoli razie zamieszczał wyraźny warunek, że zwrot udzielonego zasiłku nastąpić powinien na każde jego wezwanie, nadmieniając tylko ustnie, że z prawa tego korzystać nie będzie, skoro lokacja przedstawia dla niego jawne korzyści. Tym sposobem majątek jego ciągle wzrastał, a jakkolwiek przy szczupłych swoich potrzebach nigdy nie mógł potrzebować natychmiastowego zwrotu jakich pięćdziesięciu lub stu tysięcy franków, jednakże w wyrachowanym dziwactwie swojem nikomu nie pożyczył pieniędzy inaczej, jak tylko z tem wyraźnem zastrzeżeniem, że kapitał zwrócony mu zostanie na pierwsze wezwanie.
Wybór był okropny dla tych nieszczęśliwych, których Paskal skusił: z jednej strony upadek zakładu aż dotąd kwitnącego, z drugiej — pomoc niespodziewana i oparta na warunkach tak łagodnych, że można ją uważać było raczej za wspaniałomyślną przysługę; słowem, zupełna prawie niemożność znalezienia gdzieindziej kapitału, choćby nawet za szaloną cenę, połączona z tem zaufaniem, jakiem umiał natchnąć pan Paskal, czyniła pokusę tę dla każdego niezwalczoną, zwłaszcza kiedy arcymiljoner zdołał pochlebną życzliwością swoją wmówić w ofiarę, że pragnie tylko jak długa opatrzność przyjść z pomocą ludziom uczciwym i pracowitym.
Otóż, wszystko sprzysięgało się dla ujęcia i odurzenia nierozważnych, skoro przyjęli warunek; Paskal ich opętał.
Zaciągnąwszy dług, którego nagły zwrot mógł ich wtrącić na nowo w rozpaczliwe położenie, z którego niedawno wyszli, jeden tylko cel mieli: podobać się panu Paskalowi... jednę obawę: nie zasłużyć sobie na niezadowolenie pana Paskala, który samowładnie rozporządzał ich losem.
Tak naprzykład: przybywa do jednego z swoich lenników; ten miał właśnie wyjeżdżać z żoną i dziećmi na jakąś wesołą uroczystość familijną, do której się już oddawna przysposabiał.
— Przybywam do was bez ceremonij na obiad, moi drodzy przyjaciele — powiada.
— O! mój Boże, co to za szkoda, kochany panie Paskal! Dziś są imieniny mojej matki, i jak pan widzi, wybieramy się właśnie w podróż.
— Rzeczywiście, jaka to wielka szkoda, a ja się spodziewałem z wami spędzić cały wieczór.
— I dla nas także, panie Paskal, wielką będzie przykrością pozbawić się tej przyjemności.
— Ej! możecie poświęcić dla mnie tę uroczystość familijną, toć matka wasza nie umrze bez tej zabawy.
— Ale panie Paskal...
— Ja powiadam, że zrobicie to dla waszego poczciwego Paskala, nieprawdaż?
— Chcielilbyśmy z całego serca, lecz...
— Ah! odmawiacie mi więc pierwszej drobnostki, której od was żądam?
I pan Paskal wymówił ten wyraz: „mi“ z takim wyrazem, że cała familja zadrżała; uczuła bowiem, jak to mówią powszechnie, swego pana, i, nie rozumiejąc wcale tego dziwnego kaprysu, poddawała mu się ze smutkiem, ażeby nie rozdrażnić tego groźnego człowieka, w którego ręku zostawał los całej rodziny. Poświęcano mu się tedy z uśmiechem na ustach, z udaną wesołością, starając się pokryć żal po chybionej uroczystości familijnej; ale już jakiś dziwny smutek zaczynał chwytać ich za serca, a zaimprowizowany obiad był smutny, wymuszony. Pan Paskal dziwił się w słodkich wyrazach temu pomieszaniu i wzdychając użalał się pocichu:
— Jakto — mówił — ja wam przeszkodziłem: gniewacie się na mnie, niestety! widzę to dobrze.
— My, panie Paskal — odpowiadali nieszczęśliwi z coraz większym niepokojem — cóż pana mogło natchnąć podobną myślą?

— O! ja się nie mylę, widzę doskonale, czuję, bo serce moje mi to powiada. Ah! otóż to świat. Zawsze to jest wielkie uchybienie doświadczać przyjaźni, nawet w rzeczach najdrobniejszych, gdyż one służą niekiedy za miarę większych. A ja, ja, co liczyłem na was jak na prawdziwych przyjaciół. Znowu może nowy zawód.
I Szatan-Paskal zakrywał oczy ręką, wstawał od stołu, i wychodził z domu z twarzą smutną, zachmurzoną, zostawiając swoje nieszczęśliwe ofiary w najcięższej obawie. Gdyż, jeżeli już nie wierzy w ich przyjaźń, jeżeli ich uważa za niewdzięcznych, może w każdej chwili pogrążyć ich w przepaść, żądać niezwłocznie zwrotu pieniędzy, ofiarowanych z taką wspaniałomyślnością.

IX.

Fabryka pana Dutertre, wyrabiająca maszyny dla kolei żelaznej, zajmowała na przedmieściu Saint-Marceau ogromny gmach, którego wysokie ceglane kominy, ciągle ziejące dymem, zdaleka ją pokazywały.
Pan Dutertre i jego rodzina mieszkali w małym pawilonie, oddzielonym ogrodem od głównego gmachu fabrycznego.
W chwili kiedy wprowadzamy naszego czytelnika da tego skromnego mieszkania, panował w niem jakiś uroczysty ruch; przysposabiano się tu do jakiegoś gościnnego przyjęcia; młoda i czynna służąca kończyła właśnie nakrywać do stołu w małej sali jadalnej, wychodzącej na ogród, przyległej do porządnej kuchni, która oddzielona była od sieni oknem, opatrzonem w malowane szyby; stara kucharka krzątała się z wielkiem zajęciem po tem laboratorjum gastronomicznem, z którego wydobywały się rozmaite nęcące zapachy.
W salonie, zastawionym orzechowemi meblami pokrytemi żółtym utrechtskim aksamitem z białemi firankami, inne czyniono przygotowania; dwa białe porcelanowe wazony, ozdabiające komin, napełniono świeżemi kwiatami; pomiędzy temi dwoma lokomotywa w miniaturze, prawdziwe arcydzieło mechanizmu i roboty ślusarskiej, na czarnym postumencie tego klejnociku z żelaza, miedzi i spiżu wyryte były wyrazy:
Panu Karolowi Dutertre Jego wdzięczni robotnicy.
Starzec ślepy, z twarzą czcigodną i smętną, otoczoną długim siwym włosem, spadającym na jego ramiona, siedział w wygodnem krześle i trzymał na kolanach dwoje dzieci, małego trzyletniego chłopczyka i pięcioletnią dziewczynkę, dwoje aniołków pełnych powabu i wdzięków; chłopczyk, rumiany brunet z wielkiemi czarnemi oczyma, zamyślony spoglądał od czasu do czasu z zadowoleniem ma swoją ładną bluzę, z jasnoniebieskiego kaszmiru i na swoje świeże białe majteczki; szczególniej jednak cieszył się swojemi jedwabnemi pończoszkami w karmazynowe paski i safjanowemi czarnemi trzewiczkami z dużemi kokardami.
Dziewczynka, imieniem Magdalena, tak nazwana na pamiątkę serdecznej przyjaciółki swej matki, która ją nawet do chrztu trzymała, blondynka, i rumiana, miała śliczne niebieskie oczy i ubrana była w białą sukienkę; ramiona jej, ręce i nogi były obnażone; tylko na nóżkach miała krótkie szkockie pończoszki. Powiedzieć, ile było dołeczków na tych ramionach, na tych rączkach, na tej buzi pełnej, cery tak świeżej i czerstwej, to potrafiłaby tylko matka, a matka tych dwojga pięknych dzieci musiała o nich dobrze wiedzieć.
Stojąc oparta o poręcz krzesła, ma którem siedział niewidomy starzec, przysłuchiwała się, z tą powagą, którą zwykle okazuje matka w podobnym razie, szczebiotaniu dwóch ptasząt, które dziadek trzymał na swoich kolanach, a które zapewne opowiadały mu coś nader ważnego, gdyż oboje razem mówili tym dziecinnym językiem, który matki z taką przenikliwością umieją odgadywać.
Pani Zofja Dutertre miała najwyżej dwadzieścia pięć lat; chociaż twarz jej była lekko naznaczona ospą, chociaż możnaby znaleźć rysy regularniejsze i daleko piękniejsze od jej rysów, trudnoby jednakże było wyobrazić sobie twarz powabniejszą, milszą i więcej pociągającą od jej twarzy, uśmiech słodszy od jej uśmiechu; był to prawdziwy ideał uroku i życzliwości. Śliczne włosy, zęby jak perły, (cera świetnej białości, kibic piękna, uzupełniały tę powabną całość, a kiedy podniosła swoje wielkie ciemne błyszczące oczy na męża, stojącego z drugiej strony krzesła ociemniałego starca, miłość i uczucie macierzyńskie nadawało temu pięknemu spojrzeniu wyraz tkliwy i namiętny(zarazem, gdyż małżeństwo Zofji i Karola Dutertre było związkiem miłości.
Jedyny zarzut, jeżeliby można uczynić jaki zarzut Zofji Dutertre, gdyż jeżeli była zalotną, to tylko co do ubioru swych dzieci, była zupełna niestosowność jej własnej toalety. Suknia z materji bez gustu i źle zrobiona, szpeciła jej piękną kibić; jej mała nóżka niebardzo wykwintnie była obuta, a jej śliczne ciemne włosy mogły były być ułożone z większym smakiem i starannością.
Szczerość i moc duszy, rozum i dobroć, taki był wyraz rysów pana Dutertre, mającego wtedy lat dwadzieścia osiem, oczy jego żywe i pełne ognia, postawa silna i kształtna, znamionowały w nim naturę czynną i energiczną. Dawny inżynier, cywilny, człowiek ogromnych wiadomości i praktyki, równie zdolny do rozwiązywania piórem najzawilszych zadań, jak do biegłego pracowania pilnikiem, towarnią lub młotem żelaznym, umiejący wydawać rozkazy, ponieważ sam umiał je wykonywać, ceniący, podnoszący prace ręczną, ponieważ ją sam niekiedy spełniał, już to dla przykładu już też dla zachęcenia; prawy aż do drobiazgowości, rzetelny i ufający aż do zbytku, ojcowski sprawiedliwy dla licznych swoich robotników.
Karol Dutertre jednę tylko miał zgryzotę, ślepotę swego ojca, i to jeszcze kalectwo ojca służyło mu za pozór do poświęceń tak tkliwych, do pieczołowitości tak delikatnej i tak wszechstronnej, że Dutertre i jego żona starali się wzajemnie pocieszyć, mówiąc do siebie, że przynajmniej mieli sposobność podwójnego dowiedzenia przywiązania swego dla starca.
Karol Dutertre, pomimo powszechnych przygotowań do uroczystości, odłożył ogolenie brody do jutra i pozostał w swojem roboczem ubraniu, to jest w bluzie z szarego płótna, poczerniałej, wypalonej i poplamionej w wielu miejscach, skutkiem rozmaitych wypadków w kuźniach swoich fabryk. Jego czoło szlachetne i wyniosłe, ręce białe i żylaste zarazem, poczerniały nieco od dymu warsztatów. Nakoniec w swojej pracowitej i niezmordowanej czynności, jak równie w chwilach rzadkiego wypoczynku po ciężkiej pracy, zapominał o tej wykwintności i troskliwości o własną osobę, których pewni ludzie nigdy się nie wyrzekają.
Dwoje dzieci ciągle jeszcze szczebiotało, zawsze oboje razem, starając się dać zrozumieć swemu dziadkowi, który nie mogąc tego dokazać, pytał każde z nich ze słodkim uśmiechem na ustach.
— Słucham już, słucham, cóżem tedy mówił, mój Guciu, i ty także, moja Madziu?
— Czy nasz kochany tłumacz zechce nam zrozumiałym językiem wyłożyć to szczebiotanie naszych dzieci? — rzekł do swej żony Karol Dutertre.
— Jakto, Karolu, ty ich nie rozumiesz?
— Wcale ich nie rozumiem.
— Ani ty, mój ojcze — zapytała młoda matka starca.
— Zdawało mi się, żem z początku coś rozumiał, jak niedziela i ubranie — odpowiedział starzec z uśmiechem — ale później tak się to jakoś zawikłało, że zmuszony byłem wyrzec się zrozumienia... albo raczej odgadnięcia, o co im chodzi.
— A jednak mniej więcej było to właśnie toż samo; o! tylko matki i dziadkowie zdolni są zrozumieć małe dzieci. — zawołała Zofja triumfującym głosem. Następnie, zwracając się do dzieci, dodała — nieprawdaż, moje drogie dzieci, że mówiliście do dziadzi: „Dziś jest niedziela, bo mamy nasze ładne nowe sukienki?“
Magdalena, czuła blondynka, otworzyła swoje duże oczy i schyliła główkę na znak potwierdzenia.
— Z ciebie jest prawdziwy Champdlljon[3] matek! — zawołał Karol Dutertre, gdy tymczasem starzec powiedział do dwojga dzieci:
— Nie, dziś nie jest niedziela, moje dzieci, tylko dzień uroczysty.
Tu Zofja znowu musiała wystąpić i powtórnie zostać tłumaczem.
— One się właśnie pytają, dlaczego to jest święto, mój ojcze?
— Dlatego, że zobaczymy naszego przyjaciela — odpowiedział starzec z uśmiechem nieco wymuszonym — a kiedy odwiedza nas przyjaciel, to zawsze jest święto, moje dzieci.
— Ale, ale, a woreczek? — rzekł Dutertre do swej żony.
— Zobacz go — odpowiedziała wesoło Zofja, pokazując na stoliku małe papierowe pudełko, otoczone różowemi wstążeczkami, czy myślisz, że ja zapomniałabym o naszym kochanym panu Paskal, o naszym zacnym dobroczyńcy.
Dziadek, zwracając się wtedy do małej Magdalenki, rzekł do miej, całując ją w czoło:
— Oczekujemy pana Paskala, wiesz o tem, pana Paskala.
Magdalena podniosła znowu swoje duże oczy, rysy jej przybrały wyraz pewnej trwogi i, wstrząsnąwszy smutnie główką, powiedziała:
— On taki, zły...
— Pan Paskal! — zawołała Zofja.
— O! tak — odpowiedziało dziecię.
— Ale — dodała młoda matka — dlaczegóż ty myślisz, moja Madziu kochana, że pan Paskal jest zły?
— Co znowu Zofjo — rzekł Karol Dutertre z uśmiechem — ty gotowa jesteś zwracać uwagę na takie dzieciństwa względem naszego zacnego przyjaciela?
Rzecz szczególna, twarz starca przybrała w tej chwili wyraz niespokojny, i czy to, że wierzył w pewność instynktu lub przenikliwość dzieci, czy też, że był powodowany inną jaką myślą, nie chcąc wcale żartować ze słów Magdaleny, zapytał także pochylając się do niej:
— Powiedzże nam, moje dziecię, dlaczegóż to pan Paskal jest zły?
Blondynka kiwnęła głową i odpowiedziała naiwnie:
— Nie wiem... ale on jest zły.
Zofja, która podzielała po części myśl dziadka co do szczególnej przenikliwości dzieci, zadrżała mimowolnie. Są skryte i tajemnicze stosunki łączące matkę z istotami jej krwi; jakieś niepojęte przeczucie, przeciw któremu walczyła wszystkiemu siłami, gdyż uważała je za nieusprawiedliwione, szalone, mówiło jej, że instynkt jej córki nie mylił jej może względem pana Paskala, chociaż dotąd młoda matka, nie mając najmniejszego podejrzenia co do tego człowieka, uważała go, owszem, według jego czynów, za człowieka z charakterem szlachetnym i wspaniałomyślnym.
Karol Dutertre, nie domyślając się wcale wrażeń swej żony i ojca, rzekł z wesołym uśmiechem:
— Więc ja teraz zkolei dam lekcję temu dziadkowi i tej matce, którzy mają się za tak biegłych w rozumieniu szczebiotania i uczuć dzieci. Nasz poczciwy przyjaciel ma grube ręce, gęste brwi, czarną brodę, ogorzałą twarz i opryskliwą mowę. Otóż, nie potrzeba już więcej, ażeby sobie zarobił na tytuł człowieka złego, na mocy wyroku tej malutkiej blondynki.
W tej chwili młoda służąca weszła do pokoju i powiedziała do swej pani:
— Panna Hubert przyszła, ze swoją służącą.
— Antonina? jakież to szczęście! — zawołała Zofja.
podnosząc się skwapliwie, ażeby wyjść na spotkanie panienki.
— Pani — dodała tajemniczo służąca — Agata pyta się, czy pan Paskal lubi groch z cukrem czy też ze słoniną?
— Karolu! — rzekła Zofja z uśmiechem do męża — to ważna rzecz, jakże myślisz?
— Trzeba przygotować jeden półmisek z cukrem, a drugi ze słoniną — odpowiedział Karol z namysłem.
— Otóż tylko matematycy umieją dobrze rozwiązywać takie zadania — rzekła Zofja wesoło; poczem wziąwszy swoje dzieci za ręce, dodała — pokażę Antoninie jak one wyrosły i wyładniały.
— Ale, spodziewam się — zawołał pan Dutertre — że poprosisz pannę Hubert, ażeby tu do nas przyszła, bo inaczej, ja sam pójdę po nią.
— Zaprowadzę dzieci do bony i powrócę do was z Antoniną.
— Karolu — rzekł starzec podnosząc się, gdy jego synowa wyszła z salonu — proszę cię, podaj mi rękę.
— Jak najchętniej, mój ojcze, ale myślę, że wkrótce nadejdzie pan Paskal.
— I ty żądasz, ażebym ja był obecnym, mój przyjacielu?
— Wszakże wiesz, mój ojcze, z jakim szacunkiem nasz przyjaciel jest zawsze dla ciebie, i jak chętnie okazuje ci zawsze swoją cześć.
Po chwili milczenia, starzec odpowiedział:
— Czy wiesz, że twój dawny kasjer, Marcelange, od czasu jak go wypędziłeś, często odwiedzał pana Paskala?
— Nie, mój ojcze, pierwszy raz słyszę o tem.
— Czy ci się to nie wydaje dziwnem?
— Rzeczywiście...
— Posłuchaj mnie... Karolu... ja...
— Daruj, mój ojcze — odpowiedział Dutertre, przerywając starcowi — zastanawiam się nad tem i zdaje mi się, że nic w tem niema nadzwyczajnego; nie widziałem naszego przyjaciela od czasu odprawienia Marcelange‘a, który wie bardzo dobrze o mojej przyjaźni dla pana Paskala; zapewne więc udawał się do niego z prośbą o wstawienie się do mnie.
— Takby to można wytłumaczyć — rzekł starzec z namysłem. — Jednakże...
— Cóż takiego? mój ojcze.
— To wrażenie twojej córeczki zastanowiło mnie nadzwyczajnie.
— Co znowu, mój ojcze — odpowiedział Dutertre z uśmiechem — mówisz to dlatego tylko, ażeby się przypodobać mej żonie. Na nieszczęście, ona cię nie słyszy, ale opowiem jej twoje zaloty dla niej...
— Mówię to, Karolu — rzekł starzec smutnie — gdyż jakkolwiek wrażenie twej córki zdaje ci się być dzieciństwem, dla mnie ma ono pewną wartość, i kiedy je porównam z niektóremi okolicznościami, które mi w tej chwili przychodzą na myśl, jak równie z tem częstem widywaniem Marcelange‘a z panem Paskalem, przyznaję, że mimowolnie czuję jaką dziwną nieufność do niego.
— Mój ojcze, mój kochany ojcze — odpowiedział Karol Dutertre ze wzruszeniem — mimo chęci twojej, i tylko przez przywiązanie dla mnie, zasmucasz mnie bardzo. Wątpić o panu Paskalu, wątpić o naszym szlachetnym dobroczyńcy. Ah! słuchaj, drogi ojcze, to pierwsze zmartwienie, które mnie oddawna spotyka. Mieć podejrzenie bez żadnych dowodów, ulegać pod wpływem przelotnego wrażenia jednego dziecięcia — dodał Dutertre z zapałem swego szlachetnego charakteru — to niesprawiedliwie, dlatego też...
— Karolu — rzekł starzec urażony żywością swego syna.
— Przebacz, przebacz, mój dobry i najukochańszy ojcze — zawołał Dutertre, chwytając dłonie swego ojca. — — Uniosłem się, daruj mi to, ale przez chwilę przyjaźń stłumiła we mnie moje poszanowanie dla ciebie.
— Biedny Karolu — tkliwie odpowiedział starzec — daj Boże, ażebyś ty miał słuszność, nie ja, i zamiast uskarżać się na żywość twoją, rad z niej będę. Ale słyszę, że ktoś nadchodzi, pójdźmy, odprowadź mnie.

W chwili, kiedy pan Dutertre zamykał drzwi pokoju, do którego odprowadził ociemniałego ojca, panna Antonina Hubert weszła do salonu w towarzystwie pani Dutertre.

X.

Niechaj czytelnik raczy nam wybaczyć to przestarzałe, mitologiczne porównanie, ale nigdy Hebe, spełniająca obowiązki podczaszego w olimpie pogańskim, nie posiadała tyle świeżości, tyle wdzięków w swojej nadludzkiej piękności, ile ich w ziemskich powabach jednoczyła panna Antonina, której tajemnicę i miłosne porozumienie z Franciszkiem Paskal odkrył przypadkowo.
Wszedłszy z Zofją do salonu, dziewica pokryła się lekkim rumieńcem, ponieważ posiadała jeszcze lękliwość swoich lat piętnastu; poczem, ośmielona serdecznem przyjęciem pana Dutertre i jego żony, rzekła do tej ostatniej z pewnym rodzajem szacunku, złagodzonego poufałością, jaka pomimo różnicy wieku zawiązała się między niemi jeszcze na pensji, gdzie jednocześnie pozostawały.
— Nie wiesz o szczęśliwem zdarzeniu, które mnie do ciebie sprowadza, moja droga Zofjo?
— Szczęśliwe zdarzenie! tem lepiej, moja Antolko.
— List od Świętej Magdaleny — odpowiedziała młoda dziewczyna, wydobywając z kieszeni kopertę.
— Doprawdy! — zawołała Zofjla, zarumieniwszy się z radości i wyciągając niecierpliwą rękę po pismo.
— Jakto, panno Antonino — rzekł wesoło Karol Dutertre — pani koresponduje z rajem, wprawdzie nie powinnoby mnie to dziwić, jednakże...
—. Milcz, szyderco — zawołała Zofja — i nie żartuj z naszej najlepszej przyjaciółki, z mojej i Antoniny przyjaciółki.
— Nie poważę — się już więcej. Z tem wszystkiem, to imię, Święta Magdalena?...
— Jakto! Karolu? czyliż ci już tysiąc razy nie mówiłam o mojej przyjaciółce z pensji, o pannie Magdalenie Silveyra, która, pomimo oddalenia swego, była przez zastępstwo matką chrzestną naszej córeczki? O czemże ty myślisz?
— Przeciwnie, mam bardzo dobrą pamięć, moja droga Zofjo — odpowiedział Dutertre, nie zapomniałem bowiem, że ta młoda Meksykanka była tak piękną, że conajmniej tyle obudzała zdziwienia ile uwielbienia.
— Właśnie o niej to mówimy, mój przyjacielu; po mnie Magdalena matkowała Antoninie, jakeśmy mówiły na pensji, gdzie każdej starszej panience poruczano jaką dziesięcio lub dwunastoletnią dziewczynkę. Dlatego też, opuszczając nasz instytut, przekazałam Antoninę przywiązaniu i troskliwości Świętej Magdaleny.
— Nic też innego, jak tylko to przezwisko spowodowało moją omyłkę — odpowiedział Dutertre — przezwisko, które, przyznaję sam, wydaje mi się albo bardzo zarozumiałem, albo bardzo pokornem dla tak ładnej osoby, bo mniej więcej musi ona być w twoim wieku.
— Magdalenie dano na pensji przezwisko świętej, ponieważ sobie na nie zasłużyła, panie Dutertre — rzekła Antonina z wielką powagą — i przez te dwa lata, w ciągu których ona mi matkowała, ciągle jeszcze nazywano ją Świętą Magdaleną, jak za bytności Zofji.
— Musiała więc być bardzo poważną dewotką, ta Święta Magdalena? — zapytał Dutertre.
— Magdalena, jak wszystkie prawie osoby jej kraju, oddawała się szczególnej pobożności. Chrystus był wyłącznym przedmiotem jej myśli, a jej uwielbienie dla Stwórcy zamieniało się niekiedy w pewien rodzaj zachwycenia — odpowiedziała Zofja. — Zresztą, łączyła ona z tą żarliwą pobożnością charakter tkliwy, serce pełne ognia, umysł bystry i najweselszy w świecie. Ale, proszę cię, Karolu, pozwól mi przeczytać jej list, bardzo jestem niecierpliwa, jak się pewnie domyślasz; bo to pierwszy list po dwóch latach rozłąki! Chciałyśmy już z Antoniną gniewać się na nią za to długie milczenie; ale na pierwszy znak pamięci tej niedobrej Magdaleny jesteśmy, jak widzisz, zupełnie rozbrojone.
I biorąc list, przyniesiony przez pannę Hubert, Zofja czytając, mówiła z pewnem rozrzewnieniem:
— Droga Magdalena, zawsze tkliwa i przywiązana, zawsze dowcipna i wesoła, zawsze czuła na te drogie wspomnienia przeszłości. Po kilku dniach wypoczynku w Marsylji, dokąd przybyła z Wenecji, wyjeżdża do Paryża, prawne jednocześnie z listem swoim, i myśli tylko o szczęściu oglądania Zofji, swojej przyjaciółki i Antoniny, naszej szkolnej córeczki, pod której imieniem pisze w pośpiechu do nas obu, i podpisuje się, jak na pensji: Święta Magdalena.
— Więc ona jeszcze nie wyszła za mąż? — zapytał Karol Dutertre.
— Nic o tem nie wiem, mój drogi — odpowiedziała jego żona — ponieważ podpisuje się tylko swojem imieniem chrzestnem.
— W rzeczy samej — dodał Karol z uśmiechem — nie powinienem był podobnego zadawać pytania! święta... miałaby pójść za mąż!
W tej chwili weszła do pokoju młoda sługa i, zatrzymawszy się na progu, skinęła na swą panią znakiem porozumienia; lecz ta, uśmiechnąwszy się, odpowiedziała:
— Możesz mówić, Juljo, alboż to panna Antonina nie należy do naszej rodziny?
— Proszę pani — rzekła służąca — Agata pyta się, czy może kurczęta założyć na rożen, chociaż pan Paskal jeszcze nie przychodzi?
— Ma się rozumieć — odpowiedziała pani Dutertre — pan Paskal opóźnia się trochę, ale jestem pewna, że lada chwila nadejdzie.
— Czy się kogo spodziewasz, Zofjo — zapytała Antonina po oddaleniu się służącej — w takim razie do zobaczenia — dodała młoda panienka z lekkiem westchnieniem — nie dlategom tylko przyszła, ażeby ci pokazać list Magdaleny, chciałam jeszcze pomówić z tobą, a więc jutro znowu przyjdę do ciebie, moja droga Zofjo.
— Wcale nie, kochana Antolko, użyję całej dawnej powagi macierzyńskiej, ażeby zatrzymać u nas na śniadaniu moją córeczkę. Jest to pewien rodzaj uroczystości familijnej, a twoje miejsce nie może pozostać niezajętem, moje dziecię!
— Proszę bardzo, panno Antonino — rzekł Karol — uczyń pani dla nas to poświęcenie.
— Bardzo pan jest dobry i uprzejmy, panie Dutertre; ale doprawdy nie mogę przyjąć.
— W takim razie — rzekł Karol — zmuszony będę użyć ostatniego środka, ażeby panią u nas zatrzymać; oto, panno Antonino, jeżeli nam pani zrobi tę przyjemność i zostanie z nami, ujrzy pani człowieka szlachetnego, który przyszedł nam w pomoc; dzisiaj właśnie obchodzimy rocznicę tego wspaniałego czynu.
Zofja, zapomniawszy o pewnym rodzaju przeczucia, które w niej obudziły słowa jej małej córeczki, dodała:
— Tak jest, moja Antolko, w czasie owego zgubnego przesilenia i krytycznej chwili w handlu, pan Paskal powiedział do Karola: „Ja pana nie znam osobiście, wiem jednak, że jesteś równie uczciwy, jak zdolny i pracowity. Potrzebuje pan pięćdziesięciu tysięcy talarów do dalszego prowadzenia interesów, ofiaruję je panu po przyjacielsku, przyjmij je także po przyjacielsku; co się tyczy warunków procentowych, ułożymy je później, również po przyjacielsku“.
— Rzeczywiście — rzekła Antonina — był to szlachetny postępek.
— Tak jest — dodał pan Dutertre głęboko wzruszony — gdyż nietylko ocalił od upadku mój zakład, ale nadto podał przez to rękę pracy licznych robotników, których używam, zapewnił spokojność starości mego ojca, zapewnił szczęście mojej żony, przyszłość moich dzieci. O! zostań pani, zostań. Widok człowieka szlachetnego, to rzecz tak rzadka, tak słodka. Ale, patrzaj pani, otóż i on — dodał pan Dutertre, widząc Paskala, przechodzącego koło okna.
— Doprawdy, bardzo jestem wzruszona tem wszystkiem, coście mi państwo oboje powiedzieli, żałuję, że nie mogę korzystać z towarzystwa człowieka szlachetnego, któremu tyle jesteście winni, ale śniadanie zatrzymałoby mnie zbyt długo, a ja muszę wcześnie wrócić do domu. Oczekuje mnie mój wuj, który jeszcze dzisiejszej nocy był bardzo cierpiący, i który w chwilach boleśći zawsze pragnie mnie mieć przy sobie, cierpienia zaś jego mogą lada chwila się odnowić. — Poczem wyciągnąwszy rękę do Zofji, dziewica dodała — wszakże cię wkrótce zobaczę?
— Pojutrze, moja droga Antolko, przyjdę do ciebie i zabawię tak długo, jak tylko sama zechcesz.
Wtem drzwi otworzyły się i pan Paskal wszedł do pokoju.
Antonina ucałowała swą przyjaciółkę, która, zwracając się do finansisty, rzekła z serdeczną szczerością:
— Czy mi pan pozwoli odprowadzić moją przyjaciółkę? Zresztą, pan domyśla się zapewne, że powrócę z największym pośpiechem.

— Bez ceremonji, bardzo proszę, kochana pani Dutertre — odpowiedział pan Paskal nieśmiało, pomimo zwykłej pewności siebie; zdumiony był bowiem nadzwyczajnie spotkaniem Antoniny, którą odprowadził żądnym i ponurym wzrokiem do samych drzwi.

XI.

Pan Paskal, na widok Antoniny, którą już drugi raz tegoż samego poranku oglądał, został, jakeśmy już powiedzieli, zdjęty największem zdumieniem, a zarazem i uwielbieniem tej piękności tak niewinnej, tak czystej.
— Nareszcie! przybywa pan! — zawołał Karol Dutertre z serdecznem wylaniem, wyciągając obie ręce do pana Paskala, gdy zostali sami w pokoju. — Czy pan uwierzy, żeśmy już zaczynali powątpiewać o twojej słowności? Przez cały tydzień cieszyliśmy się z żoną na dzisiejszy poranek, gdyż po rocznicy urodzin naszych dzieci, dniem, który obchodzimy z największem szczęściem, jest ten dzień, od którego, dzięki panu, datuje się pewność i bezpieczeństwo ich przyszłości. To tak dobrze, tak słodko, z wdzięcznością uczuć się godnym szlachetnego czynu, który równie zaszczyca dawcę, jak i odbierającego.
Pan Paskal nie zdawał się słyszeć tych wyrazów pana Dutertre, i rzekł do niego:
— Któż to jest ta młodziutka osoba, która stąd wyszła?
— Panna Antonina Hubert.
— Czy to nie krewna prezesa Hubert, który niedawno tak ciężko chorował?
— Tak, jego synowica.
— Ah! — zawołał Paskal z namysłem.
— Wiadomo panu, że gdyby mój ojciec nie znajdował się w naszem gronie — rzekł pan Dutertre z uśmiechem — uroczystość nasza nie byłaby zupełną. Pójdę go więc zawiadomić o pańskiem przybyciu, kochany panie Paskal.
I gdy postąpił parę kroków ku drzwiom, prowadzącym do pokoju starca, Paskal zatrzymał go skinieniem, mówiąc do niego.
— Wszakże prezes Hubert mieszka...
Ponieważ się zaś wahał z dokończeniem słów swoich, Dutertre dodał:
— Na przedmieściu św. Honorjusza, w domu, którego ogród przytyka do pałacu Elysée Bourbon.
— Czy ta dziewczyna dawno już mieszka u swego wuja?
Dutertre zdziwiony nieco ciekawością pana Paskala co do Antoniny, odpowiedział:
— Pan Hubert przywiózł ją, będzie temu trzy miesiące z Nicei, gdzie panna Antonina pozostała po śmierci jednej ze swoich krewnych.
— Więc pani Dutertre przyjaźni się z tą młodą osobą?
— Matkowała jej jeszcze na pensji.
— Ah — dodał Paskal, pogrążywszy się chwilkę w nowem zamyśleniu.
Człowiek ten posiadał wielką i rzadką zdolność, która się niezmiernie przyczyniła do zebrania jego ogromnego majątku; jak z łatwością można zamykać i otwierać niektóre szufladki swego biurka, tak i on mocen był chwilowo odrywać się stosownie do woli swojej od najgłębszego najęcia i przechodzić z obojętnością do myśli zupełnie przeciwnych, tym, które go przed chwilą jeszcze zajmowały. Tak to, po owem widzeniu się Franciszka z Antoniną, którego był dalekim świadkiem, i które tak gwałtownie go wzruszyło, odzyskał znowu całą swobodę umysłu, dozwalającą mu rozmawiać spokojnie o interesach z arcyksięciem i dręczyć go z całem wyrachowaniem złego serca.
Podobnież po tem ostatniem spotkaniu z Antoniną u państwa Dutertre, odroczył, że tak powiemy, na później swoje zamiary względem tej dziewicy. Myśląc tedy zupełnie o czem innem, dobrodusznie, rzekł do męża Zofji:
— Zanim twoja żona powróci, mój kochany przyjacielu, chciałem pana prosić o jednę małą przysługę.
— Nareszcie — zawołał uszczęśliwiony Dutertre, zacierając ręce z radością — nareszcie... lepiej późno, jak nigdy!
— Wszakże u ciebie był kasjerem niejaki Marcelange?
— Na moje nieszczęście.
— Na pana nieszczęście?
— Popełnił on u mnie, nie mogę powiedzieć czyn nieuczciwy, bo za żadną cenę nie zasłoniłbym go od kary, godnej jego występku; lecz dopuścił się czynu niedelikatnego, przy takich okolicznościach, które mnie przekonały, że to człowiek nikczemny, i oddaliłem go od siebie.
— Marcelange mówił mi, że go pan rzeczywiście oddalił.
— Czy pan go zna? — zapytał Dutertre, przypominając sobie słowa swego ojca.
— Kilka dni temu przyszedł on do mnie, pragnie dostać się do domu Durand...
— On? do tak godnego domu?
— Dlaczegożby nie? wszakże u pana był bardzo użyteczny.
— Ale, jakiem to już panu powiedział, kochany panie Paskal, oddaliłem go, skorom tylko poznał jego postępowanie.
— Rozumiem! lecz ponieważ znajduje się bez miejsca, wypadałoby dla umieszczenia go w domu Durand, który gotów jest przyjąć jego usługi, wypadałoby, mówię, dać biednemu człowiekowi list polecający od pana; za takiem zaręczeniem zostanie przyjęty bez najmniejszej trudności; otóż, moj kochany panie Dutertre, przychodzę właśnie prosić cię o ten list.
Po chwili szczerego zdziwienia, Dutertre odpowiedział z uśmiechem.
Wprawdzie, nie powinnoby mnie to wcale dziwić, pan jest tak dobry, ten człowiek zaś tak przebiegły i przewrotny, on podszedł pańską życzliwość i dobrą wiarę.
— W samej rzeczy, i ja sądzę, że Marcelange jest bardzo przebiegły i zręczny; jednakże ja przyszedłem koniecznie prosić pana o tę rekomendację.
Dutertre myślał przez chwilę, że nie zrozumiał dobrze, albo też jego nie zrozumiano; więc dodał:
— Daruj pan, ale powiedziałem panu, że...
— Że człowiek ten popełnił czyn niedelikatny, ale, ba i cóż to szkodzi.
— Jakto, panie Paskal, co to szkodzi? Ależ, w moich oczach, postępek tego człowieka był może jeszcze karygodniejszy, jak usunięcie jakiej kwoty!
— Wierzę ci, mój zacny panie Dutertre, wierzę zupełnie; niema lepszego od ciebie sędziego w sprawach honoru; Marcelange wprawdzie zdaje się być człowiekiem zanadto przebiegłym; ale, jeżeli mam ci wszystko wyznać, pragnę, usilnie pragnę, ażeby on uzyskał od ciebie ten list.
— Rzeczywiście, panie Paskal, to zbyteczna słabość. Jeszcze raz powtarzam, ten człowiek wie, że jesteś dobry, szlachetny szczery, udało mu się zająć pana swoim losem.
— Bardzo być może! ja taki jestem dobrotliwy! Koniec końcem, ja pragnę tego listu, ten biedak wart jest politowania.
— W moich zaś oczach, mój kochany i zbyt dobry panie Paskal, ten człowiek nie zasługuje na współczucie i dlatego wygnałem go od siebie, zdawałoby mi się, że nieuczciwie działam, popierając ze swej strony umieszczenie go w domu czcigodnym, zasługującym na wszelkie względy.
— Co znowu! uczyń to dla mnie, dla mnie, proszę bardzo!
Dutertre spojrzał najprzód na Paskala ze zdumieniem, nareszcie, po chwili zastanowienia, rzekł głosem tkliwego wyrzutu:
— Ah! panie, po upływie roku czyż potrzeba było takiej próby?
— Jakiej próby?
— Proponować mi czyn niegodny, celem przekonania się czy też zasługuję na ufność pana.
— Uważam pana za godniejszego mego zaufania, niż kiedykolwiek, mój zacny Dutertre, i dowodzę ci tego, żądając od ciebie tego listu, który ma związek ze sprawą dosyć delikatną.
Pan Paskal mówił to z całą szczerością. Dutertre nie mógł już dłużej wątpić; przypomniał sobie wtedy słowa ojca, przeczucia swej córki, i, zdjęty nieznaną trwogą, odpowiedział głosem wymuszonym:
— Więc pan zapomina o ciężkiej odpowiedzialności, jakaby na mnie ciążyła, gdybym panu uległ.
— Ej, mój Boże! cóżby to było, kochany panie Dutertre, gdybyśmy od naszych przyjaciół żądali tylko rzeczy łatwych!
— Ale to niemożliwe!
— Nie, panie Dutertre, nie odmówisz mi tego.
— Panie Paskal — rzekł Karol głosem pewnym i wzruszonym — jestem panu winien wszystko, niema jednego dnia, w którymbyśmy: mój ojciec, żona i ja nie przypominali sobie, że rok temu, bez niespodziewanej pomocy pańskiej upadek byłby niezawodny. Wszystkich uczuć przywiązania i szacunku, jakie tylko obudzić może wdzięczność, my doznajemy dla pana, wszelkie możebne dowody poświęcenia naszego, gotowi jesteśmy złożyć panu z prawdziwą radością i szczęściem, lecz...
— Jeszcze jedno słowo, a pan mnie zrozumie — rzekł Paskal przerywając Karolowi. — Ponieważ pragniesz wiedzieć, muszę panu wyznać, że interes mój wymaga tego koniecznie, ażebym posiadał w domu Duranda kogoś, coby mi zupełnie... pan to rozumie... zupełnie... był oddany... Otóż, domyśla się pan zapewne, że trzymając tam Marcelange, zamieniam go dla siebie w wiernego służalca, w ślepe narzędzie, a licząc na twoje zupełne milczenie... więcej nawet uczynię... powiem ci, że...
— Ani słowa więcej w tej sprawie, zaklinam pana — zawołał Dutertre ze zdziwieniem i coraz większą przykrością, gdyż dotąd uważał pana Paskala za człowieka nieposzlakowanej prawości. — Ani słowa więcej. Są tajemnice, których wyznania nie powinniśmy wcale przyjmować.
— Dlaczego?
— Ponieważ mogą być bardzo drażliwe, bardzo nieprzyjemne, mój panie..
— Doprawdy? wyznania starego przyjaciela mogą być bardzo nieprzyjemne; dobrze, zachowam je więc przy sobie. W takim razie daj mi pan ów list, bez żadnych tłumaczeń.
— Powiedziałem już panu, że to jest dla mnie zupełnem niepodobieństwem.
Pan Paskal ściągnął usta i zmarszczył nieznacznie brwi; równie zdziwiony jak obrażony odmową Karola, nie mógł uwierzyć w naiwności swojego cynizmu, ażeby człowiek, którego trzymał w zupełnej zależności, mógł mieć odwagę sprzeciwić się jego woli lub poświęcić teraźniejszość i przyszłość jakimś skrupułom honorowym.
Jednakże, ponieważ Paskalowi bardzo wiele zależało na tem, ażeby uzyskał list, którego żądał, odpowiedział głosem tkliwego wyrzutu:
— Jakto, pan mi tego odmawia, kochany panie Dutertre, mnie, swojemu staremu przyjacielowi?
— Odmawiam szczególniej i mianowicie panu... panu... panu, który zaufałeś mojej nieugiętej prawości, który, nie znając mnie... pożyczyłeś mi tak znaczną sumę pieniędzy.
— Dajże pokój, kochany panie Dutertre. Alboż to uczciwość twoja, rozum, twój własny interes, i w każdym razie, materjały twoich zakładów nie zabezpieczały dostatecznie moich kapitałów? Alboż to się nie znajduję w wybornem położeniu, skutkiem owego zastrzeżenia, że mogę każdego czasu zażądać ich zwrotu, zastrzeżenia, z którego o ile mi się zdaje, nie tak prędko jeszcze myślę korzystać. Z tego powodu los twój obchodzi mnie bardzo blisko — dodał skwapliwie pan Paskal, widząc zdumienie i trwogę malujące się nagle w rysach pana Dutertre — lecz, przypuśćmy... co, dzięki Bogu, zawsze tylko jest przypuszczeniem, przypuśćmy, że w krytycznym stanie, w jakim obecnie znajduje się cały przemysł, powiedziałbym do ciebie: Panie Dutertre, za miesiąc potrzebuję moich pieniędzy, i odmawiam ci dalszego kredytu!
— Wielki Boże! — zawołał Dutertre, zmieszany, przerażony samą myślą podobnego nieszczęścia — toć jabym zbankrutował! to byłoby moją zgubą! upadkiem mojego zakładu, musiałbym może własnemi rękami pracować, jeżelibym znalazł zatrudnienie na wyżywienie mego ojca kaleki, mojej żony i moich dzieci.
— Będzieszże milczał, złośliwy człowieku, co to znaczy, żeby mi zaś takie smutne myśli stawiać przed oczy! Na cały dzień mnie teraz zasmucisz! — zawołał pan Paskal z ujmującą dobrodusznością, biorąc Karola za obie ręce. — I to dzisiaj mówisz do mnie w ten sposób, dzisiaj, kiedy ja sobie tak przyjemny, uroczysty dzień obiecywałem. No! cóż ci jest... taki jesteś blady?
— Przebacz pan — rzekł Dutertre, ocierając zimne krople potu, spływające z czoła — ale na samą myśl tak niespodziewanego ciosu, któryby dotknął to, co mam najdroższego na świecie: mój honor, moją rodzinę, moją pracę. Ah! wierzaj pan, masz słuszność, oddalmy jeszcze tę myśl, ona jest zbyt okropna.
— O! mój Boże, właśnie panu to mówiłem, nie zatruwajmy sobie tego pięknego dnia. Otóż, ażeby temu jak najprędzej położyć koniec dodał wesoło pan Paskal rozbijmy interes odrazu, za jednym zamachem, daj mi ów list, i nie mówmy już o tem.
Dutertre zadrżał, okropna trwoga ścisnęła mu serce i odpowiedział:
— Panie, podobne naleganie dziwi mnie i zasmuca. Lecz powtarzam panu, że żadną miarą nie mogę uczynić tego czego pan ode mnie żąda.
— Ah! jakie też z ciebie dziecko! samo to moje naleganie powinno cię przekonać, jaką wagę do tego przywiązuję.
— Panie, czy to być może?
— A dlaczegożbym ja przywiązywał do tego taką wagę? Oto dlatego, że i ciebie samego obchodzi.
— Mnie? nie rozumiem pana.
— O! bezwątpienia, wrazie chybienia mojej rachuby, jaką pokładam na domu Durand, dlatego tylko, że twoja odmowa nie pozwala mi użyć właściwie tego łotra Marcelange‘a; ponieważ pan nie chce przyjąć moich zwierzeń, muszę je więc zachować przy sobie, być może, że byłbym zniewolony, dla pewnych powodów, których wytłumaczenia także przyjąć nie chcesz, powtarzam — dodał pan Paskal, zwolna wymawiając następujące wyrazy, i wpatrując się zimnym, lecz przenikliwym wzrokiem w swą ofiarę — byłbym mówię zniewolony, coby mi jednakże serce zakrwawiło, zażądać zwrotu moich kapitałów i zamknąć ci mój dalszy kredyt.
— O! mój Boże! — zawołał Dutertre, składając ręce i pokrywając się śmiertelną bladością.
— Widzisz więc, szkaradny człowieku, w jakiem ty sam postawiłbyś mnie położeniu! Zmuszać mnie do czynu, który, powtarzam ci jeszcze, boleśnie zraniłby moją duszę.
— Ależ, panie, wszakże przed chwilą dopiero pan mnie upewniał...
— Tak, nie inaczej, zamiarem moim byłoby zostawić go u pana jak najdłużej, ten nieszczęśliwy kapitał, wszakże mi płacisz procenty i amortyzację z rzadką punktualnością, lokata była zatem doskonała, i skutkiem owej amortyzacji, spłaciłbyś go w ciągu lat dziesięciu, a ja byłbym zrobił doskonały interes, wyświadczając ci zarazem usługę.
— Rzeczywiście, panie — rzekł zcicha Dutertre zmieszany nadzwyczajnie — takie były przyrzeczenia pańskie, jeżeli nie na piśmie, to przynajmniej ustnie, i szlachetność pana ofiary, prawość jego charakteru, wszystko budziło we mnie najzupełniejszą ufność. Daj Boże, ażebym nie był zmuszony powiedzieć: ufność zuchwałą, szaloną, co do przyrzeczeń pańskich.
— Co do tego, kochany panie Dutertre, nie miej sobie nic do wyrzucenia; w owej krytycznej epoce dla handlu, a przynajmniej równie ciężkiej jak dzisiejsza, nie byłbyś nigdzie znalazł kapitału za cenę tak umiarkowaną.
— Wiem o tem, panie!
— Mogłeś więc, musiałeś nawet, będąc zniewolonym gwałtowną potrzebą, przyjąć warunki pod jakiemi tę pożyczkę udzielałem.
— Lecz, panie — zawołał Dutertre przejęty niewypowiedzianą trwogą — odwołuję się do pańskiego honoru! Przyrzekłeś mi pan wyraźnie, że...
— O! mój Boże! tak jest, przyrzekłem panu wszystko, gdyby nie ten nieprzewidziany zbieg nadzwyczajnych okoliczności; a na nieszczęście twoja odmowa tego nędznego bileciku, jest właśnie okolicznością bardzo wielkiej wagi, która mnie stawia w przykrej, w bolesnej konieczności zażądania od pana zwrotu moich pieniędzy.
— Ale panie, pan żąda odemnie czynu haniebnego, zastanów się pan nad tem!
W tej chwili usłyszano słodki i dźwięczny śmiech Zofji Dutertre, zbliżającej się do pokoju.
— Ah! panie! zawołał jej mąż — ani słowa więcej w przytomności mojej żony, gdyż, być może, to jeszcze nie jest ostatnie pana postanowienie, i spodziewam się, że...
Karol Dutertre nie dokończył swoich słów, gdy w tej chwili Zofja weszła do salonu.

Nieszczęśliwy człowiek zdołał tylko skinąć i błagalnym wzrokiem spojrzeć na pana Paskala, który odpowiedział na jego prośbę życzliwem skinieniem.

XII.

Kiedy Zofja Dutertre weszła do salonu, w którym znajdował się jej mąż z Paskalem, powabna twarz młodej kobiety pokryta żywym rumieńcem, lekkie wzruszenie piersi, zwilżone oczy, świadczyły o jej świeżym wybuchu wesołości.
— Ah! ah! pani Dutertre — rzekł wesoło pan Paskal — słyszałem panią dobrze. Śmiałaś się tak wesoło... — Poczem zwracając się do Karola, który starał się wszystkiemi siłami ukryć swoje przerażenie i zaufać ostatniej jeszcze nadziei, dodał — jak szczęście czyni wesołemi te młode kobiety! Spojrzeć tylko na nie, już radość wstępuje w serca nasze, nieprawdaż, kochany Dutertre?
— Śmiałam się wprawdzie, ale to prawie mimowolnie, zaręczam panu, dobry panie Paskal — odpowiedziała Zofja.
— Mimowolnie — zapytał kapitalista — jakto? czyliżby jakie zmartwienie?
— Zmartwienie? o! nie, dzięki Bogu! lecz więcej byłam usposobiona do rozrzewnienia, niżeli do wesołości. Ta droga Antonina, — gdybyś ty widział, Karolu — dodała młoda kobieta, zwracając się ze słodkiem wzruszeniem do swego męża — nie jestem ci w stanie wypowiedzieć, jak ona mnie wzruszyła, jakie szczere, a zarazem naiwne wyznanie uczyniła mi, gdyż serce biednej dziewczyny było przepełnione, i nie miała siły oddalić się bez opowiedzenia mi wszystkiego. — I łza rozrzewnienia zrosiła piękne oczy Zofji.
Usłyszawszy imię Antoniny, Paskal mimo całego panowania nad sobą, zadrżał; jego silne zajęcie młodą panienką na chwilę odroczone, powróciło teraz daleko żywsze i gorętsze, niż kiedykolwiek, i podczas kiedy Zofja ocierała zwilżone oczy, spojrzał na nią wzrokiem przenikliwym, usiłując odgadnąć, czego mógłby się od niej spodziewać w zamiarach, jakie sobie ułożył.
Pani Dutertre dodała wkrótce, zwracając się do męża:
— Opowiem ci to później, mój Karolu, ale pozostawałam jeszcze pod słodkiem wrażeniem mojej rozmowy z tą drogą Antoniną, kiedy moja mała Magdalena przybiegła do mnie i dziecinną swoją mową nagadała mi takich rzeczy, że nie mogłam się wstrzymać od głośnego śmiechu. Lecz, przebacz mi, panie Paskal, serce pana zrozumie i wytłumaczy wszystkie słabości macierzyńskie, nieprawdaż?
— I mnie to pani o to pyta, — rzekł Paskal serdecznie, — mnie, człowieka tak poczciwego?
— To prawda — dodała Zofja z czarującą szczerością — jeżeli tu pana tak kochamy, to dlatego, że pan jest, jak sam mówisz, człowiekiem bardzo poczciwym. Oto, zapytaj pan Karola, czy on mi zaprzeczy?
Dutertre uśmiechnął się tylko z przymusem i miał dosyć siły i odwagi, że potrafił powściągnąć się dostatecznie w obecności swej żony, tak dalece, że ta, będąc zupełnie zajęta panem Paskalem, nie domyślała się bynajmniej niepokoju swego męża. Dlatego też, zbliżywszy się do stołu i biorąc z niego woreczek, zrobiony własną ręką, podała go panu Paskalowi, mówiąc do niego ujmującym głosem:
— Kochany panie Paskal, woreczek ten jest owocem pracy moich najprzyjemniejszych wieczorów, wieczorów, które spędzałam tutaj z moim mężem, jego zacnym ojcem i mojemi dziećmi. Gdyby każda z tych stalowych perełek mogła przemówić — dodała Zofja z uśmiechem — powiedziałaby panu, ile razy jego imię było wyrzeczone pomiędzy nami, z jakiem przywiązaniem i z jaką wdzięcznością.
— Ah! dziękuję, dziękuję, kochana pani Dutertre — odpowiedział Paskal — nie jestem w stanie wyrazić pani, jak jestem wdzięczny za tę miłą dla mnie pamiątkę; ale, widzi pani, doprawdy, to mnie nieco niepokoi...
— Jakto?
— Pani obdarza mnie, a ja znowu nowe chcę zanieść żądanie.
— Co za szczęście! Żądaj pan, żądaj, kochany panie Paskal.
— To, co mam pani powiedzieć, może ją bardzo zdziwić.
— Tem lepiej, nadzwyczajnie lubię wszelkie niespodzianki.
— Dobrze więc, oto samotność kawalerskiego życia zaczyna mi się przykrzyć... i...
— I?...
— Pragnąłbym ożenić się...
— Doprawdy?
— Dziwi to panią?... Byłem tego pewien.
— Myli się pan zupełnie, gdyż, według mojego przekonania, koniecznie powinno to nastąpić.
— Jakto?
— Mój Boże, często mówiłam sobie: prędzej, czy później, ten dobry pan Paskal, zapragnie także skosztować słodkiego i nieocenionego szczęścia rodzinnego, i jeżeli panu mam wyznać moję dumną zarozumiałość — dodała Zofja z uśmiechem — mówiłam sobie nawet w duchu, że to niepodobna, ażeby widok szczęścia, jakiego Karol i ja używamy, nie natchnął zczasem pana Paskala myślą ożenienia się. Teraz, pomyśl pan jak muszę być szczęśliwą, żem przeczuła zamiar pana!
— Triumfuj pani zatem, gdyż rzeczywiście zbudowany przykładem pani i twego męża, pragnę postąpić jak wy oboje, wejść w związek małżeński z miłości...
— Alboż to może być małżeństwo inne, jak z miłości? zagadnęła Zofja, wzruszając ramionami poruszeniem pełnem wdzięku i nie myśląc wcale o trzydziestu ośmiu latach pana Paskala; poczem dodała — i pan jest kochany?
— O! mój Boże! może to zależeć... od pani.
— Ode mnie?
— Nie inaczej.
— Ode mnie? — powtórzyła Zofja w coraz większem zdziwieniu — czy ty rozumiesz Karolu, co mówi pan Paskal?
— Rozumiem — odpowiedział Dutertre, który nietyle zdziwiony, co jego żona, słuchał z mimowolnym niepokojem.
— Jakto, panie Paskal — mówiła dalej Zofja — ja mogę sprawić, ja, ażeby pan był kochanym?
— Może pani, kochana pani Dutertre.
— Jakkolwiek mi się to wydaje rzeczą niepojętą, dziękuję Bogu za to, że mam tę czarodziejską potęgę, jaką pan mi przypisuje — odpowiedziała Zofja ze słodkiem uśmiechem — w takim razie będzie pan tak kochany, jak na to zasługujesz.
— Rachując tedy na przyrzeczenie pani, nie będę wcale owijał w bawełnę, i wyznam dobrej pani odrazu, że jestem szalenie zakochany w pannie Antoninie Hubert.
— W Antoninie! — zawołała Zofja z przerażeniem, gdy tymczasem Dutertre, siedząc ciągle przy swojem biurku, odwrócił się nagle do swej żony, której nadzwyczajne zdumienie w zupełności podzielał.
— W Antoninie! — powtórzyła Zofja, jakgdyby nie mogła uwierzyć temu co przed chwilą usłyszała — pan kocha Antoninę!
— Szaleję za nią, właśnie to u was spotkałem ją czwarty raz w mojem życiu; wprawdzie nigdy z nią nie mówiłem, jednakże zamiar mój jest niezmienny, bo należę do liczby tych ludzi, którzy decydują się szybko i to przez instynkt. Podobnież, kiedy szło o przyjście w pomoc temu zacnemu Dutertre, rzecz była skończona w przeciągu dwóch godzin. Otóż zachwycająca piękność panny Antoniny, szczerość i niewinność, malujące się w jej twarzy, coś takiego, co mi potajemnie mówi, że ta osoba musi posiadać najlepsze przymioty w świecie... wszystko to sprawiło, żem się szalenie zakochał i że pragnę w związku, skojarzonym przez miłość, podobnie jak wasze małżeństwo, kochana pani Dutertre, znaleźć to szczęście domowe, to błogie zadowolenie serca... którego jestem podobno godny.
— Panie — rzekła Zofja zmieszana nadzwyczajnie — pozwól mi pan...
— Jeszcze tylko jedno słowo: jest to miłość, datująca od pierwszego spotkania, powie mi pani, słusznie, ale mamy wiele przykładów miłości równie nagłej jak głębokiej! Zresztą, jakem to już pani powiedział, ja jestem poprostu człowiekiem instynktu, przeczucia; jednym rzutem oka odróżniałem zawsze każdy interes zły lub dobry, czemuż nie miałbym w mojcm małżeństwie trzymać się tejże samej metody, którą dotąd stosowałem, jak najpomyślniej? Mówiłem tedy, że to zupełnie od pani zależy, ażeby mnie panna Antonina kochała. Wytłumaczę ci się z tego: w piętnastym roku, nie sądzę bowiem, żeby panna Antonina mogła być starszą... panienki nie mają jeszcze własnej woli,.. Służyła jej pani za matkę, jak mi to oświadczył Dutertre. Posiadasz więc nad nią wielką władzę, skoro cię wybiera za swoją powiernicę. Nie będzie zatem nic łatwiejszego, jak rozmawiając z nią o mnie, skoro mnie pani jej przedstawisz (co nie później nastąpi jak jutro, nieprawdaż?) oświadczyć jej żeby podzieliła mą miłość i została moją żoną. Gdybym pani winien był to szczęście, kochana pani Dutertre — dodał Paskal głosem wzruszonym i szczerym — mówi pani o wdzięczności? oto uczucie, jakie pani masz dla mnie, byłoby niewdzięcznością obok tego, co ja czuć będę dla ciebie.
Zofja słuchała pana Paskala z prawdziwym smutkiem i pomieszaniem, wierzyła bowiem i słusznie nawet wierzyła w rzeczywistość miłości, albo raczej niezwalczonej namiętności i zapałów, jakie nim owładnęły; dlatego też odpowiedziała głosem niepewnym i bolesnym, ponieważ niemało ją kosztowało zniweczyć nadzieje, które uważała za uczciwe:
— Mój kochany i biedny panie Paskal, wyznaję z największym żalem, że nie mogę wywiązać się z tej pierwszej przysługi, której pan ode mnie żąda; nie potrzebuję nawet panu mówić, jak nad tem ubolewam.
— Cóż w tem jest niepodobnego?
— Wierzaj mi pan, porzuć myśl o tem małżeństwie.
— Czy panna Antonina nie zasługuje...
— Antonina jest prawdziwym aniołem, znam ją bowiem od samego dzieciństwa. Niema na świecie lepszego serca, lepszego charakteru.
— Właśnie to, co mi pani mówi, tem większe budzi we mnie pragnienie, jeżeliby ono być mogło jeszcze większem.
— Jeszcze raz powtarzam panu, ten związek jest niemożliwy.
— Ale... dlaczegóż?
— Najprzód, pomyśl pan nad tem, Antonina ledwie zaczęła rok szesnasty, a pan...
— A ja mam lat trzydzieści osiem; czy o to idzie?
— Różnica wieku jest bardzo wielka, sam pan rozumie. Ponieważ zaś nie radziłabym ani własnej córce, ani siostrze mojej wchodzić w tak niestosowny związek, nie mogę także doradzać tego i Antoninie, nie chciałabym bowiem za żadną cenę, ani jej, ani pana nieszczęścia.
— O! pani bądźże zupełnie spokojną, ja pani ręczę za moje szczęście, tak, za moje.
— A za szczęście Antoniny?
— Bah! bah! dla kilku lat więcej lub mniej...
— Kochany panie Paskal, ja poszłam za mąż z miłości, i nie rozumiem innego małżeństwa. Być może, iż to niedobrze; ale koniec końcem, jak tak myślę, i powinnam to panu powiedzieć, kiedy zasięgniesz mojej rady.
— Więc, zdaniem pani, nie mogę podobać się pannie Antoninie?
— Sądzę, że ona uzna, jak Karol, jak ja, jak wszystkie szlachetne serca, wspaniałomyślność pańskiego charakteru... lecz...
— Przebacz mi, kochana pani Dutertre, że ci jeszcze raz przerwę, piętnastoletnie dziecko nie ma jeszcze ustalonego zdania o małżeństwie: panna Antonina ma w pani ślepe zaufanie. Przedstaw mnie jej, nagadaj jej tylko wiele dobrego o poczciwym Paskalu, a rzecz będzie skończona pomyślnie; jak tylko pani zechce, potrafi pani wszystko.
— Kochany panie Paskal, rozmowa ta więcej mnie zasmuca, aniżeli to panu mogę wypowiedzieć. Ażeby położyć jej koniec, powierzę delikatności i honorowi pana pewną tajemnicę.
— Jakto... tajemnica?
— Antonina kocha i jest kochaną, panie Paskal, niema nic czystszego, nic tkliwszego jak ta miłość, i dla wielu powodów pewna jestem, że ona zapewniłaby szczęście Antoniny; zdrowie jej stryja jest bardzo wątłe: niechaj go tylko to biedne dziecię utraci, zmuszona będzie udać się do krewnych, którzy bardzo słusznie budzą w niej niechęć. Poszedłszy zaś zamąż według swojego serca, może niemal być pewną najszczęśliwszej przyszłości. Widzi pan przeto, kochany i dobry panie Paskal, że nawet przy mojej pomocy niema nadziei pomyślnego skutku; a mogęż ja przy całej sumienności mej duszy udzielić panu żądanej pomocy, kiedy, pomijając nawet nierówność wieku, pewna jestem, a ja nigdy nic lekkomyślnie nie twierdzę, że miłość, jaką Antonina czuje i jakiej sama odbiera dowody, bezwzględnie zapewni jej szczęście.
— Ah! więc to panna Antonina jest zakochana, dobrze; ale przecież my znamy te wielkie namiętności młodych panienek, kochana pani Dutertre, to prawdziwy słomiany ogień. Otóż pani dmuchnie tylko na niego i zagaśnie; ta niezmienna miłość nie zdoła oprzeć się twemu wpływowi.
— Najprzód, nie będę wcale próbowała wpłynąć jakim bądź sposobem na Antoninę w tym względzie, panie Paskal; a potem byłoby to nawet zupełnie bezskutecznem.
— Bah! w każdym razie niech pani spróbuje.
— Wszak panu mówię, że Antonina kocha.
— Kocha? rozumiem; oprócz tego jeszcze, poczciwy Paskal ma lat trzydzieści osiem, i nie jest wcale ładny to rzecz widoczna; ale też za to posiada śliczne miljony; i jeżeli dzisiaj wieczorem, (bo pani pójdzie do niej wieczorem, nieprawdaż? jestem tego pewien), przedstawi pani temu niewiniątku, że jeżeli miłość jest dobrą rzeczą, pieniądze są jeszcze lepszą, gdyż miłość przemija, a pieniądze zostają, usłucha ona twej rady i jutro pożegna swego kochanka; wtedy nie pozostanie mi, jak tylko powiedzieć: chwała i dzięki ci, moja droga i kochana pani Dutertre.
Zofja spojrzała na Paskala wzrokiem równie zdziwionym jak niespokojnym; jej czuła drażliwość kobieca została okropnie dotkniętą; jej instynkt podszepnął jej, że człowiek, mówiący tak jak mówi pan Paskal, nie był człowiekiem serca i honoru, za jakiego go dotąd uważała.
W tej chwili także Dutertre podniósł się z krzesła; żona jego dopiero teraz dostrzegła wzburzenie wewnętrzne, malujące się w jego rysach i zbliżając się do niego, zawołała:
— Mój Boże, Karolu, taki, jesteś blady, możeś chory?
— Nie, Zofjo, nic mi nie jest... lekki ból głowy...
— Ja ci mówię, że tobie coś jest. Ta bladość nie jest wcale naturalną. Panie Paskal, spojrzyj pan na Karola — Rzeczywiście, kochany Dutertre, musi ci być niedobrze.
— Nic mi nie jest, panie — odpowiedział Dutertre lodowatym głosem, który zwiększył jeszcze obawę jego żony.
W milczeniu spoglądała kolejno to na swego męża, to ma pana Paskala, starając się odgadnąć przyczynę zmiany, jaką w nim spostrzegła i która ją przejmowała mimowolną trwogą.
— Słuchajże, kochany panie Dutertre — odezwał się Paskal po chwili milczenia — słyszał pan naszą rozmowę, połącz się więc ze mną, ażebyśmy mogli przekonać tę zacną i kochaną twoję żonę, że panna Antonina, pomimo swojej szalonej, dziecinnej miłości, nie może znaleźć lepszego ode mnie męża.
— Panie, pod tym względem, podzielam w zupełności zdanie mojej żony.
— Co! niedobry człowieku i ty także!
— Żona moja powiedziała panu: że miłość skojarzyła nasz związek, i równie jak ona, przekonany jestem, że tylko małżeństwa z miłości mogą być szczęśliwe.
— Zaprzedać Antoninę — rzekła Zofja z goryczą — ja... doradzać jej czyn oburzającej podłości, związek dla pieniędzy, ażeby się miała sprzedać, kiedy dopiero przed chwilą wyznała mi swoją czystą i niewinną miłość. Ah! panie, sądziłam, że pan miał o mnie zaszczytniejsze zdanie.
— Słuchajże, słuchaj, kochany panie Dutertre, ty, człowieku, przyznaj, że to są tylko powody romansowe, pomóżże mi przekonać twą żonę.
— Powtarzam panu, że zupełnie się z nią zgadzam.
— Ah! — zawołał nareszcie pan Paskal — nie spodziewałem się znaleźć tu przyjaciół tak obojętnych, tak zimnych na wszystko, co mnie obchodzi.
— Panie — zawołała Zofja — ten wyrzut jest niesprawiedliwy.
— Niesprawiedliwy! Niestety! pragnąłbym, tego, ale mam aż nazbyt wielką słuszność. Przed chwilą dopiero, mąż pani odmówił jednemu memu żądaniu, teraz pani czyni toż samo. Ah! to smutne, smutne. Na kogóż tu teraz liczyć!
— Jaka odmowa? — zapytała Zofja swego męża, coraz więcej niespokojna — czego ty odmówiłeś, Karolu.
— Niema żadnej potrzeby mówić ci o tem, moja Zofjo kochana.
— Przeciwnie, mnie się zdaje — przerwał Paskal — że dobrzeby było opowiedzieć wszystko pańskiej żonie, kochany Dutertre, możeby ona udzieliła swej rady.
— Panie — zawołał Dutertre, składając ręce z trwogą.
— Co znowu — odpowiedział Paskal — alboż to w małżeństwie z miłości mogą być tajemnice ze strony jednego małżonka dla drugiego?
— Karolu... zaklinam cię, wytłumacz mi, co to wszystko znaczy... Ah! widziałam ja dobrze, żeś ty cierpiał... ale, panie, cóż tutaj zaszło pomiędzy panem i Karolem? — odezwała się do Paskala błagalnym głosem — zlituj się pan, odpowiedz mi.
— O! mój Boże! zaszła tu rzecz nadzwyczajnie prosta, sama pani osądzi.
— Panie — zawołał Dutertre — w imię wdzięczności, jaką jesteśmy panu winni, przez litość, ani słowa więcej, błagam pana na wszystko; bo ja nigdy nie wierzę, abyś pan miał ciągle trwać w swoim zamiarze.
Ojciec Karola, usłyszawszy ze swego pokoju coraz głośniejszą rozmowę, otworzył nagle drzwi, postąpił kilka kroków do salonu, wyciągając ręce przed sobą, i z twarzą wybladłą, zawołał:
— Karolu! Zofjo! mój Boże! cóż to znaczy?
— Mój ojciec! — zawołał zcicha Dutertre z boleścią w duszy.

— Otóż i stary! — rzekł Paskal — wybornie! bardzo mi to na rękę.

XIII.

Po przybyciu ociemniałego starca do salonu, nastąpiła chwila milczenia.
Dutertre wybiegł skwapliwie naprzeciw swego ojca, uchwycił jego drżącą rękę i ściskając ją ze wzruszeniem, powiedział:
— Uspokój się, mój ojcze to nic... prosta sprzeczka w interesach... trochę tylko za żywa... pozwól ażebym cię odprowadził do twego pokoju.
— Karolu — rzekł niewidomy, smutnie, potrząsając głową — twoja ręka jest zimna, drżysz cały, głos twój jest wzruszony, tu się dzieje coś, co chcesz ukryć przede mną.
— Nie myli się pan, bynajmniej — rzekł Paskal do starca — syn pana tai się przed panem, a w jego, we własnym, w twojej synowej i jej dzieci interesie, nic nie powinno być przed panem ukryte.
— Na Boga, więc pana już nic wzruszyć nie zdoła — zawołał Karol Dutertre — to pan jest bez litości, bez serca?
— Dlatego właśnie, że mam litość nad twoim i twojej żony szalonym uporem, mój kochany Dutertre, pragnę odwołać się do zdrowego rozsądku twego czcigodnego ojca.
— Karolu — odezwała się Zofja — bądź co bądź, choćby to była rzecz najokropniejsza, powiedz mi. Gdyż ta niepewność, ta trwoga przechodzi już moje siły.
— Mój synu — dodał starzec — bądź mężnym jak zawsze, a my wszyscy będziemy mieli odwagę.
— Widzisz więc, kochany panie Dutertre — mówił dalej Paskal — wszakże sam twój zacny ojciec pragnie usłyszeć prawdę.
— Panie — odpowiedział Dutertre głosem bolesnym i wpatrując się w Paskala wilgotnym wzrokiem, w którym zaledwie zdołał powściągnąć łzy, — pozostań dobrym, szlachetnym, jakim byłeś aż dotąd. Władza twoja jest ogromna, wiem o tem; jednem słowem, możesz nas wszystkich pogrążyć w żałobę, wtrącić w okropną przepaść; ale, także jednem słowem możesz nam powrócić spokój i szczęście, które tobie jesteśmy winni. Błagam pana, nie bądź bez litości.
Na widok łez, które mimo wszystkich usiłowań potoczyły się z oczu Karola tak mężnego człowieka, tak wytrwałego, Zofja przeczuła całą wielkość niebezpieczeństwa, i zwracając się do Paskala, rzekła do niego bolesnym głosem:
— Mój Boże! ja nie wiem jakiem nieszczęściem pan nam zagraża, ale lękam się, o! lękam się i również błagam pana...
— Będąc naszym zbawcą — zawołał Dutertre, ocierając oczy, z których jeszcze płynęły łzy — pan nie może zamienić się w naszego kata!
— W waszego kata — odpowiedział Paskal — niechaj mnie Bóg od tego uchowa, moi biedni przyjaciele, nie ja to, lecz wy sami chcecie zostać własnymi katami! To słowo, którego ode mnie oczekujecie, to słowo, które może zapewnić wasze szczęście, wyrzeknij je, kochany Dutertre, a nasza uroczystość będzie tak wesoła, jak być miała, jeśli zaś nie, nie uskarżajcie się przynajmniej na przykry los, jaki was oczekuje, niestety! wszakże to będzie z waszej własnej woli!
— Ależ Karolu, jeżeli to od ciebie zależy — rzekła Zofja w trudnej do opisania trwodze — to słowo, którego od ciebie żąda pan Paskal, wyrzecz je, o mój Boże! kiedy tu idzie o los twego ojca i twoich dzieci...
— Wszakże słyszysz twą żonę, mój kochany Dutertre — dodał Paskal — czyliż i na jej głos okażesz się równie nieczułym?
— Dobrze więc! — krzyknął Dutertre, blady z gniewu i rozpaczy — ponieważ ten człowiek jest bez litości, dowiedźcie się więc o wszystkiem, ty, mój ojcze, i ty także Zofjo. Wygnałem z mego domu Marcelange‘a. Pan Paskal ma w tem jakiś własny interes, którego przecież nie znam, ażeby ten człowiek dostał się do domu handlowego Durand, i wymaga ode mnie, ażebym domowi temu zaręczył za uczciwość nędznika, którego wygnałem z mego domu, jako jawnego oszusta.
— Ah! panie — zawołał starzec — to być nie może. Nie spodziewaj się pan od mego syna podobnej nikczemności!
— Jeżeli zaś nikczemności tej odmówię — mówił dalej Dutertre — pan Paskal odbiera mi swoje kapitały, które z taką pewnością przyjąłem, zamyka mi swój kredyt, a w tak krytycznem położeniu będzie to naszą zgubą, naszym upadkiem.
— Wielki Boże — krzyknęła Zofja, zdjęta przerażeniem.
— To jeszcze nie wszystko, mój ojcze — dodał Dutertre — potrzeba jeszcze, żeby i moja żona złożyła odpowiedni haracz hańby i wstydu. Pan Paskal powiada, że się zakochał w pannie Antoninie, i Zofja ma usłużyć jego miłości, o której wie, że jest niemożliwą; miłości, którą dla szlachetnych powodów zupełnie potępia; jeżeli zaś nie, to znowu druga groźba wisi nad naszemi głowami. Oto cała prawda, mój ojcze, ulec zgubie równie strasznej, jak nieprzewidzianej, lub popełnić czyn hańbiący, oto dwie ostateczności, do których mnie zniewala człowiek, któregośmy tak długo uważali za człowieka szlachetnego i prawego.
Tak, tak zawsze jedno i toż samo! otóż to tak się na świecie dzieje — odpowiedział Paskal, wzruszając z westchnieniem ramionami — dopóki tylko idzie o przyjmowanie usług bez czynienia ich nawzajem, o! wtedy, pochlebiają, wynoszą cię pod niebiosa; wtedy ustawicznie tylko słyszysz, mój szlachetny dobroczyńco, mój wspaniałomyślny zbawco! nazywają cię poczciwym, obsypują cię grzecznościami, haftują ci woreczki, wyprawiają uczty dla ciebie, dzieci nawet okrywają cię pieszczotami i prawią ci słodziuchne słóweczka; niechaj tylko potem nadejdzie dzień, w którym ów poczciwy człowiek, ów dobroczyńca sam odważy się zażądać jakiej nędznej usługi, wtedy krzykną na niego: o! to człowiek niegodny! bezecny! niegodziwy!
— Każdą ofiarę, jakiejbyś pan ode mnie zażądał, aby tylko była zgodną z honorem, byłbym z radością poniósł dla pana, wszystkobym uczynił.
— O cóż tedy idzie? — mówił dalej Paskal, nie opowiadając wcale na słowa Karola Dutertre — jeżeli ów poczciwiec, przy całej dobroduszności swojej, ów dobroczyńca nakoniec znudzi się zupełnie, szczególnie bowiem niewdzięczność oburza jego serce, bo to człowiek tkliwy, bardzo tkliwy.
— Niewdzięczność — zawołała Zofja, łzami się zalewając — my, my, niewdzięczni. O! mój Boże!
— I skoro poczciwiec przekona się nareszcie, chociaż trochę za późno — mówił znowu dalej Paskal, nie odpowiadając Zofji — skoro z boleścią w sercu uzna, że miał do czynienia z ludźmi niezdolnymi postawić wdzięczność swoją nieco wyżej nad jakieś tam dziecinne skrupuły i powie sobie, że byłby już zanadto poczciwym otwierać i nadal swój worek przyjaciołom tak obojętnym. Wtedy odbiera swoje pieniądze i kredyt, właśnie jak ja to czynię, będąc także zniewolonym do tego kroku pewnemi okolicznościami wynikającemi z odmowy tego kochanego Dutertre, którego mi zawsze było i będzie jeszcze miło nazywać kochanym Dutertre. Jeszcze tylko słówko, mój panie — dodał Paskal, zwracając się do starca — opowiedziałem panu szczerze mój postępek z synem pańskim, równie jak jego postępowanie ze mną; lecz ponieważ zbyt wiele kosztowałoby moje serce wyrzec się wiary, jaką miałem w życzliwość tego kochanego pana Karola, ponieważ wiem o okropnem nieszczęściu, które z jego winy może spaść na niego i na jego rodzinę, daję mu jeszcze kwadrans czasu do namysłu i poprawy. Niechaj mi napisze żądany list, niechaj pani Dutertre uczyni mi obietnicę, o którą ją prosiłem, a wszystko wróci do dawnego stanu, i z głośnym krzykiem zawołam o śniadanie i spełnię radosny puchar na cześć przyjaźni. Jest pan ojcem Karola, masz na niego wielki wpływ, osądź więc i decyduj.
— Karolu — rzekł starzec do swego syna wzruszonym głosem — postąpiłeś, jak człowiek uczciwy, dobrze jest, lecz pozostaje ci jeszcze jedna rzecz do zrobienia, odmówić zaręczenia za moralność jednego nędznika, to jeszcze niedość.
— Ah! ah! — zawołał Paskal — więc cóż to jeszcze pozostaje uczynić?
— Jeżeli pan Paskal — mówił dalej starzec — nie odstąpi od swego zgubnego zamiaru, powinieneś, mój synu, napisać do domu Durand, że dla powodów, które ci nie są wiadome, a które może są niebezpieczne, pan Paskal pragnie Marcelange‘a umieścić w domu tych samych ludzi, i że powinni się mieć na baczności, gdyż przemilczeć o tak niecnym zamiarze, znaczyłoby zostać jego wspólnikiem.
— Pójdę za twoją radą, mój ojcze — odpowiedział Dutertre stanowczym tonem.
— Coraz lepiej, coraz lepiej — dodał Paskal z westchnieniem. — Do niewdzięczności dołącza się jeszcze niegodne nadużycie zaufania. Dobrze, spełnię tedy kielich goryczy do samego dna, tylko, moi biedni dawni przyjaciele — rzekł, zwracając dziwne i złowrogie spojrzenie na aktorów tej sceny — tylko obawiam się, ażeby po spełnieniu tego kielicha nie zostało mi w sercu zbyt wiele goryczy, zbyt wiele żółci, w takim bowiem razie, wiadomo wam, że kiedy po najtkliwszej przyjaźni nastąpi słuszna nienawiść, wtedy, na nieszczęście, nienawiść ta staje się okropną.
— O! Karolu, on mnie przeraża — szepnęła młoda niewiasta, zbliżając się do swego męża.
— Co do ciebie, moja droga Zofjo — dodał starzec z nieugiętym spokojem i nie odpowiadając wcale na groźby Paskala — nietylko żeś nie powinna w niczem popierać, jakeś to dotąd czyniła, widoków małżeństwa, którego nie potwierdzasz; ale nadto, jeżeli pan Paskal myśli swej nie porzuci, obowiązkiem twoim jest oświecić pannę Antoninę i jej krewnych, co do charakteru człowieka, który ją pragnie pozyskać. W tej mierze dosyć ci tylko będzie wyjawić, jak haniebną cenę położył na usługę, wyświadczoną twemu mężowi.
— Przyjmuję ten obowiązek — odpowiedziała Zofja wzruszonym głosem — i spełnię go, mój ojcze...
— Więc i pani Dutertre także chce nadużyć mego uczciwego zwierzenia — zawołał Paskal głosem słodko złośliwym — dotknąć mnie w najdroższej mojej nadziei! to wcale nie szlachetnie. Daj Boże, żebym tylko i ja nie użył mego prawa odwetu. Po dwóch latach przyjaźni, rozłączyć się z podobmemi uczuciami... Więc to już inaczej być nie może? co! — dodał Paskal, spoglądając kolejno na pana Dutertre i jego żonę — więc pomiędzy nami wszystko się już skończyło?
Zofja i mąż jej zachowali milczenie pełne godności i rezygnacji.
— Dobrze — rzekł Paskal biorąc kapelusz do ręki — niestety! otóż świeży dowód niewdzięczności ludzkiej!
— Panie! — zawołał Dutertre, doprowadzony do ostateczności tem udawaniem szyderskiej tkliwości Paskala — wobec okropnego ciosu, którym nas pan usiłujesz przygnębić, to ciągłe szyderstwo jest okropnem, zostaw nas pan, zostaw...
— Jestem więc wygnany z tego domu przez ludzi wiedzących o tem, że mi tak długo winni byli swoje szczęście, swoje ocalenie — mówił Paskal, idąc zwolna ku drzwiom salonu. — Wygnany z tego domu, ja! Ah! jakże to upokarza, tylko mi tej zgryzoty brakowało jeszcze. — Poczem, zatrzymawszy się, sięgnął do kieszeni, i wyciągnął z niej woreczek, który mu Zofja Dutertre przed chwilą ofiarowała, następnie, podając go młodej kobiecie, dodał głosem okrutnej ironji i jakoby żalu — szczęściem, są one zupełnie nieme, te drobne stalowe perełki, które miały mi w każdej chwili powtarzać, jak imię moje błogosławiono w tym domu, z którego mnie wyganiają. — Lecz, udając jakgdyby się inaczej namyślił, schował woreczek napowrót do kieszeni, przypatrzywszy mu się pierwej z żałosnym uśmiechem i mówiąc — nie, nie, zachowam cię, biedny, niewinny woreczku... przypominać mi będziesz dobro, jakie wyświadczyłem i okrutny zawód, jakim mnie za to wynagrodzono.
To powiedziawszy, Paskal otworzył drzwi i wyszedł pośród smutnego milczenia Zofji, jej męża i ojca.
Nikt jeszcze nie przerwał tego bolesnego milczenia, gdy Paskal wrócił się znowu i, stanąwszy w uchylonych nawpół drzwiach, zawołał:
— W rzeczy samej, namyśliłem się jeszcze, posłuchaj mnie, mój kochany panie Dutertre. Promyk szalonej nadziei zabłysnął w twarzy Karola; przez chwilę zdawało mu się, że mimo tej szyderskiej i zimnej surowości, jaką udawał Paskal, nareszcie uczuł jakieś politowanie.
Zofja podzielała tęż samą nadzieję swego męża; z trudną do opisania trwogą oczekiwała dalszych słów człowieka, który samowładnie mógł rozporządzić ich losem, i który odezwał się:
— W przyszłą sobotę przypada nam termin wypłaty, nieprawdaż mój kochany panie Dutertre; pozwól, żebym cię zawsze tak nazywał, pomimo wszystkiego, co między nami zaszło...
— Bogu dzięki, ulitował się przecież — pomyślał Dutertre, i odpowiedział — tak jest, panie.
— Sam to pojmujesz, kochany panie Dutertre — mówił dalej Paskal — że nie chciałbym wcale stawiać cię w kłopocie, znam ja dobrze banki paryskie, a w obecnym stanie przesilenia handlowego, nie znalazłbyś nigdzie ani szeląga kredytu, zwłaszcza, skoroby się dowiedziano, że i ja zamknąłem ci mój kredyt, ponieważ zaś liczyłeś na moją kasę dla zadośćuczynienia niektórym zabowiązaniom... nieprawdaż?
— Karolu, jesteśmy ocaleni — szepnęła Zofja wzruszonym głosem — to tylko była próba.
Dutertre uderzony tą myślą, która zdawała mu się tem więcej prawdopodobną, że ją sam już poprzednio podzielał, nie wątpił teraz o swojem ocaleniu; serce jego zaczęło bić gwałtownie, jego zmienione rysy wypogodziły się nieco i w nadzwyczajnem wzruszeniu swojem, jąkając się, odpowiedział:
— Rzeczywiście, panie, ślepo ufając przyrzeczeniu pana, liczyłem jak zwykle na kredyt u niego.
— Otóż! mój kochany panie Dutertre, nie chcąc narażać cię na nieprzewidziany kłopot, jakem ci to właśnie powiedział, i ponieważ ci jeszcze pozostaje osiem dni czasu, postąpisz bardzo dobrze, że się gdzieindziej zabezpieczysz i że na mnie pod żadnym względem rachować nie będziesz.
Teraz dopiero Paskal zamknął drzwi i oddalił się.
Doznany zawód tak gwałtownie i boleśnie dotknął Karola, że upadł na krzesło blady, bezsilny i, zakrywszy twarz rękoma, zawołał pośród głośnego łkania:
— Zginąłem... zginąłem...
— A nasze dzieci — zawołała Zofja przerywanym głosem, rzucając się na kolana swego męża — nasze biedne dzieci!
— Karolu — rzekł nareszcie starzec, wyciągając ręce i zbliżając się chwiejnym krokiem do swego syna — Karolu, mój synu drogi, nie trać odwagi.
— O! mój ojcze, to nasz upadek, bankructwo — mówił nieszczęśliwy Karol, wśród konwulsyjnego łkania. — Nędza! o! mój Boże! nędza dla nas wszystkich.
Dziwne przeciwieństwo podniosło jeszcze tę boleść do najwyższego stopnia; dwoje wesołych, krzykliwych dziatek wbiegło w tej chwili do salonu, wołając z całego gardła:

— To Magdalena! To Magdalena!

XIV.

Na widok Magdaleny (którą był nie kto inny jak margrabina de Miranda), radość pani Dutertre była wielka, że przez chwilę wszystkie jej zgryzoty, wszystkie obawy były zupełnie zapomniane, a jej miłe i powabne oblicze zajaśniało żywą radością; ledwie tylko zdołała wymówić przerywanym głosem te słowa.
— Magdaleno, droga Magdaleno! po tak długiem rozłączeniu oglądam cię nareszcie.
Po pierwszych uściskach dwóch młodych kobiet, Zofja rzekła do swej przyjaciółki, pokazując jej kolejno wzrokiem Karola i starca.
— Magdaleno, mój mąż, jego ojciec, nasz ojciec, gdyż on i mnie także nazywa swoją córką.
Magdalena, wszedłszy niespodzianie, rzuciła się na szyję Zofji tak nagle, z takim zapałem przywiązania, że Karol Dutertre nie miał czasu dojrzeć rysów młodej kobiety, lecz kiedy ta, po ostatnich słowach pani Dutertre zwróciła się ku niemu, doznał wrażenia nagłego, dziwnego, wrażenia tak żywego, że przez kilka minut, równie, jak jego żona, zapomniał o mściwych słowach pana Paskala.
To, co Karol Dutertre uczuł na widok Magdaleny, było dziwną mieszaniną zdziwienia, uwielbienia i prawie niepokoju, gdyż doznał zarazem pewnego wyrzutu sumienia, że w tak krytycznej chwili był jeszcze przystępnym dla innych myśli, oprócz myśli o zgubie, która jemu i jego rodzinie groziła.
A jednak margrabina de Miranda nie zdawała się za pierwszem wejrzeniem wpływu tak nagłego i tak żywego. Była wzrostu dosyć wysokiego, kibić jej i piersi nikły prawie zupełnie pod szeroką mantylą z świeżej wiosennej materji, podobnej do materji jej sukni, której długie, wlokące się fałdy zaledwie pozwalały widzieć sam koniec bucika; podobnież było z jej rękami prawie całkiem ukrytemi pod rękawami jej sukni, które wbrew zwyczajowi nosiła bardzo długie; mała kapotka krepowa śnieżnej białości, bez żadnej innej ozdoby, prócz białej atłasowej wstążki, związanej pod brodą, otaczała jej lica podłużnego owalu, i podnosiła jeszcze barwę jej twarzy, gdyż, rzecz dosyć dziwna, Magdalena miała białą matową cerę brunetki, i bardzo duże oczy słodkiego i pogodnego błękitu, ocienione rzęsami, równie jak jej brwi, czarniejszemi od hebanu, gdy tymczasem jej włosy, zawinięte w mnóstwo drobnych pukli, à la Sevigné były tylko jasnego koloru, jakim Rubens zwykł otaczać głowy i ramiona swoich białych Najad.
Ogromne wrażenie sprawiła Magdalena na Karolu Dutertre, który niemy i zmieszany przypatrywał jej się jakiś, czas, nie wyrzekłszy ani jednego słowa.
Zofja, nie mogąc domyślić się przyczyny milczenia i wzruszenia swego męża, sądziła, że był cały zatopiony w myśli o grożącem ich domowi niebezpieczeństwie; myśl ta sprowadziła ją także do obecnego położenia, zapomnianego na chwilę, i dlatego rzekła do margrabiny z wymuszonym uśmiechem:
— Wybacz roztargnienie Karola, moja droga Magdaleno, w chwili, kiedyś weszła do salonu, rozmawialiśmy właśnie o interesach bardzo ważnych dla naszego domu.
— Rzeczywiście, raczy mi pani przebaczyć — rzekł Dutertre, zbliżając się z drżeniem i w niepojętem wzruszeniu do przyjaciółki swej żony — na szczęście, to wszystko, co mi Zofja mówiła o zwykłej dobroci pani, o jej pobłażaniu...
— O mojem pobłażaniu? wszakże to ja raczej potrzebuję pańskiego pobłażania — odpowiedziała margrabina z uśmiechem — gdyż, ulegając gwałtownemu pragnieniu jak najspieszniejszego oglądania mojej drogiej Zofji, i wbiegając niespodzianie, rzuciłam jej się na szyję, nie zważając wcale na obecność pana, równie jak na obecność ojca pańskiego, który dlatego raczy mi może przebaczyć, że obeszłam się z Zofją, jak z moją siostrą, ponieważ sam obchodzi się z nią, jak ze swoją córką.
I to powiedziawszy, Magdalena zwróciła się do starca.
— Niestety, pani — odezwał się mimowolnie ojciec Karola — nigdy moje dzieci nie czuły większej potrzeby przywiązania swoich przyjaciół, jak w obecnej chwili. Samo niebo nam tu panią zsyła.
— Mój ojcze — rzekł pocichu Dutertre do starca, jak gdyby mu chciał uczynić łagodny wyrzut, że obcej osobie powierza domowe zgryzoty, zwłaszcza, że Magdalena rzuciła zdziwione i badawcze spojrzenie na jego żonę.
Starzec zrozumiał myśl swego syna i powiedział do niego pocichu:
— Masz słuszność, powinienem był milczeć, ale boleść jest tak niedelikatną! pójdźmy, Karolu, odprowadź mnie do mego pokoju, jestem bardzo osłabiony.
Po tych słowach wziął Karola za rękę. W chwili, kiedy Dutertre miał wychodzić z salonu, margrabina zbliżyła się do niego, mówiąc:
— Do zobaczenia, panie Dutertre, gdyż uprzedzam pana, że w czasie pobytu mego w Paryżu, często, o! bardzo często będę odwiedzała moją ukochaną Zofję. Zresztą, będę nawet prosiła pana o wyświadczenie mi pewnej usługi, i, ażeby być pewną zgody pana, włożę na Zofję obowiązek proszenia pana o to. Widzi pan, że postępuję jak przyjaciółka, jak dawna przyjaciółka, gdyż przyjaźń moja dla pana Dutertre datuje się od szczęścia, które Zofja mu zawdzięcza. A więc do prędkiego zobaczenia — dodała margrabina, wyciągając swą rękę do Karola z poruszeniem ujmującej serdeczności.
Mąż Zofji pierwszy raz zawstydził się rąk swoich, sczerniałych od pracy; zaledwie też ośmielił się uścisnąć koniuszek małych, różowych paluszków Magdaleny, i na to dotknięcie zadrżał nieznacznie; palący rumieniec wystąpił mu na czoło, i, chcąc ukryć swój niepokój i pomieszanie, ukłonił się głęboko przed margrabiną i wyszedł za swoim ojcem.
Od samego początku tej sceny, dwoje dzieci Zofji, trzymając się za ręce i zasłonięte w połowie przez ich matkę, przy której stały, przypatrywały się z coraz większą ciekawością obcej damie.
Margrabina spostrzegłszy dopiero teraz ich obecność, zawołała, spoglądając na swą przyjaciółkę:
— Twoje dzieci! mój Boże, jakież one ładne! o! musisz z nich być bardzo dumną!
I uklękła przed dziećmi, ażeby się z niemi zrównać niejako; poczem odgarnąwszy ręką jasne wijące się pukle, zasłaniające czoło i oczy swej małej córki chrzestnej, której główka była w połowie pochylona, margrabina, uniósłszy drugą ręką jej bródkę, i wpatrując się czas jakiś w tę śliczną, świeżą i rumianą twarzyczkę, ucałowała lica, oczy, czoło, włosy i szyję dziecięcia z macierzyńską czułością.
— I ty, mój śliczny cherubinie, nie bądź zazdrosny — dodała, zbliżając ciemną główkę chłopczyka do pięknej twarzyczki jego siostry i obdzielając oboje swemi pieszczotami.
Zofja Dutertre aż do łez wzruszona, uśmiechała się smutnie na ten widok, gdy wtem margrabina, zostająca ciągle jeszcze na kolanach, podniósłszy oczy swoje do niej i tuląc do siebie dwoje jej dzieci, rzekła:
— Nie uwierzysz temu, Zofjo, że ściskając i całując te aniołki, pojmuję, czuję prawie to szczęście, jakie ty musisz doznawać, ah! tem więcej cię jeszcze kocham, że wiem, iż jesteś szczęśliwa, tak, zupełnie szczęśliwa!
Słysząc szczęście swoje wychwalane w ten sposób, Zofja, pochyliła głowę, zbladła i rysy jej przybrały wyraz tak ciężkiej boleści, że Magdalena, powstawszy nagle, zawołała:
— Mój Boże? Zofjo, ty bledniesz, co ci jest?
Pani Dutertre stłumiła głębokie westchnienie, wydobywające się z jej piersi i kiwnąwszy smutnie głową, odpowiedziała:
— Nic mi nie jest, Magdaleno, wzruszenie, radość, że cię oglądam po tak długiem rozłączeniu.
— Wzruszenie! radość! — rzekła margrabina z bolesnem powątpiewaniem — nie, nie, przed chwilą, było to wzruszenie, była to radość; lecz teraz, jesteś bardzo smutna moja biedna Zofjo.
Pani Dutertre nic nie odpowiedziała; ukryła tylko swoje łzy i, ściskając, dzieci powiedziała do nich:
— Idźcie do waszej bony, moje drogie dzieci.

Mała Magdalenka i August przyzwyczajeni do posłuszeństwa, wyszli z salonu, oglądając się jeszcze kilka razy dla przypatrzenia się tej damie, którą uważali za przychylną dla siebie.

XV.

Jak tylko dzieci wyszły z salonu, Magdalena rzekła natychmiast do swej przyjaciółki:
— Jesteśmy więc same, Zofjo. Zaklinam cię, odpowiedzże mi, co ci jest? Skąd ten nagły smutek? Czy nieobecność, oddalenie pozbawiły mnie już twego zaufania?
Zofja miała dosyć siły, żeby pokonać swą zgryzotę i ukryć, nie zamyślając wszakże, tę smutną tajemnicę, która nie była jej wyłączną własnością, nie śmiejąc, nawet najlepszej swojej przyjaciółce wyjawić bliskiego upadku swego męża; odpowiedziała przeto Magdalenie z udanym spokojem:
— Oto, jeżeli ci mam wyznać moją słabość, kochana przyjaciółko, powiem ci, że niekiedy, przesądzając może, trwożę się kłopotami mego męża, z powodu chwilowego przesilenia, jakiemu ulega obecnie przemysł, gdyż — dodała Zofja z wymuszonym uśmiechem — pani margrabina nie wie o tem, że my, biedni przedsiębiorcy, doznajemy chwil ciężkiego przesilenia.
— Lecz, droga Zofjo, chwile takie są tylko przemijające, nieprawdaż? Wszakże one nie są zbyt zatrważające, a w takim razie, jakżeby temu można zaradzić? Nie będąc bardzo bogatą, żyję przecież w dostatku; czy jabym nie mogła...
— Dobra, zacna przyjaciółko — rzekła Zofja ze wzruszeniem, przerywając Magdalenie, — twoje serce nigdy się nie zmieni! uspokój się; spodziewam się, że ta krytyczna epoka będzie tylko przemijającą! nie mówmy już o tem; pozwól mi teraz oddać się wyłącznie radości, że cię oglądam.
— Lecz... jeżeliby obawy twoje...
— Magdaleno — rzekła Zofja, uśmiechając się i przerywając powtórnie swej przyjaciółce — najprzód mówmy o tobie.
— Egoistko...
— To prawda, za twoim przykładem, ale, powiedz mi, wszakże jesteś szczęśliwa, nieprawdaż? pomimo, że jesteś margrabiną, zapewne jak ja, poszłaś za mąż... z miłości... i twój mąż...
— Jestem wdową...
— O! mój Boże, już...
— Byłam nią w wilję mego ślubu, kochana Zofjo.
— Jakto, cóż to ma znaczyć?
— Jakkolwiek wydaje ci się to nadzwyczajnem, jednak jest to rzecz bardzo prosta. Słuchaj: po wyjściu mojem z pensji, wróciwszy do Meksyku, gdzie mnie, jak ci wiadomo, wzywał mój ojciec, znalazłam już tylko jednego krewnego mej matki, margrabiego de Miranda, leżącego na śmiertelnem posłaniu skutkiem zarazy, panującej podówczas w Lima. Widział mnie jeszcze maleńką, a sam nie miał dzieci. Wiedział, że majątek mego ojca był prawie zupełnie zniszczony z powodu zgubnych procesów. Był on dla mnie zawsze bardzo dobry, otóż prawie przed samą śmiercią ofiarował mi swą rękę. Przyjmij ją, droga Magdaleno, biedna sieroto, powiedział do mnie. Moje imię nada ci pewne położenie w towarzystwie, a mój majątek zapewni ci niezależność i umrę zadowolony, wiedząc, że będziesz szczęśliwą.
— Szlachetne serce! — rzekła Zofja.
— Tak jest — odpowiedziała Magdalena z rozrzewnieniem — był to człowiek najlepszy w świecie. Zapewne samotność, w jakiej się ujrzałam, jego nalegania, skłoniły mnie do przyjęcia jego wspaniałomyślnej ofiary. Kapłan przyszedł pobłogosławić nasz związek przy jego łóżku, i zaledwie ten obrzęd został spełniony, ręka pana de Miranda zastygła śmiertelnym lodem w mojej dłoni.
— Magdaleno, wybacz mi, zasmuciłam cię mimowolnie, przypominając ci tak przykre wspomnienie.
— Przykre? nie, z miłym smutkiem myślę zawsze o panu de Miranda. Tylko niewdzięczność jest gorzka i przykra dla starca.
— I przy twojej młodości, nie jestże ci ta swoboda uciążliwą? Sama jedna, bez rodziny, czyś mogła się przyzwyczaić do tego samotnego życia?
— Powtarzam sobie, że jestem najszczęśliwszą z kobiet, po tobie, ma się rozumieć. — Odpowiedziała Magdalena z uśmiechem.
— I nigdy nie miałaś chęci wyjść za mąż powtórnie, albo raczej — dodała Zofja, uśmiechając się także — wyjść za mąż naprawdę? Gdyż pomimo wdowieństwa twego, zawsze jeszcze jesteś panną...
— Przed tobą, kochana Zofjo, nigdy nic taić nie myślę. Tak jest, tak, raz miałam już chęć wyjść za mąż, jak powiadasz: silna miłość, prawdziwy romans — mówiła wesoło Magdalena.
— Zupełnie wolną, cóż mogło cię wstrzymać od tego małżeństwa?
— Niestety! widziałam mego rycerza tylko przez pięć minut, i to tylko z balkonu.
— Tylko przez pięć minut?
— Nie więcej.
— I pokochałaś go tak odrazu?
— Namiętnie.
— I potem jużeś go nigdy nie spotkała?
— Nigdy, zapewne wrócił on do nieba pomiędzy swych braci cherubinów, których idealną piękność posiadał.
— Magdaleno, czy ty nie żartujesz?
— Słuchaj, przed sześciu miesiącami bawiłam w Wiedniu, gdzie najęłam sobie wiejskie mieszkanie w bliskości jednego przedmieścia. Pewnego poranku znajdowałam się w kiosku, którego okna wychodziły na pole. Nagle — ciężki łoskot i szczęk pałaszy zwróciły mą uwagę. Biegnę do okna. Był to pojedynek!
— O! mój Boże!
— Młodzieniec, liczący najwyżej dziewiętnaście lat, zachwycający i piękny, jak anioł potykał się z pewnym rodzajem olbrzyma, postaci dzikiej i okrutnej. Najpierwszem mojem życzeniem było, żeby jasny archanioł, (gdyż miłość moja jest blond), pokonał brzydkiego szatana, i, chociaż walka zaledwie trwała dwie minuty w moich oczach, dosyć miałam czasu, żeby uwielbiać nieustraszoną odwagę, przytomność i zręczność mojego rycerza; jego biała pierś, na pół odsłoniona, jego długie jasne włosy igrające z wiatrem, pogodne czoło, iskrzące oczy, uśmiech na ustach, zdawały się pogardzać wszelkiem niebezpieczeństwem z zachwycającym wdziękiem, i, przyznam ci się, że jego piękność zdawała mi się być nadludzką; wtem, pośród jakiegoś zachwytu olśnienia spowodowanego miganiem świecącej zbroi, ujrzałam, że olbrzym zachwiał się i upadł. W tejże samej chwili mój piękny rycerz, rzuciwszy swą szpadę na bok, i uklęknąwszy przed swoim przeciwnikiem, wzniósł ku niebu swoje zachwycające oblicze, które nagle przybrało wyraz tak rzewny, tak słodki, że widząc go boleśnie pochylonego nad swoim nieprzyjacielem, możnaby powiedzieć, że była to jaka zasmucona dziewica, widząca swego gołąbka zranionym, jeśliby można porównać do gołąbka tego ogromnego brzydkiego olbrzyma, który zresztą nie zdawał się być śmiertelnie raniony, gdyż podniósł się nieco, i swoim chrapliwym głosem, który doszedł aż do mnie przez story, powiedział do swego młodego przeciwnika: „Powinienbym pana prosić na kolanach o przebaczenie za mój nieprawny postępek i grubjańskie wyzwanie; gdybyś mnie zabił, byłoby to tylko sprawiedliwą zapłatą“. Prawie jednocześnie zbliżył się jakiś pojazd; przeniesiono do niego rannego, i w kilka minut potem pojedynkujący się i świadkowie znikli z moich oczu. Wszystko to odbyło się tak spiesznie, że cały wypadek mogłabym raczej uważać za jakieś senne widzenie, gdyby nie wspomnienie tego młodego bohatera, który na zawsze wyrył się w mojej myśli, jako ideał wszystkiego, co jest najpiękniejsze, najwaleczniejsze i najszlachetniejsze na ziemi.
— Wierzę temu, jak ty, Magdaleno, i pojmuję teraz, że przy podobnych okolicznościach, można nawet w przeciągu pięciu minut doznać gwałtownego, niezatartego może wrażenia. Więc nie widziałaś już nigdy twego bohatera?
— Nie, powiadam ci, nie wiem nawet jego nazwiska, i, jeżeli kiedy pójdę za mąż, to tylko za niego.
— Magdaleno, wiesz, że nasza dawna przyjaźń upoważnia mnie do szczerości z tobą?
— Alboż by to mogło być inaczej?
— Zdaje mi, się, że traktujesz to silne uczucie zbyt wesoło.
— Dlaczegożbym miała być smutną?
— Lecz — kiedy kochamy namiętnie, niema nic okrutniejszego, jak oddalenie, rozłączenie, a szczególniej obawa nie zobaczenia już nigdy tego, którego kochamy. A właśnie w takiem jesteś położeniu.
— Prawda, jednakże skutki tego głębokiego uczucia, przysięgam ci, we mnie objawiają się wcale inaczej.
— Cóż ja ci mam powiedzieć? Kiedym zaczęła kochać Karola, byłabym umarła ze zmartwienia, gdyby mnie z nim rozłączono.
— To rzecz szczególna, zaś moje uczucie, powtarzani ci, innym sposobem objawia się we mnie. Niema jednego dnia, w którybym nie myślała o moim bohaterze, o moim ideale.
— Zkolei i ja tobie powiem teraz, droga Magdaleno, że to rzecz szczególna.
— Wiesz, Zofjo, pomówmy z sobą szczerze, jesteśmy same, między kobietami, (chociaż jeszcze jestem panną na wydaniu), wszystko można sobie powiedzieć. Wszakże prawda, że znajdujesz miłość moją trochę platoniczną, dziwisz się, że mnie widzisz spokojną i niedoznającą tych upajających wstrząśnień, jakich musiałaś doświadczyć, kiedy po raz pierwszy ręka twego Karola miłośnie uścisnęła twoją dłoń.
— Co znowu, Magdaleno, dziecko jesteś...
— Bądź tylko szczerą, czy nie zgadłam?
— Trochę, ale nie tyle, co ci się zdaje.
Po chwili milczenia, margrabina dodała z uśmiechem:
— Gdybyś ty wiedziała, Zofjo, ile rzeczy dziwnych, nadzwyczajnych, powiedziałabym niemal niepojętych dla mnie samej, znajduje się w pewnych okolicznościach mego życia, ile szczególnych zdarzeń przytrafiło mi się od chwili naszego rozłączenia.
— Wytłumacz się.
— Później... być może.
— Czemuż nie teraz?
— Gdyby szło o wynurzenie ci jakiej zgryzoty, czyliżbym się wahała? lecz, mimo wszystko, uważam się za najszczęśliwszą kobietę w świecie. Poczekaj na mnie przy pierwszem mojem zmartwieniu. Lecz słuchaj, o mój Boże, oto nawet w tej chwili, mam pewną zgryzotę, gdyż jestże bolesnem wiedzieć, że nie mamy serca, że zapominamy o drugich?
— Zapominamy o drugich?
— A Antonina? Czyliżem o niej nie zapomniała od czasu, jak tu jestem, mówiąc ci ciągle tylko o sobie samej? Czyż to dobrze! To niewdzięczność!
— W tym wypadku, moja wina wyrównywa zupełnie twojej; ale nie potrzebujemy sobie czynić żadnych wyrzutów; dzisiaj rano przyniosła mi właśnie twój list z zawiadomieniem o twojem przybyciu. Wyobraź sobie jej radość, gdyż, wierzaj mi, zachowała ona dla ciebie jak najtkliwsze przywiązanie.
— Biedne dziecię! jakież to czułe i piękne serce! Ale, powiedz mi, jeżeli dotrzymała tego, co obiecywała, musi być piękna jak anioł.
— O tak, to pączek róży pod względem świeżości, dodaj jeszcze do tego rysy zachwycające i delikatne, jakich nigdzie nie spotkasz, a będziesz miała żywy obraz Antoniny. Po śmierci najbliższej swojej krewnej, jak ci wiadomo, przeniosła się do swego stryja, prezesa Hubert, który zawsze był do niej bardzo przywiązanym. Na nieszczęście, jest on ciężko chory, i gdyby go utraciła, byłaby zapewne zmuszona udać się do swej dosyć dalekiej krewnej, o charakterze, jak mówią, bardzo surowym i przykrym; jest ona żoną, albo raczej tyranem pewnego uczonego, o którym musiałaś zapewne słyszeć; gdyż nazwisko tego biednego człowieka znane jest podobne całej Europie.
— Nazwisko jego?
— Monistrol; mój mąż utrzymuje, że jest to jeden z najuczeńszych geologów.
— Rzeczywiście, zdaje mi się, jakobym o nim słyszała coś w Niemczech.
— Myśl, że będzie zniewolona udać się pod opiekę żony tego uczonego zasmuca bardzo Antoninę; zresztą zobaczysz ją wkrótce i sama złoży ci wszystkie swoje zwierzenia. Jest w nich jedno, które mi także uczyniła, żądając mojej rady, gdyż okoliczności były dosyć ważne.
— Cóż to takiego?
— Jeżeli zobaczysz Magdalenę przede mną, mówiła do mnie Antonina, nic jej nie powiadaj, kochana Zofjo. Pragnę sama wyznać wszystko; jest to bowiem prawo, które mi nadaje jej przywiązanie do mnie, a obok tego mam jeszcze inne powody, ażeby cię o to prosić.
— Nie nalegam więc, żeby się czegoś więcej dowiedzieć. Dziś jeszcze lub jutro pójdę odwiedzić to lube dziecię — odpowiedziała margrabina, wstawiając i myśląc pożegnać panią Dutertre.
— Już mnie opuszczasz, Magdaleno?
— Na nieszczęście, muszę, pomiędzy godziną trzecią a czwartą mam rendez-vous u naszego posła, który mnie jutro ma zawieść do pewnego zagranicznego księcia z krwi panującej cesarskiej. Widzisz, że żyję teraz w sferze wielkości ziemskich.
— Do księcia z krwi cesarskiej?
— Tak dalece z krwi cesarskiej, że, jak wszyscy obcy książęta, i on także mieszka w pałacu Elysée-Bourbon.
Pani Dutertre nie mogąc powściągnąć zdziwienia, rzekła po chwili milczenia:
— To szczególne.
— Co takiego, moja Zofjo?
— Antonina mieszka w domu przyległym do tego pałacu, wprawdzie niema w tym nic dziwnego, lecz...
— Lecz?
— Nie mogę ci nic więcej powiedzieć, droga Magdaleno, gdy usłyszysz zwierzenie Antoniny, pojmiesz sama, dlaczego mnie tak zadziwia zbliżenie pewnych okoliczności.
— Cóż może być wspólnego pomiędzy Antoniną, a pałacem Elysée?
— Jeszcze raz powtarzam, droga przyjaciółko, zaczekaj na wyznanie Antoniny.
— Niech i tak będzie, mój drogi genjuszu tajemniczy. Zresztą, nie wiedziałam wcale, że ona mieszka w domu przyległym do tego pałacu; pisałam bowiem do niej pod jej dawnym adresem. W każdym razie jest to dla mnie rzeczą bardzo dogodną, bo zaproszę naszego posła do jej mieszkania i tym sposobem odwiedzę ją jeszcze przed mojem posłuchaniem u księcia.
— Zatem zostałaś teraz prawdziwie wielką damą.
— Lituj się raczej nade mną, droga Zofjo, gdyż idzie tu o pewną łaskę, nie dla mnie, ponieważ nie mam zwyczaju błagać nikogo, lecz będzie to znakomita usługa dla jednej rodziny wygnanej, godnej najwyższego współczucia. Posłannictwo to jest bardzo delikatne, bardzo trudne; podjęłam go się jednak w czasie mego wyjazdu z Wiednia, i użyję wszystkich sposobów, ażeby mi się szczęśliwie powiodło.
— I zapewne nie bez skutku. Alboż to tobie można czego odmówić? Przypomnijno sobie, że jeszcze na pensji, kiedy szło o zaniesienie jakiej prośby do naszej ochmistrzyni, zawsze ciebie wybierano na posła, i słusznie; bo doprawdy, możnaby powiedzieć, żeś posiadała jakiś talizman, ażeby wszystko uzyskać.
— Zaręczam ci, moja Zofjo kochana — odpowiedziała Magdalena z mimowolnym uśmiechem — zaręczam ci, że wcale nie jestem taką czarodziejką, jak sobie wyobrażasz, albo nią jestem, to zupełnie mimowolnie. Mój Boże! — dodała śmiejąc się margrabina — ileżbym ci mogła opowiedzieć zdarzeń tego rodzaju! Ale to później. Teraz, do widzenia, moja droga Zofjo, do prędkiego zobaczenia.
— Ależ! dopiero teraz przypominam sobie, wszakże mówiłaś nam, żeś chciała prosić mego męża o jakąś usługę.
— Prawda, zapomniałam o tem; jest to rzecz bardzo prosta. Nie znam się wcale na interesach pieniężnych. Moim własnym kosztem przekonałam się o tem w Niemczech. Miałam weksel na imię jakiegoś Alojzego Schmidt w Wiedniu, który mnie nikczemnie oszukał, dlatego też przyrzekłam sobie być ostrożniejszą na przyszłość. Teraz mam otwarty kredyt w Paryżu. Chciałam więc prosić, żeby twój mąż udał się w mojem imieniu po pieniądze, których będę potrzebować; będąc obeznanym z tego rodzaju czynnościami, czuwać będzie nad mojem mieniem i nie pozwoli, ażebym się dostała w ręce jakiego drugiego Alojzego Schmidta.
— Nic łatwiejszego, droga Magdaleno. Karol wystąpi w twojem imieniu i sprawdzi wszystkie twoje rachunki.
— Będzie to tem potrzebniejsze, że powiedziano mi z boku, że człowiek, na którego mam weksel, jest nadzwyczajnie bogaty, bezpieczny, ale przebiegły i chciwy do najwyższego stopnia.
— Bardzo dobrze, żeś mnie ostrzegła; Karol podwoi swą baczność i ostrożność.
— Zresztą, mąż twój, jako miewający często podobne interesa, musi znać człowieka, o którym mówię; jak powiadają, ma to być jeden z największych kapitalistów we Francji.
— Jak on się nazywa?
— Pan Paskal.
— Pan Paskal! — powtórzyła pani Dutertre, i mimowolnie zadrżała i zbladła.
Margrabina, spostrzegłszy wzruszenie swej przyjaciółki, zapytała ją skwapliwie:
— Zofjo... co ci jest?
— Nic... nic... upewniam cię.
— Widzę jednakże, że ci coś jest. Zaklinam cię... odpowiedz mi.
— Oto! jeżeli ci mam wyznać, mąż mój był w stosunkach z panem Paskalem; na nieszczęście zaszło pomiędzy nimi dosyć wielkie nieporozumienie... i...
— Jakto, Zofjo, i ty jesteś tyle dziecinną, że bierzesz to zaraz do serca, iż skutkiem tego nieporozumienia z panem Paskalem twój mąż nie będzie mógł zapewne podjąć się usługi, o którą go chciałam prosić?
Pani Dutertre, chcąc utrzymać przyjaciółkę swą w tym błędzie, starała się uspokoić nieco i rzekła po chwili:
— Rzeczywiście, bardzo mi jest przykro pomyśleć, że Karol nie mógłby ci może wyświadczyć tej pierwszej usługi, której od nas żądasz.
— Słuchaj, Zofjo, żałowałabym niemal, żem się tak otwarcie udała do ciebie.
— Magdaleno...
— Doprawdy, wielkie nieszczęście! Zresztą, ażeby się nie dać oszukać, nie udam się bezpośrednio do pana Paskala, ale żądać od niego będę rachunków co tydzień; mąż twój będzie je przeglądał, a jeżeli nie będą sprawiedliwe, potrafię się użalić na to memu bankierowi i zażądać kogo innego.
— Masz słuszność, Magdaleno — rzekła Zofja wracając coraz więcej do spokoju — i kontrola mego męża będzie ci może potrzebniejsza aniżeli byś myślała.
— Więc ten pan Paskal... to chciwy lichwiarz?
— Magdaleno — rzekła pani Dutertre, nie mogąc utaić swego wzruszenia — zaklinam cię, pozwól mi przemówić, jak do przyjaciółki, do siostry, oto pod jakim bądź pozorem nie poddawaj się pod jakąkolwiek zależność od pana Paskala.
— Cóż to ma znaczyć, Zofjo?
— Słowem, jeżeli ci zechce ofiarować swoje usługi, nie przyjmuj ich.
— Jego usług? wszakże ja nie potrzebuję żadnej jego usługi. Mam do niego weksel, pójdę lub poślę po pieniądze do jego kasy, oto wszystko.
— Prawda... jednakże... mogłabyś przez roztrzepanie... przez nieświadomość interesów przestąpić granice otworzonego ci kredytu, a wtedy...
— Wtedy?
— Wiem o tem z wła... wiem o tem od pewnej osoby, która nam o tem mówiła: że skoro tylko pan Paskal uczyni kogoś zależnym od siebie, okropnie nadużywa swego położenia.
— Co znowu! moja droga Zofjo, jak uważam, bierzesz mnie za jakąś rozrzutnicę szaloną. Uspokój się i podziwiaj mnie; ja jestem tak porządną, że corocznie robię pewne oszczędności na moich dochodach, i jakkolwiek oszczędności! te są nieznaczne, właśnie chciałam je oddać na twoje usługi.
— Droga, najlepsza przyjaciółko, dziękuję ci, po tysiąc razy dziękuję; przesilenie, które męża mego, a tem samem i mnie zasmuca, wkrótce zapewne przejdzie; ale jeszcze raz powtarzam, nie ufaj panu Paskalowi. Skoro się zobaczysz z Antoniną, powiem ci coś więcej w tej mierze...
— I znowu Antonina, właśnie jak przed chwilą, kiedyśmy mówiły o pałacu Elysée-Bourbon. Cóż to ma za związek?
— Wszystko to łączy się z sobą. Pojutrze sama się o tem przekonasz, wytłumaczę ci wtedy zupełnie. Będzie to rzeczą bardzo ważną dla Antoniny.
— A więc pojutrze, droga Zofjo. Przyznam ci się, że nadzwyczajnie pobudzasz moją ciekawość i szukam w myśli, co może być wspólnego między Antoniną i pałacem Elysée, między Antoniną, a tym szkaradnym człowiekiem, (takim się przynajmniej okazuje), który się nazywa pan Paskal.
Wtem wybiło pół do czwartej na zegarze fabryki.
— Ah! mój Boże! jakżem ja się spóźniła — rzekła Magdalena do swej przyjaciółki — oddalam się natychmiast, ale chciałbym pierwej ucałować twoje dwa aniołki.
Poczem obie kobiety opuściły salon.

Teraz czytelnik zechce udać się z nami do pałacu Elysée-Bourbon, gdzie zostawiliśmy arcyksięcia samego po oddaleniu się Paskala.

XVI.

Arcyksiążę, zakłopotany, pogrążony w głębokich myślach, przechadzał się wzdłuż i wszerz po swoim gabinecie, gdy tymczasem sekretarz jego rozpieczętowywał i po kolei przedstawiał mu treść rozmaitych listów tego dnia odebranych.
— Depesza ta — mówił sekretarz — dotyczy pułkownika Pernetti, wygnanego z rodziną swoją do Anglji. Minister poczytuje sobie za obowiązek ostrzec Waszą Cesarską Wysokość co do zachodów i próśb przyjaciół pułkownika Pernetti, którzy będą usiłowali wyjednać jego ułaskawienie.
— Nie potrzebowałem wcale podobnego zalecenia. Człowiek ten jest zbyt niebezpieczny, ażebym się za jaką bądź cenę miał skłonić do łaski. Cóż dalej?
— Pełnomocnik Rzeczypospolitej meksykańskiej uprasza Waszą Cesarską Wysokość o dozwolenie przedstawienia jednej z jego współrodaczek. Ma ona jakiś bardzo ważny interes i prosi o posłuchanie w dniu jutrzejszym.
— Czy jutrzejsza audjencja bardzo będzie liczna.
— Nie, Mości Książę.
— Napisz pan, że jutro o godzinie drugiej przyjmę posła meksykańskiego i jego współrodaczkę.
Sekretarz zaczął pisać. Lecz po chwili milczenia, arcyksiążę zapytał:
— Czy w tym liście niema wzmianki o nazwisku osoby, która pragnie mi być przedstawiona?
— Nie; Mości Książę.
— Jest to przeciwne wszelkim zwyczajom. Nie otrzyma posłuchania.
Sekretarz odłożył na bok list, który zaczął pisać i wziął do ręki inny papier; lecz książę zastanowiwszy się czas jakiś, dodał:
— Zresztą, udzielam audjencji...
Sekretarz skłonił głowę, i biorąc do ręki inne pismo, wstał, z miejsca i podał je zapieczętowane księciu, mówiąc:
— Na kopercie stoi: do własnych rąk Waszej Cesarskiej Wysokości.
Arcyksiążę odebrał pismo i przeczytał; było ono od pana Paskala, i treść jego, zawierała się w następujących nader poufałych wyrazach:
„Po głębokiej rozwadze, zamiast czekać do czwartku, przybędę do Waszej Cesarskiej Wysokości jutro, około godziny trzeciej; zależeć to będzie zupełnie od Waszej Książęcej Mości, ażeby nasz układ jutro zawarty i podpisany został.
Oddany zupełnie Waszej Książęcej Mości,

Paskal“.

Chwila żywej nadziei, umiarkowana, wkrótce dziwacznością charakteru Paskala, drżeniem przejęła księcia, który odpowiedział obojętnie:
— Zapiszesz pana Paskala na liście jutrzejszego posłuchania o godzinie trzeciej.
W tej chwili wszedł do pokoju adjutant służbowy, z zapytaniem, czy książę przyjmie pana hrabiego Franciszka de Neuberg.
— Ma się rozumieć — odpowiedział arcyksiążę. I popracowawszy jeszcze chwilę ze swoim sekretarzem, rozkazał potem wprowadzić Franciszka.
Franciszek stanął zarumieniwszy się przed księciem, swoim chrzestnym ojcem, gdyż młodzieniec ten był nad zwyczajnie nieśmiały, i niewinność jego była tak wielka, że mogłaby zostać przedmiotem śmiechu niejednego z naszych dwudziestoletnich modnych bohaterów; wychowany przez pewnego protestanckiego pastora w głębi Niemiec, w wiosce należącej do licznych włości arcyksięcia, nie wychodził nigdy z jej osamotnionych granic, aż dopiero w szesnastym roku życia, kiedy go umieszczano w szkole wojskowej, przeznaczonej dla samej szlachty i utrzymywanej w purytańskiej niemal surowości.
Stąd wyszedł następnie Franciszek do armji rosyjskiej jako ochotnik, gdzie służył podczas wojen kaukaskich; ścisła karność obozowa, surowość starego wodza, przy którego boku umieszczony został przez arcyksięcia; myśli poważne lub smutne, jakie w niektórych duszach walecznych, lecz tkliwych i melancholijnych budzi pole bitwy podczas zaciętej wojny; smutne wyobrażenia, jakie zwykle nastręcza tymże samym duszom, jeśli nie oczekiwanie to przynajmniej możliwość okropnej śmierci, na którą się obojętnie w każdym dniu wystawiają pośród największych niebezpieczeństw; tajemnica jego urodzenia, z którą łączyła się smutna pewność, że nigdy nie zazna czułych pieszczot ojca i matki; słowem, wszystko przyczyniało się, że Franciszek aż dotąd nie wystąpił ani razu za koło tych smutnych okoliczności i uwag, niezdolnych odmienić lękliwej nieśmiałości jego charakteru i prostoty naiwnego serca, dobrego i szczerego jak serce dziecięcia. We Franciszku, równie jak w wielu innych, bohaterska odwaga łączyła się z nadzwyczajną i niepokonaną nieśmiałością w życiu codziennem.
Zresztą, czy to skutkiem roztropności, czy też wyrachowania, przez pierwsze sześć miesięcy, które Franciszek spędził w Niemczech po swoim powrocie z wojny, książę trzymał swego chrzestnego syna w zupełnem oddaleniu od dworu. Postanowienie to zgadzało się zupełnie z prostemi upodobaniami młodzieńca. Co się tyczy uczuć, jakiemi oddychał dla księcia, swego chrzestnego ojca, te były pełne wdzięczności, uległości i tkliwego przywiązania, które jednak były powściągane jego nieśmiałością i wysokiem, prawie królewskiem położeniem jego protektora.
Pomieszanie Franciszka było tak wielkie, kiedy po wyjściu sekretarza znalazł się sam na sam ze swoim ojcem chrzestnym, że w pierwszej chwili stanął przed nim niemy, nieruchomy i ze spuszczonemi oczyma.
Szczęściem, na widok młodzieńca, książę zapomniał o wszystkich kłopotach; zimna i dumna jego twarz przybrała pewien wyraz czułości, czoło jego rozjaśniło się, tkliwy uśmiech okrasił jego usta i uprzejmie odezwał się do Franciszka:
— Dzień dobry, moje dziecię — rzekł, biorąc jasną głowę młodzieńca w obie ręce i z tkliwością całując go w czoło; poczem dodał, jakgdyby czuł jakąś potrzebę ulżenia swemu sercu — rad jestem, że cię oglądam, Franciszku, dzisiaj rano byłem przeciążony interesami, smutnemi interesami. Podaj mi rękę, przejdziemy się po ogrodzie.
Otworzywszy jedne ze szklanych drzwi, wychodzących na galerję, Franciszek podał rękę swemu ojcu chrzestnemu i obaj udali się tąż samą aleją, w której młodzieniec przechadzał się tak długo tegoż samego poranku.
— Ale, co tobie jest, Franciszku? — zapytał wkrótce książę, spostrzegłszy pomięszanie i niepokój młodzieńca.
— Książę... — odpowiedział Franciszek z coraz większym niepokojem — chciałem uczynić wyznanie pewne Waszej Cesarskiej Wysokości.
— Wyznanie... — rzekł książę z uśmiechem — jakież to jest to twoje wyznanie, mój Franciszku?
— Nie mam żadnych krewnych. Wasza Cesarska Wysokość raczył aż dotąd zastępować mi rodzinę...
— I godnie odpowiedziałeś moim staraniom, kochany Franciszku, przewyższyłeś nawet moje nadzieje; jesteś skromny, pracowity, pełen odwagi, przed trzema laty, będąc jeszcze bardzo młodym, walczyłeś z nieustraszonem męstwem w tej okropnej wojnie, na którą cię wyprawiłem dla odbycia twego popisu, gdzieś otrzymał pierwszy chrzest ognia, twą pierwszą ranę, moje biedne dziecię. Nie wspominam tu już o owym pojedynku, o którym nie chcę słyszeć, a w którym, jak mi wiadomo, dowiodłeś równego męstwa, jak wspaniałomyślności.
— Książę...
— Proszę cię, pozwól mi przypomnieć ci w tej chwili wszystkie twoje prawa do mego przywiązania. Słodką jest dla mnie rzeczą, przy niej zapomnę o wszystkich goryczach, których jesteś mimowolną i niewinną przyczyną.
— Ja, Mości Książę?
— Ty, gdyż jeżeli nie przestaniesz zasługiwać ciągle, jak dotąd, na moje zupełne zadowolenie, to nie domyślasz się nawet, jaką przyszłość moja tkliwa duma dla ciebie przygotowuje, przyszłość i położenie może niespodziane.
— Wasza Cesarska Wysokość zna dobrze skromność moich chęci... i...
— Kochany Franciszku, ta skromność, ta prostota, są prawdziwemi cnotami w pewnych okolicznościach i położeniach, gdy tymczasem w innych położeniach są one słabością i niedołęstwem. Ale zanadto oddaliliśmy się od twego wyznania. Słucham teraz, cóż chciałeś mi powiedzieć?
— Mości Książę...
— No, mów, mów, czyż mnie się lękasz? czyż w sercu twojem jedna myśl postoi, którejbyś nie mógł wyznać z otwartem czołem, śmiałem spojrzeniem?
— Nie, mój Książę... dlatego też powiem Waszej Cesarskiej Wysokości bez żadnej ogródki, że pragnę się ożenić.
Gdyby piorun uderzył u stóp księcia, nie byłby nim tak przerażony, jak temi słowy Franciszka; wyrwał spiesznie swą rękę z ręki młodzieńca i, cofnąwszy się o parę kroków, zawołał:
— Tyś chyba oszalał.
— Mój Książę...
— Ożenić się... mając zaledwie lat dwadzieścia... ożenić się... kiedy ja właśnie myślę, żeby ci...
I arcyksiążę nie dokończył swoich słów, a wracając skutkiem zastanowienia do zwykłego spokoju i pozornej obojętności, dodał:
— Z kimże to chcesz się ożenić... Franciszku?
— Z panną Antoniną Hubert, Mości Książę.
— I cóż to jest ta panna Antonina? Jakie jest jej nazwisko?
— Hubert... mój Książę.
— Więc czem ona jest ta panna Antonina Hubert?
— Synowicą pewnego francuskiego urzędnika sądowego, synowicą prezesa Hubert.
— A gdzieżeś ty poznał tę pannę?
— Tutaj... Mości Książę.
— Tutaj? Nigdy nie przyjmowałem nikogo pod tem nazwiskiem.
— Jeżeli mówię tutaj, Mości Książę, rozumiem przez to, że ją poznałem w tej alei.
— Wytłumaczże się jaśniej.
— Wasza Cesarska Wysokość widzi ten mur oddzielający nasz ogród.
— Więc cóż stąd?
— Przechadzałem się w tej alei, kiedy pierwszy raz ujrzałem pannę Antoninę...
— W tym ogrodzie? — zapytał arcyksiążę, zbliżając się do muru i zaglądając na drugą stronę, poczem dodał — zatem osoba ta mieszka w sąsiednim domu?
— Tak jest, Mości Książę, jej stryj zajmuje część dolnego mieszkania.
— Bardzo dobrze. — I po chwili namysłu, książę dodał: — ofiarowałeś mi swoje wyznanie, przyjmuję je, ale uczyń je otwarcie, powiedz mi wszystko z zupełną szczerością.
— Mości Książę! — zawołał Franciszek tonem bolesnego zdziwienia.
— Już dobrze, zbłądziłem, mój Franciszku, podejrzewając twoją szczerość, wszakżeś nigdy w życiu swojem prawdy przede mną nie zataił. Mów, słucham cię.
— Wiadomo Waszej Cesarskiej Wysokości, że od czasu przybycia naszego do Paryża wieczorem wychodzę bardzo rzadko z domu.
— Prawda, znam twoje upodobanie do samotności, twoję niechęć do świata, twoją nadzwyczajną nieśmiałość, którą zwiększyć jeszcze musiała obawa wystąpienia w tych niebezpiecznych salonach francuskich, które są dwakroć obcemi dla ciebie; nie chciałem więc nalegać na ciebie w tym względzie, Franciszku, i zostawiałem cię samego w domu, oddając całe wieczory dla twego własnego rozporządzenia.
— Właśnie jednego z tych wieczorów, Mości Książę, będzie temu sześć tygodni, ujrzałem pannę Antoninę pierwszy raz w sąsiednim ogrodzie. Polewała swoje kwiaty. Stałem oparty, tu, na tym murze granicznym. Spostrzegła mnie. Ukłoniłem jej się, z zarumienieniem oddała mi mój ukłon, i znów zaczęła podlewać swoje kwiaty; jeszcze dwa razy następnie spojrzała w mą stronę, i powtórnie ukłoniliśmy się sobie, potem, gdy noc nadeszła panna Antonina oddaliła się z ogrodu.
— Jeszcze jedno pytanie, Franciszku — rzekł książę — czy ta panienka ma matkę?
— Nie, Mości Książę. Panna Antonina utraciła matkę jeszcze w kolebce, a ojciec jej także już dawno umarł.
— Czy jej stryj, prezes Hubert, jest żonaty?
— Nie, Mości Książę...
— W jakimże ona jest wieku?
— Ma lat piętnaście i pół.
— I... zapewne... jest... ładna?
— Antonina? Mości Książę.
I w tym wykrzykniku Franciszka znajdował się niemal pewien wyrzut, jakgdyby można było nie wiedzieć o piękności Antoniny.
— Pytam się, Franciszku — zapytał arcyksiążę czy ta panienka jest ładna?
— Wasza Cesarska Wysokość przypomina sobie uśpioną Hebę w galerji swego pałacu w Offenbach?
— Jeden z moich najpiękniejszych obrazów Corregia?
— Oto, Mości Książę, panna Antonina podobna jest do tego obrazu Corregia, chociaż jest daleko piękniejsza od niego...
— To trochę trudno.
— Wasza Cesarska Wysokość wie dobrze, że ja zawsze mówię prawdę — odpowiedział Franciszek naiwnie.
— Mów dalej.
— Nie byłbym w stanie opowiedzieć Waszej Cesarskiej Wysokości, co czułem, kiedy wróciwszy do siebie, myślałem o pannie Antoninie, byłem jednocześnie wzruszony, niespokojny i nieszczęśliwy. Nie spałem całą noc, księżyc zeszedł, otworzyłem moje okno, i pozostałem na balkonie do samego ranka, przypatrując się wierzchołkom drzew ogrodu panny Antoniny. O! panie, jakże następny dzień wydawał mi się długim! Jeszcze przed zachodem słońca stałem tutaj, nad murem. Nareszcie panna Antonina przyszła znowu podlewać swoje kwiaty. Co chwila, myśląc, że mnie spostrzeże, zapuszczałem się, żeby jej złożyć ukłon, ale nie wiem, jak się to działo, ona mnie wcale nie widziała. Wreszcie, zwróciwszy przypadkiem oczy w moją stronę, spostrzegła mnie. Jednocześnie oboje ukłoniliśmy się sobie, i śpiesznie wróciła do domu; a ja zostałem na miejscu aż do nocy. Nazajutrz daremnie czekałem na pannę Antoninę, nie przyszła tego wieczoru, ani następnego pielęgnować swoje kwiaty; nie potrafiłbym opisać Waszej Cesarskiej Wysokości mego smutku, mego niepokoju przez te trzy dni i te trzy noce; i byłbyś odgadł moją zgryzotę, ale właśnie wtedy byłeś Wasza Cesarska Wysokość w podróży.
— W podróży... byłem u dworu w Fontainebleau, zapewne?
— Tak jest, ale raczy Wasza Cesarska Wysokość przebaczyć, ja nadużywam cierpliwości.

— Nie... nie... mój Franciszku, mów dalej, owszem, pragnę wszystko wiedzieć, słucham cię... mów zawsze z tąż samą szczerością.

XVII.

Wskutek wezwania arcyksięcia, Franciszek de Neuberg prowadził dalej swoje opowiadanie, z ujmującą otwartością.
— Od trzech dni panna Antonina nie pokazała się wcale, przygnębiony smutkiem, nie mając żadnej nadziei, zawsze jednak chodziłem do ogrodu w zwykłej godzinie; jakież było moje zdziwienie, moja radość, kiedy zbliżywszy się do muru, ujrzałem z drugiej strony pannę Antoninę. Ośmieliłem się wtedy po raz pierwszy do niej przemówić; rzekłem: Dobry wieczór, pani. Zadrżała, lecz odpowiedziała mi głosem równie cichym, równie wzruszonym, jak mój własny: Dobry wieczór panu. Widząc się tak dobrze przez nią przyjętym, dodałem: Trzy dni już upłynęło jak pani nie podlewała swoich kwiatów. Prawda panie, odpowiedziała drżącym głosem, byłam trochę cierpiąca. O! mój Boże! zawołałem z takiem niepokojem, że panna Antonina podniosła na chwilę głowę ku mnie. Niestety! znalazłem ją rzeczywiście daleko bledszą, Mości Książę, lecz wkrótce wróciła do dawnej pozycji i znowu widziałem jej szyję, która w tej chwili zdawała mi się być lekko zarumienioną. A teraz, czy pani już mniej cierpi? Tak jest, panie, odpowiedziała. I po chwili milczenia dodałem: Więc pani będzie już mogła przychodzić co wieczór podlewać swoje kwiatki? Nie wiem, panie, spodziewam się jednak. I nie lęka się pani, żeby po tej słabości chłód wieczorny nie był pani szkodliwy? Ma pan słuszność, nie zastanowiłam się nad tem, odpowiedziała; dziękuję panu, powinnam wrócić do domu. Rzeczywiście książę, cały dzień deszcz padał, i było bardzo zimno. Wkrótce potem panna Antonina znikła na zakręcie alei.
Książę słuchał swego chrzestnego syna z głęboką uwagą. Szczera prostota tego opowiadania świadczyła o jego prawdziwości. Aż dotąd nic nie mogło nasunąć myśli, żeby Franciszek miał tylko być igraszką jednej z tych zalotnic paryskich, tak niebezpiecznych dla cudzoziemców, lub też ofiarą jednej z awanturniczych i doświadczonych kobiet, jak się tego arcyksiążę z początku obawiał; ale wkrótce uczuł daleko większy niepokój; podobna miłość, aż dotąd zapewne czysta i niewinna, musiała dla samej swej niewinności, oddalającej wszelki wyrzut sumienia z duszy tych dwojga dzieci (jedno z nich miało lat piętnaście i pół, drugie dwadzieścia), być już głęboko zakorzeniona.
Franciszek, widząc oblicze księcia coraz bardziej zachmurzone i spotkawszy jego spojrzenie, w tej chwili dumne i lodowate, zatrzymał się, nadzwyczajnie zmieszany.
— Zatem — rzekł książę szydersko w czasie milczenia swego chrzestnego syna — chcesz zaślubić młodą dziewczynę, do której jeszcze dziesięciu słów nie przemówiłeś, i której niezwykła piękność, jak powiadasz, głowę ci zawróciła.
— Spodziewam się uzyskać przyzwolenie Waszej Cesarskiej Wysokości, na zaślubienie panny Antoniny, ponieważ ją kocham, Mości Książę, i ponieważ niepodobieństwem jest, ażeby małżeństwo to było odwleczone.
Na te słowa, wymówione śmiało, pomimo lękliwości Franciszka, książę zadrżał i wyrzucał sobie w duchu, że mógł uwierzyć w jednę z tych czystych miłości niemieckich, których niewinność przeszła w przysłowie.
— I dlaczegóż to, mój panie — zawołał groźnym głosem — dlaczego małżeństwo to nie może być odwleczone?
— Ponieważ jestem człowiekiem honoru, Mości Książę.
— Człowiekiem honoru! Jesteś, Mości panie człowiekiem nieuczciwym, lub zwiedzioną ofiarą.
— Wasza Cesarska Wysokość...
— Albo nikczemnie oszukałeś niewinność piętnastoletniej panienki, albo sam jesteś ofiarą jej przewrotności, powiadam ci: Paryżanki potrafią dosyć wcześnie starać się o mężów.
Franciszek w milczeniu patrzył przez chwilę na księcia, ale bez zarumienienia, bez gniewu, jakgdyby daremnie szukał znaczenia tych słów, które nie dotknęły go ani w jego miłości, ani w jego poczuciu honoru.
— Przebacz Wasza Cesarska Wysokość — odpowiedział — ale tego nie rozumiem.
Franciszek wyrzekł te słowa z wyrazem takiej szczerości, z pewnością tak naturalną, że arcyksiążę, coraz bardziej zdziwiony, dodał po chwili milczenia, przenikliwym wzrokiem wpatrując się w młodzieńca.
— Wszakże powiedziałeś mi, że twoje małżeństwo z tą panienką nie może być odwleczone?
— Nie, Mości Książę, po uzyskaniu zezwolenia Waszej Cesarskiej Wysokości, nie może ono być odwleczonem.
— Gdyż w przeciwnym razie ubliżyłbyś honorowi?
— Tak jest, Mości Książę.
— W czemże to... i dlaczego... uchybiłbyś honorowi, nie zaślubiając panny Antoniny?
— Ponieważ wobec nieba przysięgliśmy sobie wzajemnie do siebie tylko należeć — odpowiedział Franciszek ze stłumionym zapałem.
Książę, uspokojony już w połowie, dodał jednakże:
— Więc... wskutek jakich okoliczności... przyszło pomiędzy wami do złożenia sobie takiej przysięgi?
— Lękając się urazić lub nadużyć uwagi Waszej Cesarskiej Wysokości, przerwałem moje opowiadanie.
— Dobrze... mów tedy dalej.
— Mości Książę... obawiam się...
— Mów, proszę cię Franciszku, i nic nie pomijaj, pragnę wiedzieć o wszystkiem.
— Stryj panny Antoniny często wychodził wieczorem i wtedy zostawała sama w domu. Pora roku była tak piękna, że panna Antonina spędzała wieczory w ogrodzie. Ośmieliliśmy się już oboje, i kilka razy długo rozmawialiśmy ze sobą: ona na swojej ławeczce, ja oparty o mur; tak opowiedziała mi całe swoje życie; ja opowiedziałem jej swoje, a nadewszystko opowiedziałem jej moje pełne uwielbienia przywiązanie do Waszej Cesarskiej Wysokości, któremu wszystko jestem winien. Dlatego też teraz panna Antonina podziela zupełnie moją głęboką wdzięczność dla mego dostojnego dobroczyńcy.
W tej chwili odgłos jakichś kroków zbliżających się coraz więcej, zwrócił na siebie uwagę księcia; obejrzał się więc i ujrzał jednego ze swoich adjutantów, który z uszanowaniem zatrzymał się w pewnem oddaleniu; lecz na znak arcyksięcia oficer zbliżył się do niego.
— Co mi powiesz? — zapytał arcyksiążę.
— Minister wojny przybył w tej chwili i oczekuje rozkazów Waszej Cesarskiej Wysokości, co do zwiedzenia Domu Inwalidów.
— Powiedz mu pan, że natychmiast przybędę do niego.
Kiedy adjutant oddalał się, książę, zwróciwszy się do Franciszka, rzekł do niego lodowatym głosem:
— Powrócisz pan do swego mieszkania i pozostaniesz w areszcie, aż do chwili twego odjazdu.
— Do chwili mego odjazdu, Mości Książę?
— Tak...
— Mego odjazdu — powtórzył Franciszek przerażony — o mój Boże! I gdzież mnie Wasza Cesarska Mość wysyła?
— Zobaczysz; powierzę cię majorowi Butler, będzie on za ciebie odpowiedzialny; przed upływem dwudziestu czterech godzin wyjedziesz z Paryża.
— Łaski... Mości Książę — zawołał Franciszek błagalnym głosem, nie mogąc dać wiary słowom, które słyszał — ulituj się Wasza Cesarska Wysokość nade mną, nie rozkazuj mi wyjeżdżać.
— Wracaj do twego mieszkania — rzekł książę opryskliwie, pokazując mu ręką, ażeby poszedł przed nim — nigdy nie cofam raz wydanego rozkazu... Bądź posłuszny.
Franciszek, głęboko zasmucony, wszedł do swego pokoju, leżącego na pierwszem piętrze pałacu w bliskości mieszkania arcyksięcia i wychodzącego na ogród. Około siódmej godziny przyniesiono młodemu więźniowi obiad, którego nawet nie dotknął; z nadejściem nocy, Franciszek usłyszał z bolesnem zdumieniem i głębokiem upokorzeniem, że zewnątrz zamknięto drzwi jego na dwa spusty; około północy, gdy wszystko spało w pałacu, pocichu otworzył okno i wyszedł na balkon, i wychyliwszy się na zewnątrz, zdołał przy pomocy laski odsunąć od ściany jednę z zaluzyj, zasłaniających okna dolnych apartamentów; na tej to wątłej podporze, Franciszek, przeszedłszy przez balkon, postawił nogi, a następnie po deszczułkach żaluzyj, jak po drabinie dostał się aż na dół, potem w aleję, i przelazłszy przez mur stanął w ogrodzie domu, zamieszkałego przez Antoninę.
Wkrótce Franciszek ujrzał jakąś białą postać, zbliżającą się szybko, a w chwilę potem dziewica była już obok młodziana i rzekła do niego wzruszonym głosem:
— Przychodzę tylko na minutkę, ażeby cię uspokoić, Franciszku. Korzystam z chwili krótkiego uśpienia mego stryja; jest on bardzo cierpiący, nie mogę więc na długo oddalać się od niego. Bądź zdrów, Franciszku — dodała Antonina z głębokiem westchnieniem — smutno to rozłączać się tak prędko, ale trzeba koniecznie. Żegnam cię jeszcze raz, może do jutra.
Młodzieniec tak był zmieszany wiadomością, której miał udzielić Antoninie, że nie miał siły przerwać jej mowy; teraz dopiero zdołał powiedzieć tkającym głosem:
— Antonino, zginęliśmy!
— My?
— Ja wyjeżdżam...
— Ty wyjeżdżasz?
— Książę zniewala mnie do tego.
— O! mój Boże! — szepnęła Antonina, blednąc i opierając się o poręcz darniowej ławeczki, o mój Boże!
I nie mogąc ani jednego słowa więcej wymówić zalała się gorzkiemi łzami. Nareszcie, po chwili bolesnego milczenia, rzekła:
— A jednak spodziewałeś się uzyskać pozwolenie księcia?
— Niestety! spodziewałem się uzyskać je, skorobym mu tylko powiedział, jak cię kocham, jak zasługujesz na tę miłość. Lecz książę był nieubłaganym.
— Wyjedziesz! my się rozłączymy Franciszku — powtórzyła Antonina głosem, stłumionym ciężkiem łkaniem — nie, to być nie może; rozłączyć nas, byłoby to toż samo, co chcieć ażebyśmy oboje umarli ze zmartwienia. A książę tego nie chce.
— Wola jego jest nieugięta. Ale cokolwiek nastąpi — zawołał Franciszek, padając na kolana przed dziewicą — tak jest, chociaż tu jestem obcy, bez rodziny, bez żadnych środków, zostanę tu wbrew księcia. Uspokój się tylko, Antonino.
Franciszek nie mógł nic więcej powiedzieć, ujrzał bowiem zdaleka jakieś światło, a potem głos zawołał z pewną obawą:
— Panno Antonino.
— Mój Boże! to gospodyni mego stryja! ona mnie szuka — rzekła dziewica, poczem powiedziała do Franciszka — Franciszku, ja umrę, jeżeli ty odjedziesz i zniknęła tam, gdzie widać było zbliżające się światło.
Młodzieniec, przejęty bólem, zakrywszy twarz rękami, upadł na stojącą obok niego ławeczkę. W kilka minut potem usłyszał w alei, którą przyszedł do ogrodu, głos wołający go po imieniu:
— Franciszku! Zadrżał, ponieważ zdawało mu się, że był to głos księcia; nie omylił się, i po raz drugi wymówiono jego imię.
Obawa, przyzwyczajenie do nieograniczonego posłuszeństwa, szacunek i wdzięczność jego dla arcyksięcia, który mu dotąd zastępował rodzinę, przywiodły Franciszka do muru, oddzielającego oba ogrody; za tym murem ujrzał swego opiekuna przy świetle księżyca; książę w milczeniu podał mu rękę, ażeby mu dopomóc w przebyciu muru.
— Zaraz po moim powrocie poszedłem do ciebie — rzekł surowo — nie zastałem cię jednak w pokoju; otwarte okno wytłumaczyło mi wszystko, teraz pójdź za mną.
— Panie — zawołał Franciszek, rzucając się do stóp księcia — racz mnie tylko Wasza Cesarska Wysokość wysłuchać.

— Majorze Butler — rzekł książę głośno, zwracając się do wojskowego, ukrytego dotąd w cieniu, — udasz się z hrabią Franciszkiem do jego mieszkania i nie odstąpisz go ani na chwilę.

XVIII.

Nazajutrz po tych wypadkach około — godziny drugiej po południu arcyksiążę znajdował się w swoim gabinecie; jeden z jego adjutantów, człowiek około lat czterdziestu, powierzchowności spokojnej, śmiałej, stał z jednej strony stołu, za którym i książę siedział z drugiej strony, i z twarzą poważną, zamyśloną, surową i dumniejszą, niż zwykle, zajęty był pisaniem; pisząc ciągle i nie spoglądając wcale na oficera, odezwał się do niego:
— Czy kapitan Blum pozostał przy hrabiu Franciszku?
— Tak jest, Mości Książę.
— Widziałeś się z doktorem?
— Widziałem, Mości Książę.
— Cóż myśli on o stanie hrabiego?
— Uważa go za daleko lepszy, niż w pierwszej chwili.
— Czy sądzi, że hrabia Franciszek będzie mógł bez żadnego niebezpieczeństwa znieść trudy podróży?
— Tak, Mości Książę.
— Majorze, każesz natychmiast przygotować jeden z moich pojazdów do podróży.
— Idę zaraz, Mości Książę.
— Wieczorem, o godzinie szóstej, wyjedziesz z hrabią Franciszkiem. Oto masz plan drogi — dodał książę, oddając adjutantowi zapisaną przez siebie kartkę. Poczem rzekł jeszcze — majorze Butler, nie będziesz długo czekał na dowody mego zadowolenia, jeżeli ze zwykłem poświęceniem i gorliwością spełnisz posłannictwo, które ci poruczam.
— Wasza Cesarska Wysokość może zupełnie na mnie polegać.
— Wiem o tem, ale i o tem także wiem, że otrząsnąwszy się z pierwszego odurzenia, i nie będąc powściągany swojem uszanowaniem i posłuszeństwem dla mnie, hrabia Franciszek starać się pewnie będzie w podróży swojej usunąć się z pod twego dozoru i bądź co bądź powrócić do Paryża. Gdyby miało nastąpić to nieszczęście, pamiętaj pan, że cały mój gniew spadłby wtedy na ciebie.
— Jestem pewien, że nie zasłużę bynajmniej na wyrzuty Waszej Cesarskiej Wysokości.
— Spodziewam się, mój panie. Zresztą, nie zaniedbaj pisać do mnie dwa razy dziennie dopóty, póki nie dostaniesz się do granicy.
— Wykonam niezawodnie ten rozkaz Waszej Cesarskiej Wysokości.
— Skoro się dostaniesz w granice prowincyj nadreńskich, oddasz tę depeszę władzy wojskowej.
— Rozumiem.
— Przybywszy do celu podróży, uwiadomisz mnie pan o tem, i otrzymasz wtedy ode mnie nowe rozkazy.
W tej chwili, usłyszawszy, że ktoś lekko zapukał do drzwi, książę rzekł do majora:
— Zobacz pan, kto tam jest.
Tu drugi adjutant oddał list majorowi, mówiąc do niego pocichu:
— Poseł meksykański złożył mi ten list do Jego Cesarskiej Wysokości.
I adjutant wyszedł.
Major złożył list arcyksięciu, uprzedziwszy go zarazem od kogo pochodzi.
— Zalecam ci powtórnie, majorze, jak największą baczność — dodał arcyksiążę, kładąc odebrany list przy sobie i nie czytając go jeszcze. — Będziesz odpowiedzialny za postępowanie hrabiego Franciszka aż do granicy.
— Słowem mojem ręczę za niego Waszej Cesarskiej Wysokości.
— Jedź tedy, majorze, ufam zupełnie twemu słowu, znam bowiem jego wartość, i, jeżeli go dotrzymasz, możesz sobie tego zawczasu powinszować. Wyjedziesz o szóstej, tymczasem każ wszystko natychmiast przygotować; Diesbach doręczy ci pieniądze potrzebne na tę podróż.
Major ukłonił się.
— Powiesz pan pułkownikowi Heidelbach, żeby za chwilę wprowadził posła meksykańskiego i osobę, która mu będzie towarzyszyć.
— Dobrze, Mości książę.
Oficer ukłonił się głęboko i wyszedł.
Książę, zostawszy sam w pokoju, rzekł do siebie, otwierając zwolna otrzymany list:
— Trzeba uratować tego nieszczęśliwego młodzieńca od jego własnego szaleństwa. Co za małżeństwo! on chyba oszalał, lecz prawdę powiedziawszy, ja sam jestem szalony, jeżelim się na chwilę zatrwożył skutkami tej niedorzecznej namiętności Franciszka, jakgdybym ja nie miał nad nim zupełnej władzy. Nie, nie gniew, ale raczej litość powinno we mnie obudzać jego postępowanie.
Pośród tych uwag, książę odpieczętował list i machinalnie przebiegł oczyma jego treść; nagle podskoczył na krześle i jego dumne oblicze przybrało wyraz gniewnego oburzenia, poczem zawołał:
— Margrabina de Miranda, ta piekielna kobieta, która niedawno była powodem takiego zgorszenia w Bolonji, narażając tego nieszczęśliwego kardynała legata na zniewagi, wściekłość całej ludności i tak już źle dla niego usposobionej.
I to powiedziawszy, książę poskoczył ku drzwiom, chcąc wydać rozkaz, aby nie wpuszczano margrabiny; ale już było za późno, w tej chwili podwoje otworzyły się przed nią i stanęła przed księciem w towarzystwie posła meksykańskiego.
Korzystając z milczenia, spowodowanego zdumieniem księcia, którego jednak nie dostrzegał wcale, dyplomata ukłonił mu się jak najuniżeniej i powiedział:
— Mam nadzieję, że Wasza Cesarska Wysokość raczył łaskawie przyjąć usprawiedliwienie moje, które listownie ośmieliłem się złożyć z powodu uchybienia formalnościom, jakiego się dopuściłem w mojej wczorajszej prośbie... gdyż powinienem był wspomnieć o imieniu osoby, dla której prosiłem Waszą Cesarską Wysokość o posłuchanie, co dopiero w dzisiejszym moim liście dopełniłem. Teraz nie pozostaje mi nic więcej, jak przedstawić Waszej Cesarskiej Wysokości Margrabinę de Miranda, która posiada jedno z najznakomitszych imion mego kraju i polecić ją zarazem łaskawej życzliwości Waszej Cesarskiej Wysokości.
Dyplomata, biorąc ciągłe milczenie księcia za pożegnanie go, ukłonił się z głębokiem uszanowaniem i odszedł bardzo urażony tak zimnem przyjęciem.
Magdalena i arcyksiążę pozostali sami.
Margrabina była równie prosto, równie obszernie i szeroko ubrana jak wczoraj; tylko, że, czy to przypadkiem, czy też skutkiem wyrachowania, lekka zasłona z angielskiej koronki okrywała dzisiaj jej kapotkę z białej krepy, i prawie zupełnie zasłaniała jej twarz...
Książę, którego obyczaje miały w sobie zarazem coś z szorstkości wojskowej i surowości religijnej (miłość jego dla matki Franciszka była pierwszym i jedynym błędem jego miłości), książę spoglądał z pewnym rodzajem obawy i wstrętu na tę kobietę, która, w jego oczach, jednoczyła w sobie najgłębszą przewrotność; obwiniał margrabinę o to, że środków swej władzy szczególniej lubiła używać względem osób, naznaczonych charakterem świętym i nakazującym poszanowanie; a zresztą, głośny wypadek kardynała legata pociągnął za sobą skutki tak opłakane pod względem absolutnego i religijnego sposobu widzenia rzeczy arcyksięcia, że gorąca chęć zemsty politycznej zwiększała jeszcze nienawiść jego dla Magdaleny: dlatego też, pomimo swego przyzwyczajenia do oznak zimnej, lecz grzecznej godności, w pierwszej chwili zamierzał odprawić bez żadnej ceremonji swego niewczesnego gościa, albo też oddalić się z pogardą do pobliskiego pokoju. Lecz ciekawość zobaczenia nareszcie tej kobiety, o której krążyły najdziwniejsze wieści, a szczególniej dzika chęć obejścia się z nią tak przykro, jak na to w jego oczach zasługiwała, zmieniły pierwotne jego postanowienie: pozostał więc, lecz zamiast ofiarować krzesło Magdalenie, która przez swoją zasłonę uważnie badała jego myśli, oparł się tylko o komin, ręce założył na krzyż, i z głową wtył przechyloną, powiekami szeroko rozwartemi, zmierzył suplikantkę z całą dumą swojej książęcej wysokości, i, pogrążony w lodowatem pogardliwem milczeniu nie wyrzekł do niej ani jednego słowa zachęcenia, ani jednego wyrazu najprostszej grzeczności.
Magdalena przyzwyczajona do czynienia zupełnie innego wrażenia, i ulegając, może mimo swej wiedzy, pod wpływem pewnej obawy, jaką obudzą wysokie urodzenie, zwłaszcza kiedy się objawia pod powierzchownością pełną pychy i zarozumiałości, Magdalena, zmieszana nieco tem poniżającem przyjęciem, uczuła je tem dotkliwiej, że spodziewała się czegoś więcej po grzeczności księcia.
Jednakże stłumiła swoje wzruszenie, usiadłszy więc bez ceremonij w krześle, rzekła do księcia uśmiechając się swobodnie i bez najmniejszego przymusu.
— Przychodzę do Waszej Cesarskiej Wysokości prosić o dwie rzeczy; jednę prawie niepodobną, a drugą zupełnie niepodobną do wykonania.
Arcyksiążę spojrzał, zdumiony tą poufałą swobodą postępowania Magdaleny, która odezwała się znowu wesoło:
— Wasza Cesarska Wysokość nic nie odpowiada? Jakże sobie mam tłumaczyć to milczenie Waszej Książęcej Mości? Czy to jest rozwaga, namysł, czy nieśmiałość? przyzwolenie, czy niegrzeczność?... Niegrzeczność?... nie... nie mogłabym temu uwierzyć. Wstępując na ziemię francuską niewolnicy stają się wolnymi, i ludzie najmniej grzeczni stają się grzecznymi nad wszelki wyraz.
Książę, prawie odurzony w swojem zdumieniu i gniewie, nic jeszcze nie odpowiedział.
Margrabina rzekła dalej z uśmiechem:
— Jakto, jeszcze nic? Cóż więc znaczy to milczenie Waszej Cesarskiej Wysokości? Jeśli to namysł... Jeśli nieśmiałość? należy się z niej otrząsnąć... Jeżeli zaś niegrzeczność?... należałoby przypomnieć sobie, że jesteśmy we Francji, i że jestem kobietą... Powiedz Wasza Cesarska Wysokość bez zwłoki, ażebym mogła uwiadomić Waszą Książęcą Mość, jakie są te łaski, które, jak przypuszczam są już mi naprzód udzielone, a za które chciałabym natychmiast serdecznie podziękować.
Poczem zdjąwszy rękawiczkę, podała rękę arcyksięciu.
Ta malutka, delikatna, biała i wonna rączka, naznaczona lazurowemi żyłkami, której podłużne paznogcie podobne były do lekkich różowych muszelek, mimowolnie zwróciła na siebie uwagę księcia; w życiu swojem nie widział jeszcze takiej ręki; lecz wkrótce zawstydzony, oburzony, że w podobnej chwili zajmował się takiemu uwagami, okrył się rumieńcem gniewu i szukał w myśli wyrazów dosyć pogardliwych i obrażających, ażeby od jednego razu mógł przygnębić, zgnieść tę zuchwałą kobietę, której zarozumiałość zbyt długo już trwała.
W chwili tego namysłu Magdalena miała czas cofnąć swoją drobną rączkę, ukryć ją w szerokich rękawach swej sukni i odpowiedzieć księciu ze złośliwym uśmiechem:
— Nie ulega tedy żadnej wątpliwości, że milczenie Waszej Książęcej Mości jest tylko zwyczajną nieśmiałością, i to jeszcze niemiecką nieśmiałością! znam ja to dobrze, po nieśmiałości mędrca, jest ona najtrudniejszą do pokonania, ale pomimo tego najczcigodniejszą; lecz wszystko ma swoje granice, zatem... przyjdź Wasza Książęca Mość do siebie; wszakże zdaje mi się, że nie mam w sobie nic tak bardzo nakazującego poszanowania — mówiła margrabina, nie podnosząc jeszcze zasłony, zakrywającej jej rysy.
Arcyksiążę był w tej chwili pod wpływem swojej nieszczęśliwej gwiazdy; nie znalazł dotąd owych piorunujących, dotkliwych wyrazów; lecz czując jak położenie jego było dziwnem, zawołał:
— Nie rozumiem, jakim sposobem ośmieliła się pani przyjść tutaj.
— Wszakże.... przybyłam za przyzwoleniem Waszej Książęcej Mości.
— Kiedym wczoraj zezwolił na posłuchanie dla pani, nie znałem jeszcze jej nazwiska.
— A cóż to moje nazwisko zawiniło Waszej Książęcej Mości?
— Pani nazwisko?
— Tak jest, Mości Książę.
— Czyliż nazwisko pani nie było zgorszeniem całych Niemiec; uczyniła pani poganinem... bałwochwalcą, materjalistą... najreligijniejszego, najsłodszego z naszych poetów.
— Co znowu!... Mości Książę — odpowiedziała Magdalena głosem naiwnej dziewczyny wiejskiej — nie moja to wcale wina... nie!...
— Nie pani wina?
— A potem... cóż to za wielkie nieszczęście? pisał wiersze bardzo mierne, a teraz pisze wiersze cudowne.
— Dlatego są one tem niebezpieczniejsze, a jego dusza?
— Dusza przeszła w jego wiersze, Mości Książę; i teraz jest dwakroć nieśmiertelną.
— A kardynał-legat! Cóż pani na to powie?
— Wasza Cesarska Wysokość nie może mi czynić wyrzutów, żem wpłynęła na jego duszę.
— Jakto, mało pani poniżyła charakter tego księcia kościoła? Tego kapłana, dotąd tak surowego, tego męża stanu, który od dwudziestu lat był postrachem ludzi bezbożnych i rewolucjonistów, wystawiła go pani na wzgardę, na nienawiść ludzi przewrotnych, i gdyby nie nadspodziewana pomoc, byliby go może zamordowali; nakoniec, o mało nie doprowadziła pani do powstania w Bolonji.
— Ah! Wasza Książęca Mość pochlebia mi.
— I pani śmie jeszcze stawić się przed księciem, któremu tyle zależy na spokoju Włoch i Niemiec! Pani śmie przychodzić do mnie z prośbą, o co? o rzeczy, które sama uważasz za niemożliwe, albo przynajmniej na pół niemożliwe? Zresztą, jakimże to tonem zanosi pani do mnie tę dziwną prośbę? Tonem poufałym, szyderskim jak gdybyś była pewną, że wszystko ode mnie otrzymasz! Lecz uprzedzam panią, że nie jestem wcale podobny ani do poety Mozera-Hartmana, ani do kardynała legata, ani do tylu innych ludzi, których pani oczarowała, jak mówią; bo zaprawdę, możnaby zwątpić, czy to jest we śnie czy na jawie. Lecz kim pani jesteś, że się uważasz za wyższą nad wszelkie uszanowanie, nad wszelkie obowiązki, ażeby się ośmielić uważać mnie za równego sobie, mnie, którego równi mi książęta z familji królewskiej, traktują z uszanowaniem?

— Niestety! Mości Książę, jestem tylko biedną wdową — odpowiedziała Magdalena, odkrywając zasłonę, która aż dotąd zakrywała jej oblicze przed wzrokiem arcyksięcia.

XIX.

Książę uniesiony gwałtownością swego oburzenia i gniewu, rozmawiając ciągle, zbliżył się powoli do margrabiny, siedzącej bez żadnej ceremonji w fotelu.
Gdy podniosła zasłonę przechyliwszy nieco w tył głowę, ażeby pewniej spojrzeć księciu w oczy, ten stanął na miejscu jak przykuty, doznając nieokreślonego uczucia zdziwienia, uwielbienia i mimowolnego pomieszania, jakiego każdy doświadczał na widok tej zachwycającej kobiety, której blada i brunatna cera, wielkie błękitne oczy, czarne brwi i jasne włosy nadawały tak dziwny urok. Tego głębokiego wrażenia, jakiemu książę uległ, doświadczył także i Karol Dutertre, pomimo miłości jego dla żony, pomimo ciężkiego zmartwienia, jakie w nim wywołały bliski upadek i grożące klęski.
Gdy po chwili twarz Magdaleny znikła znowu pod zasłoną, książę zdawał się być uwolnionym od niepojętej pokusy, która mimowoli oblegała jego umysł; odzyskał tedy zimną krew, zgromił w duchu swoją słabość, i ażeby się uwolnić od wszelkich niebezpiecznych uniesień, gwałtem przypominał sobie rozmaite wypadki, jawnie dowodzące fatalnego wpływu tej kobiety nawet na ludzi długo nieugiętych lub nieubłaganych: lecz upadek lub zupełna zmiana tych znakomitych ludzi sprowadzały koniecznie myśli księcia na margrabinę i na jej niczem niezwalczony wpływ; daremnie książę, dla dodania sobie odwagi, wmawiał w siebie, że będąc usposobienia flegmatycznego, dosięgnął już wieku dojrzałego, nie doznawszy ani razu władzy tych grubych namiętności, które tylko upokarzają człowieka, ponieważ ich nic więcej nie usprawiedliwia oprócz ślepego odurzenia zmysłów; że był członkiem domu panującego, że godność jego stanu wkłada na niego obowiązek, ażeby się nie poniżał haniebną rozpustą; nareszcie, że nie dlatego pozostał tak długo człowiekiem obyczajów surowych i skromnych, ażeby się dopiero teraz potknąć... upaść przed kobietą, którą przed chwilą obsypał dotkliwemi wyrzutami, wymawiając jej zgorszenie, jakiego była powodem; słowem, nieszczęśliwy książę filozofował wybornie, ale bezskutecznie, jak każdy człowiek, któryby, lecąc w głęboką przepaść chciał rozumować o nieocenionych korzyściach spoczynku i bezwładności.
Na nieszczęście, zbyt wiele potrzeba wyrazów i stronic, ażeby uczynić zrozumiałem wrażenia, jak myśli przelotne, gdyż wszystko, cośmy opisywali, od chwili jak Magdalena podniosła swą zasłonę i spuściła ją napowrót, odbyło się zaledwie w dwóch minutach, i arcyksiążę, łając sam siebie surowo, pragnął może mimo swej wiedzy (tak dalece jego filozofja umiała oddzielać ducha od materji) pragnął, powtarzamy, ujrzeć jeszcze rysy Magdaleny przez zasłaniającą je koronkę.
— Mówiłam tedy Waszej Cesarskiej Wysokości — dodała margrabina z głową zawsze pochyloną i czując — chciwe i zmieszane spojrzenie arcyksięcia, spoczywające na sobie — mówiłam tedy, że jestem tylko biedną wdową, która więcej może jest wartą od swej reputacji, i która może nie zasługuje na taką surowość Waszej Książęcej Mości.
— Pani...
— O! nie czynię ja żadnych wyrzutów Waszej Cesarskiej Wysokości, jak wielu innych i Wasza Książęca Mość mógł uwierzyć pewnym wieściom.
— Pewnym wieściom... — zawołał arcyksiążę, czując z niewypowiedzianą radością, że odzywał się już w jego duszy pierwszy gniew, do którego jednak dołączyła się gorycz nieokreślonej zazdrości, wieściom — więc to gorszące odszczepieństwo poety Moser’a-Hartmana jest także tylko fałszywą wieścią?
— To, co Wasza Książęca Mość nazywa odszczepieństwem jest rzeczą dokonaną... lecz...
— Może także fałszywą jest wieścią — zawołał książę gwałtownie przerywając Magdalenie — to poniżenie kardynała-legata?
— I to jest rzeczą dokonaną, Mości Książę.
— Tym sposobem... sama pani przyznaje... że...
— Posłuchaj mnie Wasza Książęca Mość. Nazywam się Magdaleną. Jest to imię, wielkiej grzesznicy... nieprawdaż?
— Ona zyskała przebaczenie.
— Tak jest, ponieważ bardzo kochała; ale wierząj mi Wasza Cesarska Wysokość, ja nie potrzebuję szukać usprawiedliwienia lub przykładu w życiu mojej świętej patronki, ponieważ nie mam nic takiego, coby mogło być przebaczone... nic, zupełnie nic... Mości Książę, zdaje się to bardzo dziwić Waszą Cesarską Wysokość, dlatego też, ażeby się uczynić zupełnie zrozumiałą, co jest dosyć ambarasującem, będę zniewoloną, narażając się nawet na posądzenie o pedantyzm, odwołać się do klasycznych wspomnień Waszej Cesarskiej Wysokości.
— Co pani chce przez to powiedzieć?
— Rzecz bardzo dziwną; ale gorycz wyrzutów Waszej Cesarskiej Wysokości, i inne jeszcze powody, skłaniają mnie do wyznania, albo raczej do usprawiedliwienia bardzo dziwnego.
— Jakto... co pani powie?
— Wiadomo Waszej Cesarskiej Wysokości pod jakiemi warunkami wybierano w Rzymie kapłanki Westy?
— Wiem o tem bardzo dobrze — odpowiedział książę, i po chwili dodał naiwnie — ale nie widzę, jakiby to mogło mieć związek...
— Otóż! Mości Książę — rzekła Magdalena — gdybyśmy byli w Rzymie, miałabym wszystkie prawa za sobą do strzeżenia świętego ognia na ołtarzu bogini, czystości; słowem, jestem wdową, nie będąc nigdy żoną; gdyż, po moim powrocie z Europy, margrabia de Miranda, mój krewny i dobroczyńca zaślubił mnie na łożu śmiertelnem... dla zostawienia mi swego nazwiska i majątku.
Głos prawdy jest zawsze tak silny, że w pierwszej chwili książę uwierzył słowom Magdaleny, pomimo zdumienia, jakiem zdjęty został na to wyznanie tak przeciwne krążącym wieściom o przygodach i miłostkach Magdaleny, tudzież okolicznościom, które ona mu opowiedziała. Zdziwienie księcia przeszło wkrótce w jakieś niepojęte dla niego samego zadowolenie, z którego nie umiał sobie zdać sprawy; następnie atoli, lękając się, ażeby nie został oszukany, odpowiedział już nie z gniewem, ale jakgdyby z bolesnym żalem:
— Zbyt pani liczy na moją łatwowierność. Jakto! kiedy sama przed chwilą wyznała...
— Daruj Wasza Cesarska Wysokość, lecz pragnęłabym pierwej otrzymać odpowiedź na kilka pytań.
— Mów pani.
— Przyznasz Mości Książę, że niekiedy najdzielniejsza postać może ukrywać w sobie prawdziwego tchórza.
— Nie potrzebuje mi pani tego mówić. Ja sam miałem pod memi rozkazami pewnego generała, który przy najgroźniejszej w świecie postawie był człowiekiem bardzo małego serca.
— Wasza Cesarska Wysokość przyzna także, że czasami powierzchowność najmniej obiecująca mieści w sobie wielkiego bohatera.
— Niezawodnie, Fryderyk Wielki nie miał bynajmniej nieokazałej postawy.
— Niestety! Mości Książę, właśnie o to idzie, na moje nieszczęście, tylko powierzchowność moja tak jest obiecująca.
— Jakto... co pani przez to rozumie?
— O! mój Boże! tak jest, właśnie jestem jak ten tchórz, przed którego groźną postawą wszystko drży i truchleje, a który sam więcej jeszcze drży od każdego, którego przejmuje takim strachem. Mimowolnie obudzam w innych to czego sama nie czuję; wyobraź sobie Wasza Cesarska Wysokość biedną bryłę lodu zdziwioną że rozszerza wkoło siebie płomienie i pożar. Staram się niekiedy osiągnąć jak najwięcej korzyści z tych palących się z mego powodu biedaków, już to dla nich samych, już też dla innych, i to, przysięgam Waszej Cesarskiej Wysokości, bez żadnych zalotów, bez podejść, bez obietnic. Ja pałam dla ciebie, mówił ktoś do mnie. Pal się, być może, iż żar twego ognia stopi moje lody, być może, iż lawa ukrywa się pod śniegiem. Pal się więc, pal, spraw ażeby twój ogień i mnie ogarnął, wszakże ja tego tylko pragnę, jestem wolną i mam dwadzieścia dwa lata.
I to powiedziawszy, Magdalena podniosła głowę, podniosła zasłonę, i śmiało spojrzała na arcyksięcia.
Margrabina prawdę powiedziała, gdyż jej miłość dla owego jasnego cherubina, o której mówiła z Zofją, nie miała w sobie nic ziemskiego.
Książę uwierzył Magdalenie: najprzód, że prawda zawsze prawie niesie z sobą przekonanie, potem, że wiara ta czyniła go szczęśliwym; nie wstydził się już tego nagłego, głębokiego wrażenia, jakie ta niepojęta istota na nim uczyniła, wmawiając w siebie, że jeszcze godną była utrzymywać święty ogień Westy; dla tego też nierozważny książę, utkwiwszy oczy swoje w oczach Magdaleny, napawał się dowolnie otaczającym ją urokiem; nic już nie mówił, tylko przysunął swoje krzesło do krzesła Magdaleny, i z namiętną chciwością wpatrywał się w jej oblicze.
Margrabina odezwała się z uśmiechem:
— Zdaje mi się, że Wasza Książęca Mość zadajesz sobie toż samo pytanie, które ja nieraz czyniłam już sobie samej.
— Jakie...
— Pyta się Wasza Cesarska Wysokość, (mówiąc słowy starodawnego romansu) kto obudzi we mnie płomień wzajemnej miłości?... Ja również byłabym bardzo ciekawa przeniknąć przyszłość w tym względzie...
— A jednak przyszłość ta... od pani zależy.
— O nie, Mości Książę; ażeby harfa dźwięk jaki wydała, trzeba ją pierwej poruszyć.
— A któż będzie tą siłą poruszającą?
— Nie wiem... Może Wasza Książęca Mość.
— Ja!... — zawołał arcyksiążę, oczarowany, uniesiony... najwyższą radością — ja!
— Powiedziałam: może...
— O! cóż tedy należy uczynić?
— Poddać mi się...
— Ażeby zaś tego dopiąć?
— Oto... Mości Książę...
— Nie nazywaj mnie pani tytułem książęcym, to zbyt ceremonjalnie
— O! o! to wielka łaska dla księcia, kiedy się z nim poufale obchodzą; a na taką łaskę trzeba pierwej zasłużyć. Pyta mnie Wasza Cesarska Wysokość, jak mi się można podobać. Przytoczę Waszej Książęcej Mości nie przykład, ale fakt pewien: Moser-Hartman, którego odszczepieństwa, jak Wasza Książęca Mość mówi, miałam być powodem, złożył mi najdziwniejsze w świecie wyznanie: spotyka on mnie u wspólnej naszej przyjaciółki, wpatruje się długo we mnie i przychodzi mi powiedzieć głosem strwożonym i zagniewanym: Pani, dla spokoju spirytyzmu, należałoby panią żywcem pogrzebać, i wyszedł; lecz nazajutrz przychodzi do mnie rozkochany szalenie i pałający jak mówił najgwałtowniejszą dla mnie namiętnością. Pal się, odpowiadam mu, lecz posłuchaj przyjacielskiej rady; ciebie pożera zbytek życia; niechaj ono teraz przejdzie w twoje wiersze. Zostań wielkim poetą, a być może, że mnie twoja chwała upoi.
— I pani nie podzielała jego zapałów? zapytał książę.
— Wszakże pozostała mu na pociechę chwała, a poeta zdolny jest pocieszyć się chwałą po każdej stracie. Powiedz teraz Wasza Cesarska Wysokość otwarcie, dobrze czy źle użyłam mojego wpływu?
Książę zadrżał nagle; dotkliwe spojrzenie przeszyło mu serce; ukrywając jednak swą trwogę, rzekł z uśmiechem do Magdaleny:
— Lecz pani przygoda z kardynałem-legatem nie miała tak szczęśliwego dla niego końca; cóż jemu pozostało na jego pociechę?
— Przekonanie, że uwolnił od swego pobytu kraj, który go nienawidził — odpowiedziała wesoło Magdalena — alboż to mało znaczy, Mości Książę?
— Ale, mówiąc między nami, powiedz mi pani, co miałaś w tem, ażeby tego nieszczęśliwego człowieka uczynić ofiarą takiego zgorszenia?
— Jakto, co ja w tem miałam? Miałam zamiar wykazać światu bezecnego hipokrytę, zamiar wygnania go z miasta, które dręczył swoją obecnością, i okrycie go pogardą i wstydem. Dlatego to, jeżeli mam wyznać prawdę, ażeby zemstę moją uczynić tem pewniejszą, dałam mu pewną obietnicę z zamiarem nie dotrzymania jej nigdy. Wierzę twojej miłości, mówiłam do niego, i podzielać ją będę, jeśli się zamaskujesz, i przebrany za Pandura pójdziesz ze mną na bal do Retiro, jest to z mej strony kaprys dziki, szalony, to prawda, ale to mój ostateczny warunek, a zresztą, któż cię pozna pod maską? Nieszczęśliwy, jemu się w głowie przewróciło, usłuchał mnie i zgubiłam go...
— Lecz mnie.... mnie pani tak nie zgubi! — zawołał książę, zrywając się z krzesła i czyniąc ostateczny wysiłek, ażeby przerwać ten urok, którego niezwalczoną potęgę już czuł wyraźnie na sobie. — Widzę ja tę zasadzkę... mam nieprzyjaciół... a pani chce swoją niebezpieczną ułudą wciągnąć mnie do jakiegoś niedorzecznego postępku, a potem wystawić mnie także na wzgardę i pośmiewisko świata... Ale dzięki Bogu, przejrzałem jeszcze dosyć wcześnie. Ze zgrozą wyznaję teraz, że to szatańskie olśnienie, które mnie pozbawiło rozumu... nie było nawet miłością; nie, uległem namiętności najniegodziwszej, najgrubszej... jaka tylko człowieka poniżyć może, namiętności, którą na moją hańbę i na hańbę pani głośno wymienię... szałowi nieczystości.
Magdalena wzruszyła ramionami i roześmiała się łagodnie lecz szydersko; wstała, postąpiła ku arcyksięciu, który w wzruszeniu swojem cofnął się aż do komina, uchwyciła go delikatnie za rękę i przywiodła na powrót na krzesło, tak że książę nie miał siły oprzeć się temu łagodnemu gwałtowi.

— Racz Wasza Cesarska Wysokość wysłuchać mnie łaskawie — rzekła Magdalena — zaledwie bowiem kilka słów tylko mam jeszcze powiedzieć... poczem Wasza Książęca Mość w życiu swojem nie ujrzy już margrabiny de Miranda.

XX.

Kiedy Magdalena tak zniewoliła prawie arcyksięcia ażeby usiadł przy niej, odezwała się do niego:
— Posłuchaj mnie, Wasza Książęca Mość, będę otwartą, tak otwartą, że niepodobieństwem będzie nie uwierzyć moim słowom. Przybyłam tutaj w nadziei zawrócenia głowy Waszej Cesarskiej Wysokości...
— Tym sposobem — zawołał książę zdumiony — tym sposobem, pani sama przyznaje!
— Przyznaję najszczerzej, dopiąwszy mego celu, zamierzam użyć całego mojego wpływu, ażeby, jakem to już oświadczyła na początku uzyskać dwie rzeczy... jednę prawie niemożliwą...
— Miała pani słuszność, wmawiając we mnie, że niepodobieństwem byłoby nie uwierzyć pani — odpowiedział książę z wymuszonym uśmiechem — jakoż, ja wierzę pani.
— Dwa czyny, które chciałam uzyskać od Waszej Cesarskiej Wysokości, są to czyny wielkie, szlachetne, wspaniałomyślne; byłyby one zjednały Waszej Książęcej Mości miłość i szacunek, zatem ile mi się zdaje, daleką byłam od myśli użycia na złe mego wpływu.
— Koniec końcem, powiedz pani o co idzie?
— Pierwszy, jest to czyn litości albo raczej sprawiedliwości, któryby Waszej Cesarskiej Wysokości zjednał wiele serc w Lombardji. Zupełne i bezwarunkowe ułaskawienie pułkownika Pernetti.
Książę zerwał się z krzesła i zawołał:
— Nigdy... pani... nigdy!
— Zupełne i bezwarunkowe ułaskawienie pułkownika Pernetti, jednego z ludzi najbardziej szanowanych w całych Włoszech — mówiła dalej Magdalena nie zważając na wykrzyknik księcia — sprawiedliwa duma tego człowieka nie pozwoli mu nigdy prosić Waszą Cesarską Wysokość o najmniejsze złagodzenie jego nieszczęść, ale uprzedź go Wasza Książęca Mość swoją wspaniałomyślnością, a jego wdzięczność stanie się rękojmią jego przyszłej wierności i poświęcenia.
— Powtarzam pani, że ważne powody polityczne nie pozwalają mi zadość uczynić pani żądaniu, jest to rzecz niemożliwa... zupełnie niemożliwa.
— Ma się rozumieć, wszakże ja to sama powiedziałam Waszej Książęcej Mości. Teraz przejdźmy do drugiego przedmiotu, który zapewne jest jeszcze niepodobniejszym, idzie tu o zezwolenie Waszej Cesarskiej Wysokości na ożenienie pewnego młodzieńca wychowanego przez Waszą Książęcą Mość.
— Ja! zawołał arcyksiążę, jak gdyby nie mógł dać wiary uszom swoim — ja... miałbym zezwolić na małżeństwo hrabiego Franciszka?
— Nie wiem, czy on jest hrabią, wiem tylko tyle, że jego imię jest Franciszek, jak mi to dzisiaj rano powiedziała panna Antonina Hubert, anioł dobroci i piękności, którą ukochałam jeszcze dzieckiem, i dla której czuję zarazem przywiązanie siostry i matki.
— Za trzy godziny hrabia Franciszek wyjeżdża z Paryża, oto odpowiedź.
— O! mój Boże, jakże, to wybornie, więc to wszystko jest niepodobieństwem, zupełnem niepodobieństwem, tem lepiej, rzecz już jest skończona.
— W takim razie, pocóż było mnie prosić o to?
— Poco? dlatego, ażeby uzyskać...
— Jakto! pomimo tego wszystkiego, com powiedział, pani jeszcze ma nadzieję?
— A przynajmniej pretensję do niej, Mości Książę.
— Podobne wyznanie...
— Jest bardzo skromne, gdyż ja nie liczę na moją obecność.
— Na cóż tedy pani liczy?
— Na moją nieobecność, Mości Książę — rzekła Magdalena, wstając z krzesła.
— Na nieobecność pani?
— Na moje wspomnienie, jeżeli Wasza Książęca Mość tak woli.
— Pani się oddala — rzekł książę skwapliwie, nie mogąc już ukryć swego niezadowolenia i żalu — pani się już oddala?
— Jest to mój jedyny i ostatni środek skłonienia Waszej Książęcej Mości do moich żądań.
— Ależ pani...
— Czy Wasza Książęca Mość życzy sobie, ażebym powiedziała, co później nastąpi!
— Słucham panią, i owszem.
— Opuszczę ten pałac. Z początku uczujesz Wasza Książęca Mość wielką swobodę, jakgdyby uwolnienie od jakiegoś nieznośnego ciężaru; obecność moja nie będzie dręczyła Waszej Książęcej Mości różnemi uczuciami, które mają swój niepokój i powab; wygna mnie Wasza Cesarska Wysokość zupełnie z myśli swojej. Na nieszczęście, zwolna i wbrew Jego woli powrócę do niej; moja tajemnicza, osłoniona postać będzie ścigać wszędzie Waszą Książęcą Mość, kiedy uczuje Książę daleko wyraźniej jak mało platonizmu było w jego skłonności dla mnie, a uczucie to będzie dlatego tem drażliwsze, tem uporczywsze. To też jutro, może pojutrze, namyśliwszy się, że żądania moje miały tylko cel szlachetny, wspaniałomyślny, Wasza Książęca Mość będzie gorzko żałował mego oddalenia, przywoła mnie do siebie, ale wtedy będzie już za późno.
— Za późno?
— Za późno dla Waszej Książęcej Mości, ale nie dla mnie, ponieważ ułożyłam już sobie w głowie mojej, że pułkownik Pernetti zostanie ułaskawiony, a pan Franciszek zaślubi pannę Antoninę. Domyśla się tedy Wasza Książęca Mość, że to będzie musiało nastąpić koniecznie.
— Mimo mej woli?
— Mimo woli Waszej Cesarskiej Wysokości.
— Tego już zanadto.
— Inaczej jednak być nie może, gdyż, zastanów się tylko Wasza Książęca Mość nad znanemi sobie faktami: skorośmy potrafili doprowadzić kardynała legata, znanego Waszej Cesarskiej Wysokości, do biegania w ubiorze pandura po maskaradach, skorośmy potrafili samą siłą naszego spojrzenia utworzyć wielkiego poetę, skorośmy potrafili rozpłomienić w całem ziemskiem znaczeniu tego słowa, wyznaję to z pokorą, człowieka takiego, jak Wasza Książęca Mość, jest rzeczą widoczną, że i coś więcej jeszcze zdołamy dokonać. Wasza Cesarska Wysokość zniewala wszakże, prawda, tego biednego pana Franciszka do opuszczenia Paryża, lecz droga jest długa i zanim wyjedzie z granic Francji, mam dwa dni czasu przed sobą; niewielka zwłoka w ułaskawieniu pułkownika Pernetti niczem dla niego będzie, a zresztą, łaska ta nie od samej Waszej Książęcej Mości tylko zależy. Trudno sobie wyobrazić, jak daleko zajść może, działalność wpływów, a, dzięki Bogu, tutaj, we Francji, mam wszelką swobodę i tysiąc środków działania. Więc Wasza Cesarska Wysokość pragnie wojny, dobrze, przystaję na wojnę. Oddalam się, i już zostawiam Waszą Książęcą Mość rannym, to jest zakochanym. O! mój Boże! chociaż mogłabym się słusznie pochlubić z takiego powodzenia, nie przez próżność jednak nastaję na to nagłe wrażenie jakiem uczyniła na Waszej Książęcej Mości, bo doprawdy, nie użyłam w tym celu najmniejszej zalotności; ciągle prawie miałam spuszczony woal, i ubrana jestem jak prawdziwa staruszka... Żegnam tedy Waszą Cesarską Wysokość; czy też uzyskam przynajmniej tę łaskę, że mnie Wasza Książęca Mość odprowadzi do drzwi swego pierwszego salonu?
Arcyksiążę był nadzwyczajnie zmieszany; czuł on, że Magdalena mówiła prawdę; gdyż na samą tylko myśl, że się może na zawsze oddala, ogarnął go głęboki smutek; zważywszy potem, że urok, dziwny i prawie niezwalczony pociąg ku tej kobiecie potężnie działały na niego, na niego... człowieka, który dla tylu powodów powinien się był uważać za zabezpieczonego od takiego wpływu, któremu każdy inny, a nie on, mógł był ulec, książę uczuł pewien rodzaj gorzkiej i gniewnej zazdrości; pomimo tego jednak nie mógł się jeszcze zdecydować na udzielenie łaski, której od niego żądano, i na zezwolenie na małżeństwo Franciszka; z tem wszystkiem, jak każdy człowiek charakteru chwiejnego, starał się przynajmniej zyskać na czasie i z pewnem wzruszeniem rzekł do margrabiny:
— Ponieważ nie mam już pani więcej widzieć, chciejże pani przedłużyć przynajmniej teraźniejszą swoją wizytę.
— A to dlaczego, Mości Książę?
— Wszakże to dla pani rzecz obojętna, podczas kiedy mnie to czyni szczęśliwym.
— Nie zapewni to nikomu żadnego szczęścia; gdyż Wasza Książęca Mość nie ma ani siły pozwolić mi się oddalić, ani siły przyzwolić na moje żądania.
— To prawda — odpowiedział książę z westchnieniem — oba żądania zdają mi się być miemożliwemi.
— Ah! tak jutro jak i teraz, po mojem oddaleniu, Wasza Książęca Mość będzie tego żałował.
Arcyksiążę, po chwili milczenia, odpowiedział z pewnym wysiłkiem i głosem jak tylko mógł najtkliwszym.
— Posłuchaj pani, przypuśćmy, — czego nawet przypuścić nie można, że może kiedyś... pomyślę... o ułaskawieniu pułkownika Pernetti....
— Przypuszczenie?... że może kiedyś?... Wasza Książęca Mość pomyśli?.... Jakże to wszystko jest wątpliwe i mgliste. Wyrzecz raczej Wasza Cesarska Wysokość odrazu: Przypuść pani, że ułaskawię pułkownika Pernetti...
— Niech i tak będzie! Przypuść to pani.
— Dobrze. Wasza Cesarska Wysokość przystaje na to moje żądanie i zezwala także na małżeństwo Franciszka? Powinnam uzyskać wszystko, lub nic.
— Co do tego... nigdy... nigdy...
— Nie mówże Mości Książę, nigdy. Bo Wasza Książęca Mość wcale tego nie rozumie.
— Zresztą, takie przypuszczenie do niczego nie obowiązuje. Przypuśćmy zatem, że uczynię wszystko, czego pani żąda, w takim razie, czy mogę być pewnym mojej nagrody?
— Wasza Książęca Mość pyta mnie o to? Alboż to każdy czyn szlachetny nie ma już sam w sobie nagrody?
— Zgadzam się na to, ale w moich oczach, jest jedna nagroda, najdroższa ze wszystkich, tę nagrodę tylko pani sama udzielić może.
— O!... żadnych warunków, Mości Książę.
— Jakto?
— Pomówimy otwarcie z sobą, mogęż ja zaciągnąć jakie zobowiązanie? Czyliż to wszystko nie zależy, nie ode mnie, ale od Waszej Książęcej Mości! Podobać mi się, jest rzeczą Waszej Cesarskiej Wysokości.
— Ah! jakaż pani jest — rzekł książę z gniewem — ale zresztą, będęż ja się podobał? Czy pani sądzi, że się będę podobał?
— Doprawdy, Mości Książę, nie wiem tego wcale. Dotąd nic Wasza Książęca Mość nie uczyniłeś w tej mierze, wyjąwszy, że mnie przyjąłeś dosyć niegrzecznie, jakkolwiek nie czynię z tego powodu żadnych wyrzutów.
Prawda, zbłądziłem, daruj mi pani; bo, gdyby pani znała niepokój, powiedziałbym prawie obawę, jakąś we mnie obudziła, kochana margrabino...
— Dobrze, dobrze, przebaczam Waszej Książęcej Mości przeszłość, i przyrzekam nawet najlepsze chęci z mej strony, ażeby się dać ująć, a ponieważ jestem bardzo otwartą, dodam jeszcze, że pragnęłabym, aby się to Księciu powiodło.
— Doprawdy? — zawołał książę uniesiony radością.
— Tak, Wasza Cesarska Wysokość jesteś na pół monarchą, zczasem może nim będzie zupełnie, a może się znaleźć wiele dobrych i pięknych rzeczy, którychbyś mógł dokonać mocą tej gorącej namiętności. Wszakże, Mości Książę, jeżeli Bóg natchnął tą namiętnością wszystkie swoje stworzenia, wiedział on, co czynił, jest to bowiem siła ogromna, gdyż w nadziei zaspokojenia onej, ci, którzy ją czują, zdolni są do wszystkiego, a nawet do najszlachetniejszych czynów, nieprawdaż, Mości Książę?
— Więc — dodał książę w coraz większem zachwyceniu — mogę się spodziewać?...
— Spodziewaj się Wasza Książęca Mość, ile tylko zechcesz, i to jest wszystko, zaprawdę, nie obowiązuję się do niczego. Pałaj, Mości Książę; pałaj, uczyń, ażeby mój lód stopniał przy twoich płomieniach.
— Lecz przypuść pani, że uczynię wszystko czego żądasz ode mnie, cóż pani wtedy czuć dla mnie będzie?
— Być może, że ten pierwszy dowód uległości moim życzeniom uczyni na mnie żywe wrażenie, ale nie mogę tego twierdzić z pewnością, gdyż moja sztuka zgadywania tak daleko nie sięga.
— Ah! pani jest bez litości — zawołał arcyksiążę z bolesnem oburzeniem — tylko żądać potrafisz.
— Czyliżby lepiej było dawać Waszej Książęcej Mości fałszywe obietnice? nie byłoby to godnem ani Waszej Cesarskiej Wysokości, ani mnie samej; zresztą, pomówmy ze sobą jak ludzie z sercem; czegóż to ja pragnę? pragnę żeby się Wasza Książęca Mość okazał litosnym i sprawiedliwym dla najczcigodniejszego z ludzi, ażebyś się okazał prawdziwym ojcem dla sieroty, któregoś wychował. Gdybyś Wasza Książęca Mość wiedział jak się te dzieci kochają! Co za naiwność! jaka czułość! jaka rozpacz! Dzisiaj rano, opowiadając mi o swoich zawiedzionych nadziejach, Antonina aż do łez mnie wzruszyła.
— Franciszek pochodzi ze znakomitego rodu, mam inne zamiary, inne widoki względem niego — odpowiedział książę z niecierpliwością — nie może więc zawierać związku niestosownego dla siebie.
— To piękne wyrazy. A czemże ja jestem Mości Książę? ja, Magdalena Peres? córką uczciwego negocjanta z Meksyku, podupadłego przez bankructwo i margrabiną tylko z przypadku. Jednak Wasza Książęca Mość kocha mnie, nie obawiając się żadnej nieprzyzwoitości?
— O, pani,... ja... ja...
— Wasza Książęca Mość, to co innego, nieprawdaż? jak mówi pewna komedja.
— A przynajmniej jestem panem moich postępków.
— Czemuźby więc Franciszek nie miał być panem swoich? kiedy jego pragnienia ograniczają się na życiu skromnem i uczciwem, upiększonem czystą i szlachetną miłością. Wierzaj mi, Wasza Książęca Mość, gdybyś był, jak mówisz zakochanym we mnie, jakżebyś rzewnie ubolewał nad rozpaczą tych dwojga dzieci, które się wzajemnie uwielbiają z całą naiwnością i zapałem swego wieku. Jeśli to uczucie nie czyni Waszej Książęcej Mości lepszym, szlachetniejszym, uczucie to nie jest prawdziwem, a jeżeli je kiedykolwiek mam podzielać, powinnam pierwej mieć w niem wiarę, co żadną miarą nie może nastąpić, gdy widzę tę nieugiętą surowość dla Franciszka.
— O mój Boże! gdybym go mniej kochał, nie byłbym wtedy tak surowym.
— Szczególny to rodzaj kochania kogoś.
— Czy pani nie powiedziałem, że mam świetniejszy los dla niego na widoku?
— Ja zaś powiadam Waszej Książęcej Mości, że ten świetny los, jaki dla niego gotujesz, stanie się dla niego obrzydłym, on stworzony jest do życia szczęśliwego, skromnego i spokojnego; jego proste zwyczaje i upodobania, nieśmiałość jego charakteru, jego przymioty nawet oddalają go od wszystkiego, co jest wielkiem, dostojeństwem i świetnością, nieprawdaż?
— Więc w takim razie — rzekł książę nadzwyczajnie zdziwiony — pani zna Franciszka?
— Nie widziałam go nigdy.
— Skądże pani wie o tem wszystkiem?
— Alboż to Antonina nie uczyniła mi zwierzeń? albo to ze sposobu kochania ludzi nie można odgadnąć ich charakteru? Powiedz teraz Wasza Książęca Mość, czy charakter Franciszka jest takim, jak przypuszczam, czy nie?
— Prawda... charakter jego jest taki.
— I Wasza Książęca Mość byłbyś tak okrutnym, ażeby mu narzucić byt, który mu będzie nieznośnym gdy tymczasem... tuż pod ręką... znajduje on prawdziwe szczęście życia?
— Lecz wiedz pani o tem, że ja kocham Franciszka jak własnego syna, i że nigdy nie zezwolę na to, ażeby się ode mnie oddalił.
— Piękna mi to przyjemność, mieć zawsze przed oczyma smutną postać biednej istoty, którą się skazało na wieczne nieszczęście! Zresztą, Antonina jest sierotą, nic więc nie stoi na przeszkodzie żeby Franciszkowi towarzyszyła, zamiast jednego, będziesz Wasza Książęca Mość miał dwoje dzieci. Widok tego szczęścia zawsze uśmiechającego się i słodkiego byłby dla Waszej Cesarskiej Wysokości błogim wypoczynkiem po tych wszystkich wielkościach, po tych wszystkich kadzidłach kłamliwego i przedajnego świata! Z jaką to radością przychodziłbyś Mości Książę pokrzepić swoje serce i duszę na łonie tych dwojga dzieci kochających się z całem szczęściem, jakieby zawdzięczali Waszej Książęcej Mości.
— Proszę bardzo daj mi pani pokój — zawołał książę coraz bardziej wzruszony. — Nie pojmuję, jaką szczególną siłę mają słowa pani, lecz czuję chwiejące się moje najmocniejsze postanowienia, czuję słabnące zasady całego mojego życia.
— I Wasza Książęca Mość myśli na to narzekać? mówiąc pomiędzy nami, i nie obgadując książąt, częstokroć czynią oni dobrze, jeżeli niekiedy wyrzekają się tych swoich wyobrażeń. Wierzaj mi Wasza Książęca Mość, usłuchaj głosu swego teraźniejszego wrażenia, jest ono dobre i szlachetne.
— O! mój Boże! czyliż ja potrafię w tej chwili, odróżnić złe od dobrego?
— W takim razie spojrzyj tylko Wasza Książęca Mość na twarz tych, których szczęście zapewniłeś, gdy powiesz jednemu: Wracaj, wracaj do twego rodzinnego kraju; drugiemu zaś: Mój synu kochany, bądź szczęśliwy, ożeń się z Antoniną. Wtedy, przypatrz się dobrze Wasza Książęca Mość jednemu i drugiemu, a jeżeli łzy zroszą ich oczy, jak w tej chwili występują na twoje i moje powieki, wtedy bądź Mości Książę spokojny, spełniłeś dobry uczynek, do którego chcę Waszą Książęcą Mość zachęcić, przyrzekam uroczyście towarzyszyć Antoninie do Niemiec.
— Czy być może? — zawołał książę uniesiony najwyższą radością — pani mi przyrzeka?
— Wszakże trzeba Waszej Książęcej Mości dać czas i sposobność do podbicia mego serca — odpowiedziała Magdalena z uśmiechem.
— Dobrze więc! cokolwiek bądź nastąpi, cokolwiek pani uczynisz, gdyż być może, żeś mnie obrała za cel swej igraszki — zawołał arcyksiążę upadając na kolana przed Magdaleną — daję pani moje książęce słowo, że przebaczam wygnańcowi... że...
Wtem dosyć mocny zgiełk, który powstał nagle za drzwiami salonu, przerwał dalszą mowę księcia.
Książę zerwał się nagle, pobladł z oburzenia i gniewu i rzekł do Magdaleny, która przysłuchiwała się temu hałasowi z wielkiem zdziwieniem:
— Zaklinam panią, wejdź do przyległego pokoju; tam dzieje się coś nadzwyczajnego; za chwilę przybędę do pani.
Tu uderzono silnie we drzwi, książę, otwierając przyległy pokój, powtórzył jeszcze:
— Racz pani wejść do tego pokoju...

Potem zamknął za sobą drzwi, i chcąc w gniewie swoim dowiedzieć się o przyczynie tak niezwykłego i ubliżającego hałasu, spiesznie wyszedł z salonu, i ujrzał przed sobą pana Paskala, którego dwóch bardzo wzruszonych adjutantów starało się jeszcze zatrzymać.

XXI.

Na widok arcyksięcia, adjutanci cofnęli się z uszanowaniem, a pan Paskal zawołał z największym gniewem:
— Do pioruna, Mości Książę, szczególnie jakoś w tym domu przyjmują ludzi.
Książę, przypomniawszy sobie teraz dopiero, że naznaczył Paskalowi godzinę przyjęcia, i lękając się dla własnej godności swojej jakiego nowego nadużycia ze strony tego nieokrzesanego człowieka, rzekł do niego dając mu do zrozumienia, ażeby poszedł za nim.
— Pójdź pan, pójdź.
I w oczach milczących adjutantów, drzwi zamknęły się za księciem i finansistą.
— Teraz mój panie — rzekł arcyksiążę blady z gniewu i zaledwie powściągając się — czy mi pan poda przyczynę takiego zgorszenia?
— Jakto? Wasza Książęca Mość naznacza mi posłuchanie na godzinę trzecią, ja przybywam w sam czas, czekam kwadrans, nie widzę nikogo; pół godziny, jeszcze nie, na honor tracę już cierpliwość i proszę jednego z oficerów, ażeby podszedł przypomnieć Waszej Książęcej Mości, że ja tu czekam, odpowiadają mi, że Wasza Książęca Mość masz kogoś na posłuchaniu. Postanawiam tedy jeszcze czekać, ale po upływie drugiej półgodziny, oświadczam wyraźnie tym ichmościom, że jeżeli nie zechcą uprzedzić Waszą Książęcą Mość o mojem przybyciu, to ja sam wejdę do salonu.
— Mój panie, podobne zuchwalstwo!
— Jakto! zuchwalstwo! cóż to znaczy! czy ja potrzebowałem Waszej Książęcej Mości, czy mnie tutaj potrzebowano?
— Panie Paskal...
— Czy to ja przychodziłem do Waszej Książęcej Mości? Czy to ja żądałem pożyczki pieniężnej?
— Ależ, Mości panie...
— Ależ, Mości Książę, kiedy przystaję na odrywanie się od moich zatrudnień, ażeby przyjść czekać tutaj w przedpokojach, czego dla nikogo czynić nie zwykłem, zdaje mi się, że Wasza Książęca Mość nie powinienby kazać mi czekać całą godzinę, i to właśnie godzinę najważniejszą na giełdzie, którą dzisiaj, dzięki Waszej Książęcej Mości, opuszczam, Bóg wie dlaczego; jest to jedna nieprzyjemność, obok której jeszcze dziwniejszem znajduję, że adjutanci Waszej Książęcej Mości odpychają mnie.
— Grzeczność, obowiązki nawet najprostszej przyzwoitości zalecały panu poczekać, dopóki się nie skończy posłuchanie, jakie dawałem właśnie komu innemu...
— Być może, Mości Książę, ale na nieszczęście, słuszna moja niecierpliwość doradziła mi zupełnie inaczej postąpić, i szczerze powiedziawszy, spodziewałem się zasługiwać na inne przyjęcie, przychodząc pomówić w sprawie usługi, o której wyświadczenie Wasza Książęca Mość usilnie mnie prosiłeś.
W pierwszej chwili oburzenia swego i gniewu, podnieconych jeszcze grubiaństwem pana Paskala, książę zapomniał, że margrabina de Miranda mogła wszystko słyszeć w przyległym pokoju, w którym się właśnie znajdowała; zdjęty wstydem i czując wtedy potrzebę uśmierzenia opryskliwego finansisty, który przestąpił aż nadto granice przyzwoitości, książę, zadając sobie największy gwałt, ażeby się przynajmniej pozornie okazać spokojnym, starał się, rozmawiając ciągle z Paskalem, odprowadzić go od framugi przeciwległego okna, ażeby Magdalena nie mogła dosłyszeć treści tej rozmowy.
— Wiadomo panu — rzekł po chwili — że zawsze byłem pobłażający na porywczość pańskiego charakteru, zatem i tym razem tak samo jeszcze postąpię.
— Rzeczywiście, Wasza Książęca Mość zbyt dobrym jesteś — odpowiedział Paskal z szyderstwem — lecz jest rzeczą wiadomą, że każdy człowiek miewa częstokroć swoje przeciwności, i właśnie w tej chwili ja jestem w takiem położeniu, co staje się powodem, że nie bardzo czuję się skłonnym do słodyczy i łagodności niewinnego baranka.
— Takie usprawiedliwienie, albo raczej takie wyjaśnienie jest dla mnie dostateczne i tłumaczy mi wszystko, panie Paskal — odpowiedział książę czujący potrzebę usług i pomocy finansisty. — Przeciwności, wiem o tem, rozjątrzają nieraz charaktery najłagodniejsze, nie mówmy zatem więcej o przeszłości. Żądałeś pan, ażebym o dwa dni przyspieszył termin, w którym mieliśmy skończyć nasz interes. Spodziewam się tedy, że dzisiaj przynosisz mi pan odpowiedź pomyślną.
— Przynoszę Waszej Książęcej Mości odpowiedź pożądaną — rzekł pan Paskal ułagodniony nieco, wydobywając pugilares z kieszeni — co więcej, na wzmocnienie jeszcze tej odpowiedzi, składam Waszej Książęcej Mości asygnację do banku francuskiego, na pierwszą dziesiątą część tej sumy, — obok tego, składam niniejsze zobowiązanie moje na resztę pożyczki.
— Ah! mój kochany panie Paskal! — zawołał książę uradowany — złoty z pana człowiek!
— Jest to najwłaściwsze nazwanie, i to też pewnie jest powodem takiej przychylności dla mnie ze strony Waszej Książęcej Mości.
Książę nie odpowiedział nic na to szyderstwo; uszczęśliwiony tym dniem, który zdawał się wszystkie jego życzenia uwieńczać najpożądańszym skutkiem, niecierpliwy był tylko, ażeby jak najprędzej pożegnać finansistę i powrócić do Magdaleny. Dlatego odpowiedział:
— Ponieważ, mój kochany panie Paskal, wszystko już jest ułożone, przeto podpiszemy tylko naszą umowę, a jutro rano, lub później, kiedy pan zechce, porozumiemy się, ażeby rzecz ostatecznie załatwić.
— Rozumiem ja to, Mości Książę, dostawszy pieniądze do kieszeni, najgorętszem pragnieniem serca Waszej Książęcej Mości jest pozbyć się jak najprędzej swego najniższego sługi Paskala. I jutro odeślesz go Wasza Książęca Mość do jednego ze swoich podwładnych, dla uregulowania całego interesu.
— Panie...
— Mości Książę, czyliż to nie jest najnaturalniejszy porządek rzeczy? Przed udzieleniem pożyczki, człowiek jest dobrym genjuszem, półbożkiem, po udzieleniu pożyczki, człowiek staje się sknerą, lichwiarzem. Znam ja to dobrze, jest to odwrotna strona obrazu; nie spiesz się zatem Wasza Książęca Mość zbytecznie z odwróceniem tego obrazu.
— Cóż to znaczy, wytłumacz się pan jaśniej.
— Natychmiast, Mości Książę, gdyż bardzo mi jest pilno. Pieniądze są tutaj, podpis będzie zaraz — dodał Paskal klepiąc ręką pugilares — interes cały jest załatwiony pod jednym tylko warunkiem...
— Jeszcze?...
— Każdy, Mości Książę, prowadzi swoje interesa jak umie. Zresztą, warunek mój jest bardzo prosty.
— Słucham panie, skończmy już raz.
— Wczoraj pokazałem Waszej Książęcej Mości pewnego jasnowłosego młodzieńca, przechadzającego się po tutejszym ogrodzie, który tutaj ma podobno mieszkać.
— Nie inaczej, jest to hrabia Franciszek, mój syn chrzestny.
— Trudno spotkać piękniejszego młodziana, jeszcze wczoraj to powiedziałem. Otóż będąc chrzestnym ojcem tego chłopca, musi Wasza Książęca Mość mieć pewien wpływ, pewną władzę nad nim?
— Dokądże to wszystko prowadzi, mój panie?
— Oto, Mości Książę, dla dobra tego ukochanego syna chrzestnego Waszej Książęcej Mości, oznajmiam, że powietrze paryskie szkodliwe jest dla niego.
— Doprawdy, mój panie, co pana obchodzić może wyjazd Franciszka? to dla mnie rzecz niepojęta.
— Wytłumaczę się tedy jasno, i, ażeby Wasza Książęca Mość zrozumiał, jak mnie dalece wyjazd ten interesuje muszę pierwej uczynić pewne wyznanie; tym sposobem zdołam jaśniej wyłożyć moje żądanie; otóż tak jak mnie Wasza Książęca Mość widzi, ja jestem szalenie rozkochany, tak jest, szalenie rozkochany, wydaje się to Waszej Książęcej Mości zabawnem, i mnie także, ale tak jest rzeczywiście. Zakochany więc jestem szalenie w pewnej młodej panience, niejakiej Antoninie Hubert, sąsiadce Waszej Książęcej Mości...
— Pan! — zawołał książę zdumiony — pan!
— Niezawodnie, ja! ja, Paskal; i dlaczegóżby nie, Mości Książę? Miłość czepia się wszystkich wieków, mówi pewna śpiewka; a ponieważ ona mogła opanować i chrzestnego syna Waszej Cesarskiej Wysokości, to też ten pan Franciszek najniewinniej w świecie pokochał pannę Antoninę, a panna Antonina najniewinniej w świecie pokochała go wzajemnie, co stawia mnie w położeniu nader niedogodnem, w położeniu, z którego mnie Wasza Cesarska Wysokość najłatwiej może wyprowadzić.
— Ja, mój panie?
— Tak jest, Mości Książę, a to w taki sposób: każ Wasza Książęca Mość wyjechać panu Franciszkowi natychmiast, i zaręcz mi, co jest rzeczą nader łatwą, że przez rok noga jego nie postanie na ziemi francuskiej, resztę, to już ja sam załatwię.
Ale, dajże pan pokój, a jeżeli ta młoda osoba kocha Franciszka.
— Resztę, ja sam już załatwię, powtarzam Waszej Książęcej Mości; prezes Hubert niedługo już pożyje; wszystkie moje środki zostały przygotowane; dziewczyna będzie zniewoloną udać się do swojej starej krewnej nadzwyczajnie skąpej i chciwej; jakie sto tysięcy franków zjednają mi zupełnie tę starą czarownicę, a jak tylko dostanie dziewczynę w swoje szpony, przysięgam na Boga, wtedy, chętnie czy nie, panienka ta musi zostać panią Paskal, i to nawet nie potrzeba będzie do tego żadnego gwałtu. Wiadomą jest rzeczą, Mości Książę, że te wszystkie miłostki piętnastoletnich dziewcząt nie potrafią oprzeć się chęci zostania, nie powiem arcyksiężną, ale arcymiljonerką. Teraz, widzi Wasza Książęca Mość, że ja szczerze i otwarcie postępuję, nie mając żadnego interesu postępować inaczej. Waszej Książęcej Mości mało musi na tem zależeć, ażeby pan Franciszek zaślubił dziewczynę nie mającą ani szeląga posagu. Warunek zatem, jaki obecnie stawiam jest łatwy do wykonania. Pytam więc jeszcze raz, czy Wasza Cesarska Wysokość przystaje, czy nie?
Książę daleko mniej był przerażony nikczemnemi zamiarami Paskala i jego zatrważającym cynizmem, aniżeli okrutną ostatecznością w jakiej go stawiał warunek, podany przez finansistę.
Rozkazać oddalić się Franciszkowi, i nie dozwolić na jego małżeństwo z Antoniną, znaczyło utracić Magdalenę; odrzucić zaś warunek podany przez Paskala, było wyrzeczeniem się pożyczki, ułatwiającej dokonanie jego dumnych zamiarów.
Śród takiej walki dwóch gwałtownych namiętności, książę, przypomniał sobie, że Magdalenie dał tylko słowo, co do ułaskawienia wygnańca... gdyż hałas spowodowany uniesieniem Paskala przerwał mowę księcia właśnie w chwili, kiedy ją ma zapewnić o zezwoleniu swojem na ożenienie Franciszka.
Pomimo dogodnego położenia, w jakiem go ta wymówka stawiała, arcyksiążę uczuł, mianowicie teraz, jak wielki wpływ wywierała na niego margrabina; w wilję bowiem, nawet i tego samego rana jeszcze, nie byłby się wahał ani jednej chwili poświęcić Franciszka swoim zamiarom.
Wahanie się i niepokój księcia przejęły Paskala nadzwyczajnem zdumieniem; nie przypuszczał bowiem wcale, ażeby jego żądanie mogło być odrzucone; jednakże, chcąc silniej wpłynąć na postanowienie księcia przedstawieniem mu dalszych następstw jego odmowy, rzekł, przerywając dotychczasowe milczenie.
— Doprawdy, nie pojmuję milczenia Waszej Cesarskiej Wysokości! Jakto! przez pobłażanie, przez słabość, dla jakiejś studenckiej miłostki, Wasza Książęca Mość miałbyś się wyrzec pewności osiągnięcia korony, gdyż księstwo, które Waszej Cesarskiej Wysokości chcą ustąpić jest niezawisłem i liczy się w rzędzie księstw korony, ustąpienie zaś to zależy tylko od mojej pożyczki, co, mówiąc nawiasem, niemało pochlebia poczciwemu Paskalowi, który potęgą swego worka może poprzeć lub zniweczyć zamiary Waszej Książęcej Mości. Otóż nie pojmuję, jak Wasza Cesarska Wysokość, może się jeszcze wahać w tej mierze. Pytam więc po raz ostatni: tak lub nie?

— Nie! — zawołała Magdalena, wchodząc nagle z przyległego pokoju, skąd dokładnie słyszała poprzedzającą rozmowę, pomimo wszelkich ostrożności księcia.

XXII.

Książę na nieprzewidziane zjawienie się margrabiny de Miranda, doznał takiego samego zdziwienia jak Paskal, który ze zdumieniem spojrzał na Magdalenę, biorąc ją za osobę należącą do domu księcia, zwłaszcza, że była bez kapelusza, przez co wdzięki jej odkryły się w całej świetności.
Magdalena, z licami lekko zarumienionemi oburzeniem, jakie w niej wywołała niecna propozycja Paskala, z wzrokiem ożywionym, głową dumnie wzniesioną na pięknej i giętkiej szyi, Magdalena wystąpiła na środek salonu i powtórzyła finansiście:
— Nie... Książę nie przyjmie niecnego wniosku pana.
— Pani — wyjąkał Paskal, czując, że go opuszczała zwykła odwaga, i cofając się, zarazem zmieszany i zachwycony widokiem tej kobiety. — Pani, nie wiem kto pani jesteś, nie wiem jakiem prawem pani...
— Odzyskajże Wasza Cesarska Wysokość godność swoją — rzekła, zwracając się do księcia — nie godność książęcą, ale godność człowieka, odrzuć z pogardą na jaką zasługuje tę niecną i upokarzającą propozycję jaką ci czynią. Wielki Boże! jakąż to ceną przyjdzie okupić to powiększenie władzy? Wasza Książęca Mość miałżebyś mieć odwagę podjąć swą koronę książęcą u stóp tego człowieka? Splamiłaby ona twoje czoło! Człowiek w najniższem nawet położeniu nie ścierpiałby tysiącznej części tych zniewag, któremi się obsypywano, i ty jesteś dumnym? i jesteś z rodu wyższego nad pospólstwo? — dodała Magdalena z wzrastającym zapałem i przerywając pogardliwem spojrzeniem mowę Paskalowi w chwili, kiedy się właśnie miał odezwać. — Oto przed kim się korzą ludzie wyżsi; nie wieszże Mości Książę, że twoja duma stanowi właśnie całą siłę, całą władzę, całą zuchwałość tego człowieka? Zamiast poddawać się dobrowolnie na łaskę jego, zamiast okupywać ceną najboleśniejszego upokorzenia jego względy, wyrzecz się Wasza Książęca Mość celu swej próżności, odzyskaj wszystkie prawa człowieka serca, a wtedy będziesz mógł wygnać, haniebnie wygnać tego, który się zuchwałej z tobą obchodzi, aniżeli ty z ostatnim z twoich poddanych.
Paskal, od czasu zyskania swego wielkiego majątku przyzwyczaił się do despotycznego postępowania z każdym i do lękliwych hołdów tych wszystkich, których los spoczywał w jego ręku; łatwo tedy wystawić sobie zdumienie, wściekłość jego, gdy usłyszał podobną mowę Magdaleny, kobiety jeśli nie najpiękniejszej, to przynajmniej najpowabniejszej, jaką kiedykolwiek spotkał, łatwo wyobrazić sobie jego rozdrażnienie, gdy pomyślał, że będzie może musiał wyrzec się nadziei zaślubienia Antoniny i wszystkich korzyści projektowanej pożyczki (w sercu Paskala było miejsce dla wszystkich uczuć razem). I rzeczywiście, wściekłość jego była okropna, gdy i w oczach księcia wyczytał wpływ, jaki wywierały na niego słowa Magdaleny. Po chwili namysłu rzekł groźnym głosem:
— Pani, strzeż się, ta potęga pieniędzy, którą tak lekceważysz, może nastręczyć zemście wiele środków, strzeż się pani!
— O! mój Boże, jakże ta groźba jest straszna, i jak ona mnie przeraża! — odpowiedziała Magdalena, śmiejąc się głosem szyderskim i zatrzymując skinieniem księcia, który spiesznie posunął się ku Paskalowi. — Twoja władza jest wielka, jak mówisz, panie finansisto, prawda, władza pieniędzy jest ogromna. Pewien poczciwy staruszek, sto razy bogatszy od pana, mieszka w skromnym domku swego ojca, żyje skromnie, a jego sławne nazwisko zapisane jest na licznych pomnikach użyteczności publicznej, nazywają go królem ubogich, i jego imię jest równie błogosławione, jak twoje jest nienawistne i wzgardzone, panie Paskal, bo pan tego nie wie, że twoja reputacja, jako człowieka prawego i uczciwego jest równie ustaloną we Francji jak zagranicą? O! niezawodnie, pan jest znany, zanadto znany. Pan sobie nie wyobraża, jak świat umie cenić twoją delikatność, twoją skrupulatną uczciwość. Co zaś szczególniej jest przedmiotem powszechnego szacunku, to ten chlubny sposób jakim zyskałeś, pomnożyłeś twój ogromny majątek, wszystko to ustaliło sławę pana Paskala i szczęśliwą jestem, że przy tej okoliczności mogę mu to potwierdzić.
— Pani — rzekł Paskal głosem umiarkowanym i lodowatym, straszniejszym od samego gniewu — pani wie, jak się okazuje, wiele rzeczy, tego tylko nie wiesz, jakim jest człowiek, którego tak obrażasz. Nie wie pani, co on może, ten człowiek szkatuły.
Książę powtórnie uczynił groźne poruszenie, które Magdalena wstrzymała jeszcze; poczem wzruszywszy ramionami dodała.
— Wiem także i to z pewnością, że człowiek ten pomimo swej odwagi, pomimo swej zuchwałości i pomimo wszystkich skarbów swej szkatuły, nigdy, niechaj czyni co chce, nie zaślubi panny Antoniny Hubert, która jutro zostanie zaręczona z Franciszkiem de Neuberg, jak Jego Cesarska Wysokość zaraz pana o tem upewni.
I nie czekając na odpowiedź Paskala, margrabina ukłoniła mu się z szyderstwem i wyszła do przyległego pokoju.
Ujęty szlachetnem oburzeniem słów Magdaleny, oczarowany jej pięknością, która pod zupełnie nową stawiała mu się postacią, arcyksiążę, czując odzywające się w sercu swojem urazę i gniew wywołane zuchwalstwem Paskala, doznawał teraz radości niewolnika, oswobodzonego nareszcie od uciążliwego i nieznośnego jarzma; na ten pełen ognia głos młodej kobiety, dusza księcia napojona rodową dumą, zlodowaciała pod tchnieniem ciągłego pochlebstwa, które dotąd go otaczało, doznała nareszcie jakiegoś szlachetnego wstrząśnienia, rumieniec wstydu pokrył czoło tego pysznego człowieka, kiedy pomyślał, do jakiego upokorzenia zniżył się wobec Paskala.
Finansista zaś, ośmielony już oddaleniem się margrabiny uczuł wracającą zuchwałość swoją, i, zwracając się nagle do księcia, rzekł do niego ze zwykłem sobie grubjańskiem szyderstwem, z którem łączyła się jeszcze jego zazdrość pełna nienawiści na widok tak pięknej kochanki księcia. (Paskal takie bowiem powziął o niej przekonanie).
— Dalipan! nie dziwię się już Mości Książę, że tak długo musiałem czekać w przedpokoju. Widzę, że Wasza Książęca Mość znajdował się w dobrem i pięknem towarzystwie. Doskonałym jestem znawcą i winszuję Waszej Cesarskiej Wysokości; tacy ludzie, jak my, nie byle czem dadzą się uwieść i sądzę, że Książę zna zbyt dobrze własny interes, ażeby się chcieć wyrzec naszej pożyczki i usłuchać mowy tej pani, której ja pewnie nie zapomnę, ja, gdyż zbyt żywo mnie ona obeszła — dodał Paskal, którego oburzenie zwiększyło jeszcze dotychczasowe zuchwalstwo — i wstydzę się jej za Waszą Książęcą Mość, lecz mimo jej pięknych oczów, muszę się pomścić za obelgi tej zbyt godnej uwielbienia osoby.
— Panie Paskal — zawołał książę zadowolony, że mógł się nareszcie pomścić — panie Paskal! — i skinieniem pokazał drzwi — wychodź natychmiast i pamiętaj, ażeby tu już noga twoja nie postała.
— Mości Książę... taka mowa...
— Panie Paskal — powtórzył książę głośniej i dobitniej, sięgając do dzwonka — wychodź natychmiast, albo wyrzucić cię każę.
W zuchwalstwie tyle zawsze jest podłości, w chciwości tyle nikczemności, że Paskal, zatrwożony myślą utracenia wszystkich swoich nadziei, i spodziewanych korzyści z zamierzonej pożyczki, żałować już zaczął, lecz zbyt późno, swego grubjaństwa; przez co okazał się równie podłym, jak dawniej był zuchwałym, i rzekł do księcia:
— Mości Książę, ja tylko żartowałem; sądziłem, że Wasza Cesarska Wysokość, pozwalając mi używać mej prostej mowy, bawiłeś się mną jak zwyczajnym błaznem. Dlatego to pozwalałem sobie na tyle nieprzyzwoitości. Czy Wasza Książęca Mość myśli, że jabym się ośmielił zachować w pamięci te wszystkie żarty, które ta piękna dama do mnie zwróciła? Zbyt jestem grzecznym, zbyt wiele posiadam rycerskości francuskiej, ażeby się tego dopuścić; prosić nawet będę Waszą Cesarską Wysokość, ażeby na wypadek, jeśli nasza pożyczka, jak się spodziewam, dojdzie do skutku, Wasza Książęca Mość pozwolił mi ofiarować tej czcigodnej damie podarunek, który my ludzie szkatuły nazywamy podarunkiem na szpilki, na jej toaletę, z dziesięć rulonów po tysiąc luidorów; bo damy zawsze mają swoje drobne sprawunki.
— Panie Paskal — rzekł książę, korzystając z tego upokorzenia, którego jeszcze nie miał sposobności wymierzyć Paskalowi — jesteś nikczemnym głupcem.
— Otóż to Mości Książę, ja wolę jakie bądź słowa Waszej Książęcej Mości, aniżeli to dotychczasowe milczenie; otóż teraz Wasza Książęca Mość bawi się kosztem poczciwego Paskala.
Książę, nie odpowiedziawszy wcale, zadzwonił nagle; poczem jeden z jego adjutantów wszedł do salonu.
— Patrz pan — rzekł arcyksiążę do oficera, pokazując mu Paskala — patrz pan na tego człowieka.
— Widzę, Mości Książę.
— Czy pan zna jego nazwisko?
— Wiem, Mości Książę, jest to pan Paskal.
— Czy go pan zawsze poznasz?
— Nieomylnie, Mości Książę.
— Otóż wyprowadź go pan do samych drzwi pałacu, a jeżeliby kiedykolwiek ośmielił się powrócić tutaj, każesz go haniebnie wygnać z mego domu.
— Nie zaniedbam tego uczynić, Mości Książę — odpowiedział adjutant, który, równie jak jego towarzysze, doznał już poprzednio zuchwałych obelg Paskala.
Finansista, widząc wszystkie nadzieje swoje zniweczonemu i nie mając już nic więcej do stracenia, odzyskał swoją dawną zuchwałość, podniósł głowę śmiało i rzekł do księcia, który, pomściwszy się dostatecznie, śpieszył się już do Magdaleny, będącej w drugim pokoju.
— Mości Książę, — powiedział z bezczelnem zuchwalstwem — nasza odwaga i nasza nikczemność są warte siebie wzajemnie: przed paru dniami ja byłem silny słabością Księcia, dzisiaj Książę silny jest moją słabością, jedyną dzielną osobą okazała się tutaj ta przeklęta kobieta z czarnemi brwiami i jasnym włosem, ale ja się pomszczę.
Paskał wyszedł z pałacu z sercem przepełnionem żółcią, trawiony nienawiścią, przejęty wściekłością, rozżalony zawiedzioną nadzieją swej chciwości i nagłej miłości, a nadto ścigany przez blady lecz pałający życiem obraz Magdaleny, który zamiast wyrugować z jego pamięci niewinną i dziewiczą piękność Antonimy, zdawał się jeszcze głębiej naznaczać ją w jego wspomnieniu; gdyż te dwa typy zarazem tak doskonałe i różnorodne uwydatniały się wzajemnie swoim kontrastem.
— Dziwne też to zwierzę-człowiek! ja czuję w sobie instynkty tygrysa — mówił do siebie Paskal, przechodząc krokiem wolnym przez przedmieście św. Honorjusza, z rękoma zanurzonemi w kieszeniach swoich spodni — nie dodał pochyliwszy głowę i wpatrując się machinalnie w kamienie bruku — nie... nie powinienem tego mówić... z obawy żeby nie uczynić mniej okrutną, I mniej gorączkową tej zazdrości, której my... miljonerzy, jesteśmy zawsze przedmiotem... gdyż zazdrośnicy nasi jak potępieńcy cierpią, nad każdą radością, której się w nas domyślają... Ale co robić... stało się: teraz... ja... ja... I mam w szkatule mojej tysiące środków użycia wszystkiego, co tylko jest zakazane lub dozwolone człowiekowi... wszystkiego, o czem tylko pomyśleć może... Jestem jeszcze młody i nie jestem głupi... pełen siły i zdrowia, wolny jak ptaszek... cały świat jest dla mnie otwarty... mogę używać wszystkiego, co jest najpiękniejsze we wszystkich krajach, mogę prowadzić życie sybaryty, w Paryżu, w Londynie, w Wiedniu, w Neapolu lub w Stambule; mogłem być księciem lub margrabią obsypanym orderami; dzisiaj wieczorem mogę mieć na moje rozkazy najpiękniejsze i najpożądańsze aktorki Paryża, ucztę Lukullusa... najdzielniejsze konie w stolicy; w przeciągu jednego miesiąca, otworzywszy moje salony, jak tylu oszustów lub głupców, mogę zebrać wkoło siebie sam kwiat Paryża, Europy... ten książę, którego mogłem za pomocą biletów Banku Francuzkiego posadzić na wyższym jeszcze stopniu, łasił się przede mną... Otóż daję słowo honoru, — dodał w duchu Paskal, zgrzytając zębami — przysięgam, że w tej chwili niema człowieka, któryby więcej cierpiał ode mnie. W raju byłem, kiedym, jak najlichszy robotnik, ocierał z błota trzewiki mego starego lichwiarza. Szczęście dla mnie... że mam przynajmniej na kogo mój gniew wywrzeć... że mogę, czekając na lepsze kąski przyczepić się do tego głupca Dutertre... pójdźmy tymczasem do mego komornika.
Wspomnieliśmy już, że po odejściu finansisty, książę poszedł za margrabiną de Miranda, lecz jakież było jego zdziwienie, gdy w pokoju, w którym spodziewał się ją zastać, nie znalazł nikogo.
Ponieważ z tego pokoju jedno tylko było wyjście do sali służbowej, przeto książę zapytał swoich adjutantów, czy nie widzieli osoby, która poprzednio miała posłuchanie. Odpowiedziano mu, że osoba ta wyszła z salonu, i wkrótce po wyjściu pana Paskala oddaliła się z pałacu.
Rzeczywiście, Magdalena oddaliła się, pomimo, że postanowiła czekać na księcia do końca jego rozmowy z Paskalem.
Powiemy teraz, dlaczego Magdalena zamierzyła inaczej uczynić.
Wracając do salonu po obejściu się z Paskalem, tak jak na to zasługiwał, przypadkiem spojrzała na ogród i ujrzała w nim Franciszka, który przed wyjazdem swoim uzyskał pozwolenie przejścia się kilka razy po parku, w towarzystwie majora Butlera.
Na widok Franciszka, Magdalena stanęła jak skamieniała.

Poznała w nim tego jasnego archanioła, ten przedmiot jej ideału i jedynej miłości, o którym zwierzyła się Zofji Dutertre.

XXIII.

Magdalena nie miała najmniejszej wątpliwości, że ów bohater pojedynku, którego była niewidzialnym świadkiem, że jej jasny cherubin, słowem, że ideał jej miłości i Franciszek przedmiot miłości Antoniny, były jedną i tąż samą osobą.
Uczyniwszy to niespodziane odkrycie, margrabina uczuła głębokie wstrząśnienie. Aż dotąd miłość ta, otoczona tajemnicą i niewiadomością, ta miłość nieokreślona, czarująca, jak wspomnienie słodkiego snu, wystarczała do zapełnienia całego jej serca pośród rozmaitych wypadków jej życia, tak dziwnego, pośród niewzruszonego spokoju i jej zimnych jak lód zmysłów i pośród tych szalonych zapałów, które mimowolnie obudzała w innych, a których niekiedy tak chętnie używała dla dopięcia rozmaitych celów!
Magdalena nigdy o tem nie pomyślała, ażeby jej ideał mógł podzielać miłość innej kobiety; dla niej ten jasno-promienny archanioł miał tylko piękne białe skrzydła, na których miał ją unieść wobec całego świata w niedościgłe okiem strefy Eteru. Otoczona ciągle hołdami i westchnieniami najmniej platonicznemi w świecie, doznawała jakiejś radości, jakiejś niewypowiedzianej rozkoszy, kiedy się mogła wzbijać w napowietrzne krainy, gdzie jej olśnione i oczarowane oczy widziały tylko unoszący się ideał jej skrytych myśli.
Ażeby doznawać udręczeń zazdrości trzeba kochać cieleśnie. Magdalena zatem nie mogła być zazdrosną względem Antoniny. Zresztą, jeżeli Franciszek prawie wyłącznie zajmował jej myśli, nie miał przecież żadnego udziału w jej życiu; nie potrzebowała więc zrywać tych tysiącznych węzłów, które zwyczaj, wzajemny pociąg, zaufanie czynią tak drogiemi; wkrótce atoli uczuła niepokój, bolesne przeczucie, z których nie umiała sobie zdać sprawy. Zadrżała tylko i rzekła do siebie:
— Gdyby fatalne przeznaczenie miało chcieć, ażeby ten dziwny urok, jaki wywieram na wszystkie prawie otaczające mnie osoby, wpłynął także i na Franciszka. Gdybym i ja miała uczuć to wrażenie, widząc je w tym jedynym człowieku, który dotąd zajmował myśl moją i serce?
Lecz, starając się uspokoić przypomnieniem swego stanu, Magdalena dodała wkrótce:
— Ale nie, Franciszek zanadto kocha Antoninę, jest to pierwsza jego miłość, a niewinność i szczerość tej miłości strzec jej będą... Będzie on czuł dla mnie tęż samą obojętność, jaką ja czuję dla innych. Tak jest, a jednak cóż mnie zdoła upewnić, że moja duma, moja miłość, nie oburzą się na obojętność Franciszka? któż mnie zapewni, że, zapomniawszy o obowiązkach świętej, prawie macierzyńskiej przyjaźni dla Antoniny, nie użyję wszystkich środków namysłu i ułudy, ażeby pokonać tę jego obojętność? O! nie, toby było haniebnie, a potem, ja się tylko łudzę; powtarzam raz jeszcze, Franciszek zanadto kocha Antoninę. Niestety! mąż Zofji także ją czule kocha, a obawiam się, czy...
Te uwagi margrabiny przerwane zostały głośną mową arcyksięcia, nakazującego Paskalowi wyjść z pokoju; co usłyszawszy, Magdalena powiedziała sobie:
— Wygnawszy tego człowieka z pałacu, książę nadejdzie tutaj; zajmijmy się więc tymczasem ważniejszemi rzeczami.
Wydobywszy z kieszeni swój pugilaresik, margrabina wydarła z niego jednę kartkę, napisała na niej kilka wierszy ołówkiem złożyła ją, zapięła szpilką zamiast pieczątki i napisawszy na zewnętrznej stronie: Do Jego Cesarskiej Wysokości, położyła ją na widoku, na marmurowym stoliku, stojącym na środku salonu; potem wzięła kapelusz, i wyszła, jakieśmy już powiedzieli, na krótko przed oddaleniem się Paskala.
Podczas, kiedy arcyksiążę zdumiony i zasmucony zniknieniem Magdaleny, z niewypowiedzianą trwogą otwierał bilet zostawiony przez nią, margrabina udała się do Antoniny, gdzie miała zastać i Zofję Dutertre.
Przybywszy do domu prezesa Hubert, margrabina wprowadzona została do skromnego salonu, gdzie ją przyjęła Zofja Dutertre, która, wybiegłszy na jej spotkanie, rzekła do niej z obawą:
— I cóż! Magdaleno, widziałaś księcia?
— Widziałam, i mam niejaką nadzieję.
— Czyż to być może...
— Może być, droga Zofjo, ale to jeszcze nie dosyć. Nie chciałabym budzić przedwcześnie nadziei w naszej biednej Antoninie. Gdzież ona jest?
— U swego stryja. Na szczęście, dzisiejsze ranne przesilenie jego choroby zdaje się nam sprowadzać coraz lepsze skutki. Właśnie doktór powiedział, że jeżeli to polepszenie dłużej potrwa, w takim razie pan Hubert jeszcze dzisiaj wieczorem wyjdzie z wszelkiego niebezpieczeństwa.
— Powiedz mi, Zofjo, czy pan Hubert byłby w stanie przyjąć wizytę?
— Czyją wizytę?
— Pewnej osoby. W tej chwili nie mogę ci nic więcej powiedzieć.
— Zdaje mi się, że może; gdyż dopiero co wyszedł stąd jeden z jego przyjaciół. Tylko doktór zalecał mu nie bawić długo, ażeby nie zmęczyć chorego.
— To doskonale. A Antonina, to biedne dziecię, musi być bardzo niespokojną?
— Biedne, biedne dziecię, aż litość bierze patrzeć, na nią. Boleść jej tak jest naiwna, lecz zarazem tak słodka i rozpaczliwa. Wiesz Magdaleno, ja pewna jestem, że onaby umarła ze smutku, gdyby jej przyszło wyrzec się Franciszka. O! bo lepsza jest śmierć aniżeli pewne cierpienia — dodała Zofja z wyrazem tak głębokiego smutku, że aż łzy potoczyły się z jej oczu; poczem, otarłszy je, dodała — ale, kiedy kto ma dzieci, powinien cierpieć i żyć dla nich.
Dźwięk głosu pani Dutertre, bladość jej, której Magdalena dotąd jeszcze nie zauważyła, łzy które dopiero co widziała w jej oczach, uderzyły margrabinę nadzwyczajnie, i rzekła do swej przyjaciółki:
— Mój Boże, Zofjo, co ci jest? skąd te przykre słowa w twoich ustach? skąd te łzy? Wczoraj zostawiłam cię spokojną, szczęśliwą, wyjąwszy, jakeś mówiła, pewnego niepokoju, spowodowanego interesami twego męża. Czy dzisiaj zaszło znowu co nowego?
— Nie... nie... tak myślę przynajmniej — odpowiedziała pani Dutertre z pewnem wahaniem — ale od wczoraj nietyle mnie już niepokoi stan interesów mego męża... jak raczej...
— Dokończ, Zofjo.
— Nie... nie... szalone myśli mi przychodzą — odpowiedziała pani Dutertre z przymusem, jak gdyby chciała cofnąć wyrazy, które gwałtem cisnęły się do jej ust, nie mówmy o mnie, ale mówmy raczej o Antoninie; tak jestem wzruszona rozpaczą tej biednej dziewczyny, że zdaje mi się jak gdyby jej cierpienia były memi własnemi.
— Zofjo — rzekła skwapliwie Magdalena ściskając ręce swej przyjaciółki — nie wiesz, jak mnie zasmuca ta nieufność z twej strony, mogłabym myśleć, że ty czujesz do mnie jakąś urazę.
— Co mówisz? — zawołała Zofja zasmucona tem podejrzeniem — ty jesteś, będziesz zawsze moją najlepszą przyjaciółką, a gdybym się nie obawiała stać ci się natrętną...
— Ah! więc znowu? — odezwała się margrabina głosem tkliwego wyrzutu.
— Przebacz, mi, przebacz, Magdaleno, ale, nie jestże to dosyć powierzać swym przyjaciołom rzeczywiste zmartwienia, ażeby ich zasmucać wyznaniem wątpliwych, ale częstokroć bardzo bolesnych przeczuć?
I jakież to są Zofjo, droga moja Zofjo, te twoje przeczucia?
— Oto od wczoraj, ale nie... nie, ty będziesz myślała, żem ja chyba oszalała.
— Będę to może myślała... dobrze... lecz mów... zaklinam cię.
— A zatem, zdaje mi się, że od wczoraj mój mąż zostaje pod wpływem jakiejś stałej myśli... która go wyłącznie zajmuje.
— Być może, że jego interesa?
— Nie... o! nie... jest to coś innego, i to właśnie zasmuca mnie i trwoży.
— Cóżeś tedy zauważyła?
— Wczoraj, po twojem odejściu, postanowiliśmy, że uczyni dwa kroki nadzwyczajnie dla nas ważne; widząc, że naznaczona godzina upływa, poszłam do naszego pokoju, gdzie miał się ubierać. Znalazłam go jeszcze w jego roboczem ubraniu, siedzącego przed stołem, z głową opartą na ręku. Nie słyszał, kiedym weszła do pokoju. Karolu, rzekłam do niego, zapominasz o naznaczonej godzinie, wszakże miałeś wyjść. — Poco wyjść? zapytał mnie. — Ależ mój Boże, dla uczynienia dwóch bardzo ważnych wizyt, w twoim własnym interesie, (i przypomniałam mu dokąd miał się udać). — Masz słuszność; odpowiedział, zapomniałem o tem zupełnie. — Więc o czemże ty myślisz, Karolu? zapytałam go znowu. Zarumienił się, zdawał się być pomieszany i nic nie odpowiedział.
— Może być, że ma jakiś zamiar, jakieś przedsięwzięcie, nad którem się zastanawia, a którego ci jeszcze nie może powierzyć?
— Być może, a jednak on nigdy nic przede mną nie taił, nawet nie ukrywał mi swoich najwątpliwszych zamiarów. Nie, nie, to nie jego interesa tak go zajmują; gdyż wczoraj wieczorem zamiast rozmawiać ze swoim ojcem i ze mną o stanie rzeczy, który, przyznać ci się muszę, Magdaleno, gorszy jest, aniżelim ci powiedziała, Karol rozmawiał z nami o przedmiotach zupełnie innych, przeciwnych tym, któreby go powinny zajmować. Lecz o takich, w których nie miałam odwagi ganić go za to. Najwięcej jednak mówił nam o tobie.
— O mnie... i... cóż on mówił?
— Mówił, że wczoraj rano byłaś dla niego pełną uprzejmej dobroci; potem wypytywał mnie o tysiączne szczegóły o tobie, o twojem dzieciństwie, o życiu twojem; uszczęśliwiona, odpowiadałam mu na wszystko, jak się domyślasz, a potem pogrążył się w ponurem milczeniu, w zadumaniu tak glębokiem, że nic wyrwać go z niego nie mogło, nawet pieszczoty naszych dzieci.
W tej chwili stary służący pana Hubert, znany dobrze pani Dutertre, wszedł zdziwiony i zmieszany do salonu, mówiąc do Zofji:
— Zapewne panna Antonina jest teraz u pana?
— Tak jest, Piotrze; czego chciałeś?
— Oto, proszę pani, zdziwiło mnie to bardzo i nie wiedziałem wcale, co odpowiedzieć.
— Co takiego, Piotrze, wytłumacz się.
— Proszę pani, przyszedł tu jakiś obcy oficer, zapewne to będzie jeden ze świty tego księcia, który teraz mieszka w pałacu Elysée.
— Więc cóż?
— Oficer ten ma list, który pragnie doręczyć osobiście panu Prezesowi, i odebrać odpowiedź; napróżno tłumaczyłem temu oficerowi, że pan jest bardzo chory, upewniał mnie ciągle, że idzie o rzecz nader ważną i pilną, i że przybywa od księcia mieszkającego w pałacu Elysée; przychodzę więc zapytać, co mam uczynić?
Pani Dutertre, zapominając o własnych kłopotach, zwróciła się do Magdaleny i rzekła do niej z radością:
— Nie zawiodła cię twoja nadzieja. Ten list księcia jest jego przyzwoleniem na małżeństwo, biedna Antonina, jakże ona będzie szczęśliwa!
— Nie cieszmy się jeszcze przedwcześnie, droga Zofjo. Poczekajmy trochę, ale wierzaj mi, wyjdź do tego oficera, zapewne to jest jeden z adjutantów księcia. Powiedz mu, że pan Hubert, jakkolwiek ma się nieco lepiej, nie może go jednak przyjąć; poproś go, ażeby ci ten list powierzył, i uprzedź go, że go doręczysz panu Hubertowi, który nie omieszka udzielić stosownej odpowiedzi.
— Masz słuszność, Magdaleno, pójdź Piotrze — rzekła Zofja, wychodząc ze starym służącym.
— Nie omyliłam się — rzekła margrabina pozostawszy sama. — Te spojrzenie pana Dutertre... prawdziwie, jakie to szczęście... Ale, spodziewam się — dodała Magdalena z lekkim uśmiechem — spodziewam się wyciągnąć znakomitą korzyść z tego małego przeniewierzenia tak dla Zofji, jako i dla męża... Następnie, po chwili zastanowienia, dodała: Książę jest nadzwyczajnie punktualny. Oby tylko mógł wypełnić i drugie moje zlecenie, zawarte w moim bileciku.
Wtem Antonina wyszła z pokoju swego stryja. Na widok margrabiny, biedna dziewczyna nie śmiała ani kroku dalej postąpić. Stanęła jak osłupiała, niema, drżąca, oczekując losu swojego w śmiertelnej niemal trwodze, gdyż Magdalena przyrzekła jej zrana wstawić się za nią do księcia.
Jednocześnie także weszła Zofja, trzymając w ręku list odebrany od adjutanta, który oddała Antoninie, mówiąc do niej:
— Weź, moje dziecię, zanieś natychmiast ten list twemu stryjowi, jest to coś bardzo pilnego, bardzo ważnego, odbierz od niego odpowiedź, a ja oddam ją osobie, która na nią oczekuje.
Antonina odebrała list z rąk pani Dutertre i ciekawem okiem spojrzała na dwie swoje przyjaciółki, które spojrzały na siebie porozumiewawczo; wyraz ich twarzy tak dalece uderzył Antoninę, że, zwracając się kolejno do dwóch młodych kobiet, rzekła do nich:
— Zofjo, Magdaleno, co to jest? Spoglądacie na siebie w milczeniu, a ten list, cóż on znaczy, o mój Boże!
— Idź prędko, moje dziecię — odezwała się Magdalena — czekamy tu na ciebie.
Antonina, coraz więcej zmieszana, udała się prędko do swego stryja; pani Dutertre, widząc, że margrabina pochyliła głowę i zadumała się głęboko, rzekła do niej:
— Magdaleno... co ci jest?
— Nic... moja przyjaciółko... Myślę o szczęściu tej kochanej Antoniny, jeżeli mnie moje nadzieje nie zawiodą.
— Ah! tobie jest winna to szczęście. Z jakąż to radością ona i pan Franciszek dziękować ci będą, wszakże ty będziesz dla nich prawdziwą opatrznością?
Usłyszawszy imię Franciszka, Magdalena zadrżała, zarumieniła się lekko, i zdawało jej się, że ciemny obłok przesunął się przed jej oczyma. Zofja nie miała czasu dojrzeć wzruszenia Magdaleny, gdyż w tej chwili Antonina wyszła z przyległego pokoju: piękne jej rysy były ożywione wyrazem zdumienia i radości niepodobnej do wypowiedzenia, poczem, nie mogąc wymówić ani jednego słowa, rzuciła się na szyję Magdaleny, ale wzruszenie jej było zapewne zbyt silne, zbladła bowiem nagle, tak, że przyjaciółki jej musiały ją przytrzymać, bo inaczej byłaby upadła.
— Dzięki Bogu! — zawołała Zofja — mimo twego pomieszania, mimo twojej bladości, biedna Antonino, jestem pewna, że nam niesiesz jakąś dobrą nowinę.
— Nie drżyjże tak, moje dziecię — rzekła także Magdalena. — Uspokój się, przyjdź do siebie...

— O! gdybyście wiedziały — odezwała się zcicha dziewica. — Nie, nie... nie mogę temu jeszcze wierzyć.

XXIV.

Margrabina biorąc z tkliwością obie ręce Antoniny, powiedziała do niej:
— W szczęście zawsze trzeba wierzyć, moje dziecię, ale słuchamy, wytłumaczże się.
— Zaraz — odpowiedziała dziewica głosem przerywanym łzami radości — zaniosłam list memu stryjowi, który do mnie powiedział: Moja córko, ja mam wzrok bardzo osłabiony... proszę cię, przeczytaj mi ten list. Wtedy odpieczętowałam kopertę, nie wiem dlaczego serce biło mi gwałtownie, ale to tak gwałtownie, że o małom nie zemdlała. Oto, tak samo jak teraz jeszcze — dodała Antonina, przyciskając rękę do piersi, jakgdyby chciała stłumić jego uderzenia; musiała nawet wypocząć chwilę, poczem dopiero dodała: — przeczytałam więc ten list, z którego nie zapomniałam ani jednego słowa; taka była treść jego:
„Panie Prezesie, upraszam pana, pomimo choroby, jaką jesteś złożony, przyjąć mnie na chwilę u siebie, jeżeli to być może, tylko na chwilę rozmowy w przedmiocie pilnym i nadzwyczajnie ważnym. Życzliwy panu,

Leopold Maksymiljan“.

— Wszakże — zawołał mój stryj, podnosząc się na posłaniu — jest to imię księcia, mieszkającego obecnie w pałacu Elysée. Zdaje mi się... że tak jest, mój stryju, odpowiedziałam. — Czego on może żądać ode mnie? dodał mój stryj. — Nie wiem — odpowiedziałam, drżąc i rumieniąc się, gdyż nie mówiłam prawdy w tej chwili, i wyrzucałam sobie, że nie śmiałam mu jeszcze wyznać mojej miłości dla Franciszka. Wtedy stryj rzekł do mnie:
— Chociaż bardzo jestem cierpiący, niepodobna, ażebym mógł nie przyjąć księcia: ale nie będę mu mógł odpowiedzieć listownie, bo jestem jeszcze zbyt osłabiony. Zastąp mnie Antonino i odpisz mu to, co ci powiem: „Mości Książę, ponieważ słabość moja pozbawia mnie zaszczytu odpowiedzenia Waszej Cesarskiej Wysokości własnoręcznie, przeto używam obcej ręki, ażeby Waszej Książęcej Mości oznajmić, że w każdej chwili czekam jego rozkazów“. — Właśnie ten list idę teraz napisać w imieniu mego stryja, dodała Antonina zbliżając się do małego pulpitu, stojącego na stole w tymże salonie. Ale powiedz mi, Zofjo — dodała młoda dziewica z rozrzewnieniem — powiedz, nie powinnażem błogosławić Magdalenę, dziękować jej na kolanach? gdyż jeżeliby książę chciał sprzeciwić się naszemu małżeństwu, nie przychodziłby do mego stryja, nieprawdaż Zofjo? i gdyby nie Magdalena, książę nigdyby tu nie przybył.
— Równie jak ty, i ja także mówię, moje dziecię, dzięki, dzięki Magdalenie.
Antonina usiadła przed pulpitem, lecz po chwili daremnych usiłowań, musiała wyrzec się pisania: jej mała rączka drżała tak silnie... tak silnie, że nie mogła wcale utrzymać pióra.
— Pozwól mi usiąść na twojem miejscu, kochana Antonino — rzekła Magdalena nie spuszczając jej wcale z oka — ja za ciebie napiszę.
— Wybacz, Magdaleno — odpowiedziała młoda panienka, ustępując swego miejsca margrabinie. — Nie moja to wina, lecz wzruszenie moje silniejsze jest od woli.
— Jest to winą twego serca, dziecię kochane. Ja pojmuję twoje wzruszenie — rzekła margrabina pisząc pewną ręką odpowiedź prezesa — teraz zadzwoń na kogo, ażeby list oddał adiutantowi księcia.
Stary służący wszedł do pokoju i poruczono mu doręczyć list oficerowi.
— Teraz, moje dziecię — odezwała się margrabina do Antoniny — pozostaje ci jeden jeszcze spełnić obowiązek, a jestem pewną, że i Zofja podzieli moje zdanie; zanim książę przybędzie, powinnaś w krótkich słowach wszystko wyznać twemu stryjowi.
— Rada Magdaleny jest bardzo słuszna — wtrąciła Zofja — nie dobrzeby było, gdyby pan Hubert nie był uprzedzony o celu tej wizyty księcia.
— Twój stryj jest dobry i życzliwy dla ciebie — dodała Magdalena — wytłumaczy on sobie podobny brak zaufania, spowodowany mianowicie, jak się spodziewam, nieśmiałością.
— Obie macie słuszność, czuję to — odpowiedziała Antonina, — zresztą, nie potrzebuję się rumienić, ponieważ, Bóg świadkiem, mimowolnie i nie myśląc o tem, ukochałam Franciszka.
— Właśnie powinnaś się pośpieszyć uprzedzić o tem stryja, moje dziecię, bo książę wkrótce przybędzie. Ale. powiedz mi — dodała margrabina — dla wiadomego mi powodu, nie chciałabym znajdować się tutaj w czasie obecności księcia. Czy z tego salonu nie możnaby wyjść do twego pokoju?
— Korytarz, na który te wychodzą drzwi — odpowiedziała Antonina — prowadzi do mego pokoju; Zofja zna drogę do niego.
— Rzeczywiście, ja cię zaprowadzę Magdaleno — wtrąciła Zofja, podnosząc się razem z margrabiną, która, tkliwie pocałowawszy Antoninę w czoło, rzekła do niej pokazując jej drzwi w pokoju jej stryja — idź prędko, moje dziecię, bo tu każda chwila jest droga. — Dziewica rzuciła spojrzenie czułej wdzięczności na swoje przyjaciółki, które, wyszedłszy z salonu, udały się do pokoju Antoniny. Lecz na kurytarzu spotkały starego służącego, który powiedział do Zofji.
— Pan Dutertre chce widzieć się z panią natychmiast.
— Mój mąż! gdzież on jest?
— Na dole, w dorożce przed bramą; przysłał tylko do mnie odźwiernego, ażebym panią poprosił na dół.
— To rzeczy szczególne; czemuż on tu nie przyszedł? — rzekła Zofja spoglądając na swą przyjaciółkę.
— Pan Dutertre pragnie tylko kilka słów pani powiedzieć — dodał Piotr.
Pani Dutertre zatrwożona udała się za nim, powiedziawszy pierwej do margrabiny.
— Ja wracam natychmiast, moja przyjaciółko, gdyż pragnę jak najspieszniej wiedzieć o skutku wizyty księcia.
Magdalena pozostała sama.
— Dobrzem uczyniła, śpiesząc się tak bardzo — pomyślała z pewnym rodzajem goryczy — dobrzem uczyniła, idąc za pierwszym popędem wspaniałomyślności; jutro byłoby już za późno, nie miałabym może odwagi poświęcić się dla Antoniny. Dziwna rzecz, przed godziną myśląc o Franciszku i o niej, nie czułam żadnego niepokoju, tylko jakiś słodki smutek, a teraz serce moje ściska się powoli, napełnia się boleścią... i cierpię... o!... bardzo cierpię...
Nagłe wejście Zofji przerwało dalsze uwagi margrabiny, domyśliła się jakiegoś wielkiego nieszczęścia ze złowrogiego, prawie obłąkanego wyrazu twarzy pani Dutertre, która rzekła do niej głosem ucinanym i stłumionym:
— Magdaleno... ofiarowałaś mi twoje usługi... przyjmuję je teraz...
— Wielki Boże! Zofjo... co ci jest?
— Położenie nasze jest okropne.
— Wytłumacz się.
— Może jutro... Karol zostanie uwięziony.
— Twój mąż!
— Uwięziony... powiadam ci... o! mój Boże! on!
— Ale za cóż... jakim sposobem?
— Potwór złośliwości... któregośmy uważali za naszego dobroczyńcę... Paskal...
— Paskal.
— Tak jest... wczoraj... nie śmiałam... nie powiedziałam ci wszystkiego... lecz...
— Pan Paskal? — powtórzyła Magdalena.
— Los nasz jest w ręku tego nielitościwego człowieka, i pragnie nas doprowadzić do nędzy, mój Boże! w cóż się obrócimy, my i nasze dzieci! i ojciec mego męża, ah! to jest okropne!
— Pan Paskal — dodała margrabina z głębokiem oburzeniem — nędznik! o! tak, wyczytałam to z jego twarzy, widziałam to z jego zuchwalstwa i podłości, człowiek ten musi być bez litości.
— Znasz go?
— Dzisiaj rano widziałam go u księcia. Ah! teraz żałuję, żem się dała unieść memu oburzeniu, i wzgardzie jaką ten człowiek we mnie obudzał. Czemużeś mi pierwej nie powiedziała? jest to nieszczęście... wielkie nieszczęście...
— Co mówisz!...
— Zresztą, mniejsza o to, stało się. Ale słuchaj, Zofjo, przyjaciółko moja, nie trać odwagi, nie przesadzaj twego nieszczęścia, opowiedz mi wszystko, a może być, że znajdziemy sposób odwrócenia zagrażającego wam ciosu.
— To być nie może. Magdaleno, wszystko czego od ciebie żądam w imieniu Karola, w imieniu moich dzieci... jest, ażebyś...
— Pozwól, ażebym ci przerwała. Dlaczego mówisz, że jest niepodobieństwem odwrócić grożące wam nieszczęście?
— Paskal jest bez litości.
— Dobrze, ale jakież jest wasze położenie względem niego?
— Rok temu mąż mój, podobnie jak wielu przemysłowców znajdował się w położeniu nader krytycznem; pan Paskal ofiarował mu swoje usługi; Karol, zwiedziony pozorami prawości, przyjął je, zbyt długo byłoby tłumaczyć ci, jakim zbiegiem okoliczności, Karol, ufając obietnicom pana Paskala, znalazł się wkrótce w zupełnej zależności od tego człowieka, który każdego dnia mógł zażądać od mego męża zwrotu przeszło stu tysięcy talarów, to jest mógł zniweczyć jego zakład, pogrążyć nas w nędzy; nareszcie nadszedł dzień, w którym Paskal, opierając się na swoich prawach, postawił męża mego i mnie w ostateczności, albo zupełnej zguby, albo też dopuszczenia się podłości, których od nas wymagał.
— O! podły! nikczemnik!
— Wczoraj, kiedyś przybyła, oznajmił nam właśnie swą groźbę. Odpowiedzieliśmy mu na nią według naszego serca, poprzysiągł tedy zemstę i dziś dotrzymuje słowa. Zgubieni jesteśmy, powiadam ci, gdyż oświadcza, że na mocy jakiegoś prawa może tymczasowo kazać uwięzić Karola. Zatem, mojem zdaniem, trzeba się starać przedewszystkiem, ażeby mój mąż uniknął więzienia. Wzbrania on się od tego, utrzymując, że to tylko zasadzka, że niczego nie potrzebuje się obawiać, i że...
Magdalena po chwili namysłu przerwała znowu swej przyjaciółce, mówiąc do niej:
— Ażebyście nie potrzebowali obawiać się niczego od Paskala, cóż wypada uczynić?
— Zapłacić jego należytość.
— A twój mąż winien mu jest?
— Przeszło sto tysięcy talarów, zabezpieczonych na naszym zakładzie; lecz gdyby nas z niej wywłaszczono nicbyśmy już nie mieli na świecie. Mój mąż zostanie ogłoszony bankrutem i wtedy cała jego przyszłość zgubiona.
— I nie ma już żadnego innego środka wydobycia się z rąk Paskala, jak tylko przez zapłacenie jego należytości?
— Jest jeden, na który mój mąż zawsze liczył, opierając się na słowie tego niegodziwego człowieka.
— Środek zaś ten jest?
— Dać Karolowi dziesięć lat czasu, ażeby się mógł wypłacić.
— A przy takiej pewności?
— Niestety! bylibyśmy ocaleni, ale pan Paskal chce się pomścić i nigdy nie przystanie na podanie nam tego środka ocalenia.
Ta smutna rozmowa przerwana została przybyciem Antoniny, która z rozpromienioną twarzą wbiegła do pokoju, wołając:
— Magdaleno!... pójdź... pójdź!
— Cóż się stało, moje dziecię? czy jaka szczęśliwa wiadomość? o! zgaduję ją z twoich uradowanych oczów...
— Ah! przyjaciółki moje — rzekła dziewica — obawiam się tylko czy będę w stanie znieść tak wielkie szczęście: mój stryj... książę... zezwalają na wszystko... A książę... gdybyście wiedziały jaki on był pobłażliwy... jak po ojcowsku obszedł się ze mną, gdyż chciał żebym była obecną jego rozmowie z moim stryjem. „Wpływ margrabiny de Miranda — zdziałał zmianę, miłą dla pani i Franciszka“ — powiedział — „a z chwilą jeśli margrabina znajduje się u pani, bądź łaskawa oznajmić jej, że chciałbym podziękować jej wobec pani, że podała mi sposobność naprawienia mego względem pani uchybienia“. Jakież to są szlachetne, i rozrzewniające słowa! — dodała dziewica. — O! pójdź Magdaleno! pójdź moja dobroczynna opiekunko, moja siostro, moja matko, ty, której Franciszek i ja będziemy winni całe nasze szczęście. Pójdź i ty, Zofjo — rzekła jeszcze Antonina, biorąc panią Dutertre za rękę — wszakże i ty podzielasz moje szczęście, tak jak podzielałaś moje nadzieje i rozpacz.
— Moje drogie dziecię — odpowiedziała pani Dutertre, starając się pokryć swój smutek — nie potrzebuję ci mówić, jak dalece podzielam twą radość; ale obecność księcia zmieszałaby mnie, a zresztą... przed chwilą powiedziałam Magdalenie, że muszę wrócić do domu... Nie mogę zostawiać moich dzieci zbyt długo bez żadnego dozoru. Uściskaj mnie, Antonino, szczęście twoje jest zapewnione; ta myśl będzie mi słodka, i, jeżeli mam jakie zmartwienie, to, wierzaj mi, przy niej łatwiej takowe zniosę.
— Zofjo — rzekła margrabina pocichu, lecz pewnym głosem do swej przyjaciółki — odwaga i nadzieja; niechaj twój mąż nie wyjeżdża; jutro czekaj mnie u siebie do południa.
— Co mówisz?
— Nie mogę ci nic więcej powiedzieć; ale niechaj przykład Antoniny doda ci ufności. Dzisiaj rano rozpaczała, teraz, spojrzyj na nią, twarz jej promienieje radością.
— Tak, dzięki tobie.
— Uściskajmy się, i pozwól mi jeszcze powtórzyć: odwaga i nadzieja. — Poczem zbliżywszy się do Antoniny, Magdalena rzekła do niej: — teraz, moje dziecię, pójdziemy do księcia.
Antonina i margrabina opuściły panią Dutertre, która, ulegając mimowolnie pod wpływem przekonywającego głosu Magdaleny, wracała do swego smutnego mieszkania wiedziona wątpliwem światłem niejakiej nadziei.
Książę oczekujący na Magdalenę w salonie prezesa Hubert, ukłonił jej się głęboko i rzekł do niej tonem ceremonialnej grzeczności, jak mu nakazywała obecność Antoniny.
— Miałem na sercu złożenie pani margrabinie podziękowania za tę wielką usługę, jaką mi pani wyświadczyła. Postawiłaś mnie pani w możności ocenienia panny Antoniny Hubert tak jak tego jest godną; szczęście mego chrzestnego syna na zawsze jest zapewnione. Umówiłem się z panem Prezesem, który raczył przychylić się do mej propozycji, że zaręczyny Franciszka z panną Antoniną, odbędą się jutro rano, według niemieckiego zwyczaju, to jest, że ja i pan Hubert podpiszemy, pod karą przeniewiercy akt małżeństwa, który Franciszek i panna Antonina pod tąż samą karą będą obowiązani podpisać.
Po chwili milczenia, książę mówił dalej:
— Ośmielam się upraszać panią margrabinę o wyświadczenie mi jednej jeszcze łaski — dodał książę — wyjmując z kieszeni list, oddał go Magdalenie — pani zna rodzinę pułkownika Pernetti?
— Bardzo dobrze, Mości Książę.
— Otóż, racz pani list ten po przeczytaniu onego, odesłać pułkownikowi. Jestem pewien — dodał arcyksiążę, wymawiając z pewnym przyciskiem te ostatnie wyrazy — że pani tyleż doznasz przyjemności, odsyłając ten list, ile dozna szczęścia ten, który go odbierze.
— Nie wątpię o tem bynajmniej, i ponawiam Waszej Cesarskiej Wysokości moje najszczersze podziękowanie — rzekła margrabina, składając ceremonjalny ukłon.
— Do jutra tedy, panno Antonino — dodał książę zwracając się do młodej panienki — pójdę przygotować mego biednego Franciszka do pomyślnej wiadomości, którą mu przynoszę, obawiam się bowiem zbyt silnego z jego strony wzruszenia; lecz jestem pewny, że skoro się o wszystkiem dowie, przebaczy mi, równie jak pani, zmartwienia, których stałem się dla niego powodem.
Ukłoniwszy się powtórnie Antoninie i margrabinie, z którą zamienił znaczące spojrzenie, książę powrócił do pałacu Elysée-Bourbon.

Nazajutrz o godzinie dziesiątej, Magdalena wsiadła do powozu i kazała się zawieść najprzód do notarjusza, a potem do Paskala.

XXV.

Pan Paskal zajmował całą dolną część pewnego domu w nowym cyrkule św. Jerzego, wychodzącego na ulicę. Oddzielne było wejście do kasy finansisty, zostającej pod sterem człowieka posiadającego jego zaufanie, któremu pomagał młody komisant we wszelkich korespondencjach, które były liczne, ponieważ Paskal miał zawsze wiele i znakomitych interesów.
Główne wejście do jego mieszkania prowadziło przez sień do przedpokoju i dalszych pokojów; mieszkanie to urządzone bez żadnego zbytku, mogło się przecież nazwać bardzo wygodnem; jeden kamerdyner do służby wewnętrznej i piętnastoletni chłopiec do wszelkich posyłek wystarczali do usług pana Paskala, gdyż człowiek ten nie używał nawet swoich niezmiernych bogactw na wspaniały zbytek, na te rozrzutne wydatki, wspierające przemysł i pracę.
Tego poranku, około godziny pół do dziesiątej, Paskal, okryty szlafrokiem, przechadzał się ze wzruszeniem w swoim gabinecie; noc miał bardzo długą, bezsenną i gorączkową; szpieg dobrze od niego zapłacony, mając sobie poleconem od dwóch dni czuwanie nad wszystkiem, co się działo u Antoniny, przyszedł mu donieść o wizycie księcia u Prezesa. Krok ten, tak szybki i pełen znaczenia, nie pozostawiał Paskalowi żadnej wątpliwości o zniweczeniu jego zamiarów względem Antoniny; do tego ciężkiego zawodu łączyły się w jego umyśle i inne jeszcze żale; przedewszystkiem zaś doprowadziło go niemal do wściekłości to, że musiał przyznać, iż pomimo swoich miljonów, pomimo swojej tak uporczywej woli, przymuszony był ulec niemożności. To jeszcze nie wszystko, jeśli nie czuł miłości dla Antoniny w szlachetnem znaczeniu tego wyrazu, to czuł za to jeden z tych namiętnych palących kaprysów, przemijających może, lecz nadzwyczajnie gwałtownych, dopóki trwają, dlatego też wyprowadził sobie następujące rozumowanie, cechujące okrutny jego egoizm.
— Ta dziewczyna musi być moją za jaką bądź cenę; zaślubię ją skoro potrzeba, a kiedy się nią znudzę, wtedy dwunasto — lub piętnastotysięczna pensja uwolni mnie od niej; jestem dosyć bogaty, ażeby sobie pozwolić na takie wybryki.
Wszystko to, jakkolwiek ohydne, rozważane jednak ze stanowiska dzisiejszego stanu społecznego, było bardzo możebne i prawne; właśnie więc, powtarzamy, sama ta możebność czyniła doznany zawód tak bolesnym Paskalowi.
Nadto jeszcze: uczucie jakiego doznawał dla Antoniny, będąc tylko zmysłową chucią, nie prowadziło za sobą bynajmniej, ażeby w miłości swojej pragnął posiadać jedynie tę młodą panienkę piękności dziewiczej i niewinnej, owszem, silnie także uderzyła go wyzywająca piękność Magdaleny, i w zmysłowem wyrachowaniu swojem, które podwajało jego męczarnie, Paskal przez całą noc wywoływał przed swoją rozpaloną wyobraźnię ten szczególny kontrast, jaki tworzyły te dwie zachwycające istoty.
W chwili, w której obecnie widzimy Paskala, znajdujemy go jeszcze pod wpływem tegoż samego szału.
— Przekleństwo niechaj na mnie spadnie! — mówił do siebie, przechadzając się krokiem nierównym i gorączkowym. — Poco ja widziałem tę djabelską blondynkę, z czarnemi brwiami, oczyma niebieskiemi i bladą cerą? Przez nią ta mała zaledwie rozkwitająca panienka wydaje mi się jeszcze bardziej zachwycającą. Przekleństwo na mnie! czyż te dwie postacie prześladować mnie będą wiecznie, mimo mej woli, albo raczej, czy moje rozhukane myśli wiecznie przywoływać je będą do mojej pamięci? Boże! mój Boże! czyliż ja byłem tak głupi, tak niedołężny, że inaczej wziąłem się do rzeczy, aniżelim się wziąść powinien, ale rzecz była do zrobienia i zrobić ją można było. O! będąc tak bogatym, mogłem zaślubić tę młodą dziewczynę, a drugą wziąść sobie za kochankę, bo nie wątpię o tem, ona jest kochanką tego księcia, który bodaj przepadł; niechaj on jej da tyle pieniędzy ile jabym jej dał, ja... Tak, tak... — dodał ściskając pięści z podwojoną wściekłością — można oszaleć... wściec się z gniewu... kiedy sobie trzeba powiedzieć: Przecież ja nie pragnę mieć za kochankę cesarzową chińską, albo zaślubić córkę królowej angielskiej, albo inną jaką... Czegóż ja chciałem? ożenić się tylko z młodą mieszczaneczką, i to z córką starego biednego urzędnika nie mającego ani grosza w kieszeni... czyliż to niema tysiąca podobnych małżeństw? i to mi się nie udało? i ja mam blisko trzydzieści miljonów majątku? Wielki Boże! Nacóż mi się tedy przyda mój majątek? nie potrafię nawet odmówić kochanki jednemu księciu niemieckiemu? Zresztą, ona go musi kochać tylko dla jego pieniędzy, człowiek ten dochodzi już czterdziestu, lat, dumny jest jak paw i zimny jak lód. Młodszy jestem od niego, brzydszy, a jeżeli on jest arcyksiążę, ja za to jestem arcymiljonerem. A potem, i tę jeszcze mam nad nim wyższość, żem go okropnie upokorzył, gdyż ta przeklęta, zuchwała kobieta słyszała, kiedym jej księcia traktował jak ostatniego z ludzi. Wyrzucała mu przecież w mojej obecności, że znosił rzucone mu przeze mnie zniewagi. Musi ona pogardzać tym człowiekiem, i, jak wszystkie kobiety tego rodzaju, czuć pewną słabość dla człowieka energicznego i opryskliwego, który takim jak tamten pomiata; obeszła się ze mną nielitościwie w jego obecności, to prawda. O! gdybym mu mógł wyrwać tę kobietę! jaki triumf! jaka zemsta! jaka pociecha za moje chybione małżeństwo!... Pociecha? nie... gdyż jedna z tych kobiet nie zatrze drugiej w mojej pamięci... Nie wiem czy to wiek, ale ja nigdy nie doświadczam takiej wytrwałości w moich żądzach, jakiej doznaję względem tej młodej dziewczyny. Zresztą, mniejsza o to, gdybym tylko zdołał pozbawić księcia jego kochanki, już połowa mej woli byłaby spełniona, a, kto wie? ta kobieta zna Antoninę, zdaje się posiadać jakąś władzę nad nią. Tak, kto wie, czy nie mógłbym jej skłonić pieniędzmi do... O szczęście! — zawołał Paskal z wybuchem dzikiej radości — jaki triumf!... porwać żonę temu blademu młodzieniaszkowi i piękną kochankę temu księciu!... gdybym miał cały mój majątek na to stracić... muszę tego dopiąć!
Poczem zatrzymawszy się, jakgdyby chciał zebrać swoje myśli, dodał po chwili milczenia:
— Bądźmy tylko spokojni, weźmy się dobrze do rzeczy, a przedewszystkiem zwinnie. Szpieg mój powie mi dzisiaj wieczorem, gdzie ta kobieta mieszka. Byle tylko nie mieszkała w pałacu Elysée, na co jednak wcale nie wygląda, dowiedziawszy się zaś o jej mieszkaniu, dalipan! wyprawię do niej tę starą, chytrą panię Doucet, kupcową strojów, stary to sposób, ale zawsze najlepszy do robienia interesów z aktorkami, mieszczankami i kobietami, będącemi na utrzymaniu; bo koniec końcem... ta kochanka księcia nie może być czem innem: wszakże ona przyszła z gołą głową przerwać w samym środku naszą rozmowę; nie zważała przeto na żadne względy. Nie mogę zatem użyć lepszego pośrednika jak panią Doucet. Wezwijmy ją natychmiast.
Paskal zaczął właśnie pisać coś na swojem biurku, gdy wtem wszedł jego służący.
— Czego chcesz? — opryskliwie zapytał finansista — nie dzwoniłem na ciebie.
— Panie... jakaś dama.
— Nie mam czasu.
— Przybywa ona o wypłatę wekslu.
— Niech idzie do kasy.
— Dama ta chce koniecznie z panem mówić.
— To być nie może, niech idzie do kasy.
Służący wyszedł, Paskal zaczął pisać dalej, ale wkrótce służący znowu powrócił.
— Przestanieszże ty mi przeszkadzać? — krzyknął Paskal. — Czegóż znowu chcesz?
— Panie, ta dama...
— Do pioruna! czy ty sobie żartujesz ze mnie? Mówiłem ci, żebyś ją odprawił do kasy!
— Dama ta oddała mi swój bilet, mówiąc mi, ażebym pana prosił o przeczytanie tego co na dole napisała ołówkiem.
— Daj... zobaczę... To rzecz nieznośna — rzekł Paskal, biorąc do ręki bilet, na którym przeczytał, co następuje:
Margrabina de Miranda.
Pod nazwiskiem było napisane ołówkiem:
Która miała zaszczyt spotkać pana Paskala w Elysée-Bourbon, u arcyksięcia Leopolda.
Gdyby piorun był uderzył u stóp Paskala, nie byłby nim pewnie więcej przerażony; nie mógł oczom swoim uwierzyć, i powtórnie jeszcze przeczytał bilet, mówiąc do siebie:
— Margrabina de Miranda... więc ona jest margrabiną... Ba! taka to pewnie margrabina jak Lola-Montes hrabina; szlachectwo spódniczkowe; ale mniejsza o to... zawsze to ona... Ona tu... u mnie... w chwili, kiedym rozmyślał nad środkami wejścia z nią w stosunki... Ah! Paskalu, mój przyjacielu Paskalu... twoja złota gwiazda, ukryta na chwilę, jaśnieje teraz całym swoim blaskiem... I ona przychodzi tutaj pod pozorem jakiegoś wekslu... Słuchaj... słuchaj, Paskalu, mój przyjacielu, tylko bądź spokojny... podobna okoliczność... nie wydarzy się dwa razy w życiu... Pomyśl, że jeśli będziesz zręczny, możesz za jednem rzuceniem sieci złowić kochankę księcia i żonę tego jasnego młodzieniaszka. Ah!... serce moje bije tak gwałtownie... pewien jestem, że muszę być blady.
— Panie, cóż mam odpowiedzieć tej damie? — zapytał nareszcie służący, zdziwiony tak długiem milczeniem swego pana.
— Czekaj, głupcze na moje rozkazy — odpowiedział Paskal z gniewem.
— No, bądźmy spokojni, powtarzam jeszcze... uspokójmy się — pomyślał — wzruszenie wszystkoby zgubiło, sparaliżowałoby moje środki. To rzecz nadzwyczajnie ważna, a gdybym miał przegrać sprawę w położeniu tak szczęśliwem... dalibóg... jabym się zastrzelił bez żadnego namysłu.
Po chwili milczenia, w ciągu którego zdołał przytłumić nieco swoje wewnętrzne wzruszenie, Paskal powiedział sobie:
— Otóż przyszedłem do siebie, czekajmy przyszłości... tymczasem zaś działajmy mądrze.
Następnie zawołał głośno:
— Wprowadź tę damę.
Służący wyszedł i wkrótce powrócił znowu meldując;
— Pani margrabina de Miranda.

Magdalena, wbrew swemu zwyczajowi, nie była już tego dnia ubraną jak jaka babka, jak to wczoraj powiedziała księciu, ale przeciwnie, wystrojoną była ze świeżą elegancją, która uczyniła jeszcze czarowniejszą jej piękność; kapelusz ryżowy à la Pamela, ubrany kłosami zboża połączonemi z bławatkami, tak dalece był otwarty i odsłaniał twarz i szyję margrabiny, jakgdyby była z gołą głową; świeża suknia z białego muślinu, również obsiana małemi bławatkami, odznaczała zarysy jej niezrównanej kibici, którą można było podać za wzór, najpiękniejszej budowy ciała, rozkosznej giętkości ruchów cechującej kształty meksykańskich kreolek, osłonionej lekką gazą, wznoszącą się pod spokojnem tchnieniem jej marmurowej piersi.

XXVI.

Paskal został olśniony, oczarowany; znalazł bowiem Magdalenę tysiąc razy piękniejszą, niż wczoraj. A chociaż był doskonałym znawcą, jak to poprzednio oznajmił księciu, chociaż już użył i nadużył tych wszystkich skarbów piękności, wdzięków i młodości, które nędza lub chciwość czynią hołdownikami bogactwa, nigdy nie przypuszczał nawet, ażeby podobna kobieta jak Magdalena istnieć mogła na świecie, i rzecz dziwna, albo raczej naturalna dla tego człowieka zepsutego, skażonego przesyceniem się wszelkiemi rozkoszami, że nawet w tej chwili jeszcze stawiał dziewiczą postać Antoniny obok postaci margrabiny; w jego oczach Wenus zdawała się uzupełniać Hebą.
Magdalena, korzystając z mimowolnego milczenia Paskala, rzekła do niego oschłym tonem, takim jednak, który nie zdawał się wcale przypominać wczorajszej sceny, pomimo kilku słów dodanych do jej nazwiska na bilecie wizytowym:
— Mam weksel na imię pańskie... i... chciałam się widzieć z panem dla ułożenia niektórych interesów.
Ten ton wzgardliwy i obojętny zmieszał Paskala, który spodziewał się jeżeli nie usprawiedliwień jakich, to przynajmniej pewnego tłumaczenia z powodu wczorajszego zajścia, dlatego też odpowiedział jąkając się prawie:
— Jakto... pani... przybywa tutaj... tylko... tylko... względem... tego wekslu...
— Względem tego wekslu... przedewszystkiem... a potem także i względem innej rzeczy.
— Domyślam się tego — powiedział do siebie Paskal z westchnieniem pewnej ulgi — weksel był tylko prostym pozorem. To dobry znak. Poczem dodał głośno — pani weksel należy do czynności mego kasjera, otrzyma on rozkaz wykonania żądania pani. Co się tyczy tej drugiej rzeczy, która panią do mnie sprowadza, spodziewam się że ta... jest... moją osobistą...
— Tak, panie.
— Zanim przystąpimy do niej, czy pani pozwoli mi uczynić jedno pytanie?
— Jakie?
— Na bilecie, który mi pani kazała oddać, napisała pani, że wczoraj widzieliśmy się w pałacu Elysée?
— Więc tedy?
— Ale zdaje mi się, że pani przypomina sobie nasze spotkanie... tylko piśmiennie.
— Nie rozumiem pana.
— Oto — rzekł Paskal, odzyskując nieznacznie swoją pewność i myśląc, że oschłość głosu Magdaleny była tylko udaniem, którego celu jeszcze nie pojmował. — Oto, pani margrabino, przyznaj pani... że wczoraj obeszłaś się bardzo surowo że sługą swoim...
— To prawda panie. Ale cóż stąd...
— I pani nie czuje żadnego żalu... że byłaś tak złośliwą... Pani nie żałujesz tego wcale...
— Bynajmniej...
— Rozumiem... wywarło to najpomyślniejszy skutek na tym zacnym arcyksięciu — odważył się powiedzieć Paskal z uśmiechem, spodziewając się że tym lub owym sposobem zdoła wyrwać Magdalenę z jej lodowatej obojętności, która go już zaczynała niepokoić — to bardzo zręcznie przybierać pozory stawania w obronie godności tych, nad którymi panujemy... będąc kobietą piękną... godną uwielbienia, jaką pani jesteś; pani musi robić z tym biednym księciem wszystko, co ci się tylko podoba... wyjąwszy... że nigdy nie zrobisz z niego człowieka rozumnego... i człowieka szlachetnego, jestem tego pewny.
— Co pan mówi?
— Oto, pani margrabino, nie widziałem jeszcze pani weksla — i otworzył go — założę się, że to idzie o jaką nędzną lichotę. Rzeczywiście... byłem tego pewny... czterdzieści tysięcy franków... Cóż taka kobieta jak pani zrobi z taką drobnostką w Paryżu... Ah!... ah!... czterdzieści tysięcy franków... to tylko arcyksiążę niemiecki zdobyć się może na podobną wspaniałość.
Z początku Magdalena słuchała Paskala, nie rozumiejąc go wcale. Wkrótce jednak pojęła myśl jego, uważał ją za kochankę księcia, żyjącą z jego szczodrobliwości; żywy rumieniec wystąpił na lica Magdaleny. Potem chwila namysłu uspokoiła ją, i była nawet wdzięczną Paskalowi za jego domysł; dlatego też odpowiedziała z lekkim uśmiechem:
— Jak uważam... pan nie lubi księcia.
— Nienawidzę go! — zawołał Paskal zuchwale, zachęcony uśmiechem margrabiny, i sądząc że postąpi po mistrzowsku biorąc się odrazu do rzeczy. — Nie cierpię tego przeklętego księcia, gdyż on posiada skarb, który chciałbym mu wyrwać chociażby ceną wszystkich moich bogactw...
I Paskal pałającym wzrokiem rzucił na Magdalenę, która mu odpowiedziała:
— Skarb?... nie sądziłam, ażeby książę był tak bogaty... kiedy udawał się do pana... o pożyczkę.
— Pani — odpowiedział Paskal po chwili milczenia — tym skarbem... pani jesteś.
— Co znowu, pan mi pochlebia i upewniam pana... że uważasz księcia za daleko bogatszego aniżeli jest rzeczywiście.
— Pani — odpowiedział Paskal po chwili milczenia — przystąpmy prosto do rzeczy, to najlepsza metoda. Pani jest kobietą rozumną, ja też nie jestem zupełnie głupi, możemy się więc porozumieć, co do.
— Co do czego panie?
— Zaraz to pani powiem. Jeżeli za granicą nie uchodzę zupełnie za niewiniątko pod względem finansowym, uchodzę za to za człowieka posiadającego niejaką zamożność, nieprawdaż?
— Uchodzi pan za człowieka bardzo bogatego.
— To jest za takiego, jakim jestem, i dowiodę tego pani zaraz; miljon franków na koszta zagospodarowania... sto tysięcy liwrów rocznego dożywotniego dochodu, bogaty podarunek ślubny, jakiego wszyscy książęta Niemiec razem zebrani zapłacić nie zdołali, zebrawszy składkę pomiędzy sobą. Cóż pani na to powie?
Magdalena, nie rozumiejąc tego wcale, spojrzała na Paskala z wielkiem zdziwieniem. Finansista dodał po chwili:
— Ta hojność zadziwia panią, albo też pani mi nie wierzy? Zdaje się to pani niepodobnem... lecz przekonam panią, że ja mogę sobie pozwolić na takie kaprysy. Patrz pani, jest to rejestrzyk do niczego prawie nie podobny, i wydobył z jednej szufladki swego biurka zapisaną kartę papieru; jest to mój bilans, i nie będąc bardzo biegłą w finansach, może pani przekonać się, że tegoroczny mój inwentarz dochodzi do dwudziestu siedmiu miljonów, pięć kroć sta tysięcy franków. Teraz, przypuśćmy, że mój kaprys kosztować mnie będzie okrągłą liczbę trzech miljonów, zawsze mi jeszcze pozostanie dwadzieścia cztery pięknych miljonków, które obracane tak, jak ja niemi obracam, zawsze mi przyniosą około miljona pięciu kroć stu tysięcy franków, a ponieważ wybornie się utrzymam za pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt tysięcy franków rocznie, zatem w przeciągu trzech lat odzyskam moje trzy miljony, wydane dla owego kaprysu. Dlatego powiadam pani margrabinie, ponieważ szczególniej co do podobnych kaprysów trzeba zawsze wyrachować i dowieść, że człowiek może dotrzymać co obiecuje. Powiedz sama, czy poczciwy Paskal nie wart jakiego księcia?
— Więc pan taką ofiarę dla mnie chce... uczynić?
— Opuść pani arcyksięcia, daj mi zadatek, a wyliczę pani z ręki do ręki cały miljon w biletach skarbowych. U mego notarjusza zeznaję akt na sto tysięcy franków rocznego dochodu... i jeżeli papa Paskal będzie zadowolony... to nie na tem jeszcze koniec jego szczodrobliwości...
Finansista mówił szczerą prawdę, ofiarę tę chciał z całego serca uczynić; coraz większy urok, jakiego doznawał na widok Magdaleny, jego duma, którąby zaspokoił, gdyby mu się udało pozbawić księcia jego kochanki, potem próżność otoczenia jej w oczach całego Paryża wielkim przepychem i wzbudzenia powszechnej zazdrości, nareszcie niecna nadzieja doprowadzenia margrabiny siłą pieniędzy, do porwania Antoniny Franciszkowi, wszystko to w jego cynizmie, w jego podłości usprawiedliwiało ofiarę uczynioną Magdalenie.
Oceniając z tej wspaniałej ofiary, i jeżeli tak powiedzieć można, z tego termometru człowieka szkatuły, wpływ, jaki na niego wywierała, Magdalena ucieszyła się w duszy, i chcąc lepiej poznać szczerość tej ofiary, odpowiedziała, udając pewną wątpliwość:
— Rzeczywiście, panie, propozycje te przewyższają moje zasługi i prawa... lecz...
— Dodam jeszcze pięćdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu i zachwycające mieszkanie wiejskie. To moje ostatnie słowo, margrabino.
— Oto i moje ostatnie słowo, panie Paskal — odpowiedziała Magdalena, podnosząc się i rzucając na niego spojrzenie, które go przejęło drżeniem. — Posłuchaj mnie pan uważnie: pan jesteś nikczemnie chciwy; hojna ofiara pana przekonywa mnie zatem o wrażeniu, jakie na panu uczyniłam.
— Jeśli ta ofiara jest niedostateczna — zawołał Pascal składając ręce — mów pani, a ja...
— Milcz pan, nie potrzebuję twoich pieniędzy.
— Cały mój majątek jeśli potrzeba.
— Spojrzyj ma mnie uważnie, panie Paskal, a jeżeli śmiałeś kiedy spojrzeć w oczy uczciwej kobiecie, jeżeli umiałeś wyczytać prawdę z jej czoła, przekonasz się, że ja mówię prawdę. Gdybyś pan cały majątek złożył, tu, u stóp moich, zawsze wzgarda i niechęć, jakie czuję dla ciebie, pozostaną w mej duszy.
— Zgnieć mnie pani, ale pozwól powiedzieć sobie...
— Milcz pan... podobało mi się pozostawić pana przez chwilę w mniemaniu, jakobym była kochanką księcia... naprzód, ponieważ nie dbam wcale o szacunek człowieka podobnego panu, a potem, ponieważ cię to zachęca w twoich zuchwałych propozycjach.
— Ależ w takim razie... dla czegóż mi było...
— Milcz pan... chciałam znać wielkość wpływu, jaki na pana wywieram; wiem już teraz wszystko... i będę z tego korzystać.
— O! tego właśnie pragnę, jeżeli tylko pani chce...
— Przyszłam tutaj dla dwóch przyczyn; pierwszą jest... zrealizowanie tego wekslu...
— Natychmiast, lecz...
— A potem, przyszłam jeszcze, ażeby położyć koniec nikczemnemu nadużyciu, jakiego się pan dopuszczasz z usługi wyświadczonej pozornie w celu szlachetnym mężowi mojej najlepszej przyjaciółki, panu Karolowi Dutertre.
— Pani go zna? ah! widzę teraz całą zasadzkę.
— Każda zasadzka jest dobra, byle tylko podejść istoty szkodliwe; pan się w nią złapałeś...
— Być może, moja pani — rzekł Paskal ściskając zęby z gniewem i rozpaczą, gdyż nakazująca piękność Magdaleny, podniesiona jeszcze jej mową ożywioną drażniła jego żądze aż do szaleństwa — być może, iż pani zbyt wcześnie triumfuje.
— Zobaczy to pan...
— Zobaczymy — odpowiedział Paskal, udając odwagę i zuchwalstwo pomimo męczarni, które go dręczyły — zobaczymy.
— Natychmiast... tu... na tym stole podpiszesz pan akt, mocą którego zobowiążesz się pozostawić panu Dutertre tenże sam czas, jaki mu ustnie obiecywałeś do spłacenia całej należytości.
— Lecz...
— Ponieważ pan mógłbyś mnie oszukać, a ja nie znam się na interesach, poruczyłam memu notarjuszowi spisanie tego aktu, ażebyś go pan potrzebował tylko podpisać.
— To żart chyba...
— Notarjusz przybył tu ze mną i czeka w przyległym pokoju.
— Jakto? przyprowadziła go pani?
— Nie zwykłam chodzić sama do takiego człowieka, jakim pan jesteś. Podpiszesz mi pan zatem ten akt natychmiast.
— W nagrodę zaś?
— Otrzymasz mą wzgardę i niechęć... jak zawsze...
— Na miłość Boską... Tego zanadto!
— Nie zmienię jednak mego słowa.
— Chcieć mi za darmo wyrwać mój najlepszy kąsek. Zofja Dutertre jest najlepszą pani przyjaciółką? ah! jej łzy będą gorzkiemi dla pani? ah! boleść tej rodziny ściskać będzie pani serce? Doprawdy! to wszystko przychodzi mi w samą porę i będę wiedział, gdzie mam wywrzeć moją zemstę!
— Odmawia pan tedy?
— Czy ja odmawiam? Jakto! pani margrabina uważa mnie chyba za jakiego głupca? i na kobietę rozumną, jesteś pani zbyt słabą... w tej chwili. Byłabyś mnie pani podeszła pieszczotami... pochlebstwem... byłabyś mnie ujęła obietnicami... zdolny byłem do wszystkiego...
— Powinieneś pan wiedzieć, że nikt się nie poniży, chociażby czegokolwiek miał żądać od pana Paskala, nawet niepodobna nikomu udawać chęci podejścia pana Paskala. Trudno upodlić się tak dalece; nakazuje mu się tylko, ażeby naprawił czyn niegodny, i on go naprawia... zniewolony... przymuszony... do tego, a potem znowu się panem Paskalem pogardza jak dawniej, dziś, wczoraj... jutro jak dzisiaj...
— Co za szaleństwo — zawołał finansista odurzony, prawie przerażony tym wyrazem przekonania, jaki przebijał w mowie Magdaleny, pytając samego siebie, czy ona czasem nie wie o jakim skrytym jego czynie, którymby go potępić mogła. Lecz człowiek ten chytry i przezorny, jak zręczny złoczyńca uspokoił się wkrótce po szybkiem roztrząśnieniu swego sumienia i dodał: A zatem gotów jestem być posłusznym... jeżeli mnie pani do tego zniewoli... czekam...
— Nie będzie to trwać długo.
— Czekam... czekam....
— Widziałam przy ulicy, na której pan mieszka, kilka mieszkań do najęcia. Wprawdzie niema w tem nic nadzwyczajnego, mój panie Paskal; lecz przypadek zrządził że znalazło się bardzo ładne pierwsze piętro prawie naprzeciwko tego domu.
Paskal spojrzał na Magdalenę jakby odurzony.
— Mieszkanie to najmuję dla siebie i jutro wprowadzam się do niego.
Jakieś wątpliwe przeczucie ogarnęło finansistę, zbladł.
Utkwiwszy palące spojrzenie w finansiście, Magdalena mówiła dalej:
— W każdej chwili we dnie i w nocy, będziesz pan wiedział że ja tam jestem. Nie będziesz mógł wyjść z domu ani wrócić do niego, nie przechodząc około moich okien, w których często znajdować się będę, ja dosyć lubię siadywać w oknie. Pan się nie ruszysz ze swego domu, upewniam pana o tem, urok niezwalczony... fatalny... więzić pana w nim będzie jakby za karę w każdej chwili. Mój widok będzie męczarnią dla pana, a jednak starać się będziesz widzieć mnie... Za każdym razem, gdy spotkasz moje spojrzenie, a często spotykać je będziesz, otrzymasz cios sztyletu w serce... a jednali, chowając się za firankami, śledzić będziesz każde moje spojrzenie.
Tak mówiąc, Magdalena zbliżyła się do Paskala drżącego, strwożonego, oczarowanego, dyszącego pod jej palącem spojrzeniem.
Poczem margrabina odezwała się jeszcze.
— Ale to nie wszystko... ponieważ mieszkanie to jest obszerne, Antonina, zaraz po swojem małżeństwie, przybędzie z Franciszkiem mieszkać razem ze mną... wtedy... to już sama nie wiem, co się z tobą stanie, mój biedny panie Paskal.
— Oh, to piekielna kobieta — szepnął finansista.
— Wyobraź pan sobie zatem, wszelkiego rodzaju męczarnie, jakie będziesz ponosić. Musiałeś pan bardzo być zajęty Antoniną, kiedy ją aż zaślubić chciałeś; musiałeś i mną bardzo być zajęty, kiedy cały twój majątek u stóp moich złożyłeś. I cóż! nietylko, że narażony będziesz na największe cierpienia, widząc, że kto inny posiada osoby, za któremi się tak szalenie uganiałeś (ja jestem wdową i myślę wyjść za mąż), ale nadto pan przeklniesz wszystkie swoje skarby, ponieważ każda chwila dnia powtarzać ci będzie, że one nie mogły przynieść ci żadnej usługi w zaspokojeniu twoich najgorętszych życzeń.
— Puść mnie pani — wyjąknął Paskal, cofając się przed Magdaleną, która ciągle trzymała go pod urokiem swego czarownego spojrzenia. Ah! ta kobieta... to prawdziwy szatan.
— Posłuchaj pan jeszcze — dodała margrabina — nie zdziwię się bynajmniej, mój biedny panie Paskal, jeżeli pomijając twoją zawistną wściekłość, twoją dziką zazdrość, przywiedzioną do obłąkania samą myślą miłosnego szczęścia Antoniny i mego, które prawie codziennie widzieć będziesz. Nie zdziwię się bynajmniej, powtarzam, mój biedny panie Paskal, jeżeli przy nieudolności twojej zaradzenia temu wszystkiemu... oszalejesz... albo też dla zakończenia wszystkich cierpień... zastrzelisz się nareszcie.
— Nie nastąpi to przynajmniej przed zaspokojeniem mej zemsty — rzekł zcicha Paskal, ogarnięty jakimś dzikim szałem, rzucając się do swego biurka, gdzie leżały pistolety. Lecz Magdalena, wiedząc jak się należało lękać takiego człowieka, posuwając się ku niemu krok za krokiem i trzymając go ciągle pod ogniem swego czarodziejskiego spojrzenia, na uczynione przez Paskala poruszenie nagle stanęła przy kominie i gwałtownie pociągnęła za sznur od dzwonka, na który już dawniej zwróciła uwagę.
To też w chwili, kiedy Paskal wybladły, przerażający, zwrócił się do niej, wszedł do pokoju z pośpiechem jego służący, zdziwiony nadzwyczajnie tem gwałtownem dzwonieniem.
Na łoskot otwierających się drzwi, na widok swego kamerdynera, Paskal opamiętał się, skwapliwie ukrył za sobą rękę, trzymając pistolet, i upuścił go na dywan.
Magdalena skorzystała z tych kilku chwil, ażeby się zbliżyć do drzwi, zostawionych przez służącego nawpół otwartemi i rzekła głośno do notarjusza, który znajdował się w przyległym pokoju i odwrócił się nagle, usłyszawszy silny kilkakrotny głos dzwonka.
— Przepraszam pana najmocniej, że tak długo musiałeś czekać, proszę bardzo, pójdź pan do nas.
Notarjusz wszedł do pokoju.
— Idź precz — zawołał Paskal z gniewem na swego służącego, poczem obtarł swoje blade czoło, zroszone zimnym potem.
Magdalena została sama z Paskalem i notarjuszem, któremu powiedziała:
— Czy pan przygotował akt dotyczący pana Karola Dutertre?
— Przygotowałem, pani margrabino, i pozostaje już tylko opatrzyć go podpisami.
— Bardzo dobrze — rzekła Magdalena, — następnie gdy Paskal, jak odurzony stał oparty o fotel umieszczony przed biurkiem, wzięła kartę papieru, pióro i napisała, co następuje:
Podpisz pan umowę, a nietylko, że nie będę mieszkała w twojem sąsiedztwie, ale jutro opuszczę Paryż, albo przynajmniej bardzo długo nie wrócę do niego, czego przyrzekam, święcie dotrzymuję.
Te kilka wierszy Magdalena oddała Paskalowi, mówiąc do notarjusza:
— Przebacz pan, ale mamy jeszcze jedną kwestję dotyczącą tego aktu, właśnie kwestję tę chciałam przedstawić panu Paskalowi.
— Bardzo dobrze, pani margrabino — odpowiedział notarjusz z ukłonem, gdy tymczasem Paskal czytał.
Zaledwie skończył to czytanie, odezwał się do notarjusza głosem wzruszonym, i jak gdyby chciał uniknąć grożącego mu niebezpieczeństwa.
— Gdzie jest akt... panie... akt... skończmy jak najprędzej.
— Przeczytam go panu naprzód — odpowiedział notarjusz, wydobywając go ze swego pugilaresu i rozwijając powolnie.
Lecz Paskal wyrwał mu go nagle z ręki, i rzekł jak gdyby wzrok jego był zupełnie zasłoniony:
— Gdzie mam podpisać?
— Tutaj panie, i przedewszystkiem stwierdzić swój podpis, ale jest zwyczaj...
Paskal drżącą i konwulsyjną ręką napisał stwierdzenie, podpisał, rzucił pióro na biurko i pochylił głowę, ażeby się już więcej nie spotkać z wzrokiem Magdaleny.
— Brakuje tu jeszcze jednej cyfry — dodał skrupulatny notarjusz.
Paskal zacyfrował, a notarjusz zabrał akt rzucając wkoło siebie zdumione spojrzenie, tak dalece wyraz bladej twarzy Paskala był przerażający.
Magdalena, zachowawszy całą krew zimną wzięła swój weksel, zostawiony na biurku i rzekła do finansisty:
— Ponieważ potrzebować będę wszystkich moich pieniędzy na dalszą podróż, i ponieważ jutro wyjeżdżam, pójdę przeto, jeżeli pan pozwoli, odebrać należytość z tego weksla.
— Udaj się pani do mej kasy — odpowiedział Paskal, machinalnie, z wzrokiem obłąkanym i krwią zaszłym gdyż po dotychczasowej jego bladości krwawy rumieniec wystąpił na jego twarz.
Magdalena idąc przed notarjuszem, który spróbował ukłonić się jeszcze raz, ażeby mu się powtórnie przypatrzyć, wyszła z gabinetu, zamknęła drzwi i rzekła do służącego:
— Gdzie jest kasa, mój przyjacielu?
— Wejdzie pani w pierwsze drzwi po lewej stronie dziedzińca.
Gdy margrabina wychodziła z salonu, ciężki łoskot rozległ się w gabinecie Paskala. Zdawało się, jak gdyby ciało jakieś upadło na posadzkę; służący, zostawiwszy Magdalenę i notarjusza, pobiegł skwapliwie do swego pana.
Margrabina, odebrawszy w biletach bankowych całą wartość swego wekslu, miała już wsiadać do pojazdu w towarzystwie notarjusza, gdy wtem ujrzała w bramie służącego, z trwogą wybiegającego z domu.
— Cóż się stało? mój przyjacielu — zapytał go notarjusz — zdajesz się być przestraszony.
— Ah! panie, co za nieszczęście! mój pan został tknięty apopleksją... biegnę po doktora.
I znikł udając się spiesznie w dalszą drogę.
— Tak myślałem — rzekł notarjusz, zwracając się do Magdaleny — ten poczciwy człowiek nie zdawał się być w swoim naturalnym stanie; czy pani nie zauważyła tego, pani margrabino?
— Przeciwnie, i ja zauważyłam coś szczególnego w twarzy pana Paskala.
— Daj Boże, ażeby to tylko nie było coś niebezpiecznego, pani margrabino, człowiek tak bogaty... umrzeć w samej sile wieku, prawdziwie... byłaby to wielka szkoda.
— Wielka szkoda, rzeczywiście, ale, jeżeli pan sobie życzy, odwiozę pana do domu, gdzie odda mi pan akt, dotyczący pana Dutertre, gdyż ja go zaraz potrzebuję.
— Oto jest, pani margrabino, ale nigdy na to nie pozwolę, ażeby pani miała dla mnie zbaczać z drogi. Wstąpię tu o parę kroków. Mam nawet tu interes.
— Niechaj i tak będzie. Ale bądź pan łaskaw zabrać ze sobą te czterdzieści tysięcy franków. Chciałabym mieć na podróż dziesięć tysięcy franków złotem, i weksel na Londyn.
— Zajmę się tem natychmiast, pani margrabino. Kiedyż mi pani każe przynieść do siebie pieniądze?
— Dzisiaj wieczorem, przed szóstą; pragnę bowiem wyjechać jutro rano, i to bardzo wcześnie.
— Przybędę niezawodnie, pani margrabino.
Notarjusz ukłonił się z uszanowaniem, a Magdalena kazała się zawieść do zakładów Karola Dutertre.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Magdalena chciała uzyskać i uzyskała trzy rzeczy, uznane naprzód za niepodobne: Ułaskawienie wygnańca. Małżeństwo Franciszka z Antoniną. Oswobodzenie Karola Dutertre.

XXVII.

Jakeśmy już powiedzieli, Magdalena wyszedłszy z domu Paskala, kazała się zawieźć do pani Dutertre; ta była sama w swoim pokoju sypialnym, gdy służąca oznajmiła jej przybycie margrabiny.
Zofja siedząc w obszernym fotelu, zdawała się być pogrążoną w bolesnej rozpaczy; na widok swej przyjaciółki, spiesznie podniosła głowę, jej zmienione rysy, świeżemi śladami łez naznaczone, pokryte były śmiertelną bladością.
— Patrz... czytaj... i nie płacz więcej — zawołała Magdalena — doręczając jej akt podpisany przez Paskala — czy nie słusznie mówiłam wczoraj: Nie trać nadziei.
— Ten papier! — rzekła pani Dutertre ze dziwieniem — cóż to znaczy? wytłumacz się.
— Jest to twoje i twego męża oswobodzenie.
— Nasze oswobodzenie?
— Pan Paskal zobowiązał się pozostawić twemu mężowi tyle czasu, ile mu będzie potrzeba do zaspokojenia jego długu.
— Miałożby to być prawdą?! nie... nie... takie szczęście, powtarzam jeszcze, to być nie może!
— Przeczytaj więc... niewierna.
Zofja przelotnie przejrzała dokument, poczem spojrzawszy na margrabinę ze zdumieniem.
— To cud jakiś — rzekła — nie mogę oczom moim uwierzyć, i jakimże sposobem? ależ... mój Boże!... to chyba czary.
— Być może... odpowiedziała Magdalena z uśmiechem — kto wie?
— Ah!... przebacz... moja przyjaciółko... — dodała Zofja rzucając się na szyję margrabiny, — zdziwienie moje było tak silne... że na chwilę zapomniałam o mojej wdzięczności. Ty zasłaniasz nas od zguby... my i dzieci nasze winni ci jesteśmy wszystko, szczęście, bezpieczeństwo, majątek... O! Magdaleno... ty jesteś naszym aniołem opiekunem.
Wyrazy wdzięczności pani Dutertre były szczere.
Jednakże margrabina zauważyła w dźwięku, w ruchach, w spojrzeniu swej przyjaciółki pewien rodzaj przymusu. Rysy jej nie zdawały się być pogodne i wesołe, jakiemi powinny się były okazać na wiadomość o ich niespodziewanem ocaleniu; inna jeszcze zgryzota widoczna dręczyła panią Dutertre, dlatego też po chwili uważnego milczenia Magdalena odpowiedziała.
— Zofjo, ty ukrywasz coś przede mną, twoje cierpienia i zgryzoty nie skończyły się jeszcze.
— Możeszże tak sądzić, kiedy dzięki tobie Magdaleno, przyszłość nasza jest dzisiaj równie piękną, równie pewną, jak wczoraj była rozpaczliwą... kiedy...
— Powtarzam ci jeszcze raz, moja biedna Zofjo, że ty jeszcze cierpisz. Powinnabym w rysach twoich widzieć radość najzupełniejszą, a ty zaledwie zdolną jesteś ukryć swoje zmartwienie.
— Czy uważasz mnie za niewdzięczną?
— Sądzę, że twoje biedne serce jest zranione... tak, a ta rana jest tak bolesną, że nie zdoła jej nawet złagodzić pomyślna wiadomość, którą ci przynoszę.
— Magdaleno, zaklinam cię, pozostaw mnie, nie patrz tak na mnie, nie patrz tak na mnie... miesza mnie to... nie badaj mnie, ale wierz mi... o! błagam cię, wierzaj, że w życiu mojem nie zapomnę tego, co ci jesteśmy winni.
Tu pani Dutertre zakryła twarz rękoma i zalała się łzami.
Margrabina zastanowiła się chwilkę i zdawała się powątpiewać, poczem dodała:
— Zofjo, gdzie jest twój mąż?
Młoda kobieta zadrżała, zarumieniła się zbladła kolejno, nareszcie zawołała mimowolnie i z obawą.
— Chcesz wiedzieć?
— Tak jest.
— Nie wiem... czy teraz jest... w fabryce — odpowiedziała pani Dutertre jąkając się — lecz jeżeli życzysz sobie... jeżeli tego koniecznie pragniesz... każę go zawołać... ażeby się od ciebie samej dowiedział... ile ci zawdzięczamy...
Margrabina smutnie kiwnęła głową i odpowiedziała:
— Nie dla odbierania podziękowań twego męża, chciałam się z nim zobaczyć. Zofjo, chciałam tylko... ażeby ciebie... i jego razem... pożegnać...
— Pożegnać nas?
— Dziś wieczorem wyjeżdżam z Paryża.
— Wyjeżdżasz! — zawołała pani Dutertre, i w głosie jej odbiła się dziwna mieszanina zdumienia, smutku i radości.
Żaden z tych odcieni nie uszedł baczności i przenikliwości Magdaleny.
Naprzód doznała jakiegoś przykrego wrażenia, nawet jej oczy łzami zaszły; później atoli, tłumiąc swoje wzruszenie, rzekła do swej przyjaciółki, uśmiechając się ze słodyczą i biorąc ją za obie ręce:
— Moja biedna Zofjo, ty jesteś zazdrosna.
— Magdaleno!...
— Jesteś względem mnie zazdrosna... przyznaj sama...
— Upewniam cię...
— Zofjo.. bądź otwartą, zaprzecz temu, byłoby to toż samo, co chcieć mnie przekonać, że z wyrachowaniem byłam zalotna... dla twego męża... a Bogu tylko wiadomo... jaka w tem jest moja wina; widziałam go tylko raz jeden... i to w twojej przytomności.
— Magdaleno — zawołała młoda niewiasta z wylaniem i nie mogąc powściągnąć już swoich łez — przebacz mi... uczucie to jest haniebne... niegodne... bo znam całą wzniosłość, twego serca, i ty jeszcze w tej chwili śpieszysz nam wszystkim na ratunek... lecz gdybyś wiedziała...
— Tak jest.... dobra moja Zofjo... gdybym wiedziała... ale nic nie wiem... Otóż złóż przede mną twoje zupełne wyznanie; być może, iż ono oświeci mnie zupełnie.
— Magdaleno... doprawdy, ja się wstydzę, nie będę nigdy miała odwagi.
— Proszę cię... czegóż się lękasz... skoro dzisiaj wieczorem wyjeżdżam.
— Otóż to właśnie... co mnie boli i oburza na siebie samą... wyjazd twój zasmuca mnie... miałam nadzieję oglądać cię tu codziennie, może przez długi przeciąg czasu... gdy tymczasem...
— Gdy tymczasem... wyjazd mój uwolni cię od okrutnej obawy... nieprawdaż? ależ to rzecz bardzo prosta, moja Zofjo kochana, cóż sobie możesz zarzucić? kiedy dzisiaj rano, zanim cię jeszcze widziałam, postanowiłam już wyjechać?
— Prawda... ty tylko tak mówisz... zacna i szlachetna przyjaciółko.
— Zofjo, ja nigdy nie kłamałam... powtarzam ci, że dzisiaj rano, zanim do ciebie przyszłam... mój wyjazd był już ułożony... ale zaklinam cię, powiedz mi jakie powody zbudziły twą zazdrość... być może iż to jest ważniejsze, aniżeli sobie wyobrażasz dla szczęścia twojej przyszłości.
— Słuchaj zatem! Wczoraj wieczorem Karol przybył do domu, strudzony, znękany i przerażony szybkiemi środkami jakiemi nam zagroził Paskal; mimo ciężkich zgryzot swoich... znowu długo mówił tylko o tobie; wtedy wyznaję ci szczerze, obudziło się pierwsze moje podejrzenie, widząc do jakiego stopnia twoje wspomnienie opanowało jego umysł. Karol położył się na łóżku, ja zamyślona, siedziałam jeszcze w jego głowach, wkrótce potem zasnął, znużony gwałtownemi wzruszeniami całego dnia; po jakimś czasie sen jego, naprzód spokojny, stawał się coraz niespokojniejszym, dwa czy trzy razy twoje imię wyszło z ust jego... potem rysy jego przybrały wyraz bolesny, i jak gdyby wyrzutem sumienia obarczony, wyjąkał: przebacz, Zofjo, przebacz... i wy moje dzieci, o! Zofjo... poczem wymówił jeszcze kilka niezrozumiałych słów, i sen jego nie był już niczem przerwany. Oto wszystko co zaszło, Magdaleno, mój mąż wymówił twe imię tylko przez sen, a jednak... nie jestem w stanie wypowiedzieć ci... jaką mnie to przejęło boleścią; daremnie szukałam przyczyny tego wrażenia tak silnego, tak nagłego, gdyż Karol widział cię tylko raz jeden i to zaledwie przez kwadrans; wprawdzie jesteś piękną... o! bardzo piękną... i ja nie mogę równać się z tobą, wiem o tem; jednak Karol aż dotąd bardzo mnie kochał...
Tu młoda kobieta zalała się rzewnemi łzami.
— Biedna i dobra Zofjo — odpowiedziała margrabibna z rozrzewnieniem — uspokój się... on ciebie kocha... on zawsze cię kochać będzie... i przy tobie zapomni o mnie wkrótce.
Pani Dutertre westchnęła smutnie, kiwnąwszy głową. Magdalena mówiła dalej:
— Wierzaj mi, Zofjo, od ciebie zależeć będzie, ażeby o mnie zapomniał; równie jak od ciebie zależało, ażeby twój mąż nigdy ani na chwilę o mnie nie pomyślał.
— Cóż to ma znaczyć?
— Przed chwilą dopiero wywołałam twoje poufne zwierzenie, zapewniając cię, że pewnie sprowadzi ono za sobą jaki pomyślny skutek dla twego przyszłego szczęścia i dla szczęścia twego męża... nie zawiodłam się w tej mierze.
— Wytłumacz się.
— Oto, wyobraź sobie, moja droga Zofjo, że jesteś u spowiedzi — dodała Magdalena z uśmiechem — tak jest, wyobraź sobie że się znajdujesz przy konfesjonale tego ogromnego i grubego księdza Jolivet... pamiętasz? tego jałmużnika naszej pensji, który nam zadawał dziwne pytania, kiedyśmy były młodemi panienkami... od owego czasu, częstokroć pytałam samej siebie, dlaczego to nie mamy oddzielnych kapłanek do słuchania spowiedzi dziewcząt... ale, ponieważ, nie będąc kapłanką, jestem kobietą... — dodała margrabina, uśmiechając się powtórnie — mogę ci przeto zadać kilka pytań, które pewnie byłyby się nasunęły naszemu jałmużnikowi. Powiedz mi tedy... tylko się nie wstydź... czy twój mąż ożenił się z tobą z miłości?
— Niestety! tak jest.
— Nie wzdychajże, moja droga, na tak miłe wspomnienie!
— Ah! Magdaleno, im smutniejszą jest teraźniejszość, tem niektóre wspomnienia więcej nas dręczą...
— Teraźniejszość... przyszłość tem będą, czem je uczynić zechcesz... Ale odpowiedz mi jeszcze... Wszakże przez dwa czy trzy pierwsze lata waszego małżeństwa... Kochaliście się oboje... tak jak para kochanków, nieprawdaż? ty mnie rozumiesz przecież?
Młoda kobieta zarumieniła się i spuściła oczy.
— Potem, powoli... powoli... pomimo że przywiązanie wzajemne nie zmniejszyło się wcale, po tem namiętnem uczuciu nastąpiło inne... spokojniejsze... które wasza miłość dla dzieci przybrała wdziękiem i słodyczą... ale nakoniec... dwaj kochankowie byli już tylko dwoma przyjaciółmi, połączonymi najdroższym i najświętszym obowiązkiem... czy to prawda?
— Prawda, Magdaleno, i jeżeli ci mam wyznać... żałowałam niekiedy tych pierwszych dni młodości i miłości; ale później wyrzucałam sobie te żale... wmawiając w siebie, że one nie dadzą się może pogodzić z poważnemi obowiązkami, jakie na nas wkłada macierzyństwo.
— Biedna Zofjo... ale powiedz mi... wszakże to ostudzenie... albo raczej... przeistoczenie kochanków w małżonków, w przyjaciół, jeżeli tak wolisz nie było wcale nagłe, nieprawdaż? Przyszło ono nieznacznie, i tak, żeś tego prawie nie spostrzegła.
— Rzeczywiście... ale skądże ty to wiesz?
— Jeszcze jedno pytanie... droga Zofjo... w pierwszych czasach waszej miłości... byliście oboje... ty i twój mąż... bardzo zalotni względem siebie? jestem tego pewną. Twoja toaleta pewnie nigdy nie była dosyć świeżą... dosyć ładną... podnieść wdziękiem i starannością to wszystko co było powabnem w tobie... podobać się mężowi, ujmować go zawsze, pragnąć ażeby zawsze był zakochanym, było twoją jedyną myślą... Twój Karol zawsze jakiś kwiatek, jakieś zapachy lubił więcej od innych kwiatków od innych zapachów... to też twoje piękne włosy, twoje suknie wydawały tę woń przyjemną, która w naszej nieobecności materjaliuzje, że tak powiem, wspomnienie ukochanej kobiety...
— To prawda... lubiliśmy nadzwyczajnie zapach fiołków i irysu... woń ta zawsze mi przypomina pierwsze chwile naszego małżeństwa.
— Przekonasz się sama... Co zaś do twego męża, jestem pewną, że i on elegancją, staraniem, gustem odznaczał się we wszystkich szczegółach swej toalety... słowem, oboje pełni zapału, namiętni, z rozkoszą walczyliście na przemian wszystkiemi słodyczami waszej młodej miłości... ale niestety! na łonie tego łatwego, tego dogodnego szczęścia, nieznacznie powstało przywyknienie... przyzwyczajenie, ten fatalny zwiastun niedbałości o siebie samego. Przywyknienie... tem niebezpieczniejsze, że częstokroć staje się podobnem do jakiegoś zaniedbania. Stąd też to mówimy sobie: „Jestem pewna, że on mnie kocha, poco ta staranność, poco ta ciągła pamięć o siebie... co znaczą te wszystkie drobnostki obok prawdziwej miłości?“ Tym to sposobem, droga Zofjo, nadszedł ów dzień, w którym, poświęcona wyłącznie miłości swych dzieci, nie zwróciłaś już uwagi na to, czy włosy twoje były uczesane stosownie do twojej ładnej twarzyczki... czy suknia twoja odpowiadała twemu pięknemu gorsowi... czy twoja nóżka była już od rana starannie obutą... mąż twój oddany także swoim zatrudnieniom, podobnie jak ty obowiązkom macierzyńskim, również zaniedbywał się znacznie. Powoli, oczy wasze przyzwyczaiły się do tej zmiany, nie spostrzegając jej prawie wcale, tak jak człowiek nie zauważa, że się starzeje, żyjąc zawsze razem. Jest to prawdą, tak oczywistą, droga Zofjo, że gdybyś w tej chwili przywołała na pamięć staranność, elegancję, troskliwość ustawiczną o siebie i twego męża i twoją własną w epoce pierwszej waszej miłości... zdumiałabyś się, porównywując przeszłość z teraźniejszością...
— To niezaprzeczona prawda, Magdaleno — odpowiedziała Zofja smutnie, jak gdyby się wstydziła swego zaniedbanego ubioru i włosów mniej starannie uczesanych. — Tak jest, powoli zapomniałam o sztuce, albo raczej o chęci podobania się swemu mężowi. Niestety teraz za późno tego żałować.
— Za późno! — zawołała margrabina — za późno! w dwudziestym piątym roku życia, przy twoich powabnych rysach... za późno, przy tej prześlicznej kibici, tych wspaniałych włosach, tych zębach jak perły, tak wielkich kochających oczach, tej maleńkiej rączce i nóżce drobnej, za późno! Pozwól mi tylko zostać twoją garderobianą na pół godziny, droga Zofjo, a zobaczysz, czy to za późno, ażeby twego męża uczynić równie tkliwym i namiętnie kochającym cię, jak dawniej.
— Ah! Magdaleno! tylko ty umiesz natchnąć nadzieją tych nawet, którzy ją już utracili; a jednak, prawda słów twoich przeraża mnie. Niestety! masz słuszność, Karol już mnie nie kocha.
— On ciebie zawsze kocha, a może nawet więcej jak dawniej, droga Zofjo, gdyż jesteś dla niego doświadczoną małżonką, tkliwą matką jego dzieci; ale nie jesteś już tą czarującą kochanką przeszłości, i dlatego też nie czuje on już teraz tej palącej, namiętnej miłości pierwszych chwil waszego szczęścia. Trochę za surowe jest to, co mówię, moja dobra Zofjo; ale Bóg zawsze wie co robi: nie stworzył on nas istotami niematerjalnemi; wprawdzie nie jesteśmy wyłącznie materją, ale też i nie jesteśmy samym duchem. Wierzaj mi, w rozkoszy jest coś boskiego, dlatego też trzeba ją umieć przystroić, ozdobić, słowem, przebacz mi to wyrażenie może zbyt rażące w małżeństwie... oto trzeba umieć odrobiną lubieżności zbudzić zmysły, uśpione przyzwyczajeniem, jeżeli zaś nie, każda przymilająca kobieta odniesie zwycięstwo nad żoną, a między nami mówiąc, będzie to tylko winą samej żony, gdyż powiedz sama, Zofjo, czemużby obowiązki kobiety i matki nie dały się pogodzić z przymileniem i rozkoszami kochanki? czemużby ojciec, mąż, nie mógł także być zachwycającym kochankiem? Posłuchaj, moja dobra Zofjo, w dwóch słowach, ze zwykłą sobie szorstką otwartością przedstawię ci twoje i moje położenie: Twój mąż cię kocha, ale cię nie pragnie... Twój mąż nie kocha mnie, ale mnie pragnie.
Poczem margrabina, śmiejąc się jak szalona dodała:
— Nie dziwnąż to jest rzeczą, ażebym ja, panna niestety! zupełnie bezinteresowna w obecnej kwestji, bo jestem jak łakotniś bez żołądka, któryby rozprawiał o smacznej kuchni... nie jestże to dziwną rzeczą, abym ja dawała nauki kobiecie zamężnej?
— Ah, Magdaleno — zawołała Zofja z szczerem wylaniem — dzisiaj dwa razy nas ocalasz... gdyż to, co mój mąż czuje dla ciebie... mógłby także i dla innej, mniej szlachetnej, kobiety czuć... a wtedy... wyobraź sobie moje zgryzoty! moje łzy!... O! masz słuszność... Trzeba koniecznie, ażeby Karol znalazł i odzyskał w żonie... swą dawną kochankę...

Tu rozmowa dwóch przyjaciółek została przerwana przybyciem Antoniny.

XXVIII.

Rozmowa Magdaleny i Zofji została tedy przerwana przybyciem Antoniny, która, żywa jak radość, młodość i szczęście, wbiegła do pokoju wołając:
— Zofjo, słyszałam wczoraj, że Magdalena będzie tu dziś rano, przybywam, aby wam powiedzieć, że...
— Ani słowa więcej — rzekła śpiesznie margrabina, całując Antoninę w czoło. — Nie mamy ani jednej chwili czasu do stracenia; musimy teraz, jak dawniej na pensji, zostać garderobianemi Zofji.
— Co mówisz? — zawołała młoda kobieta.
— Ale, Magdaleno — rzekła Antonina — przyszłam donieść wam, że mój akt ślubny został dziś rano podpisany przez księcia i mego stryja, oraz że...
— Twój akt ślubny jest podpisany, moje dziecię, to rzecz ważna, i spodziewałam się tego, resztę opowiesz mi, jak tylko przygotujemy naszej Zofji najładniejszą, najzalotniejszą toaletę w świecie, jest to rzecz ważna, a mianowicie, rzecz bardzo pilna. Poczem margrabina szepnęła do ucha pani Dutertre. — Twój mąż może lada chwila nadejść, trzeba, ażeby był zachwycony... oczarowany... i będzie nim niezawodnie. — Zwróciwszy się potem do Antoniny, Magdalena dodała: — prędzej, prędzej moje dziecię, pomóż mi przenieść tę toaletę do okna... i zajmijmy się naprzód głową Zofji.
— Ale doprawdy, Magdaleno — odpowiedziała pani Dutertre z uśmiechem, gdyż mimowolnie powracała do nadziei i szczęścia — doprawdy, tyś oszalała.
— Nie tak jak ci się zdaje — odpowiedziała margrabina, sadzając Zofję przed toaletą; a rozwiązawszy śliczne włosy swej przyjaciółki, dodała: — z takiemi włosami, gdybym nawet była brzydką, jak potwór, jeszczebym się starała być przymilającą do najwyższego stopnia; pomyślże teraz o sobie samej, Zofjo. Dalej, dopomożno mi, Antonino, gdyż włosy jej tak są długie, tak gęste, że ich wcale utrzymać nie mogę.
Zachwycający też to był widok tych trzech przyjaciółek, piękności tak rozmaitej, tworzących jedno grono. Powabne oblicze Antoniny wyrażało naiwne zdziwienie z powodu tej improwizowanej toalety. Zofja wzruszona, zmieszana tkliwemi i palącemi wspomnieniami przeszłości, czuła pod tą gęstą osłoną z włosów jak jej twarz powabna, dotąd blada i zasmucona, pokrywała się mimowolnie rumieńcem, gdy tymczasem Magdalena, korzystając jak najumiejętniej ze wspaniałych włosów swej przyjaciółki, prześlicznie ją utrefiła.
— Teraz — rzekła margrabina do Zofji — jakąż suknię weźmiesz na siebie? Ale one wszystkie muszą cię bardzo nędznie ubierać, jeżeli wszystkie są jednego kroju.
— Na nieszczęście, wszystkie są jednego kroju — odpowiedziała biedna Zofja z dziwnym uśmiechem.
— Bardzo dobrze! — zawołała margrabina — i założyłabym się, że wszystkie są zapięte po samą brodę?
— Tak jest, wszystkie są zapięte — rzekła Zofja.
— A to coraz lepiej — dodała margrabina — takim więc sposobem te piękne ramiona z wdzięcznemi dołeczkami, te zgrabne rączki skazane są na wieczne zagrzebanie... to rzecz opłakana... Powiedz mi, maszże ty przynajmniej szlafroczek elegancki, jaki zalotny pudermantel?
— Szlafroczki moje są wszystkie bardzo proste. Prawda, że dawniej...
— Dawniej?
— Miałam bardzo ładne.
— I gdzież one są?
— Zdawało mi się, że one zbyt młodo wyglądają dla matki rodziny — odpowiedziała Zofja z uśmiechem — i wygnałam je tam na górę tej szafy za szkłem.
Margrabina nie czekała już więcej, lecz pobiegła do szafy, w której wszystko najokropniej poprzewracała, nareszcie znalazła dwa czy trzy szlafroczki ładne, i zupełnie świeże; wybrała z nich jeden jasnoniebieski w paski słomkowe, którego szerokie, otwarte rękawy miały odsłaniać od łokcia nagie ręce Zofji, a chociaż zamykający się z przodu, szlafroczek ten mógł się dowolnie otwierać i tym sposobem odsłonić niekiedy piękną pierś Zofji.
— Wybornie — zawołała Magdalena — materja jest bardzo ładna i tak świeża jak gdyby była nowa; potrzeba teraz białych jedwabnych pończoch, godnych tych eleganckich pantofelków kopciuszka, które także widzę w tej szafie... w której zachowałaś wszystkie twoje zbroje jak wojownik co już na zawsze wojny wyrzekł się.
— Ale, moja droga Magdaleno — rzekła Zofja...
— Niema tu żadnych, ale — przerwała margrabina niecierpliwie.
Pomimo oporu, Zofja Dutertre była posłuszną radom i staraniom swej przyjaciółki; jakoż wkrótce, spoczywając na sofie w pozycji pełnej wdzięku, zezwoliła, ażeby margrabina dokończyła ostatnich mistrzowskich zarysów tego żyjącego obrazu. Rzeczywiście, Magdalena spuściła na jej szyję śnieżnej białości kilka długich puklów jej ciemnych włosów, podniosła nieco szerokie rękawy, ażeby przez to pokazać piękny łokieć, opatrzony dwoma zalotnemi dołeczkami, otworzyła trochę (pomimo oporu Zofji) gors szlafroczka ufałdowany z dziwnem wyrachowaniem, i odsłoniła część nóżki, utoczonej podług najpiękniejszych wzorów.
Wyznać musimy, że Zofja Dutertre była zachwycającą; wzruszenie, pomieszanie, nadzieja, pewien niepokój, przebijający się na jej lekko, zarumienionej twarzy, ożywiły jej oczy, przyspieszyły bicie jej serca i nadały rysom uroczy wyraz.
Antonina była tak dalece zdziwiona tą nagłą przemianą swej przyjaciółki, że klasnąwszy w swoje drobne rączki, zawołała naiwnie:
— Mój Boże! mój Boże! Zofjo, ja nie wiedziałam, żeś ty taka ładna.
— I sama Zofja o tem nie wiedziała wcale — odpowiedziała Magdalena, wzruszając ramionami — dopiero ja musiałam odgrzebać tyle wdzięków.
Wtem służąca pani Dutertre, zapukawszy pierwej do drzwi, weszła do pokoju, mówiąc:
— Pan chciał się widzieć z panią, jest w fabryce i pyta się, czy pani u siebie.
— Każ mu powiedzieć, że czekasz na niego, — rzekła margrabina do Zofji półgłosem.
— Powiedz panu Dutertre, że czekam na niego — powtórzyła Zofja służącej, która zaraz wyszła z pokoju.
Magdalena, zwróciwszy się potem do swej przyjaciółki, rzekła do niej głosem bardzo wzruszonym:
— A teraz... bądź zdrowa, Zofjo, oświadcz twemu mężowi, że jest zupełnie bezpieczny od Paskala.
— Jakto już wyjeżdżasz? — zawołała Zofja ze smutkiem — i kiedyż ja ciebie znowu ujrzę?
— Nie wiem... może kiedyś; lecz słyszę kroki twego męża, zostawiam cię tedy. — Poczem dodała z uśmiechem: — chciałabym tylko za tą spuszczoną portjerą nacieszyć się widokiem twego triumfu.
I skinąwszy na Antoninę, aby jej towarzyszyła, schroniła się za portjerę przyległego salonu w chwili, kiedy pan Dutertre wchodził do sypialnego pokoju swej żony. Przez jakiś czas wzrok Karola błąkał się niepewny, jakgdyby szukał pewnej osoby, którą spodziewał się tu zastać, i nie spostrzegł odrazu przemiany Zofji, która odezwała się do niego:
— Karolu, jesteśmy ocaleni... oto jest zrzeczenie się pana Paskala.
— Wielki Boże! czy to być może? — zawołał Dutertre, przebiegając oczyma papiery, które mu jego żona podała; następnie wzrok jego podniósł się i zatrzymał na Zofji. Wtedy to dopiero zwrócił uwagę na jej zalotną i wyzywającą toaletę; po chwili zdziwienia i uwielbienia zawołał namiętnym głosem:
— Zofjo! cóż to ja widzę? ta toaleta tak piękna, tak nowa... tyś ją przywdziała dla uświetnienia chwili naszego ocalenia?
— Karolu — odpowiedziała Zofja, uśmiechając się i rumieniąc kolejno, toaleta nie jest wcale nowa... kilka lat temu... jeżeli sobie przypominasz... jużem ci się w niej podobała...
— Jeżeli sobie przypominam? — zawołał Dutertre, czując odzywające się w duszy tysiączne wspomnienia miłości i rozkoszy. — Ah! były to piękne chwile naszej gorącej miłości, a te szczęśliwe czasy wracają się... istnieją dzisiaj powtórnie... widzę cię jak dawniej... piękność twoja przyświeca moim oczom zupełnie nowym blaskiem... nie wiem jaki dziwny urok... ale ta elegancja... ta zalotność... ten wdzięk... ten rumieniec na twoich licach... wszystko aż do tego wdzięcznego zapachu irysu, któryśmy tak lubili... wszystko to zachwyca mnie i upaja... nigdy, nie, nigdy nie widziałem cię piękniejszą — dodał Dutertre namiętnie, całując z zapałem piękne ręce Zofji! tak, to ty jesteś, ty, niezawodnie, znajduję cię znowu zachwycającą, kochanko pierwszej mojej miłości.
— Teraz, moje dziecię... zdaje mi się, że najwłaściwiej będzie, jeżeli się oddalimy — rzekła pocichu Magdalena do Antoniny, uśmiechając się nieznacznie.
I obie wyszły na palcach z salonu, którego drzwi Magdalena zamknęła ostrożnie za sobą, skąd przeszły do gabinetu pana Dutertre, wychodzącego na ogród.
— Pozwól mi teraz, Magdaleno — rzekła Antonina do margrabiny — dokończyć tego, com ci poprzednio chciała opowiedzieć:
— Cóż tedy? mów, moje dziecię.
— Pan Franciszek jest tutaj.
— On?... tutaj!... — zawołała margrabina z drżeniem, nie mogąc ukryć bolesnego wzruszenia, jakie w tej chwili ją przejęło. — Dlaczegóż? Jakim sposobem pan Franciszek może być tutaj.
— Dowiedziawszy się ode mnie, żeś tu miała przybyć dzisiaj rano — odpowiedziała Antonina — pan Franciszek chce ci podziękować za nas... Jest on tu w ogrodzie... patrzaj, wszakże to on...
To mówiąc, dziewica pokazała jej Franciszka, który rzeczywiście siedział na bliskiej ławeczce.
Magdalena rzuciła długie i ostatnie spojrzenie na swego jasnego cherubina, nie będąc w stanie ukryć żałosnej łezki, która zwilżyła jej oczy; nareszcie, pocałowawszy Antoninę w czoło, rzekła do niej głosem lekko wzruszonym:
— Żegnam cię, moje dziecię.
— Jakto, Magdaleno! — zawołała dziewica zdumiona tak nagłem oddaleniem — ty odchodzisz, nie chcąc zobaczyć się wcale z Franciszkiem... ale... to być nie może... ale...
Magdalena przyłożyła palec do ust, i nakazując Antoninie milczenie, oddaliła się, zwróciwszy jeszcze raz oczy swoje na ogród; nareszcie znikła zupełnie.
W dwie godziny potem, margrabina de Miranda oddaliła się z Paryża, zostawiwszy następujący bilet do arcyksięcia:

„Mości Książę!

„Udaję się do Wiednia, przybywaj Wasza Książęca Mość dokonać swego zwycięstwa nade mną.

Magdalena“.


LENISTWO[4]
I.

Jeżeli jaki malarz zechce przedstawić w najpowabniejszym wyrazie leniwą słodycz włoskiego farniente, to podamy mu tutaj szkic podobnego obrazu.
Florencja de Luceval, będąc zamężna od sześciu miesięcy, nie ma jeszcze lat siedemnastu; biała i rumiana, z jasnemi włosami, ta młoda kobieta jest nieco tłusta, ale jej dobra tusza tak cudnie rozdzielona jest na całe ciało, że jej dodaje wdzięku.
Pozycja Florencji, okrytej pudermantlem z białego muślinu, jest pod pewnym względem niedbałą i opuszczoną; leży w połowie na miękkim fotelu z wygiętą poręczą, na której niedbale spoczywa jej piękna głowa; złożyła na krzyż swoje małe nóżki, obute w prześliczne pantofelki i oparła je na grubej poduszce, gdy tymczasem jej długie i zgrabne paluszki oskubują piękną różę.
Młoda kobieta, siedząc przy otwartem oknie, wychodzącem na ogród, z przymkniętemi w połowie dużemi oczyma, wodzi błędnym wzrokiem po migającem się świetle i cieniach złotych promieni słońca igrających w błękitnawej ciemności gęstej cienistej alei.
W chwili kiedy ta nieuleczalna próżniaczka oddawała się urokowi swej zwyczajnej gnuśności, następująca scena odbywała się w przyległym pokoju:
Pan Aleksander de Luceval wszedł dopiero do sypialnego pokoju swej żony; był to dwudziesto-pięcio-letni mężczyzna, brunet, wysmukły, nerwowy; czynność, {{pp|gwał|towność} gwałtowność charakteru przebijała się w najmniejszem jego poruszeniu; należał on do liczby tych ludzi, którzy czując potrzebę nieustannego ruchu, mają, jak się mówi, ogień w żyłach swoich, i nie mogą jednej chwili pozostać na miejscu, chwytając skwapliwie za najmniejszy powód, żeby tylko działać; zdawało się, że on jednocześnie na dziesięciu znajdował się miejscach i że jego przeznaczeniem było rozwiązać dwa zadania: wiecznego ruchu i wszędybytu.
Była druga godzina po południu, a pan de Luceval wstawszy o świcie (sypiał najwyżej cztery lub pięć godzin), zwiedził już połowę Paryża pieszo lub konno. Wszedłszy do sypialni swej żony, pan Luceval znalazł w niej jednę z jej służących.
— I cóż! rzekł — czy pani już wróciła? czy ubrana? czy już gotowa?
— Pani margrabina wcale nie wychodziła — odpowiedziała panna służąca Liza.
— Jakto? pani nie wychodziła o jedenastej?
— Nie, panie, gdyż wstała dopiero o pół do pierwszej.
— No proszę, więc i tym razem, znowu nic z tego nie będzie! — rzekł pan de Luceval, tupnąwszy nogą z niecierpliwości; poczem dodał — ale przynajmniej pani jest ubrana?
— O, nie, panie!... Pani jeszcze jest w negliżu... nawet nic mi pani nie mówiła czy miała wyjść dzisiaj.
— Gdzież ona jest? — zawołał pan de Luceval.
— W małym salonie.
W chwilę potem, pan de Luceval z łoskotem wszedł do ubieralni, gdzie jego bezczynna żona leżała niedbale w swoim fotelu; było jej w nim tak dobrze, tak dobrze... że nie miała odwagi odwrócić głowę, żeby zobaczyć kto wszedł do pokoju.
— Doprawdy, Florencjo — rzekł pan de Luceval — tego już znieść niepodobna...
— Cóż takiego... mój przyjacielu? — zapytała żona omdlewającym głosem, nie ruszywszy się wcale i mając oczy ciągle wlepione w ogród...
— Pytasz mnie, co takiego? że mieliśmy przecież wyjść razem o godzinie drugiej?
— Dzisiaj jest zbyt gorąco.
— Słuchaj, Florencjo, ty żartujesz!
— Bynajmniej.
— Ależ zakupy, które mamy zrobić, są niezbędne; trzeba, żeby wyprawa mojej siostrzenicy już raz przecież była uzupełniona i byłaby nią już od tygodnia, gdyby nie twoja trudna do uwierzenia ociężałość.
— Ty masz bardzo dobry gust, mój przyjacielu, zajmij się sam temi sprawunkami; musiałabym biegać od sklepu do sklepu, wsiadać, wysiadać; na samą myśl o tem trwoga mnie przejmuje.
— Wierzaj mi, pani... to wstyd!
— Nie przeczę temu.
— Masz zaledwie lat siedemnaście... w tym wieku takie lenistwo... to rzecz potworna.
— Rozkoszna... chciałeś powiedzieć... Słuchaj... przed chwilą jeszcze....zanim przyszedłeś do mnie, jakiegoż zadowolenia doznawałam... patrząc... tam... i nic prawie nie widząc... słuchając szmeru tej kaskady... i nie zadając sobie nawet pracy, ażeby coś myśleć.
— I ty śmiesz przyznawać się do tego?
— Dlaczegóźby nie?
— Nie, nie, zdaje mi się, że niepodobieństwem było by znaleźć drugą istotę, której gnuśność dorównywała by twojej gnuśności.
— A jednak, ileż to razy mówiłeś mi o twoim kuzynie Michale, który, według ciebie, w niczem nie ustępuje mojemu lenistwu. Może dlatego nie przyszedł cię jeszcze odwiedzić od czasu naszego wesela...
— O! zapewne! oboje warci jesteście siebie, lecz nie wiem, czy twoja opieszałość nie przewyższa jeszcze jego lenistwa. Ale, wierząj mi, Florencjo, skończymy już te żarty, ubieraj się i jedźmy, zaklinam cię.
— Ja znowu, z mojej strony, drogi Aleksandrze, zaklinam cię, zajmij się sam temi sprawunkami, a za to przyrzekam ci, że wieczorem pojadę z tobą na spacer w otwartej karecie do lasku Bulońskiego. Z nadejściem nocy będę mogła włożyć tylko mantylę i kapelusz.
— Co znowu! przecież to dzień przyjęć pani de Saint-Prix; ona dwa razy była u ciebie, a ty wcaleś jej jeszcze nie odwiedziła. Uczynisz mi więc tę przyjemność, że wieczorem pojedziemy do niej.
— Ubierać się, ah! to jest okropnie nudne.
— Moja pani, nie idzie tu o to, co jest nudne lub zabawne, lecz o spełnienie obowiązków towarzyskich. Pojedziemy do pani Saint-Prix.
— Towarzystwo obejdzie się beze mnie jak i ja bez niego... Nie lubię świata... i nie pojadę do pani de Saint-Prix.
— Pojedziesz...
— Nie... a kiedy mówię nie... to nie...
— Do pioruna!
— Słuchaj, mój przyjacielu, mówiłam ci już nieraz... że poszłam za mąż dlatego, żeby wyjść z klasztoru... żeby wstawać codziennie o tej godzinie, kiedy mi się będzie podobało... żeby już nie brać żadnych lekcyj... żeby używać rozkoszy nie zajmowania się niczem, słowem, żeby być panią samej siebie.
— Ależ ty mówisz i rozumujesz jak dziecko, jak zepsute dziecko...
— Niechaj i tak będzie.
— Ah! prawda, opiekun twój uprzedził mnie... Czemuż mu nie wierzyłem? Lecz ja daleki byłem od myśli, żeby mógł na świecie istnieć charakter podobny do twojego. Myślałem sobie wtedy, w szesnastoletniej panience, ta ociężałość, to lenistwo, nie jest niczem innem, jak znudzeniem, jak zniechęceniem, które sprowadza jednostajne życie klasztorne. Świat przyjemności, obowiązki towarzyskie, starania domowe, podróże pokonają tę ospałość, i...
— A jednak to prawda! — rzekła pani de Luceval, przerywając swemu mężowi z pewnym wyrzutem — pod pozorem, że miałeś jeszcze zwiedzić trzy części świata, w tydzień po moim zamięściu proponowałeś mi jakieś podróże.
— Lecz, moja pani, te podróże...
— Ah! mój panie, na samo wspomnienie o tem dreszcz mnie przejmuje! Podróż, wielki Boże!... podróż!... jest rzecz najprzykrzejsza, najbardziej utrudzająca w świecie! Te noce spędzane w powozie, lub w najokropniejszych oberżach; te przejażdżki, te wycieczki bez końca, dla zobaczenia mniemanych piękności okolicy, lub miejscowych osobliwości. Wierzaj mi, jużem cię tyle razy błagała, żebyś mi nie wspominał o podróżach, ja się brzydzę niemi!
— Ah! pani, pani! gdybym ja to mógł był przewidzieć!
— Rozumiem, nie byłabym miała szczęścia być panią de Luceval...
— Powiedz pani raczej, że nie byłbym miał nieszczęścia być twoim mężem.
— Po sześciu miesiącach małżeństwa... to bardzo przyjemnie.
— Ej, do pioruna. Doprowadzasz mnie do ostateczności, niema na ziemi istoty nieszczęśliwszej ode mnie, i nareszcie muszę wybuchnąć...
— Dobrze, wybuchaj pan, ale spokojnie, bo ja nienawidzę wszelkiego hałasu.
— Otóż powiem ci... spokojnie... że powinnością kobiet jest zajmować się domem, i że pani bynajmniej nim się nie zajmuje; gdyby nie ja, nie wiem doprawdy jakby się tutaj działo.
— Należy to do twojego marszałka, a zresztą, sam jesteś czynny za dwoje, musisz więc tej czynność na coś używać.
— Powiem pani jeszcze... jak najspokojniej, że ja marzyłem sobie życie rozkoszne, zamierzałem, ożeniwszy się, zwiedzić najciekawsze kraje, i mówiłem sobie: Zamiast sam podróżować, będę miał piękną, zachwycającą towarzyszkę; znoje, przypadki, niebezpieczeństwa nawet podzielać będziemy z odwagą i wesołością.
— O! mój Boże! — rzekła Florencja, wznosząc swoje piękne oczy ku niebu — i on śmie przyznawać się do tego!
— Jakie to szczęście, myślałem sobie — odpowiedział pan de Luceval, uniesiony goryczą — jakie to szczęście przebiegać w ten sposób kraje najbardziej zajmujące, Egipt...
— Egipt!...
— Turcję.
— O! mój Boże... Turcję!...
— A nawet, gdybyś była kobietą, o jakiej na moje nieszczęście marzyłem, zapuścić się aż w góry Kaukazu.
— Kaukazu! — zawołała Florencja zrywając się już zupełnie z krzesła, gdyż dotąd za każdą nazwą geograficzną, wymówioną przez swego męża, podnosiła się tylko stopniowo. — Czy to być może! — dodała, składając swoje piękne dłonie z trwogą i mieliśmy pojechać aż na Kaukaz.
— Do djabła! moja pani, wszakże lady Stanhope, księżna Placencja, i tyle innych kobiet nie ulękło się podobnych podróży.
— Na Kaukaz! oto co mnie czekało, więc knułeś pan potajemnie, kiedy ja z całem zaufaniem oddawałam ci niewinnie moją rękę w kaplicy Wniebowzięcia. Ah! teraz dopiero widzę twój okrutny egoizm. — I przerażona Florencja upadła na krzesło, powtarzając — na Kaukaz!...
— O! wiem o tem dobrze — odpowiedział pan de Luceval z goryczą — nie należysz do liczby kobiet, zdolnych uczynić najmniejsze ustępstwo dla najmniejszego życzenia swoich mężów.
— Najmniejsze ustępstwo! Ależ, mój panie, to chyba gotów jeszcze jesteś zaproponować podróż dla odkrycia nieznanych krain w Timbuktu, albo na morzu lodowatem!
— Moja pani, odważna żona jednego znakomitego malarza, pani Biard, towarzyszyła swemu mężowi pod biegun północny. Tak jest — dodał pan de Luceval tonem wyrzutu — rozumie mnie pani, pod biegun północny?
— Aż nadto dobrze rozumiem, mości panie... ale wiesz... ty jesteś najzłośliwszym... lub też najszaleńszym z ludzi.
— Mościa pani!
— Ah! mój Boże, któż pana zatrzymuje? skoro masz upodobanie, manję podróżowania, skoro spoczynek sprawia ci zawrót głowy; podróżuj, jedź na Kaukaz, jedź pod biegun północny, jedź, czemprędzej; oboje na tem zyskamy, ja nie będę cię zasmucała moją potworną, opieszałością, a pan nie będzie drażnił moich nerwów tą ustawiczną ruchliwością, która ci nie pozwala ani jednej chwili pozostać na miejscu, lub też innych spokojnie na niem pozostawić. Po dwadzieścia razy na dzień przychodzisz pan do mnie dla samej tylko przyjemności wchodzenia i wychodzenia; albo też, czemu niepodobna prawie uwierzyć, przychodzi panu na myśl wpaść do mnie o piątej zrana, ażebym konno wyjechała na spacer, lub żebym się udała do szkoły pływania. Przecież zachęcałeś mnie już nawet do gimnastyki! No proszę, dla mnie gimnastyka! Zapewne pan jeden tylko może mieć podobne myśli! Dlatego też powtarzam panu, że jego dziwaczne propozycje, jego wieczne chodzenie, ten hałas, ten ustawiczny ruch, ta bezustanna czynność, którą jesteś opętany, nudzą mnie tak samo, jak pana moje lenistwo; zatem nie myśl pan wcale, jakobyś sam tylko miał powody do narzekania, i ponieważ doszliśmy nareszcie do powiedzenia sobie całej prawdy, oznajmiam panu z mojej strony, że podobne życie jest dla mnie nieznośne, i jeżeli dłużej tak potrwa, ja nie będę mogła wytrzymać.
— Cóż pani przez to rozumie?
— Rozumiem przez to, mój panie, że bylibyśmy oboje bardzo głupi, zadając sobie dłużej taki przymus, i zawadzając sobie wzajemnie; pan ma swoje upodobania, ja mam moje; pan ma swój majątek, ja mam mój: żyjmy jak nam się będzie podobało, i na miłość boską, żyjmy tylko spokojnie.
— Doprawdy, uwielbiam panią. Jakto! więc pani myśli, że ja się ożeniłem dlatego, żeby nie żyć według mojej woli?
— O! mój Boże! Żyj pan sobie, jak ci się podoba; ale pozwól i mnie żyć jak mi się podoba.
— Mnie się podoba, mościa pani, żyć z tobą, dlatego, zdaje mi się ożeniłem się z tobą, i pani powinna przyjąć mój rodzaj życia. Tak jest, pani, mam prawo domagać się tego, i będę miał siłę,prawo to wykorzystać.
— Panie de Luceval, to, co pan mówi jest niepospolicie śmieszne.
— Ah, ah! — zawołał mąż z szyderskim uśmiechem — tak pani sądzi?
— Śmieszne do najwyższego stopnia.
— Więc i kodeks cywilny jest także śmieszny do najwyższego stopnia?
— Nie znając go nawet, nie odpowiem, że nie, skoro go pan cytuje z powodu tej sprzeczki.
— Dowiedz się pani tedy, że kodeks cywilny zastrzega wyraźnie, że żona powinna, musi, zniewoloną jest iść za mężem.
— Na Kaukaz?
— Wszędzie, gdzie mu się będzie podobało, byle tylko nie groziło jej niebezpieczeństwo.
— Słuchaj pan, zagroź mi odrazu biegunem północnym, i niechaj się to już raz skończy.
— Nie będę pani wcale groził; ale proszę pamiętać o jednej rzeczy, że czas pobłażania już minął, i dlatego, kiedy mi wypadnie ruszyć w podróż, a chwila ta jest może bliższa, niżeli się pani spodziewa, uprzedzę panią na tydzień naprzód, ażebyś miała czas porobić potrzebne przygotowania, i, chętnie czy niechętnie, gdy konie pocztowe staną u powozu, będziesz musiała pojechać.
Pani de Luceval uśmiechnęła się ironicznie.
— A jeżeli nie, wtedy udaję się do komisarza, który krzyknie na żonę: w imię prawa, ruszaj za mężem.
— Tak jest, śmiej się pani, w imię prawa! czujesz to przecież, że są pewne rękojmie, dla rzeczy tak poważnej, tak świętej, jaką jest małżeństwo. Zresztą, upodobania, szczęście, spokój uczciwego człowieka nie mogą zależeć od kaprysu zepsutego dziecka.
— Kaprysu! to rzecz ciekawa. Ja nienawidzę podróży, najmniejsze utrudzenie jest dla mnie nieznośne, a ponieważ panu podoba się iść za tradycjami Żyda tułacza, miałabym być zniewoloną gonić za panem?
— Tak mościa pani, i dowiodę ci, że...
— Panie de Luceval, ja nie cierpię sprzeczek, bo to prawdziwa praca, i to jedna z najnudniejszych. Ale teraz krótko mówiąc, oznajmiam, że towarzyszyć panu nie będę gdybyś miał jechać tylko do Saint-Cloud; zobaczy pan czy postanowienia mego dotrzymam.
I Florencja utonęła znowu w swoim fotelu, założyła swoje drobne nóżki jednę na drugą, opuściła ręce na poręcze krzesła, przechyliła w tył głowę i przymknęła w połowie oczy, jak gdyby chciała wypocząć po ciężkich trudach.
— Nie, moja pani — zawołał de Luceval — tak nie będzie, nie zniosę tego pogardliwego milczenia.
Pomimo wszystkich usiłowań, mąż Florencji nie wymógł już na niej ani jednego słowa. Zwątpiwszy nareszcie, ażeby mógł przerwać to uporczywe milczenie, wyszedł z największym gniewem z pokoju.
Pan de Luceval był zupełnie szczery w swoich zamiarach. Zapamiętały turysta, nie przypuszczał wcale, ażeby jego żona nie miała, podobnie jak on, upodobania w podróżach, albo, że przynajmniej nie zechce tak postępować jak gdyby je lubiła. Tem więcej był utwierdzony w tem przekonaniu, że, zaślubiając Florencję, wmówił w siebie, że szesnastoletnia panienka, sierota, świeżo wychodząca z klasztoru, będzie zachwycona podróżami, któremi chciał jej po ślubie prawdziwą zrobić niespodziankę.
Rzeczy tak się miały: notarjusz pana de Luceval wspomniał mu o pięknej szesnastoletniej sierocie, mającej przeszło miljon posagu, umieszczonej u swego opiekuna, znanego powszechnie bankiera, i pobierającej 80 tysięcy rocznego dochodu. Pan de Luceval podziękował swemu notarjuszowi i Opatrzności, zobaczył panienkę, znalazł ją bardzo piękną, zakochał się w niej, i w imaginacji wystawił cały pałac przyszłości swojej na ruchomym piasku szesnastoletniego serca; potem ożenił się, a zbudzony ze swoich marzeń, zdziwił się nadzwyczajnie zawodom i w prostocie swojej myślał, że prawo, naleganie, groźby, przemoc zdołają ugiąć wolę kobiety, która zasłoni się względem niego biernym oporem.




Zaledwie Luceval opuścił Florencję, weszła natychmiast do jej pokoju Liza, i rzekła zmieszana do swej pani.
— Ah! mój Boże!
— Cóż takiego?
— Jakaś dama, nazwiskiem pani d‘Infreville jest na dole... w dorożce...
— Walentyna! — zawołała skwapliwie margrabina z wyrazem zdziwienia i radości — wieki jej nie widziałam, proś ją do mnie.
— O! pani, to być nie może!
— Jakto?
— Dama ta kazała mnie przez odźwiernego prosić do siebie; uwiadomiono mnie o tem, zeszłam na dół; wtedy dama ta, nadzwyczajnie blada, rzekła do mnie: „Chciej panna poprosić panię de Luceval, aby raczyła zejść na dół, pragnę pomówić z nią w sprawie bardzo ważnej; powiesz jej panna moje nazwisko, pani d‘Infreville, Walentyna d’Infreville...“
Zaledwie panna Liza wymówiła te słowa, kamerdyner, zapukawszy uprzednio, wszedł do salonu, mówiąc:
— Czy pani margrabina przyjmie panią d‘Infreville?
— Cóż to znaczy? — zapytała Florencja, zdziwiona bardzo tą nagłą zmianą postanowienia swej przyjaciółki — więc pani d’Infreville jest tutaj?
— Tak, pani.

— Proś więc, ażeby weszła — odpowiedziała pani de Luceval, podnosząc się z krzesła, ażeby wyjść na spotkanie swej przyjaciółki, którą serdecznie uściskała, gdy pozostały same w pokoju.

II.

Walentyna d’Infreville była o trzy lata starsza od pani de Luceval, wysoka, brunetka, bardzo szczupła, lecz wcale nie chuda, miała piękne oczy pełne ognia, również czarne, jak długie i gęste włosy; jej żywe karminowe usta, ocienione lekkim puszkiem, różowe nozdrza, rozwarte i drżące za najmniejszem wzruszeniem, nadzwyczajna ruchliwość rysów, gesty żywe, dźwięk kontraltowego głosu nieco męski, wszystko zwiastowało w niej kobietę o charakterze silnym i namiętnym; poznała ona Florencję w klasztorze Sakramentek, gdzie zawiązały przyjaźń. Walentyna wyszła za mąż z tego ustronia na rok przed swoją towarzyszką, którą jednak od czasu do czasu odwiedzała w klasztorze; lecz, wkrótce po ślubie z panem de Luceval, Florencja, ku wielkiemu swojemu zadziwieniu, nie widziała już wcale przyjaciółki, i stosunki ich ograniczały się odtąd na korespondencji dosyć rzadkiej ze strony pani d’Infreville, zajętej wyłącznie, jak mówiła, sprawami rodzinnemi. Obie przyjaciółki ujrzały się więc dopiero po upływie sześciu miesięcy.
Pani de Luceval, tkliwie uściskawszy przyjaciółkę, dostrzegła zaraz jej bladość, i wzruszenie; wobec czego zapytała ją z obawą:
— Mój Boże! Walentyno, co ci jest? Moja służąca mówiła mi naprzód, że chciałaś się ze mną widzieć, nie myśląc wcale wejść do mnie na górę.
— Wiesz, Florencjo, ja głowę stracę... ja oszaleję.
— Słucham, mów prędzej, cóż mogę ci uczynić?
— Czy masz tutaj... papier i pióro?
— Znajdziesz wszystko na tym stole.
— Pisz więc, co ci podyktuję. Błagam cię, możesz mnie przez to ocalić.
— Ten papier jest z moją cyfrą, czy to nic nie szkodzi?
— Przeciwnie, to doskonale, ponieważ ty do mnie piszesz...
— Dobrze, Walentyno, dyktuj, dyktuj, ja czekam.
Pani d’Infreville podyktowała co następuje, głosem wzruszonym i przerywając sobie od czasu do czasu z powodu silnego wzruszenia:
„Tak byłam uradowana, droga Walentyno, naszym długim i rozkosznym dniem wczorajszym, dniem, który w niczem nie ustępował naszej przeszłej środzie, że choćbym się miała okazać samolubem i natrętną, chcę prosić cię o poświęcenie mi i niedzieli“.
— I niedzieli... — powtórzyła Florencja, nadzwyczajnie zdziwiona takim początkiem.
Pani d’Infreville dyktowała dalej:
„Program nasz będzie tenże sam“.
— Podkreśl wyraz program — dodała młoda kobieta z gorzkim uśmiechem — to tylko żart — poczem dyktowała znowu:
„Program nasz będzie tenże sam: Śniadanie o jedenastej, przechadzka w twoim ładnym ogrodzie, robota krzyżowa, muzyka i rozmowa do godziny siódmej, potem obiad, a następnie przejażdżka w alejach lasku Bulońskiego otwartym powozem jeśli pogoda będzie piękna, i odwieziesz mnie tak, jak wczoraj“.
„Odpowiedz mi tak lub nie, staraj się jednak, ażeby mogło być tak, a uszczęśliwisz bardzo twoją kochającą cię Florencję“.
— I uszczęśliwisz bardzo twoją kochającą cię Florencję — powtórzyła pisząc pani de Luceval, poczem dodała uśmiechając się w połowie: Jednak okrutnie to z twojej strony dyktować mi podobne programy, które budzą we mnie próżne chęci i żale; lecz... nadejdzie wkrótce chwila wyrzutów i tłumaczeń, a wtedy pomszczę się należycie. Czy już koniec, kochana Walentyno?
— Napisz teraz mój adres na bilecie, zapieczętuj go i każ natychmiast odnieść do mego domu.
Pani de Luceval już miała zadzwonić; lecz wstrzymała ją jedna uwaga, i rzekła do swej przyjaciółki z wahaniem:
— Walentyno, zaklinam cię, nie uważaj tego, co ci mam powiedzieć za niedelikatność z mej strony.
— Co chcesz powiedzieć?
— Jeżeli się nie mylę, celem tego listu... jest... wpoić w kogoś przekonanie... że od jakiegoś czasu... przepędziłyśmy dni razem.
— Tak jest, tak, nieinaczej, więc cóż dalej?
— Otóż, muszę uprzedzić cię, że pan de Luceval obdarzony jest tak zadziwiającą ruchliwością, iż jakkolwiek ciągle prawie jest poza domem, znajduje przecież sposobność być prawie ciągle przy mnie i przychodzić do mnie najmniej dziesięć razy dziennie; tak dalece, że gdyby przypadkiem przyszło odwołać się do jego świadectwa, powiedziałby niezawodnie, że cię nigdy u mnie nie widział.
— Przewidziałam to niebezpieczeństwo; lecz z dwóch niebezpieczeństw trzeba wybierać mniejsze. Proszę cię, odeślij ten list natychmiast, przez którego z twoich służących, albo raczej... nie... mógłby się wygadać. Odeślij go na pocztę. I tak przyjdzie na czas.
Pani de Luceval zadzwoniła. Natychmiast wszedł do pokoju jej kamerdyner. Już miała oddać list do ręki; lecz odmieniła zamiar i rzekła do niego:
— Czy Baptysta jest w domu?
— Jest, pani margrabino, znajduje się w przedpokoju.
— Przyślij go do mnie.
Służący wyszedł z pokoju.
— Dlaczegóż to, Florencjo, chcesz wysłać innego służącego, nie tego, który tu już przyszedł? — zapytała pani d’Infreville.
— Mój kamerdyner umie czytać; zdaje mi się, że jest dosyć ciekawy, zdziwiłby się, że piszę do ciebie wtedy, kiedy sama jesteś u mnie. Lokaj zaś, którego kazałam zawołać, nie umie czytać, jest ograniczony, nie trzeba się zatem niczego z jegoo strony obawiać.
— Masz słuszność, wielką słuszność; w pomieszaniu mojem nie zastanowiłam się nad tem wcale.
— Pani margrabina kazała mnie wołać? — rzekł Baptysta, wszedłszy do salonu.
— Wszak znasz kwiaciarkę, mającą swój stragan przed Łazienkami Chińskiemi? — zapytała go Florencja.
— Znam, pani.
— Pójdziesz do niej i kupisz mi dwa duże bukiety kwiatów.
— Dobrze, pani.
I służący już chciał wyjść.
— Ah! zapomniałam jeszcze — rzekła pani de Luceval, przywołując go napowrót — oddasz jeszcze na pocztę ten list.
— Czy pani już nie ma żadnego zlecenia?
— Nie.
I Baptysta wyszedł.
Pani d’Infreville zrozumiała zamiar swej przyjaciółki, która była tak przezorna, że główne swoje zlecenie wydala tak, jakgdyby ono było tylko podrzędnem.
— Dziękuję, dziękuję ci, droga Florencjo — rzekła do niej z uczuciem szczerej wdzięczności. Ah! oby Bóg dał, żeby twoje dobre chęci nie były dla mnie bezskutecznemi. — Spodziewam się, i pragnę tego, lecz...
— Florencjo, posłuchaj mnie, jedynym sposobem okazania ci mojej wdzięczności, za tę wielką przysługę jaką mi wyświadczasz, jest oddać się twojej wspaniałomyślności i nic nie zataić przed tobą. Należało mi zapewne od tego zacząć, i nasamprzód objawić ci cel tego listu, zamiast zdobywać znienacka ten dowód poświęcenia i przyjaźni; lecz przyznam ci się, obawiam się twej nagany i odmowy, wyznaję ci... że... I po chwili bolesnego wahania, Walentyna rzekła odważnie i rumieniąc się nadzwyczajnie: Florencjo... ja mam kochanka.
— Walentyno, domyślam się tego.
— O! zaklinam cię, nie potępiaj mnie przed wysłuchaniem.
— Biedna moja Walentyno, w tej chwili myślę tylko o jednej rzeczy, o zaufaniu jakie mi okazujesz.
— Ah! gdyby nie moja matka — odpowiedziała Walentyna z boleścią — nie byłabym się zniżyła do podstępu, do kłamstwa; byłabym się poddała wszystkim następstwom mojego błędu, gdyż posiadam przynajmniej odwagę w mojem postępowaniu, lecz przy smutnym stanie zdrowia mej matki gwałtowny wybuch zabiłby ją. Ah! Florencjo! jeśli jestem winna, to jestem także i bardzo nieszczęśliwa — dodała pani d’Infreville płacząc i rzucając się na szyję swej przyjaciółki.
— Walentyno, błagam cię, uspokój się — rzekła margrabina podzielając wzruszenie swej towarzyszki — zaufaj memu szczeremu przywiązaniu. Mów, to będzie dla ciebie pociechą.
— To też cała moja nadzieja jest w twojem przywiązaniu. Tak jest, Florencjo, wierzę, wiem, że mnie kochasz, i przekonanie to dodaje mi siły do uczynienia przed tobą tego przykrego wyznania; ale jest jeszcze jedno wyznanie, od którego pragnę natychmiast uwolnić serce moje. Jeżelim przybyła po długiem rozłączeniu prosić cię o łaskę, którąś mi, wyświadczyła, uczyniłam to nie tyle może dlatego, że liczyłam na twoją przyjaźń, jak raczej dlatego, że ze wszystkich znajomych mi kobiet, ty jesteś jedna, u której mój mąż nigdy jeszcze nie był. Teraz, posłuchaj mnie; kiedym zaślubiła pana d’Infreville byłaś jeszcze w klasztorze, byłaś jeszcze bardzo młodą, a skromność nie pozwalała mi zwierzyć ci wiele rzeczy, powiedzieć ci żem szła za mąż... bez miłości.
— Jak ja... — rzekła zcicha Florencja.
— Zamęście to podobało się mej matce, i zapewniało mi znaczny majątek. Uległam na nieszczęście pod wpływem macierzyńskim, i wyznaję, dałam się olśnić powabom znakomitego położenia; zaślubiłam więc pana d’Infreville, niestety! nie wiedząc, jakie brałam na siebie obowiązki, i za jaką cenę moją sprzedałam wolność; jakkolwiek mam prawo użalać się na mego męża, błąd mój zabraniać mi powinien wszelkich z mej strony żalów. Jednakże dla usprawiedliwienia poczęści mojej słabości, powinnaś poznać, że tak powiem, fatalność mego położenia. Pan de Infreville jest człowiekiem chorowitym, ponieważ w młodości swojej oddawał się wszelkiego rodzaju rozpuście; posępny, bo żałuje przeszłości, surowy i wymagający, dlatego, że nie ma lub nigdy nie miał serca. Nigdy nie byłam w jego oczach czem innem, tylko biedną panienką bez majątku, którą raczył zaślubić dla zrobienia jej swoim stróżem w chorobie; przez długi przeciąg czasu poddawałam się tej roli; religijnie spełniałam tę rolę przykrą, hańbiącą, ponieważ starania, jakie oddawałam mężowi nie pochodziły z serca; ale zbyt późno, niestety! poznałam jak nikczemne było moje postępowanie.
— Walentyno!
— Nie, nie Florencjo, nie jestem dla ciebie zbyt surowa. Zaślubiłam pana d’Tnfreville bez miłości, zaślubiłam go dlatego, że był bogaty, sprzedałam mu swoją duszę, jest to hańba, mówię ci, jest to hańba u Boga i u ludzi, nic więcej.
— Jeszcze raz, Walentyno, obwiniasz się niesłusznie, nie tyle myślałaś o sobie, co o matce twojej.
— A matka moja mniej myślała o sobie, niż o mnie. Słuchaj, Florencjo, bogactwo pana d’Infreville uczyniło łatwiejszem moje posłuszeństwo; z początku poddawałam się memu losowi. Po upływie pewnego czasu mąż mój zbyt cierpiący, ażeby się mógł oddalać z domu, doznał wielkiego polepszenia w zdrowiu, może wskutek moich starań; ale odtąd postępowanie jego zmieniło się zupełnie; nie widywałam go już prawie wcale, żył poza domem, a wkrótce dowiedziałam się nawet, że miał kochankę...
— Ah! biedna Walentyno!
— Dziewczynę znaną w całym Paryżu; mój mąż utrzymywał ją świetnie, i tak jawnie, że o zgorszeniu tem dowiedziałam się z publicznych wieści. Odważyłam się zwrócić uwagę panu d’Infreville, nie z zazdrości, Bóg mi świadkiem! lecz prosiłam go, żeby przez wzgląd na mnie, na przyzwoitość, starał się przynajmniej pozorów nie obrażać. Lecz samo umiarkowanie tych wyrzutów obraziło mego męża; zapytał mnie z oburzającą pogardą, jakiem prawem mieszam się do jego postępowania. Przypomniał mi w obelżywy sposób, że powinnam mu być wdzięczną za mój dotychczasowy los, do którego nigdy nie mogłabym rościć prawa, i że ożeniwszy się ze mną bez żadnego posagu, spodziewał się, że nie będę mu czynić żadnych wyrzutów.
— To okropne... haniebne!
— Ale, mój panie, odpowiedziałam, ponieważ tak jawnie uchybiasz twoim obowiązkom, cóżbyś powiedział, gdybym i ja zapomniała o moich?
„Nie może być porównania między mną, a tobą, odpowiedział mi. Jestem panem, ty powinnaś być posłuszną; zawdzięczasz mi wszystko, ja tobie nic nie jestem winien; zapomnij tylko o twoich obowiązkach, a wyrzucę cię z domu, ciebie i matkę twoją, która jest w mojej łasce“.
— Ah! jaka zniewaga, co za okrucieństwo.
— Przyszło mi wtedy dobre i uczciwe natchnienie, poszłam do matki z zamiarem rozłączenia się na zawsze z moim mężem, i niepowrócenia już nigdy do mego „A ja? cóż ja pocznę, rzekła matka, ja cierpiąca i kaleka? dla mnie nędza to śmierć, a potem, moje biedne dziecię, rozłączenie jest niemożliwe; twój mąż ma prawo za sobą, dopóki nie utrzymuje swojej kochanki tam, gdzie ty mieszkasz; i ponieważ potrzebuje ciebie, ponieważ przyzwyczaił się do twego pielęgnowania, nie będzie więc chciał słuchać o rozłączeniu, i zmusi cię do pozostania; ta kochanka nie utrzyma się długo przy nim; bądź cierpliwą, prędzej lub później twój mąż powróci do ciebie; twoja uległość wzruszy go; a zresztą, on jest tak słabego zdrowia, że zapewne to już ostatnia jego miłostka; wtedy wszystko powróci do dawnego stanu; wierzaj mi, moje dziecię, w podobnym przypadku kobieta uczciwa cierpi, czeka i karmi się nadzieją“.
— Jakto! twoja matka śmiała...
— Nie obwiniaj jej, Florencjo, ona się tak obawiała nędzy, dla mnie, powtarzam ci, więcej jeszcze, niż dla siebie samej, a potem, zważywszy wszystko, mowa jej jest głosem rozsądku, prawa, doświadczenia, zgodnym we wszystkiem z opinją świata.
— Niestety! to prawda.
— Niech więc tak będzie, powiedziałam sobie z goryczą, nie wolno mi być dumną, nie wolno mi okazać słusznego oburzenia, zatem małżeństwo odtąd będzie dla mnie poniżającem służalstwem. Od tej chwili zamknęłam oczy na wszystko, i zamiast walczyć z prądem, który mnie ciągnął do zguby, poddałam mu się zupełnie.
— Co mówisz!
— Teraz to, Florencjo, potrzebuję całego pobłażania twej przyjaźni. Aż dotąd, godną może byłam współczucia, ale współczucie to zniknie wkrótce...
Rozmowa dwóch przyjaciółek została w tej chwili przerwana przez pannę służącą pani de Luceval.
— Czego chcesz? — zapytała Florencja.
— Przyniesiono list od pana margrabiego do pani.
— Dawaj.
— Oto jest.
Przeczytawszy pismo, Florencja rzekła do swej przyjaciółki:
— Czy możesz rozporządzić dzisiejszym twoim wieczorem i pozostać u mnie na obiad? Pan de Luceval zawiadomił mnie, że nie będzie w domu na obiedzie.
Po chwili namysłu, pani d’Infreville odpowiedziała:
— Przyjmuję zaproszenie, kochana Florencjo.
— Pani d‘Infreville zostanie ze mną na obiedzie, rzekła pani de Luceval do pokojówki i kaź powiedzieć odźwiernemu, że nie przyjmuję dzisiaj nikogo.

— Dobrze, pani — odpowiedziała panna Liza.

III.

Pan de Luceval uwiadomił żonę że nie będzie w domu na obiedzie; odgadł był powód: powiedzieliśmy już, że oddalił się od pani de Luceval nadzwyczajnie oburzony i z silnem postanowieniem użycia praw swoich i narzucenia jej swej woli i kapryśnych zamiarów podróżowania.
Zaledwie oddalił się kilka kroków od domu, gdy spotkał go mężczyzna mający około czterdziestu pięciu lat, którego rysy znękane, wycieńczone zbytkami, nosiły na sobie ślady i zmarszczki przedwczesnej starości; twarz jego surowa, zimna i dumna przybrała na widok pana de Luceval wyraz uprzedzającej grzeczności, i ukłoniwszy mu się nader uprzejmie, rzekł do niego:
— Wszakże mam zaszczyt mówić z panem de Luceval?
— Tak jest, panie...
— Właśnie udawałem się do pana, chcąc mu złożyć moje przeproszenie i dzięki zarazem.
— Zanim przyjmę jedne i drugie, mogęż przynajmniej wiedzieć kto...
— Kto jestem? przebacz pan, żem tego pierwej nie uczynił. Jestem d‘Infreville, i nazwisko moje, o ile się spodziewam nie jest panu zupełnie obcem?
— Rzeczywiście, panie — odpowiedział pan de Luceval, zdając sobie przypominać jakąś okoliczność — obaj mamy wspólnych przyjaciół, i winszuję sobie tego szczęścia, które mi nastręcza sposobność poznania pana osobiście. Ale nie jesteśmy zbyt daleko od mego mieszkania, i jeżeli mi pan raczy towarzyszyć, oddaję się na rozkazy pańskie.
— Najprzód byłoby mi nieprzyjemnie zawracać pana do domu. — Potem, jeżeli mam panu wszystko wyznać — dodał pan d‘Infreville z uśmiechem — obawiam się spotkania z panią de Luceval.
— Dlaczegóż to, panie?
— Tyle popełniłem względem niej uchybień, że trzeba będzie, ażeby pan był tak dobry i raczył wyjednać dla mnie przebaczenie, zanim będę miał zaszczyt być jej przedstawionym.
— Daruj mi pan — rzekł mąż Florencji, coraz bardziej zdziwiony — ale ja pana nie rozumiem.
— Wytłumaczę się panu jaśniej, ale jesteśmy właśnie na polach Elizejskich; więc jeżeli pan chce będziemy mogli przechadzając się rozmawiać.
— Jak się panu podoba.
— Powinienem był, mając zaszczyt wymienić przed chwilą moje nazwisko, dodać zarazem, że ono nie może panu być nieznanem; jakoż uczyniwszy to odpowiedziałeś mi pan, że mamy wspólnych przyjaciół, i, że... Lecz przebacz pan, chciałem o jedną prosić łaskę — rzekł pan d‘Infreville przerywając sobie, zupełnie zadyszany.
— O co panu idzie?
— Chciałem pana prosić, ażebyś trochę wolniej postępował, nie mam mocnych piersi, i już mi brakuje tchu.
— Przeciwnie, ja to powinienem pana prosić o przebaczenie mi tego pośpiechu; jest to zły zwyczaj, którego żadną miarą nie mogę się pozbyć, zresztą jeśli pan sobie życzy, możemy usiąść, oto są ławki.
— Najchętniej, panie — rzekł pan d‘Infreville, siadając skwapliwie na ławce — przyjmuję pańską propozycję z największą przyjemnością.
Gdy już obaj usiedli, pan d‘Infreville odezwał się znowu:
— Pozwól mi pan jeszcze zauważyć, że nazwisko moje musi panu być znanem nie przez same tylko pośrednictwo naszych wspólnych przyjaciół.
— Jakim sposobem... przez kogo?
— Oto... przez panią de Luceval.
— Moją żonę?
— Nie inaczej, panie. Nie dlatego, ażebym miał kiedyś zaszczyt być jej przedstawionym, i z którego to powodu trochę zapóźno proszę o przebaczenie. Ale pan będzie pobłażliwym, nieprawdaż? bo ja bardzo długo wcale nie ruszałem się z domu. Chciałem tylko panu przypomnieć; że ponieważ pani d‘Infreville, moja żona, jest w bardzo bliskich stosunkach z panią de Luceval, przeto i my, dzięki ich przyjaźni, nie jesteśmy sobie obcymi; zażyłość ich poczęła się w klasztorze, i nigdy przerwaną nie była, ponieważ widują się z sobą niemal codziennie, zatem...
— Wybaczy pan — rzekł de Luceval, przerywając swemu towarzyszowi i wpatrując się w niego z nowem zdziwieniem — zapewne w tem jest jakaś pomyłka?
— Pomyłka?
— Albo przynajmniej nieporozumienie co do nazwisk.
— Jakto, panie?
— Ja rzadko opuszczam panią de Luceval; przyjmuje ona u siebie bardzo mało osób, i nigdy jeszcze nie miałem przyjemności widzieć u niej pani d’Infreville.
Mąż Walenty zdawał się nie wierzyć własnym uszom i dodał stłumionym głosem.
— Pan mówi, że...
— Że nigdy nie miałem zaszczytu widzieć pani d‘Infreville u mojej żony.
— To być nie może panie, moja żona wiecznie przesiaduje u pańskiej żony!
— Powtarzam panu, żem nigdy nie widział pani d‘Infreville u pani de Luceval.
— Nigdy! — zawołał mąż Walentyny, z wyrazem takiego zdumienia, że pan de Luceval zdziwiony spojrzał na niego, mówiąc:
— Dlatego też przypuszczałem, że to musi być jakaś omyłka w nazwiskach, kiedyś mi pan mówił, że moja żona codziennie przyjmuje u siebie pańską żonę.
Pan d‘Infreville zbladł jak chusta; grube krople potu spłynęły z jego łysego czoła. Gorzki i gniewny uśmiech osiadł na jego zwiędłych ustach; lecz, tłumiąc swoje wzruszenie, i pragnąc w oczach obcego człowieka przyjąć rzecz całą w sposób obojętny, dodał szyderczo.
— Na szczęście jest to rzecz zwyczajna pomiędzy mężami, i powinniśmy czuć trochę litości jedni dla drugich. Zresztą, na kaźdego przyjdzie kolej, bo nie wiadomo, co się jeszcze stać może.
— Co pan przez to rozumie?
— Ah! moje wątpliwe podejrzenie było aż nadto słuszne — rzekł zcicha pan d’Infreville z tłumioną wściekłością — czemuż nie starałem się pierwej dowiedzieć o prawdzie! o! kobiety! kobiety!
— Jeszcze raz proszę, chciej się pan wytłumaczyć...
— Panie — odpowiedział d‘Infreville, głosem prawie uroczystym — jesteś człowiekiem honoru, liczę tedy na prawość pana, będąc przekonanym, że świadectwo pańskie nie zawiedzie mnie, kiedy potrzeba będzie zawstydzić i ukarać taką podłość. Gdyż teraz domyślam się wszystkiego. O, kobiety! kobiety!...
Pan de Luceval, obawiając się, ażeby wykrzykniki jego towarzysza nie zwróciły baczności innych osób, siedzących w bliskości, starał się uspokoić go, gdy przypadkiem ujrzał własnego lokaja, któremu przyjaciółka Walentyny poleciła oddać list na pocztę.
Człowiek ten, trochę głupowaty, trochę włóczęga, szedł zwolna, kołysząc się i trzymając w ręku poruczone sobie pismo. Pan de Luceval widząc w jego ręku list, napisany zapewne przez Florencję po owej sprzeczce porannej, uległ pod wpływem niepokonanego uczucia ciekawości. Przywołał więc lokaja, który skwapliwie zbliżył się do niego i zapytał go:
— Gdzie idziesz?
— Idę, panie, kupić fijołków dla pani, i zanieść ten list na pocztę. — I pokazał swemu panu poruczone sobie pismo.
Ten wziął bilet do ręki, spojrzał na niego i nie był w stanie ukryć żywego poruszenia, jakie wywołało w nim zdziwienie; poczem, przyszedłszy nieco do siebie, kazał służącemu oddalić się.
— Ale list... — zaczął niepewnie lokaj.
— Dobrze, ja sam ten list oddam.
Gdy lokaj się oddalił, pan de Luceval rzekł do męża Walentyny:
— Przebacz pan, lecz usłuchałem jakiegoś przeczucia, które mnie nie zawiodło; ten list mojej żony adresowany jest do pani d’Infreville.
— W takim razie — zawołał d‘Infreville z wyrazem niejakiej nadziei — sam pan się przekonywa, że nasze żony korespondują z sobą.
— Prawda, panie, ale dzisiaj pierwszy raz dowiaduję się o tem.
— Panie, zaklinam cię, racz otworzyć ten list, adresowany on jest do mojej żony i całą odpowiedzialność na siebie przyjmuję.
— Masz pan list, przeczytaj go — odpowiedział de Luceval, równie ciekawy dowiedzieć się prawdy, jak mąż Walentyny.
Ten przeczytawszy bilet, zawołał:
— Czytaj pan, doprawdy! można oszaleć, gdyż w liście tym żona pańska przypomina mojej żonie, że cały dzień wczorajszy spędziły razem, dzień równie przyjemny, jak ostatnią środę, i wzywa ją, ażeby znowu przybyła do niej w niedzielę.
— Przysięgam panu na honor, — odpowiedział pan de Luceval ze zdumieniem przeczytawszy list Florencji — przysięgam panu, że moja żona wczoraj wstała o dwunastej, że z wielką trudnością skłoniłem ją, ażeby wyjechała ze mną powozem około godziny trzeciej; potem wróciliśmy na obiad, a po obiedzie dwie osoby, liczące się do grona naszych przyjaciół, przepędziły z nami reszty wieczoru. Co się tyczy środy, przypominam sobie doskonale, że kilka razy byłem u mojej żony, i ręczę panu honorem, że pani d’Infreville nie spędziła dnia tego u nas.
— Ale, zresztą, jakżebyś pan ten list zdołał wytłumaczyć?
— Nie tłumaczę go wcale, ograniczam się tylko na oznajmieniu panu tego, co jest. Wierzaj mi pan, że i mnie, równie jak panu, leży na sercu wyjaśnienie tej tajemnicy.
— O! pomszczę się — zawołał pan d’Infreville z wybuchem gwałtownego gniewu. — Teraz, nie mam już żadnej wątpliwości! dowiedziawszy się, że od jakiegoś czasu żona moja po całych dniach nie bywa w domu, powziąłem niejakie podejrzenie. Pytałem ją o przyczynę tych wycieczek, odpowiedziała mi, że częstokroć całe dnie przepędza u jednej z najlepszych swoich przyjaciółek z klasztoru, zwanej pani de Luceval. Nazwisko to jest tak zaszczytne, rzecz tak możebną, wyrazy mojej żony i głos były tak szczere, że jak głupiec jaki uwierzyłem wszystkiemu. Atoli jakaś podejrzliwa nieufność skłoniła mnie do udania się do pana, i widzi pan, co odkrywam. O! nędznica! o! podła kobieta!
— Zaklinam pana, uspokój się — rzekł pan de Luceval, usiłując uśmierzyć gniew swego towarzysza — nasza głośna mowa zaczyna zwracać powszechną uwagę. Ludzie na nas patrzą, weźmy dorożkę, i jedzmy natychmiast do mnie; gdyż tajemnicę tę trzeba koniecznie wyjaśnić; drżę na samą myśl, że moja żona przez niecną uległość została wspólniczką tego haniebnego kłamstwa. Pójdźmy, pójdźmy panie. Liczę na pana, pan liczy na mnie, to obowiązek ludzi uczciwych — nawzajem sobie pomagać wspierać w okolicznościach tak smutnych; trzeba wymierzyć sprawiedliwość, trzeba ukarać winowajców.
— O! tak, panie, jedność i zemsta, zemsta nieubłagana — szepnął pan d‘Infreville.
I, ponieważ gwałtowne wzruszenie powiększyło jego słabość, zmuszony był oprzeć się na ręku swego towarzysza, i tak drżący z gniewu razem z towarzyszem swoim wsiadł do pierwszego powozu, który im się nawinął.
Może w godzinę po owem nieszczęsnem i przypadkowem spotkaniu się dwóch małżonków, Florencja otrzymała bilet od pana de Luceval z doniesieniem, że na obiad nie przyjedzie do domu.

Gdy burza małżeńska zbiera się coraz groźniej, my powrócimy tymczasem do dwóch młodych przyjaciółek, pozostawionych sam na sam po oddaleniu się pokojówki, która przyniosła właśnie bilet pana de Luceval.

IV.

Gdy po oddaleniu się pokojówki, panie Luceval i d’Infreville pozostały same, ostatnia z nich rzekła do swej przyjaciółki:
— Chciałaś, żebym resztę dnia dzisiejszego spędziła u ciebie; przyjęłam twą propozycję kochana Florencjo, już to ażeby pozostać u ciebie, już też dlatego, ażeby w razie nieszczęścia nadać jakiś pozór mojemu kłamstwu.
— Ale mój list?
— Będą myśleli, żem się z nim minęła; i żem przybyła do ciebie po wysłaniu twego listu.
— Prawda.
— Teraz, kochana przyjaciółko, zamawiam sobie twoje pobłażanie, a może także i litość twoją dla reszty mego opowiadania.
— Litość, pobłażanie! czyliż nie jesteś ich naprzód pewną, biedna moja Walentyno? Byłaś w małżeństwie nieszczęśliwą, prześladowaną, upokorzoną, któżby cię nie żałował? ktoby cię nie usprawiedliwił? Ale mów, słucham cię.
— Nie wiem, czym ci wspomniała o tem, żeśmy zajmowali pierwsze piętro domu pana d’Infreville; okna mego sypialnego pokoju wychodzą na niewielki ogródek, należący do parteru domu sąsiedniego. Może na trzy miesiące przed odkryciem, że mój mąż miał kochankę, i kiedy jeszcze był bardzo cierpiący, ogród i parter, o których ci mówię, niezamieszkałe od pewnego czasu, uległy wielkiej zmianie; życie, jakie prowadziłam wtedy, zatrzymywało mnie prawie ciągle w pokoju, gdyż słabość męża nie pozwalała mi nigdzie wychodzić. Było to na początku lata. Zamknąwszy się w moim pokoju, kiedy pan d’Infreville nie potrzebował moich starań, pracowałam często przy otwartem oknie, gdyż pora roku była zachwycająca. Dostrzegłam wtedy zmiany, jakie zaprowadzono w ogrodzie; były one szczególne i zwiastowały gust wytworny, połączony z pewną oryginalnością; nieznacznie, w mojej smutnej bezczynności zbudziła się moja ciekawość. Codziennie widywałam robotników wykonywujących te wszystkie zmiany, nie widząc przecież nigdy nowego mieszkańca parteru; tym sposobem byłam niemal obecną temu przeistoczeniu dosyć posępnego ogrodu; w jednem rozkosznem miejscu oranżerja, napełniona rzadkiemi roślinami i łącząca się z częścią samego mieszkania została wystawiona nad murem południowym; mur ten znikł pod grotą z kamieni skalistych, przeplatanych rozmaitemi krzewy. Z jednej strony tej skały, kaskada spadała do obszernego basenu i roztaczała wkoło siebie miłą świeżość. Potem galerja wzniesiona z drzewa pokrytego korą, osłoniona wiejską strzechą i wsparta na łukach ukryła drugą część muru, którą ogród ten był otoczony, sam ogród został tak zapełniony kwiatami, że z mego okna wyglądał jak olbrzymi bukiet.
— Mój Boże! jakież zachwycające miejsce, i to w Paryżu. Ah! to prawdziwy raj!
— Rzeczywiście, było to prześliczne, gdyż mury znikły zupełnie śród najpowabniejszych widoków. Złocona ptaszarnia, napełniona pięknem ptactwem wzniosła się na zielonej murawie, i wystawiono rodzaj indyjskiego varendahu, tworzącego krytą galerję przed oknami parteru, który zastawiono sofami, tureckiemi poduszkami i grubemi kobiercami; nareszcie wniesiono tu fortepian. Ta przezroczysta galerja, zasłoniona w razie potrzeby storami, przedstawiała na lato schronienie pełne cienia, świeżości i chłodu.
— To chyba jaka powieść z Tysiąca i jednej nocy! I twórca tego wszystkiego nie pokazał się jeszcze?
— Pokazał się dopiero kiedy wszystkie przygotowania były skończone.
— I nie byłaś tak ciekawą, ażeby się starać dowiedzieć, kto był tym tajemniczym sąsiadem? Przyznam ci się, że ja nie wytrzymałabym tak długo.
Walentyna uśmiechnęła się smutnie i odpowiedziała;
— Przypadek chciał, że siostra starego marszałka dworu pana d‘Infreville była jedyną służącą tego tajemniczego sąsiada. Uwiadomiona przez swego brata, ona to nastręczyła swemu panu to mieszkanie i ogród. Pewnego dnia chcąc zaspokoić moją ciekawość, zapytałam naszego marszałka, czy nie wie, kto miał zająć parterowe mieszkanie sąsiedniego domu; odpowiedział mi, że jego siostra jest służącą tego nowego lokatora. Tym sposobem dowiedziałam się niektórych szczegółów, które już aż nadto zbudziły moje zajęcie.
— Doprawdy? i któż to był, kochana Walentyno?
— Powiedziano mi, że niema na świecie lepszej i szlachetniejszej od niego duszy; oto po śmierci stryja, po którym odziedziczył dosyć znaczne dobra, chciał przyjąć kilku służących, lecz ta stara służąca, o której ci mówiłam, a która była jego mamką, rzekła do niego ze łzami w oczach, że nigdy nie pozwoli, ażeby prócz niej inni służący mieli mu usługiwać. Daremnie jej przyrzekał, że ona będzie nad wszystkiemi, że uważaną będzie zawsze za jego powiernicę i gospodynię... ale nie chciała na to przystać. On, w niepojętej swojej dobroci, nie nalegał już więcej, i pomimo swego majątku, zatrzymał do swych usług tę jednę tylko kobietę.... Wydaje ci się to może śmiesznem, kochana Florencjo, lecz...
— Co mówisz? przeciwnie, znajduję to uczucie rozrzewniającem w swojej delikatności. Wszakże częstokroć nie potrzeba nam więcej, ażeby osądzić czyjś charakter.
— Dlatego też od tej chwili uważałam naszego sąsiada za człowieka dobrego i szlachetnego. Zanim jeszcze go poznałam, dowiedziałam się, że się nazywa Michał Renaud...
— Ah!... mój Boże!... — zawołała pani de Luceval. — Michał Renaud!
— Tak... ale cóż ci jest, Florencjo?
— To rzecz szczególna.
— Czy to syn jenerała Renaud, poległego w ostatnich wojnach Cesarstwa?
— Tak jest... więc go znasz?
— To kuzyn pana de Luceval.
— Michał!
— I niema prawie jednego dnia, ażeby mój mąż nie wspominał mi o nim.
— O Michale?
— Nie inaczej.... Lecz nigdy go nie widziałam, bo, chociaż był uwiadomiony o ślubie pana de Luceval ze mną, jak wszyscy członkowie jego rodziny, nie był jeszcze u nas z odwiedzinami; zresztą, nie dziwi mnie to bynajmniej, gdyż mój mąż nie utrzymywał z nim stosunków.
— Doprawdy, niepokoi mnie to, co mi powiadasz. Michał jest kuzynem twego męża. I jakże to, z jakiego to powodu twój mąż wspomina tak często o Michale?
— Niestety, biedna moja Walentyno, z powodu wady, która jak się zdaje, jest mi wspólną z panem Michałem Renaud, wady, która powinna być rękojmią dla mego męża, a która właśnie do rozpaczy go doprowadza, ale mężczyźni są tak dziwni!
— Zlituj się, mów jaśniej.
— Wiadomo ci, że w klasztorze uchodziłam powszechnie za nieuleczalną próżniaczkę. Ileż to napomnień, ile kar zniosłam za tę ulubioną moją wadę!
— Prawda.
— Otóż wada moja przybrała niesłychane rozmiary, tak niesłychane, że zamieniła się prawie w zaletę.
— Cóż to znaczy?
— Wyobraź sobie, że zamiast chęci naśladowania, czuję największą litość dla tych nieszczęśliwych kobiet, które szalone upodobanie w świecie i jego rozkoszach rzucają w odmęt rozrywek i przyjemności, o których samo wspomnienie dreszczem mnie przejmuje; gdyż niestety, widziałyśmy przecie te nieszczęśliwe! te dobrowolne męczenniczki, udające się codziennie na trzy i cztery bale lub wieczory, nie rachując w to rozmaitych innych widowisk! Teraz dopiero biegać do swoich szwaczek, modniarek, kwiaciarek! ubierać się, rozbierać, przymierzać suknie, dać sobie wydzierać włosy, więzić się w sznurówkach, zmieniać toaletę trzy razy dziennie, walcować, galopować, polkować, o! to oszaleć trzeba! Nie! trzeba mieć żelazne członki i olbrzymią siłę, ażeby się poddawać takiemu ruchowi. Ah! Walentyno, Walentyno, jakaż to różnica pomiędzy tym szałem rozrywek, z których jedna tylko na śmierćby mnie zamęczyła, a tym rozkosznym spoczynkiem, jakiego w tym fotelu kosztuję, gdzie życie moje przepędzam znajdując niewyczerpaną słodycz w bezczynnem wpatrywaniu się w niebo, w drzewa, w słońce, i będąc zupełnie szczęśliwą, że mogę pieścić się zimą przy moim kominku, gdy tymczasem przejmujący mróz skrzypi na dworze pod memi oknami. Ale Walentyno — dodała młoda kobieta, przypatrując się ze zdziwieniem swej przyjaciółce — co ci jest? To niespokojne spojrzenie... to wzruszenie... Walentyno, jeszcze raz pytam... błagam cię... odpowiedz mi.
Po chwili milczenia, pani d’Infreville, przetarłszy ręką czoło, rzekła głosem lekko wzruszonym.
— Posłuchaj... końca mego opowiadania, Florencjo... odgadniesz sama to... czego nie mogę... czego nie śmiem powiedzieć ci w tej chwili..
— Mów tedy, mów, proszę cię...
— Kiedym pierwszy raz ujrzała Michała, znajdował się właśnie pod tą krytą galerją o której ci poprzednio wspomniałam. W ciągu lata przepędzał w niej całe swoje życie; będąc ukrytą za żaluzją mogłam mu się przypatrywać swobodnie; nie zdaje mi się, ażeby można wyobrazić sobie rysy piękniejsze od jego rysów. Spoczywając w długim szlafroku z jedwabiu indyjskiego na dywanie tureckim, palił spokojnie nargile w postawie pełnej niedbałości mieszkańca wschodu, z oczyma wlepionemi w swój ogród zapełniony kwiatami, zdawał się przysłuchiwać z zachwyceniem szmerowi kaskady i śpiewowi pięknej swojej ptaszarni; potem wziął do ręki książkę, którą od czasu do czasu odkładał jak gdyby rozmyślał nad tem co przeczytał; nareszcie przybyło dwóch jego przyjaciół. Jeden z nich uważany jest słusznie za człowieka najznakomitszego w naszej epoce, był to M.***
— Rzeczywiście, nie znam człowieka znakomitszego i posiadającego większe od niego poważanie.
— Znałam go z widzenia i ze sławy; jego bardzo wysokie położenie i różnica wieku, istniejąca pomiędzy Michałem a nim, uczyniły w moich oczach jego wizytę u młodego nieznanego człowieka, rzeczą prawie nadzwyczajną.
— Zaiste, i mnie się to wydaje nader pochlebnem dla naszego kuzyna.

— Michał przyjął go z ujmującą poufałością. Zdawało mi się, że M. obchodził się z nim na stopie równości. Nareszcie rozpoczęła się między nimi długa rozmowa; będąc zbyt oddaloną, nie mogłam z niej nic dosłyszeć. Lecz chcąc wynagrodzić sobie tę niedogodność, i będąc ciągle ukrytą za żaluzją, wzięłam perspektywę teatralną, i z największą bacznością przypatrywałam się rysom Michała podczas tej rozmowy; nawet poruszenia ust jego widziałam jak najwyraźniej: szczególnej przyjemności doświadczałam w tem śledzeniu, dostrzegłam łatwo z pewnych poruszeń, że powstała jakaś sprzeczka pomiędzy M***, a Michałem. Naprzód ostatniego z nich zbijano energicznie; wkrótce atoli domyśliłam się z wyrazu rysów M*** że powoli dał się Michałowi przekonać, ale nie bez oporu. Rozmowa ta długo trwała, gdy się nareszcie skończyła, przyjaciele Michała pożegnali się z nim z oznakami największej życzliwości. Dowiedziałam się później, że M***, mając powziąć pewne bardzo ważne postanowienie, przybył, jak mu się to często zdarzało, poradzić się w tym względzie Michała, którego wielki takt i zdrowy rozsądek były równie wzniosłe jak gruntowne.

V.

Po chwili namysłu i milczenia, Florencja rzekła do Walentyny:
— Pojmuję doskonale, że rozmaite zdarzenia tego pierwszego dnia, w którym ujrzałaś naszego kuzyna, Michała, uczyniły na tobie, moja biedna przyjaciółko, żywe wrażenie; znalazłaś go mężczyzną rzadkiej piękności, umysł jego był wyższym, ponieważ zdawał się wywierać pewien wpływ na jednym z najznakomitszych ludzi naszej epoki, i nareszcie to, coś wiedziała o względności Michała dla jego starej mamki, wszystko to dowodziło ci tkliwości i wspaniałomyślności jego serca. Niestety! nie potrzeba było tylu przedmiotów, ażeby obudzić twoje zajęcie w tem smutnem położeniu, w jakiem się naówczas znajdowałaś.
— Nie potrzebuję ci wspominać, że całą noc mimowolnie myślałam o Michale. Nazajutrz, jak tylko mogłam najspieszniej pobiegłam znowu do okna; dzień był prześliczny; Michał, równie jak w wilję przepędził go cały w galerji, leżąc na swoim dywanie, paląc, marząc, czytając i zachwycając się, jak mi to później powiedział, szczęściem istnienia. Tego dnia ujrzałam przybywającego do niego człowieka ubranego czarno, i mającego pod pachą ogromny portfel; zdawało mi się, że był to jakiś ajent lub pełnomocnik; rzeczywiście wydobył on z portfelu jakieś papiery; chciał je odczytać Michałowi, lecz ten odebrał je od niego i nie czytając wcale podpisał, poczem pełnomocnik, wydobywszy z kieszeni paczkę biletów bankowych oddał je Michałowi, prosząc go, ażeby je przeliczył, czego ten jednak nie uczynił, okazując mu tym sposobem ślepe zaufanie.
— Okazuje się — rzekła Florencja — że nasz kochany kuzynek nie dba wcale o swoje interesy.
— Aż nadto, na jego własne nieszczęście.
— Czyżby jego majątek?...
— Dowiesz się o wszystkiem, tylko miej jeszcze chwilkę cierpliwości; w ciągu tego dnia, który przeszedł jak wszystkie inne, na zupełnej bezczynności, służąca Michała przyniosła mu jakiś list; przeczytał go. Ah! Florencjo, nie widziałam nigdy, żeby politowanie mogło tkliwiej wyrazić się na twarzy człowieka! Oczy jego napełniły się łzami; otworzył stolik, w którym zamknął bilety bankowe, i dał jeden mamce.
— Dobre i szlachetne serce — rzekła Florencja rozrzewniona.
— Słońce zaszło już oddawna, kiedym mogła zamknąć się w pokoju i powrócić nareszcie do mego ulubionego okna — mówiła dalej Walentyna. — Szukałam właśnie oczyma Michała, gdy ujrzałam jakąś młodą kobietę wchodzącą do galerji, i biegnącą prosto do niego.
— Ah! biedna Walentyno!
— Okropny cios dotknął moje serce. Była to niedorzeczność, szaleństwo, bo przecież nie miałam do niego żadnych praw; lecz wrażenie to było mimowolne; oddaliłam się natychmiast od okna, rzuciłam się na krzesło, i zakrywszy twarz rękoma długo płakałam, potem ogarnęło mnie jakieś bolesne marzenie; w dwie godziny potem usłyszałam nagle przygrywkę na fortepianie, a wkrótce potem dwa głosy zaczęły śpiewać namiętny duet Matyldy i Arnolda z Wilhelma Tella?
— Więc to był Michał!
— Tak jest... on... i ta kobieta.
Trudno byłoby wyrazić w jaki sposób Walentyna wymówiła te wyrazy: I ta kobieta!
Po chwili smutnego milczenia dodała:
— Noc była spokojna, cicha; te dwa głosy dźwięczne, pełne ognia, zdawały się wznosić do nieba, jakby śpiew szczęścia i miłości; przez jakiś czas słuchałam mimowolnie... ale wkońcu tak mi to było przykre, że nie mając odwagi oddalić się, zakryłam uszy rękami; potem wstydząc się tej śmiesznej słabości, i chcąc w samej boleści znaleźć jakiś gorzki urok, słuchałam znowu; lecz śpiew już ustał. Zbliżyłam się do okna; kwiaty napełniały powietrze balsamiczną wonią, świeżość nocy była rozkoszna; najmniejszy powiew wiatru nie poruszył drzew; nikłe światło, jakby blask alabastrowej lampy przedzierało się przez spuszczone story galerji; zupełne milczenie panowało czas jakiś, potem słyszałam szelest piasku, skrzypiącego pod stopami Michała i tej kobiety; noc była dosyć jasna, widziałam oboje. Ah! Florencjo, ileż to nowych gwałtownych, strasznych namiętności zbudziło się we mnie przez te dwa dni! Miłość, żądza, zazdrość, nienawiść, wyrzuty, tak, wyrzuty, gdyż od tej chwili czułam, że niezwalczona siła popychała mnie do mej zguby, i że upadnę w tej walce; znasz energję, siłę mego charakteru. Energja ta i siła nie odstąpiły mnie w tej nieszczęsnej miłości. Cóż ci mam więcej powiedzieć? Długo broniłam się mężnie, lecz kiedy niecne i grubjańskie postępowanie mego męża doprowadziło mnie do rozpaczy, zdawało mi się, że wszystkie węzły zerwane zostały między nami, i ślepo oddałam się namiętności, która mnie trawiła.
— Przynajmniej, byłaś... szczęśliwą, Walentyno... bardzo szczęśliwą...
— Naprzód były rozkosze nieba, jakkolwiek zaćmione nieco wspomnieniem tej kobiety, z którą Michał rozłączył się już oddawna. Była to sławna śpiewaczka, znajdująca się teraz, ile mi się zdaje, we Włoszech. Znalazłam go takim, jakim go sobie marzyłam, umysł wzniosły i czarujący, serce tkliwe, delikatność nadzwyczajna, wesołość i dobry humor niezmienne, tkliwość namiętna, względność, grzeczność, słowem wszystko jednoczył w sobie. Jednak stosunki nasze dopiero dwa miesiące trwały; ubóstwiałam Michała, a byłam najnieszczęśliwszą w świecie istotą.
— Biedna Walentyno! jakimże to sposobem? Według tego, co mi opowiadasz, Michał musiał jednoczyć w sobie wszystkie przymioty mogące, uczynić cię szczęśliwą?
— Tak jest — odpowiedziała Walentyna z westchnieniem — lecz te wszystkie przymioty były w nim sparaliżowane przez jednę nieuleczalną wadę, przez...
I pani d’Infreville zatrzymawszy się nagle, zadrżała.
— Walentyno, czemuż nie kończysz? — zapytała Florencja, spoglądając na nią ze zdziwieniem — dlaczegóż to milczenie? Mów, zaklinam cię. Czyż nie posiadam całej twojej ufności?
— Alboż nie dałam tego dowodów, składając ci moje wyznanie?
— Tak... o! tak! Ale dokończ.
— Zresztą — rzekła pani d’Infreville po chwili milczenia — ty zrozumiesz moje wahanie. Oto! wszystko, co było dobrego, doskonałego, wzniosłego, tkliwego w Michale, było zepsute przez jego opieszałość.
— To jak ja — zawołała pani de Luceval, i ty lękałaś się powiedzieć mi o tem.
— Nie, nie, Florencjo, twoja opieszałość, twoje lenistwo są powabne.
— Pan de Luceval nie podziela wcale twego zdania — rzekła młoda kobieta uśmiechając się nieznacznie.
— Lenistwo twoje nie ma przynajmniej, ani dla twego męża, ani dla ciebie przedewszystkiem, żadnych złych skutków; lenistwo to stanowi twą rozkosz, i nikt na niem nie cierpi. Ale w Michale miało ono skutki fatalne; naprzód pozostawił swoje interesa majątkowe ich własnemu biegowi, nie chcąc się niemi nigdy zajmować; pełnomocnik jego człowiek przeniewierczy, zachęcony tem niedbalstwem, nie poprzestając na haniebnem okradaniu go, wciągnął go w operacje niekorzystne dla siebie, zgubne dla Michała, który brzydził się najmniejszem utrudzeniem umysłowem dla sprawdzenia jego rachunków; cóż ci mam więcej powiedzieć? w obecnej chwili nie wiem, czy pozostało mu jeszcze tyle, żeby mógł wyżyć w sposób jak najumiarkowańszy.
— Mój Boże! biedny chłopiec! jakże to smutne! Ale czemuż twój wpływ nie zdołał pokonać tego nieszczęsnego lenistwa?
— Mój wpływ — rzekła Walentyna, uśmiechając się z goryczą — jakiż wpływ można wywrzeć na podobny charakter? Rozumowanie, naleganie, przestrogi, prośby, wszystko rozbija się o tę bezwładność, zawsze zadowoloną i pogodną. Gdyż u Michała, nigdy nie usłyszysz słowa surowego lub gniewnego, unika on zniecierpliwienia lub gniewu, jak trudu jakiego; zawsze spokojny, uśmiechający i czuły, odpowiada na najrozsądniejsze upomnienia, na najtkliwsze błagania, żartem lub pocałunkiem.
— Masz słuszność, Walentyno, to rzecz nierównie ważniejsza, niż myślałam.
— To rzecz ważna, o! bardzo ważna — odpowiedziała młoda kobieta z drżeniem — gdyż nie znasz okropnej myśli, która mnie jak mara jaka ściga.
— Co mówisz?
— Michał posiada umysł zbyt przenikliwy i rozsądek zbyt wielki, żeby się mógł mylić, co do swojej przyszłości; wie on dobrze, że, gdy wyda ostatniego luidora, nie może się znikąd spodziewać pomocy, a tem mniej od siebie samego...
— O czemże on tedy myśli?
— O czem! — powtórzyła Walentyna z drżeniem. Poczem westchnęła głęboko i dodała głosem wzruszonym — o czem myśli? on się zabije.
— Wielki Boże! czy ci to wyznał?
— O! nie — odpowiedziała Walentyna ze smutkiem i większą jeszcze goryczą — nie, nie śmiał uczynić mi takiego wyznania, ponieważ odkrycie to sprowadziłoby, jak to powszechnie mówią, gwałtowną scenę z mojej strony, sprowadziłoby łzy, żale, wyrzuty bez końca. Nie, on mi nie wyznał, że się zabije przez lenistwo, jak dotąd żył przez lenistwo; lecz pewnego razu wymknęło mu się śród śmiechu, jakgdyby z rzeczy najprostszej w święcie to dziwne zdanie: Szczęśliwi umarli... wieczni próżniacy.
— Ah! Walentyno... co za okropna myśl!
— A jednak, widzisz, ja żyję z tą myślą — rzekła nieszczęśliwa kobieta zalewając się łzami. — I tę trwogę, która panuje nad mojemi wszystkiemi myślami, nad każdym moim krokiem, ja muszę ukrywać ją przed nim, bo gdyby mnie widział smutną, roztargnioną, wiesz ty, coby on mi powiedział ze swoim tkliwym i ujmującym uśmiechem?
„Moja biedna Walentyno, poco ten smutek? Nie jesteśmy młodzi, szczęśliwi i kochający się wzajemnie? Myślmy tylko o szczęściu. Kocham cię; przyjmij mnie więc takim, jakim jestem, jeżeli zaś nie, jeżelim cię mimowolnie zasmucił, jeżeli ci się już więcej nie podobam, porzuć mnie, poszukaj sobie lepszego, i zostańmy przyjaciółmi. W mojem rozumieniu miłość powinna być tylko radością, szczęściem, czułością i wypoczynkiem! kto w swojem życiu przeżył dziesięć dni zupełnego szczęścia, ten może umrzeć mówiąc: dzięki Ci Boże! My przeżyliśmy sto i może więcej takich dni! i żyć jeszcze możemy tysiące, jeżeli tylko zechcesz, gdyż ja ciebie uwielbiam, moja Walentyno; zresztą, czyż jestem zbyt leniwy, aby być niestałym? Nie mógłbym bez trwogi, pomyśleć o szukaniu nowej miłości“.
— Tak jest — dodała Walentyna z coraz większym bólem i zapałem, gdy tymczasem Florencja zdawała się być pogrążona w głębokiem zamyśleniu — w ten to sposób Michał zapatruje się na miłość! Te przejścia z radości do łez, te nieokreślone trwogi, te szalone zazdrości, lecz okropne, które potępiają przeszłość, przyszłość nawet, które niepokoją i dręczą serca, tak jest, te gwałtowne uniesienia, te wybuchy namiętności, wywołują tylko uśmiech na ustach Michała. Byłoby dla niego utrudzeniem, gdyby ich miał doznawać; ja, ja sama tylko doświadczam całej ich boleści. Jego ociężałość, nie mogę bowiem powiedzieć obojętność, gdyż, powiedziawszy prawdę, on mnie kocha, jak umie i jak może kochać, jego niedbalstwo w miłości boli mnie, oburza mnie, doprowadza mnie do rozpaczy; lecz powściągam się i cierpię, gdyż mimowolnie ubóstwiam go takim, jakim jest; lecz to jeszcze nie wszystko: zdaje on się wcale nie domyślać podejść, trwóg, obaw, przez które codziennie muszę przechodzić, gdyż, ażeby przepędzić z nim całe godziny, niekiedy całe dnie nawet, muszę gromadzić kłamstwa na kłamstwa, zdawać się niemal na łaskę moich służących i wynajdywać za każdym razem nowe pozory do moich częstych wydaleń; a kiedy wracam, ah! gdybyś ty wiedziała, Florencjo, jak okropny ciężar obarcza moje serce, kiedy po długiem oddaleniu wyciągnę rękę, ażeby zastukać do drzwi moich, mówiąc sobie, wszystko może odkryte! A kiedy stanę przed moim mężem, spojrzeć mu w oczy, czytać z jego twarzy, czy nie ma jakiego podejrzenia, drżeć, lecz drżeć wewnętrznie, na jego najmniej znaczące pytanie, udawać spokojną, obojętną kiedy mnie dręczy i pali największa trwoga. A potem, i to już ostatnia boleść, ostatnia podłość, udawać uśmiechającą, nadskakującą nawet wobec męża, którym się brzydzę. Tak, muszę mu pochlebiać, bo go się lękam! i ponieważ usiłuję zmylić jego podejrzenie, udaję wesołą i uprzejmą. Rozumiesz ty to? niekiedy muszę być wesołą, kiedy tymczasem śmierć gnieździ się w mej duszy. Słuchaj, Florencjo, życie takie jest piekłem, a jednak, okropnem byłoby dla mnie wyrzec go się na zawsze.
— Ah! Walentyno — zawołała pani de Luceval, rzucając się w objęcia swej przyjaciółki — dziękuję ci, dziękuję, droga przyjaciółko, dziękuję!

Pani d’Infreville, zdumiona postępkiem i słowy Florencji, przyjęła jej uścisk ze wzruszeniem i zdziwieniem.

VI.

Pani de Luceval słuchała rzeczywiście swej przyjaciółki z podwójnem zajęciem i ciekawością; a nie mogąc się oprzeć swemu wzruszeniu, rzuciła się w objęcia Walentyny z tym wykrzyknikiem:
— Dziękuję ci, dziękuję, droga przyjaciółko.
Pani d’Infreville spojrzała z największym zdziwieniem na młodą kobietę, mówiąc do niej:
— Mój Boże Florencjo, wytłumacz się, za cóż mi tak dziękujesz?
— To prawda — odpowiedziała pani de Luceval uśmiechając się — mogłabyś mnie uważać za szaloną, ale gdybyś ty wiedziała, jaką mi wyświadczasz usługę...
— Ja?
— O nie inaczej, wielką, niezmierną usługę — dodała Florencja z wyrazem wzruszenia, pewnej złośliwości, i naiwności zarazem trudnej do opisania — wyobraź sobie, że ja tobie z początku zazdrościłam, jakem ci zazdrościła w klasztorze, kiedym była małą panienką a tyś wychodziła za mąż, a potem, dlaczegóż to mam ukrywać? znalazłam w charakterze naszego kuzyna Michała tyle podobieństwa z mojemi upodobaniami i z mojem życiem, że myślałam sobie: Jakżeby mnie zachwycało, cieszyło to wszystko, co tę biednę Walentynę do rozpaczy doprowadza! ja, com nigdy nie kochała, ja, właśnie pojmowałabym miłość: w lenistwie we dwoje, i zdaje mi się, że byłabym bardzo szczęśliwa, gdybym także miała jakiego Michałka.
— Florencjo, co mówisz?
— Pozwól mi tylko dokończyć i, nie ukrywając nic przed tobą, ponieważ także spodziewam się rozmaitych zajść pomiędzy mną, a mężem moim, który staje się dla mnie coraz nieznośniejszym, przewiduję w przyszłości (gdybym równie jak ty miała być doprowadzoną do ostateczności) konieczną potrzebę wyszukania sobie jakiej pociechy, w związku tak niestosownie skojarzonym.
— Ah! Florencjo! — zawołała Walentyna z wyrazem strwożonej tkliwości — strzeż się tego, gdybyś ty wiedziała...
— Gdybym wiedziała — rzekła pani de Luceval przerywając swej przyjaciółce — gdybym wiedziała. Ale właśnie, i dzięki ci za to, teraz wiem już; i po tem wszystkiem, coś mi powiedziała, wielki Boże! wielki Boże! — dodała młoda kobieta z naiwną i niemal komiczną trwogą — teraz, kiedy wiem ile to potrzeba niepokoju, wzruszeń, trudów, zabiegów, udręczeń, ażeby mieć kochanka, przysięgam ci, że mi nigdy nawet chęć nie przyjdzie, ażebym miała sobie szukać jakiego. Nie, nie, zdaje mi się, że wołałabym raczej udać się pod Biegun północny lub na Kaukaz z moim mężem. Kochanek! o nieba! ileż to trudów! Ręczę ci, że pod tym względem, moje lenistwo będzie dla mnie cnotą; rzeczywiście, każdy może być cnotliwym w miarę środków swoich, a byle tylko nim być, to rzecz główna. Nieprawdaż?
Florencja, wymawiając te słowa, przybrała wyraz tak poważny i tak śmieszny zarazem, że jej przyjaciółka, pomimo trosk swoich, musiała się uśmiechnąć, gdy tymczasem pani de Luceval mówiła dalej:
— Ah! biedna Walentyno, lituję się nad tobą, lituję podwójnie, bo ty masz słuszność, że takie życie to prawdziwe piekło!
— Tak jest, tak, piekło, i wierzaj mi, Florencjo, kochana moja Florencjo, wytrwaj tylko w twojem postanowieniu, pozostań wierną twoim obowiązkom... chociaż są one bardzo dla ciebie uciążliwe! niechaj moja niedola posłuży ci za przestrogę; o zaklinam cię — dodała Walentyna głosem tkliwym i błagalnym — gdyż wiecznie czyniłabym sobie wyrzuty, gdybym cię miała natchnąć złemi myślami lub podać ci gorszący przykład. Wyrzucałabym sobie całe życie, jak największą zbrodnię, to zaufanie, które mam w tobie, Florencjo, przyjaciółko, droga przyjaciółko moja; niech mnie już przynajmniej nie spotka ta nowa zgryzota, przysięgnij mi...
— Bądź spokojną, moja droga Walentyno, więcej jeszcze, aniżeli ty sama, podzielam twoje zdanie, jeżeli to być może. Zastanów się tylko. Ja, kobieta tak leniwa, ja, co nie mogę opuścić mego fotelu, ażeby oddać jaką wizytę, ja miałabym się rzucić w taki odmęt; a szczególniej też z takim mężem, jak mój, który do mnie najmniej dziesięć razy na dzień przychodzi, ja miałabym próbować podejść takiego człowieka! Ah! byłaby to praca, o której myśl sprawia mi zawrót głowy. Nie, nie, przestroga jest dobra i będzie skuteczna. Lecz mówmy o tobie: na szczęście, nie widzę aż dotąd, ażeby twój mąż miał powziąć jakie podejrzenie.
— Mylisz się, właśnie obawiam się tego, chociaż nie mam jeszcze żadnej pewności.
— Jakto?
— Mój mąż, jakem ci to już powiedziała, prawie ciągle żyje za domem. Wychodzi zrana po śniadaniu... jest na obiedzie najczęściej u tej kobiety, którą utrzymuje, i gdzie także przyjmuje wszystkich swoich przyjaciół. Potem, jedzie z nią do teatru, wraca znowu do niej, gdzie zwykle grają w karty bardzo grubo i przyjeżdża do domu nie prędze jak około trzeciej lub czwartej zrana.
— Piękne życie dla człowieka żonatego!
— Czy to skutkiem ślepej ufności, czy też przez obojętność, rzadko mnie pyta, jak spędzam mój czas. Dwa dni temu, zachorowawszy nagle, powrócił do domu około drugiej godziny po południu; myśląc zaś, że się na cały dzień oddalił, gdyż oznajmił mi poprzednio, że w mieście zostanie na obiedzie, wróciłam od Michała dopiero o dziesiątej wieczorem.
— Mój Boże! jakżeś się musiała zatrwożyć dowiedziawszy się, że twój mąż powrócił! Drżę na samą myśl o tem, otóż to mieć kochanka.
— Tak byłam przerażona, że pierwszą moją mysią było wyjść z domu i nigdy już nie wrócić do niego.
— Właśnie i jabym tak uczyniła, tylko nie wiem, nie! rzeczywiście, jabym umarła ze strachu.
— Nakoniec, zebrałam całą odwagę, weszłam do siebie: doktór był już przy mężu. Pan d’Infreville tak był cierpiący, że ledwie kilka słów przemówił do mnie. Całą noc przy nim przepędziłam, doglądając go z podwójną, lecz fałszywą gorliwością. Kiedym się już uspokoiła nieco, zapytał mnie, dlaczego na cały dzień oddaliłam się z domu i gdziem była. Przygotowałam sobie na to odpowiedź i kłamstwo: powiedziałam mu, że cały dzień byłam u ciebie, jak mi się to niekiedy zdarza, ponieważ mnie zawsze samą zostawia. Zdawało się, że mi wierzył, okazując nawet, że to potwierdza, że zna pana de Luceval z nazwiska, i że jest mu przyjemne widzieć mnie w bliskich stosunkach z jego żoną. Uważałam się już za ocaloną; lecz wczoraj nowy niepokój: dowiedziałam się od panny służącej, że mój mąż wypytywał ją bardzo zręcznie, chcąc się dowiedzieć, czy często oddalam się z domu.
— Mój Boże! Jakaż to znowu trwoga dla ciebie, jakiż to niepokój! otóż to mieć kochanka!
— Chcąc za jaką bądź cenę wydobyć się z tak nieznośnego położenia, udałam się dzisiaj rano do Michała. Obierzmy już raz jakie stanowcze postanowienie, rzekłam do niego; ja wyznam wszystko mojej matce, powiem jej, że mąż ma wielkie podejrzenie, że pozostaje mi tylko ucieczka z jego domu. W mojej miłości dla ciebie, Michale, znajdę dostateczną siłę do przekonania mojej matki. Nie powrócę już do męża. Dzisiaj wieczorem opuszczę Paryż razem z moją matką. Udamy się do Bruxeli; ty przyjedziesz za nami. Reszta twego mienia i moja praca wystarczą na nasze utrzymanie, a jeśli zajdzie potrzeba, pojedziemy dalej dla znalezienia innych środków; ale, chociaż życie nasze będzie ubogie, przykre, wolna przynajmniej będę od tej okropnej konieczności kłamania codziennie, lub spędzenia życia w wiecznej trwodze i niepokoju. Nie domyślałeś się nigdy, Michale, moich męczarni, gdyż ukrywałam je przed tobą; lecz dzisiaj nie mogę ich już dłużej znosić.
— I przystałże na to?
— O! — zawołała Walentyna z goryczą — o! jakże byłam szalona, licząc na takie postanowienie z jego strony. Patrzył na mnie jak odurzony; ta ucieczka, to życie niespokojne, ciężkie, może nieszczęśliwe, przestraszało jego gnuśność, albo raczej jego okropny egoizm. Poczytał moje postanowienie za szaleństwo, mówiąc: że tak ważne środki można tylko w ostateczności przedsiębrać; że mąż mój ma tylko podejrzenie, i nasunął mi myśl napisania tego listu, o który cię prosiłam.
— Zresztą, Walentyno, może on ma i słuszność, wahając się jeszcze z tą ucieczką, i to nawet w twoim własnym interesie, boć przecie rzeczy nie są jeszcze na drodze tak niebezpiecznej.
— Florencjo, przeczucie jakieś mówi mi, że...
I nie mogła dokończyć. Nowe zdarzenie przerwało tę rozmowę.
Drzwi otworzyły się nagle, i panowie de Luceval i Infreville stanęli przed zdumionemi oczyma Florencji i Walentyny. Ostatnia z nich zdjęta przestrachem krzyknęła:
— Zginęłam!
I przejęta wstydem na widok pana de Luceval, towarzyszącego jej mężowi, zakryła twarz chustką.
Florencja, zbliżywszy się do swej przyjaciółki, jak gdyby chciała ją zasłonić, rzekła głosem rozkazującym do pana de Luceval:
— Czego pan chcesz?
— Przekonać panią o kłamstwach i niegodnem wspólnictwie — zawołał pan de Luceval groźnie.
— Dowiedziałem się, że pani d’Infreville przepędza prawie całe dnie poza domem — dodał mąż Walentyny, zwracając się do Florencji, gdy tymczasem przyjaciółka jej, zdjęta konwulsyjnem drżeniem, ciągle twarz rękami zasłaniała — wczoraj pytałem panią d’Infreville, gdzie spędziła cały dzień. Odpowiedziała mi na to, że go spędziła u pani. List ten, pisany przez panią, za wspólnem porozumieniem się z moją żoną, i przeznaczony do oszukania mnie przez niecne kłamstwo, dostał się w ręce pana de Luceval, który przysiągł honorem, i ja mu wierzę, że nigdy nie widział tu pani d’Infreville. Nie przypuszczam wcale, ażebyś chciała zaprzeczać wszelkiej najoczywistszej prawdzie.
— Tak jest — zawołał pan de Luceval — wyznanie twoje powinno zadać ostatni cios występnej kobiecie; niechaj to będzie karą twego bezecnego wspólnictwa.
— Panie, — rzekła Florencja — pani d’Infreville, jest i zawsze będzie moją najlepszą przyjaciółką, im zaś będzie nieszczęśliwszą, tem więcej liczyć może na moje do niej przywiązanie.
— Jakto — krzyknął Luceval — pani śmie?
— Odważę się na nierównie więcej, mój panie, odważę się powiedzieć panu d’Infreville, że postępowanie jego względem żony, było zawsze postępowaniem człowieka bez serca i bez honoru.
— Dosyć tego, pani — zawołał pan de Luceval rozgniewany. — Dosyć!
— Nie, mój panie, to nie dosyć, muszę jeszcze przypomnieć panu d’Infreville, że się znajduje w moim domu, a ponieważ teraz wie, jak go sobie cenię, domyśli się zatem, że dłuższa jego obecność tutaj nie podoba mi się wcale.
— Ma pani słuszność, zawiele już słyszałem — rzekł pan d’Infreville z szyderskim uśmiechem. Poczem uchwyciwszy swą żonę za rękę, rzekł do niej. — Proszę iść ze mną.
Nieszczęśliwa ta istota, odurzona, przerażona, podniosła się machinalnie i ciągle zakrywając twarz rękoma, tak dalece była wstydem przejęta i postąpiła kilka kroków, mówiąc zcicha:
— O moja matko! moja matko!
— Walentyno, ja ciebie nie opuszczę, — zawołała Florencja podnosząc się także i biegnąc za swoją przyjaciółką; lecz pan de Luceval zniecierpliwiony do najwyższego stopnia, uchwycił swą żonę i zatrzymał ją na miejscu, mówiąc:
— Tego już zanadto.
D’Infreville, korzystając z tego, pociągnął za sobą Walentynę, która wyrzekła głosem stłumionym przez gwałtowne łkanie, jeszcze te ostatnie wyrazy.
— Florencjo... bądź zdrowa!...
I wyszła za ciągnącym ją za rękę panem d’Infreville.
Pani de Luceval, blada z oburzenia i boleści, pozostała na miejscu i trzymana przez swego męża, który puścił ją dopiero wtedy, kiedy Walentyna wyszła z salonu. Nareszcie rzekła do niego głosem zupełnie spokojnym:
— Panie de Luceval, po grubiańsku i przemocą zadałeś gwałt mojej osobie; od tej chwili wszystko jest zerwane między nami.
— Mościa pani!
— Pan ma swoją wolę, ja będę miała moją i pokażę to panu.
— I jakaż to będzie ta wola pani — rzekł de Luceval szyderczo, czy mi ją pani raczy przynajmniej oświadczyć?
— Bezwątpienia.
— Słucham tedy.
— Słuchaj pan. Rozłączymy się przyjaźnie, bez żadnych krzyków, bez zgorszenia.
— Ah! pani to tak łatwo urządza?
— Słyszałam, że się to bardzo często tak urządza.
— I w siedemnastym roku życia puści się pani na świat swobodnie....
— Puszczać się na świat! Broń mnie Boże od tego! Pan wie, że to jest przeciwne moim skłonnościom...
— My tutaj nie żartujemy, mościa pani — zawołał de Luceval — pytam się, czy rzeczywiście jesteś tak szaloną, że sobie wyobrażasz iż, mając zaledwie lat siedemnaście, możesz sobie pozwolić żyć samotnie, kiedy zostajesz pod władzą męża?
— Ja nie myślę żyć wcale samotnie, mój panie.
— Z kimże tedy pani żyć będzie?
— Walentyna jest nieszczęśliwa, udam się do niej i do jej matki. Dzięki Bogu, majątek mój jest niezależny od majątku pana.
— Żyć z taką kobietą! z kobietą, która ma kochanka! kobietą, którą mąż dzisiaj jeszcze z domu swego wypędzi, i słusznie postąpi, z kobietą, która zasłużyła na wzgardę wszystkich uczciwych ludzi... I to pani z taką istotą chce prowadzić wspólnie życie. Doprawdy, skoro pani ma odwagę przyznać się tylko do takiego zamiaru, to już to samo posłużyć może za powód do zamknięcia pani w domu obłąkanych.
— Panie de Luceval, jestem nadzwyczajnie utrudzona dzisiejszemi wypadkami, zobowiążesz mnie pan bardzo, jeżeli mi dasz chwilę wypoczynku; dodaję tylko, że jeżeli kto godzien jest pogardy ludzi uczciwych, to niewątpliwie pan d’Infreville, gdyż jego niecne postępowanie doprowadziło jego żonę do zguby. Co do Walentyny, ona zasługuje i zawsze zasługiwać będzie na moje najtkliwsze współczucie.
— Ah! to rzecz niesłychana, powtarzam, że pani zasługuje, ażeby cię zamknąć w domu obłąkanych.
— Oto ostatnie moje słowa, panie de Luceval: nikt mnie nigdzie nie zamknie, będę wolną i wolności mojej używać będę, jak mi się będzie podobało.
— O! zobaczymy to, moja pani!

— Zobaczy pan.

VII.

Około czterech lat upłynęło od wypadków, któreśmy dotąd opowiedzieli.
Zima była przykra, mróz mocny, niebo szare i ponure.
Jakaś kobieta idzie spiesznie ulicą Vaugirard, zatrzymując się gdzieniegdzie dla przypatrzenia się numerom domów, jak gdyby szukała czyjegoś mieszkania.
Kobieta ta ubrana w żałobę, zdaje się mieć dwadzieścia dwa lub dwadzieścia trzy lata, jest wysoka, wysmukła, brunetka, ma wielkie czarne oczy, pełne wyrazu i ognia; rysy jej są piękne, chociaż znękane nieco; wyraz twarzy żywy i zmienny, objawia naprzemian gorzki smutek, lub niepokój, pełen niecierpliwości; chód jej niejednostajny, czasami bardzo przyśpieszony, zwiastuje także mocne wzruszenie wewnętrzne.
Przeszedłszy może połowę ulicy Vaugirard, młoda kobieta zaczęła znowu sprawdzać numery strony nieparzystej, a stanąwszy przed domem oznaczonym numerem 57, zatrzymała się, zadrżała, i przyłożyła rękę do serca, jak gdyby chciała stłumić jego gwałtowne uderzenia; stojąc chwilę czasu na miejscu, zbliżyła się nareszcie do bramy, potem znowu się zatrzymała z oznakami widocznego wahania; lecz ujrzawszy tablicę z kartami donoszącemi o rozmaitych lokalach do wynajęcia, zamyśliła się chwilkę i śmiało weszła do tego domu, mówiąc do odźwiernego:
— Wszakże tu są mieszkania do wynajęcia?
— Są, pani, pierwsze piętro, trzecie piętro i dwa pokoje oddzielne.
— Pierwsze, byłoby zapewne zbyt drogie dla mnie, trzecie byłoby może dla mnie stosowniejsze, jakaż jego cena?
— Sześćset franków, pani, ostatnia cena, jest zupełnie wyrestaurowane, tylko jeszcze papierem wykleić.
— Z iluż składa się ono pokoi?
— Jest kuchnia, z której się wychodzi do przedpokoju, mała sala jadalna, salon, i piękny pokój sypialny z dużym gabinetem, gdzie może stać łóżko służącej. Jeżeli pani chce pójść na górę sama pani obejrzy.
— Przedewszystkiem chciałabym wiedzieć, kto mieszka w tym domu. Jestem wdową, żyję samotnie, i pan rozumie, dlaczego zadaję takie pytanie...
— Rzecz bardzo prosta. Pani dobrodziejko, zresztą to dom jeden z najspokojniejszych: pierwsze piętro jest niezajęte, jakem to już pani powiedział, na drugiem mieszka pewien profesor ze szkoły prawa, człowiek czcigodny, równie jak jego żona; nie mają dzieci wcale; trzecie piętro jest właśnie tem mieszkaniem, które pani proponuję, z przedpokojem, wynajęte jest przez pewnego młodego człowieka, a kiedy mówię młodego, to nie ma jeszcze w tem nic złego, gdyż pan Renaud może mieć od dwudziestu sześciu do dwudziestu ośmiu lat.
Usłyszawszy to nazwisko Renaud, młoda kobieta, pomimo wielkiego panowania nad sobą, zbladła i zarumieniła się zkolei, bolesny uśmiech ściągnął jej usta, a jej wielkie czarne oczy zdawały się jaśniej błyszczeć pod jej długiemi powiekami. Panując jednak nad swojem wzruszeniem, rzekła spokojnym tonem i z udaną obojętnością:
— Więc mieszkanie trzeciego piętra jest bezpośrednio pod mieszkaniem tego jegomości?
— Tak, pani.
— A czy on żonaty?
— Nie, pani.
— Nie dziw się pan tym pytaniom, jakie czynię, i jakie uczynić jeszcze zamierzam; lecz wyznać muszę, że nienawidzę wszelkiego łoskotu nad moją głową i złego towarzystwa; lecz ponieważ ta część miasta, równie jak cena i rozkład lokalu zdają się dogadzać memu życzeniu, chciałabym jeszcze wiedzieć, czy ten pan nie ma jakich zwyczajów hałaśliwych, i owych lekkomyślnych przyjaciółek, które byłoby mi nieprzyjemnie spotykać na schodach, wychodząc z domu lub wracając do siebie.
— On? — zawołał odźwierny z pewnym wyrzutem — pan Renaud miałby u siebie przyjmować takie kobiety, ah! pani.
I załamał dłonie.
Promyk radości i nadziei rozjaśnił na chwilę smutne rysy młodej kobiety, która dodała z nieznacznym uśmiechem:
— Daleką jestem od myśli czernienia obyczajów tego pana, i zdziwienie jakie w panu spowodowało moje zapytanie, uspakaja mnie w tej mierze.
— Pan Renaud, to człowiek tak porządny, jakich mało na świecie; codzień, czy to w niedzielę, czy w święto, wychodzi o wpół do czwartej lub o czwartej rano z domu, nie wraca prędzej jak po północy, i nie przyjmuje nigdy żadnych wizyt.
— Wierzę temu, musiałyby to być wizyty nadzwyczajnie ranne — rzekła młoda kobieta, zdając się być bardzo uderzoną temi wszystkiemi szczegółami — jakto? więc on codziennie wstaje tak rano?
— Tak jest, pani, zimą i latem, zawsze o jednej godzinie.
— Ależ — dodała młoda kobieta, jak gdyby nie mogła uwierzyć tym słowom — to chyba człowiek ten jest jakimś cudem pracowitości.
— Nie umiem tego pani powiedzieć; wiem tylko tyle, że to ranny ptaszek, jak kogut wiejski.
— Nie chciałabym być natrętną, mój panie — rzekła młoda kobieta nadzwyczajnie zdziwiona tem wszystkiem, co słyszała — ale jakież jest zatrudnienie tego jegomości, który codziennie wychodzi o trzeciej lub czwartej zrana i nie wraca przed północą?
— Pyta mnie pani o to, czego ja wcale nie wiem, to tylko jest pewne, że ten lokator nie narazi się pani w niczem.
— Rzeczywiście, trudnoby mi było wynaleźć mieszkanie odpowiedniejsze moim chęciom, ale, otwarcie mówiąc, niepodobna, ażebyś pan nie znał zatrudnienia swego lokatora?
— Cóż ja pani mam powiedzieć? od trzech lat jak pan Renaud tu mieszka, tylko jeden list przyniesiono do niego, zaadresowany poprostu do pana Michała Renaud, sam zaś nigdy nikogo nie przyjmuje.
— Przecież on nie jest niemy?
— Doprawdy pani, ale też i niewiele do tego brakuje; kiedy wychodzi, ja śpię; kiedy wraca toż samo. Zrana mówi do mnie: Dzień dobry, panie Landri; wieczorem biorąc swą świecę: Dobry wieczór, panie Landri, oto cała nasza rozmowa. Ah, prawda, zapomniałem jeszcze...
— Cóżeś pan zapomniał?
— Oto, ostatniego dnia kwartału, mówi do mnie wieczorem składając swoje sześćdziesiąt franków na stole: kładę tu kwartalne komorne, panie Landri. Nazajutrz wieczorem ja mu odpowiadam: Koło lichtarza leży kwit pański, panie Renaud. Bierze go wtedy i mówi: Dziękuję, panie Landri. I to wystarcza znowu na całe trzy miesiące...
— Rzeczywiście, trudno jest być mniej mownym od niego, więc pan nigdy nie miał chęci odgadnąć tajemnicy jego dziwnego życia? Czy jemu nikt nie usługuje?
Nie, pani, on sam sobie służy. To jest, sam ściele łóżko, sam czyści buty, sam trzepie suknie, i sam zamiata pokój...
— On! — zawołała mimowolnie młoda kobieta głosem nowego i nadzwyczajnego zdumienia; lecz poprawiając się dodała: — jakto? on sobie tyle zadaje pracy?
— Bah! — odpowiedział odźwierny, zdając się być zdziwiony tym wykrzyknikiem młodej kobiety — to rzecz bardzo prosta; nie każdy to może mieć pięćdziesiąt tysięcy rocznego dochodu, i kiedy się nie ma czem opłacić usługi, to trzeba samemu sobie być lokajem.
— Bardzo słusznie, mój panie — odpowiedziała nieznajoma, przybierając wyraz zwykłej obojętności; ale czy pan nigdy nie byłeś w jego mieszkaniu?
— Tylko dwa razy, pani.
— I nie widziałeś w niem nic nadzwyczajnego?
— Nie, pani, mieszka tylko w jednym pokoju, drugi nie jest wcale umeblowany.
— A w tym pokoju nic nie nasunęło panu myśli, jakie może być jego zatrudnienie?
— Mój Boże, jest to pokoik jak wszystkie inne, sprzęty są w nim orzechowe, bardzo czyste, łóżko, komoda, stół i cztery krzesła, oto wszystko.
— Doprawdy, mój panie — rzekła młoda kobieta domyślając się nareszcie, jak te wszystkie pytania, a mianowicie jej zdziwienia, musiały wydawać się dziwnemi odźwiernemu — spostrzegam się trochę zapóźno, że strasznie jestem natrętną; ale pan to rozumie, gdyż przekonana jestem, że od czasu jak tylko wynajmujecie mieszkania, pewnie nie mieliście lokatora podobnego do tego jegomości.
— Co do tego to czysta prawda. Pani dobrodziejko, lecz ponieważ pan Renaud opłaca komorne jak najregularniej, ponieważ nie mamy lokatora lepszego od niego, tem więcej, że on nikogo nie przyjmuje u siebie, powiedziałem sobie: Dalibóg! niech on sobie będzie, czem chce. Teraz, czy pani chce obejrzeć mieszkanie?
— Nie inaczej, gdyż, zdaje mi się, że trudnoby mi było znaleźć lokal dogodniejszy dla mnie.
W chwili gdy przyszła lokatorka poszła za odźwiernym na górę, inna, dosyć ciekawa scena odbywała się w domu przyległym, którego parter zajęty był na kawiarnię.
Kawiarnia ta, mało uczęszczana, posiadała w obecnej chwili jednego tylko gościa, siedzącego przed stołem, na którym stały karafka z wodą, cukier i kieliszek absyntu.
Osobą, która dopiero przed chwilą przybyła, był mężczyzna, mający najwyżej lat trzydzieści, chudy, żylasty, ogorzałej cery, o ruchach porywczych, wziął kilka gazet, jednę po drugiej, jakgdyby je przeglądał. Palił przy tem cygaro, lecz myśl jego błąkała się widocznie gdzieindziej i nie wiązały go bynajmniej przedmioty, które czytał, jeżeli nawet czytał; zdawał się być dotknięty jakimś głębokim smutkiem, połączonym kiedy niekiedy z wielkiem rozdrażnieniem, które objawiało się w jego gwałtownych ruchach; właśnie w jednem takiem poruszeniu rzucił z niechęcią na marmurowy stół ostatnią gazetę, którą przeglądał. Po chwili namysłu przywołał nareszcie markiera głosem nakazującym i niechętnym.
Markier, człowiek z głową pokrytą szronem siwizny, przybiegł natychmiast.
— Markier! nalej mi kieliszek absyntu — rzekł gość do niego.
— Ale, panie, wszakże kieliszek pański jeszcze jest pełen.
— To prawda. — I wypróżnił kieliszek, który markier napełnił znowu.
— Powiedz mi — rzekł mężczyzna z cygarem — wszakże ta kawiarnia należy do domu pod numerem 59?
— Tak jest, panie.
— Czy chcesz zarobić sto soldów? — dodał gość.
A gdy markier patrzył na niego ze zdziwieniem, powtórzył
— Pytam cię, czy chcesz zarobić sto soldów?
— Ja... panie... lecz...
— Chcesz czy nie?
— I owszem chcę, panie, cóż mam uczynić?
— Mówić.
— Mówić... o czem... panie?
— Odpowiedzieć na kilka pytań.
— To rzecz najłatwiejsza, jeśli tylko będę wiedział...
— Czy dawno jesteś w tej kawiarni?
— O, jestem w niej od jej założenia, od lat dziesięciu.
— Więc mieszkasz w tym domu?
— Tak jest panie, sypiam na piątem piętrze.
— I znasz wszystkich lokatorów?
— Z nazwiska i z widzenia, panie, ale na tem ogranicza się wszystko. Jestem tu tylko markierem, nie mam zatem czasu zawierać znajomości z sąsiadami.
Po chwili przykrego wahania, w której rysy mężczyzny z cygarem wyrażały jakąś bolesną trwogę, rzekł do markiera głosem nieco wzruszonym:
— Tak jest, panie — odpowiedział tenże — dama, sama.
— Pewna dama, panie.
— Dama... sama jedna?
I niepokój jego zdawał się powiększać w oczekiwaniu na odpowiedź markiera.
— Tak jest, panie — odpowiedział tenże — dama, sama jedna.
— Wdowa?
— Tego nie wiem, panie, nazywa się tylko pani Luceval, oto wszystko, co mi wiadomo.
— Rozumiesz to dobrze, mój przyjacielu, że jeżeli ci obiecuję sto soldów, to dlatego ażebyś mi coś powiedział.
— Trudno, panie, człowiek mówi to, co mu wiadomo.
— Masz słuszność. Powiedz mi otwarcie, co tu myślą w domu o tej damie? Jak ona się nazywa?
Pytanie to widocznie uczynił dlatego, ażeby ukryć lekkie drżenie swojego głosu i ażeby mieć czas do pokonania wewnętrznego wzruszenia.
— Dama ta, powiedziałem już panu, nazywa się pani Luceval, i trzebaby być nadzwyczajnie złośliwym, ażeby o niej powiedzieć coś złego, gdyż nigdy nie można jej widzieć.
— Jakto?
— A tak, panie, zawsze o wpół do czwartej lub o czwartej zrana wychodzi z domu, tak latem jako i zimą; a ja, co się nigdy nie kładę przed północą, słyszę jak po mnie dopiero wraca do domu.
— Słuchaj! to być nie może — zawołał mężczyzna z cygarem, z równem zdziwieniem, jakie okazała owa młoda kobieta, dowiadując się o zwyczajach pana Renaud.
— Jakto! — powtórzył — ta kobieta wychodzi codziennie z domu przed czwartą?
— Tak panie, słyszę zawsze, jak zamyka drzwi za sobą...
— Trudno temu uwierzyć — rzekł do siebie mężczyzna z cygarem. I po chwili milczenia dodał: — i cóż ta kobieta może robić za domem.
— Nie wiem tego, panie.
— Ale cóż o niej myślą sąsiedzi?
— Nic, panie.
— Jakto? nic! uważają to za rzecz naturalną?
— W pierwszych czasach, kiedy pani Luceyal tutaj się wprowadziła, będzie temu blisko lat cztery, jej sposób życia wydawał się dosyć dziwnym, później jednak przestano zajmować się nią, gdyż jakem to już panu powiedział, nigdy jej nie widać; stąd łatwo o niej zapominają, chociaż ona jest bardzo piękna.
— Ha! mój kochany, skoro jest tak piękna — odpowiedział nieznajomy z uśmiechem szyderskim, i jakgdyby słowa, które wymawiał, paliły jego usta, musi mieć jakiego kochanka, co? — Przyczem rzucił ponurym i pałającym wzrokiem na markiera, który rzekł do niego:
— Słyszałem, że ta osoba nikogo u siebie nie przyjmuje.
— Lecz wieczorem, kiedy wraca do domu o tak późnej godzinie, sądzę, że nie sama wtedy przychodzi?
— Nie wiem, panie, czy ją kto odprowadza do bramy, to tylko jest rzeczą pewną, że nigdy nic złego o niej nie słyszałem.
— Więc to sama cnota?
— Nie inaczej, panie, a przynajmniej zupełnie na nią wygląda, i pewien jestem że cały dom tak jak ja, za nią panu zaręczy.
I tym razem zupełne było podobieństwo pomiędzy uczuciem, jakiego doznawał ów mężczyzna z cygarem, a radością jaką okazała kobieta w żałobie, dowiedziawszy się z wstydliwych zwierzeń odźwiernego, że pan Renaud nigdy żadnych panien u siebie nie przyjmował; lecz rysy gościa kawiarni wyjaśnione na chwilę, zachmurzyły się znowu i dodał:
— Czy też wiadomo przynajmniej, z czego ona się utrzymuje?
— I tego także nie wiem, panie; nie zdaje się jednak, ażeby żyła z kapitałów. O! o! kapitaliści nie wstają tak rychło, zwłaszcza też w czasie jak dzisiejszy naprzykład, kiedy mróz jest tak wielki, a właśnie biło wpół do czwartej na Luxemburgu, kiedym ją słyszał wychodzącą z domu.
— To dziwne, niepojęte! ja chyba marzę — rzekł zcicha do siebie nieznajomy, poczem dodał głośno — więc to już wszystko, co wiesz o niej?
— Wszystko, panie, i zaręczam, że nie ma tu w całym domu nikogo, coby więcej o niej wiedział.
Mężczyzna z cygarem zamyślił się czas jakiś, i po chwili milczenia, w ciągu którego wychylił drugi kieliszek absyntu, rzucił na stół sztukę obcej monety złotej, i rzekł do markiera:
— Zapłać sobie, co ci się należy, i zabierz sto soldów dla siebie, spodziewam się, że cię nie wiele pracy kosztowały?
— Nie prosiłem o nie wcale, i, jeżeli pan....
— Ja raz tylko mówię, zapłać sobie — odparł nakazującym głosem nieznajomy.
Markier poszedł zmienić sztukę złota, gdy tymczasem gość pogrążył się w głębokiem zamyśleniu. Następnie, odebrawszy resztę pieniędzy, wyszedł z kawiarni.
W tejże samej chwili młoda kobieta o której mówiliśmy wyżej, wychodziła z sąsiedniego domu i zbliżyła się ku nieznajomemu: kiedy się mijali, spojrzenia ich spotkały się przypadkiem. Mężczyzna zatrzymał się na chwilkę, jak gdyby widok tej kobiety przypomniał mu jakieś dalekie wspomnienie; potem, myśląc że go pamięć zawiodła, poszedł dalej w górę ulicy Vaugirard, gdy tymczasem kobieta udała się w przeciwną stronę.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.

SKĄPSTWO[5]
I.

Na tak zwanym „Placu Niewinnych“ można ujrzeć zawsze wielką ilość pisarzy publicznych, którzy oddają się swemu zatrudnieniu w tej ludnej części Paryża. Pewnego pięknego poranku w miesiącu maju r. 18 ... kroczyła przez plac Niewinnych, zamyślona młoda dziewczyna, licząca mniej więcej lat osiemnaście. Odzienie jej wskazywało, iż należy do stanu robotniczego, a urocza jej twarzyczka, pokryta niezwykłą bladością, była obrazem nędzy, w jakiej żyć musiała. Przystawała często przed stolikami pisarzy, lecz niezdecydowana kroczyła dalej. Przy ostatnim jednakże stoliku zoczyła starca, którego sympatyczna twarz wzbudziła w niej zaufanie, tak, iż przystąpiła do piszącego starca. Pisarz, którego ujęły piękność i pokorna postawa dziewczęcia, przyjął ją z ojcowską uprzejmością, pozwolił jej wejść do swego namiotu, a podając jej krzesło, sam usiadł na fotelu.
Marieta (tak się nazywało dziewczę) spuszczając nieśmiało oczy, przez kilka sekund zachowywała milczenie.
Pisarz, pragnąc oswoić dziewczynę, rzekł ze współczuciem:
— Niechże się panienka uspokoi i porzuci bojaźliwość. Czy mam jaką prośbę, czy jaki inny list napisać?
— W samej rzeczy łaskawy panie, przychodzę, aby mi pan napisał list.
— Więc panienka nie umie pisać?
— Nie, panie — odrzekło dziewczę rumieniąc się.
— Biedne dziecko — odrzekł pisarz — nie chciałem się zabawić kosztem twej nieznajomości sztuki pisania.
— Panie! — Proszę mi wierzyć — odrzekł pisarz z rozrzewnieniem — przeciwnie odczuwam współczucie dla ludzi, którzy podobnie jak panienka zmuszeni są pracą moją posługiwać się, i to tylko dlatego, że nie mieli sposobności nabyć najpotrzebniejszych w życiu nauk, i najskrytsze swe tajemnice wyjawić obcej osobie. Prawda, że to jest rzeczą bardzo nieprzyjemną.
— Ach tak, panie — rzekło dziewczę wzruszone temi słowy — zmuszona udawać się do obcego, aby... — tu dziewczyna urwała, a twarz jej szkarłatem pokryła się.
— Niechże się panienka nie obawia, zatrudnienie moje wymaga zachowania dyskrecji, dla stosunków, w które mnie ludzie zmuszeni są wtajemniczyć. Proszę mi wierzyć, panienka, iż do niej nie dlatego tak mówię, abym się wynosił nad moich kolegów celem pozyskania nowej klijentki, tak nie jest, a że w mowie mojej nie ma żadnego fałszu, o tem świadczą moje siwe włosy.
Na Marietę podziałały słowa staruszka tak uspokajająco, iż odrzekła z pełną wdzięcznością:
— Serdecznie panu dziękuję, słowa pańskie rozproszyły zupełnie moją obawę, jest to rzeczywiście bardzo przykro, kiedy się ani czytać ani pisać nie umie, lecz któż temu winien?
— Dziecko moje! ile dziewcząt równych tobie, w takiem samem znajdowało się położeniu, nie zawsze niechęć do nauki jest powodem nieumiejętności, lecz brak sposobności. Niejedne dzieci są zmuszone dozorować młodsze rodzeństwo, podczas gdy rodzice poza domem pracują, i dlatego też nigdy nie mają czasu uczęszczać do szkoły. Inne znów zawcześnie muszą pracować na chleb.
— Tak jak ja, łaskawy panie — wtrąciła dziewczyna z westchnieniem.
— To panienka będąc jeszcze dzieckiem musiała pracować na chleb?
— W dziewiątym roku, a do roku dziewiątego musiałam dozorować małego braciszka, który umarł na krótko przed śmiercią rodziców.
— Biedne dziecko! historja życia twego podobna do historji wielu twych rówieśniczek, które są w tem samem położeniu, co ty. Ale skąd to pochodzi, że nie szukałaś sposobności nauczyć się czegoś?
— Czas mi na to nie pozwolił, łaskawy panie, mimo, że pracuję dzień i noc, jeszcze zarobek mój nie wystarcza na skromne utrzymanie dla mnie i dla mej chrzestnej matki.
— Prawda, czas oznacza dla stanu robotniczego chleb powszedni. Ale wspomniała panienka o swej matce chrzestnej, czyliż rodzice już umarli?
— Tak jest — odrzekła Marieta smutnie. — Jednakże przepraszam pana — dodała z westchnieniem — że mu zabieram czas, zamiast zaraz opowiedzieć, co sobie życzę, by mi pan napisał.
— Czasu tego doprawdy lepiej użyć nie mogłem, jak rozmawiając z panienką, jestem już stary, mam doświadczenie i jestem przekonany, że panienka jest poczciwą, godną dziewczyną. Ale piszmy już ten list. Czy mi panienka krótko opowie jego treść, czy też sama podyktuje.
— Wolę podyktować.
— Jestem gotów — rzekł poczciwy staruszek, wkładając okulary i patrząc umyślnie na papier, aby klientkę nie wprowadzić w większy ambaras.
Po krótkiem wahaniu rozpoczęła Marieta cichym głosem dyktować następujący list:
„Panie Ludwiku!
Starzec słysząc imię Ludwika, poruszył się ciekawie, a Marieta cokolwiek drżącym głosem powtórzyła:
„Panie Ludwiku!
— Już jest napisane, moje dziecko — zauważył starzec.
Marieta dyktowała dalej, z pewną nieśmiałością, jakby jeszcze niezupełnie ufała starcowi.
„Jestem mocno zaniepokojona, iż dotąd nie odebrałam żadnej wiadomości. Dał mi pan przecież obietnicę, iż mi podczas swej podróży napisze.
— Podczas podróży — powtórzył starzec, — dziwne spotkanie, nazywa się Ludwik i jest w podróży.
„Spodziewam się, iż pan zdrów jest i że choroba nie jest powodem, że pan do mnie nie pisał.
„Dziś jest szóstego maja, panie Ludwiku. Dzień ten pewnie panu przywiedzie na myśl moją osobę, a może pojutrze odbiorę od pana wiadomość. Jakżeby mnie to uszczęśliwiło. Z wielką niecierpliwością będę oczekiwać tego dnia — daj Boże, aby nadzieje moje spełniły się“.
Ostatnie te słowa wymówiła Marieta z westchnieniem, a łza zrosiła jej policzki.
Starzec z pochyloną nad stołem głową coraz to bardziej zaciekawiał się treścią listu dyktowanego mu, rzucając raz po raz ukradkowe spojrzenia na stojącą przed nim dziewczynę. Zamiast współczucia powstał w nim rodzaj niechęci przeciw Mariecie, a niechęć ta musiała mieć ważne powody. Marieta, mając oczy jeszcze ku ziemi spuszczone, dalej dyktowała.
„Matka moja chrzestna jest jeszcze bardzo cierpiąca, z tego powodu jest też coraz to więcej niecierpliwa. Aby ją jak najmniej samą zostawiać, pracuję teraz w domu, zamiast u pani Jourdan. Praca w towarzystwie była dla mnie prawdziwą rozkoszą, dni mi smutnie upływają i stają się dla mnie wiecznością. Zmuszona jestem długo w noc pracować, a że w nocy cierpienia najwięcej dolegają matce, dlatego też bardzo mało sypiam. Piszę to tylko z tego powodu, abyś pan wiedział, iż w tym domu nie jestem szczęśliwa i że jedno słowo pociechy od pana wielkąby mi sprawiło ulgę. Liczyłam na Augustynę, iż mi ten list napisze, lecz ta pojechała w swoje strony rodzinne, dlatego musiałam prosić inną osobę, której ten list dyktuję. Nigdy w życiu nie odczułam tak dotkliwie tego, że nie potrafię ni czytać ni pisać, jak właśnie dziś. Proszę o mnie pamiętać, gdyż ja ciągle o panu myślę. Zasyłam panu przyjacielskie pozdrowienie“.
Nastała chwila milczenia, a starzec zwracając się do dziewczęcia zapytał:
— Czy to już wszystko, moje dziecko?
— Tak jest, panie.
— A kogo mam podpisać?
— Podpisz pan: Marieta.
— Tylko Marieta?
— Marieta Moreau, jeżeli pan łaskaw, to jest moje nazwisko.
— Podpisałem Marieta Moreau.
Składając list, pytał starzec, ukrywając obawę, z którą oczekiwał odpowiedzi dziewczyny.
— Do kogo ma ten list być adresowany? — Do pana Ludwika Richarda w Dreux, poste restante.
— Niema wątpliwości — mruknął starzec, pisząc adres, który mu Marieta podała.
Gdyby Marieta była mniej zajęta swemi myślami, byłaby niezawodnie spostrzegła niechęć z jaką zabierał się starzec do pisania adresu, a niechęć ta wzmogła się od chwili, kiedy dowiedział się o nazwisku tego, do którego list był wystosowany.
Rzucając na nią złośliwe spojrzenie, nie mógł się zdobyć na napisanie więcej jak „Do Pana“, a kładąc pióro, zwrócił się do Mariety z wymuszonym uśmiechem:
— Słuchaj, moje dziecko, pierwszy raz się widzimy, pomimo tego jednak sądzę, że masz zaufanie do mnie.
— Rzeczywiście, panie, zanim tu przyszłam, zdawało mi się, że nie będę mieć odwagi wyjawić tajemnicę moją obcej osobie, pan jednakże przyjął mnie z taką dobrocią, że wcale a wcale nie czułam się zaambarasowaną.
— Dlaczegóż miałabyś być zaambarasowaną, dziecko, gdybym nawet był twoim ojcem, nie mógłbym potępić twego listu, któryś pisała do tego pana Ludwika. Gdybym się nie obawiał, że się za bardzo wkradam w twoje zaufanie, tobym się nawet zapytał, ale nie, toby było nie na miejscu.
— O coby się pan pytał?
— Kim jest ten pan Ludwik Richard?
— Mój Boże, toć to nie jest żadną tajemnicą. Pan Richard jest pisarzem u notarjusza. Kancelarja, w której jest zatrudniony, znajduje się w tym samym domu, co pracownia pani Jourdan. Tam się też poznaliśmy, było to przed rokiem, 6 maja.
— Teraz też pojmuje, dlaczego panienka przypomniała tę datę w liście swoim panu Ludwikowi. Dziś jest rocznica waszego poznania.
— Tak jest, panie.
— I kochacie się wzajemnie? Niech się tylko panienka nie rumieni. Czekacie bezwątpienia chwili, kiedy się będziecie mogli pobrać?
— Tak, panie!
— Czy familja pana Ludwika zgadza się na to?
— Pan Ludwik ma tylko — ojca, a ten przecież nie odmówi nam swego pozwolenia.
— A cóż to za człowiek, ten ojciec pana Ludwika?
— Najlepszy w świecie, jak mnie pan Ludwik zapewnia, który znosi niedostatek z wielkiem męstwem, chociaż dawniej był w lepszych warunkach. Teraz są jednakże pan Ludwik i ojciec jego tak biedni, jak ja i moja matka chrzestna. Właśnie ten niedostatek daje nam rękojmię, że nikt nie będzie robić nam trudności.
— Matka chrzestna, zdaje się, niebardzo uprzyjemnia życie pani?
— Tak jest, ale czy można mieć humor, jeżeli kogo przez całe życie nieszczęście prześladuje?
— Pewnie jest cierpiąca?
— Straciła rękę, a przytem wskutek choroby piersiowej już od roku nie opuszcza łóżka.
— Straciła rękę, a to przy jakiej sposobności?
— Była zatrudniona w fabryce materaców, i tu wskutek ukłucia odniosła ranę, która z braku pielęgnacji zaogniła się i to tak dalece, że trzeba było ostatecznie rękę odjąć. Od czasu do czasu rana otwiera się a wtenczas bardzo cierpi.
— Biedna kobieta — rzekł starzec roztargniony.
— Co się tyczy choroby piersiowej, to się jej właśnie w tej fabryce nabawiła, jak wszystkie robotnice materaców, gdyż proch, który unosi się z wełną, musi podkopać zdrowie tych biednych istot.
— Panienka więc sama utrzymuje swoją matkę?
— Naturalnie, przecież ona nie może zapracować na życie.
— Poświęcenie ze strony panienki jest bardzo chwalebne.
— Ja wypełniam tylko moją powinność. Po śmierci moich rodziców przytuliła mnie matka chrzestna do siebie i przez trzy lata płaciła za mnie za naukę. Bez jej pomocy nie mogłabym dziś wykonywać tej pracy, która mnie żywi.
— Zapewne musi panienka ciężko pracować, aby zaspokoić swoje i matki chrzestnej potrzeby.
— Piętnaście lub szesnaście godzin dziennie.
— I zamiast pokrzepić w nocy siły swoje spoczynkiem, czuwa pani przy cierpiącej matce chrzestnej?
— Ktoby mnie zastąpił, panie?
— Dlaczego jej nie umieszczono w szpitalu?
— Lekarz orzekł, żeby jej tam nie trzymano, bo choroba jej jest nieuleczalną, przytem nie miałabym serca jej opuścić.
— Nie omyliłem się w mych przypuszczeniach, moje dziecko, jesteś uczciwą, godną młodą dziewczyną — rzekł starzec, podając Mariecie rękę.
Przy tej sposobności obalił starzec, czy to przypadkowo czy też umyślnie flaszeczkę z atramentem na list, dopiero co napisany.
— Boże! co za nieszczęście! — zawołała Marieta.
— O, ja niezgrabny! — rzekł starzec. — Lecz nieszczęście nie takie wielkie, a list krótki. Piszę dość prędko, i proszę panienkę tylko o dziesięć minut cierpliwości, aby go znów skopjować, prócz tego jeszcze raz go panience przeczytam, aby jej dać sposobność do poprawki.
— Wybacz pan, że mu sprawiam tyle trudności.
— Tem gorzej dla mnie, przecież jam tu zawinił — odrzekł starzec i rozpoczął list; pisząc, zarazem głośno czytał.
Gdy oddawał się tej nowej pracy, odzywała się w starcu ciężka wewnętrzna walka, a rozdrażniony, nie śmiał spojrzeć w poczciwą twarz stojącej przed nim Mariety.
Młoda dziewczyna nie prosiła o żadne poprawki, a pisarz oddał jej list, pieczętując go przedtem starannie.
— Ile się panu należy — zapytało dziewczę nieśmiało.
— Pięćdziesiąt centimów — odpowiedział starzec — i to ma się rozumieć tylko za jeden list. Za moją niezgrabność jestem sam odpowiedzialny.
— Bardzo pan poczciwy — odrzekło dziewczę, wzruszone rzekomą wspaniałomyślnością pisarza. Po zapłaceniu listu dodała: — pan był taki dobry dla mnie, że go śmiem prosić o jeszcze jednę przysługę.
— Mów, moje dziecko.
— Jeżeli znów będę miała list do napisania, byłoby dla mnie prawie niemożebnem udać się do kogo innego, nie do pana.
— Z chęcią panience zawsze usłużę.
— To nie wszystko, panie, moja matka chrzestna także ani czytać, ani pisać nie umie. Miałam przyjaciółkę, której się zwierzyłam, lecz ta wyjechała. Czyby się pan zechciał trudzić i przeczytać mi list, gdybym takowy odebrała? Przy tej sposobności zarazbym panu podyktowała odpowiedź.
— Z największą chęcią przeczytam pani listy tylko niech je pani wszystkie do mnie przynosi. Dziękuję za zaufanie, które panienka we mnie pokłada. A więc do widzenia i proszę mnie odtąd uważać za swego lektora i sekretarza, mnie się wydaje, jakgdybyśmy się już od dziesięciu lat znali.
— I mnie się tak wydaje, do widzenia.
— Do widzenia, moje dziecko.
Zaledwie Marieta opuściła pisarza, wszedł listonosz a oddając list, rzekł do starca:
— Ojcze Ryszardzie, tu jest list z Dreux. Oddając go tu, nie potrzebuję się trudzić na ulicę Grenelle, zresztą odbiera go pan tym sposobem prędzej.
— List z Dreux, rzekł starzec odbierając go, a spojrzawszy na adres dodał: od Romana. Co on mi ma do zakomunikowania? Jak oceni mego, syna? Co się teraz stanie z memi planami, które już tak dawno układam.
— Ojcze Ryszardzie, należy mi się sześć sous — odezwał się listonosz, przerywając starcowi dumanie.
— Sześć sous? czyby nie był frankowany?
— Proszę popatrzeć na stempel, ojcze Ryszardzie.
— Prawda — rzekł starzec i z widoczną niechęcią sięgnął po dopiero co odebrane dziesięć sous i wręczył je listonoszowi.

W tym samym czasie Marieta śpieszyła do domu.

II.
.

Marieta, opuściwszy plac Niewinnych, dostała się w ciemną, ponurą ulicę, zwaną ulicą Pretres-Saint-Germain-l’Auxerrois i wstąpiła do ostatniego domu znajdującego się na tejże ulicy. Przeszedłszy ciemny ganek, weszła na zapadłe schody, które również nie były oświetlone.
Na pierwszem piętrze mieszkała odźwierna; dziewczyna weszła do niej i zapytała:
— Czy pani Justin była łaskawa zajrzeć do mojej matki chrzestnej?
— Tak, panienko, zaniosłam jej mleko, lecz jest w bardzo złem usposobieniu, przyjęła mnie bardzo niegrzecznie. Gdyby mi nie chodziło o panienkę, oddałabym ja jej pięknem za nadobne.
— Ach, pani, trzeba mieć litość dla niej, ona jest tak bardzo cierpiąca.
— Tak, tak, panna Marieta zawsze ją uniewinnia, chociaż jest jej kozłem ofiarnym. Świadczy to tylko o szlachetnem usposobieniu panienki, ale bądź co bądź, matka chrzestna panienki jest uparta jak kozioł. Biedne dziecko, już tu na ziemi przechodzisz czyściec, a gdyby raj nie miał istnieć, byłabyś pokrzywdzoną.
— Do widzenia, pani Justin, śpieszę do matki.
— Niechże panienka chwileczkę zaczeka, mam dla niej list.
— List? — zawołała Marieta, rumieniąc się — list z prowincji?
— Tak jest, panienko, stemplowany w Dreux i kosztuje sześć sous. Oto jest, a w rogu napisano: „bardzo pilno“.
Marieta odebrała skwapliwie list i schowała go za gors, a wyjąwszy woreczek oddała ostatnie 10 sous, które się w nim znajdowały i śpiesznie udała się do swego mieszkania, szczęśliwa, że odebrała list od Ludwika i równocześnie w obawie z powodu napisu „bardzo pilno“, wreszcie przygnębiona, że będzie musiała kilka godzin czekać, zanim dowie się o treści listu.
Tak pogrążona w myślach zaszła na piąte piętro, z biciem serca otworzyła drzwi do ubogiej izdebki, którą zamieszkiwała wraz z matką chrzestną. Ta ostatnia leżała na jedynem łóżku. Cienki materac, rozłożony podczas nocy na ziemi, służył Mariecie do spoczynku. Stół, stara komoda, dwa krzesła, nieco sprzętów kuchennych, które wisiały nad kominkiem, oto całe umeblowanie tej izdebki, w której panowała wzorowa czystość, a maleńkie z widokiem na nieschludne podwórze okienko, mało co światła do izby wpuszczało. Pani Lacombe, tak bowiem nazywała się chora, była słusznej postawy, liczyła około pięćdziesięciu lat, a tak przestraszająco chuda i takiej bladości, iż możnaby ją mieć za umarłą, gdyby nie oczy błyszczące i ironiczny uśmiech na twarzy, wywołane życiem, które było jednem pasmem nędzy, cierpień i niewygody. Pani Lacombe była widocznie bardzo cierpiąca i mocno rozdrażniana. Usiłowała się obrócić, aby zobaczyć swą córkę chrzestną, lecz daremnie i zawołała groźnie:
— Skąd ty przychodzisz?
— Matko... ja...
— Ulicznico! umyślnie mnie tu samą zostawiasz, abym prędzej skończyła, nieprawda?
— Przecież ja ledwie na godzinę z domu się oddaliłam.
— I spodziewałaś się, że ja w tym czasie ze złości umrę, co?
— O mój Boże, mój Boże! — lamentowało biedne dziewczę.
— Tak, ty mnie nie oszukasz, ja ci już jestem ciężarem. Dzień, w którym zagwożdżą moją trumnę, będzie dla ciebie dniem wesela, ale też i dla mnie, gdyż wtenczas już nie będę cierpiała.
Marieta otarła łzy, które jej wycisnęły słowa matki chrzestnej, zbliżyła się do niej i rzekła serdecznie:
— Twoja noc ostatnia była tak przykra, iż miałam nadzieję, że dzień będzie znośniejszy i że się podczas mojej nieobecności przedrzemiesz, kochana matko.
— Czy cierpię, czy zdechnę, tobie to wszystko jedno, największą twoją przyjemnością jest chodzić po ulicach miasta.
— Wyszłam dzisiaj zrana, bo wymagała tego konieczna potrzeba, zanim jednak wyszłam, prosiłam panią Justin, żeby...
— Prędzej śmierć wolałabym zobaczyć, jak to stworzenie, dlatego też mi ją tak często nasyłasz.
Marieta uśmiechnęła się gorzko, lecz, nie odpowiadając na te wybuchy złego humoru chorej, rzekła spokojnie.
— Mam matce rękę obwiązać?
— Nie, godzina ku temu już przeszła.
— Bardzo żałuję, że się spóźniłam, ale niech mateczka pozwoli teraz zawiązać.
— Zostaw mnie w spokoju.
— Ale, kochana matko, rana się pogorszy.
— Do tego ty tylko dążysz.
— Ależ, matko chrzestna!
— Nie zbliżaj się do mnie.
— Ja poczekam — odrzekło dziewczę, wzdychając, a potem dodała: — prosiłam panią Justin, aby przyniosła matce mleka, tu jest, czy mam je rozgrzać?
— Mleko i nic jak mleko, zawsze mleko. Lekarz mi zalecił buljon, przygotowany z dobrego mięsa i pół kurczęcia. Ach prawda, dano mi te potrawy i to w poniedziałek i wtorek. Lecz od tego czasu nic, a dziś już niedziela.
— To nie moja wina, lekarz zapisuje, lecz do zastosowania się do tych przepisów potrzeba pieniędzy, a jeżeli zarabiam 20 sous dziennie, to i to jeszcze z wielkiem natężeniem.
— A wydatki na twoje suknie nic nie znaczą?
Marieta smutnie potrząsnęła głową i odpowiedziała z poddaniem się:
— Matka przecież wie dobrze, iż przez całą zimę chodziłam w jednej sukience. Oszczędzam, ile tylko mogę, a jednak jestem winna dwumiesięczny czynsz gospodarzowi.
— To znaczy, że jestem ci ciężarem. Taka to twoja wdzięczność za to, że cię z ulicy do siebie przygarnęłam i umożliwiłam ci, że dziś sama na siebie możesz pracować? Jaki ten świat niewdzięczny.
— Nie, matko, ja nie jestem niewdzięczną, jeżeli mniej cierpisz, jesteś sprawiedliwszą dla mnie — mówiła ze łzami w oczach Marieta, lecz proszę niech mateczka nie gardzi tem mlekiem, toby tylko jej pogorszyło stan.
— Wiem o tem bardzo dobrze, kurcz żołądkowy tak mi dokucza, że ledwo jestem w stanie wytrzymać.
— Dlatego niech się mateczka napije mleka, to jej dobrze zrobi.
— Idź do djabła z twojem mlekiem.
— Może przynieść dwa świeże jaja?
— Nie potrzeba.
— Albo może ryżu w maśle ugorować?
— Ja chcę kurczę.
— Matko, na kurczę mi nie stanie, nikt mi nie skredytuje.
— Miałaś przecież dziś rano dwadzieścia i siedem sous w woreczku, gdzie się te pieniądze podziały?
— Ja tych pieniędzy już nie posiadam, mam tylko jeszcze kilka sous.
— Gdzie się podziały te dwadzieścia sous, w tej chwili mi się wytłumacz!
— Ja, ja nie wiem, może mi wypadły z woreczka — tłumaczyła się Marieta, robiąc sobie wyrzuty, iż wydała je na wymianę listów z Ludwikiem.
— Rumienisz się, a zatem kłamiesz.
— Przysięgam, że...
— Ha, ha — śmiała się ironicznie chora — kiedy ja tu głód cierpię na łożu boleści, ty sobie przysmaczki kupujesz.
— Ja? o mój Boże!
— Idź, nie pokazuj mi się na oczy — wołała chora rozgoryczona ciągłemi cierpieniami i okrutnym losem, który ją od dzieciństwa prześladował, a w najwyższym stopniu rozdrażniona dodała:
— Tak mnie tem mlekiem traktujesz, może co do niego dodałaś, ja ci ciężarem jestem.
Na to więcej nierozumne jak srogie oskarżenie, Marieta zdrętwiała, i cofnęła się z przerażenia, a nie mogąc się już utrzymać, wybuchła głośnym płaczem i poddając się mimowolnie wzruszeniu, rzuciła się na chorą matkę chrzestną, objęła ją swemi ramiony a okrywając ją pocałunkami szeptała:
— Matko! matko! Ta serdeczna protestacja przeciw oskarżeniu, która tylko w tak schorzałym umyśle powstać mogła, oprzytomniała chorą; rozgoryczenie ustąpiło, i przyszła refleksja, a czując gorące łzy na swojej twarzy, usiłowała przycisnąć Marietę do piersi, mówiąc rozczulona:
— Dziecko moje, jakaś ty nierozsądna, przecież ja to żartem powiedziałam.
O ironjo losu! żart wobec takiej okropnej nędzy.
— Rzeczywiście, matko — odpowiedziała Marieta — nie powinnam słów twych brać na serjo.
— Musisz mieć cierpliwość z twoją biedną matką chrzestną — mówiła chora. — Cierpię tyle lat tak okropnie, nie można mi się dziwić, że czasem jestem aż do zapomnienia rozgoryczoną.
— Odczuwam to bardzo dobrze i wiem, że się mateczka czasami mimowoli unosi. Łatwiej jest zawsze być sprawiedliwym i z losu swego zadowolonym, jeżeli się jest szczęśliwym, zaś mateczka nigdy w życiu nic dobrego nie zaznała.
— Prawda, — mówiła pani Lacombe, zadowolona, że może uniewinnić zgryźliwe usposobienie wyliczaniem powodów, które zawdzięczała nieubłaganemu fatum. — Istnieje wiele nieszczęśliwych istot, lecz, gorszego życia, niż to, które prowadzę, pewnie los nikomu nie zgotował. Poniewierana, jako uczennica w fabryce, poniewierana przez męża, kaleka, obdarzona cierpieniem piersiowem, tak już pięćdziesiąt lat tego nędznego życia przebyłam, dla mnie życie było jednem pasmem cierpień i utrapień, życie moje było, jak to mówią, bez niedzieli, a dla innych jest każdy dzień niedzielą.
— Biedna matko, ileś ty już wycierpiała!
— Nie, dziecko, tego nie jesteś w stanie pojąć, pomimo, iż w twoim wieku dostatecznie gorycz życia poznałaś. Jesteś jednak młodą przystojną, a gdy spojrzysz w lustro, odczuwasz choć na kilka chwil zadowolenie.
— Matko — przerwała Marieta przecząco.
— A ja ci powiadam, że tak jest, bądź otwartą, wszak ci to zawsze pochlebia i napełnia cię dumą, jeżeli się za tobą obracają, podziwiając cię.
— Co się tyczy tego, to mnie zawsze zawstydza, jeżeli mnie kto obserwuje. Kiedy jeszcze chodziłam do pracowni, przybywał pewien pan, który tak dziwnie na mnie patrzył, kiedy rozmawiałam z panią Jourdan.
— Ale to bez zaprzeczenia zawsze zadawalnia, doszedłszy starości, z przyjemnością będziesz wspominać lata ubiegłe. Ja nawet temi wspomnieniami cieszyć się nie mogę, gdyż zawsze byłam brzydką. Tak brzydką, że nawet lustro znienawidziłam, dlatego też tylko pijaka za męża mogłam dostać, pijaka, którego śmiercią się nawet radować nie mogłam, bo musiałam zapłacić jego długi. Gdybym ciebie nie miała, dawnobym już była umarła z głodu.
— Mateczko, bądźże sprawiedliwa — rzekła Marieta, chcąc rozproszyć jej smutne myśli — przecież raz w życiu swem miałaś kilka chwil szczęśliwych.
— A kiedy?
— Wtenczas, kiedyś mnie po śmierci mej matki z litości do siebie przygarnęła. Czy cię ten dobry uczynek nie napełnił zadowoleniem? Nie był dzień ten, mateczko, dla ciebie dniem szczęśliwym?
— Ja z mej strony za taki dzień szczęśliwy dziękuję.
— A to dlaczego?
— Powiedz lepiej, że to był jeden z najnieszczęśliwszych dni w mojem życiu.
— Matko... — rzekło dziewczę smutnie.
— Tak jest, moje dziecko, kiedy mój mąż, pijak umarł, a ja zapłaciłam jego długi, mogłam się tylko o swoje własne potrzeby troszczyć. Gdy przyjęłam ciebie, zdawało mi się, że jestem wdową z dzieckiem, dla którego miałam obowiązki, czy sądzisz, że to jest przyjemnie mieć starania o drugą istotę, jeżeli człowiek sam tyko wegetuje? Kiedy cię jednak zoczyłam przy trumnie matki, zdjęła mnie taka litość, że nie byłam w stanie dopuścić, aby cię oddano do domu podrzutków. Okropną noc przebyłam, rozmyślając nad tem, co ja z tobą pocznę, kiedy nie będę miała zatrudnienia, lub nie będę w stanie pracować. Patrz, gdybym była twoją matką, nie byłaby mi ta myśl tak ciężka. I ty nazywasz ten dzień, dniem szczęśliwym dla mnie. Gdybym była majętną, z radością byłabym cię była przyjęła. Ale ty z jednej nędzy dostałaś się w drugą, i ta myśl nie może miłych wspomnień we mnie wzbudzić.
— Biedna matko — rzekło dziewczę głęboko wzruszone, a uśmiechając się ze łzami w oczach i chcąc uspokoić tę duszę skołataną, mówiła — nie mówmy już o dniach przykrych, bo nie chciałabym, abyś żyła w rozterce z losem, w tej chwili naprzykład...
— W tej chwili?
— Jest mateczka pewnie zadowoloną, że już nie płaczę, a nie płaczę z powodu uprzejmych słów, które mateczka do mnie mówiła.
Ale chora przecząco potrząsnęła głową.
— Jeżeli rozdrażnienie ustąpi chwilami, to tylko dlatego, że sobie przypominam, że moja Marieta jest dobrem poczciwem dziewczęciem i że dla niej zbyt często jestem niedobrą i niesprawiedliwą, że za to sama sobą brzydzić się powinnam.
— Ależ, mateczko — odpowiedziała Marieta z boleścią — znów wpadasz w tę czarną melancholję?
— Przyznaj, że się nie mylę. Masz rację, zapracowujesz się na śmierć, obsługujesz mnie, a ja zato złem odpłacam. O dziecko, śmierć moja byłaby dla ciebie ulgą.
— Przed chwilą mateczka powiedziała, jeżeli się zgryźliwie odzywa to tylko żartem — odparła Marieta.
— Właśnie, że żartuję, a ty nie powinnaś być tak smutną. Zgotuj mi zupę z mleka, a podczas kiedy się będzie gotować, opatrzysz mi rękę.
Marieta uradowana, wyjęła śpiesznie ostatni kawałek chleba, pokroiła go w cienkie talarki, wrzuciła do garnka z mlekiem i zanieciła ogień, poczem wróciła do chorej. Ta podała jej chorą rękę, którą Marieta z niecierpliwością samarytanki zręcznie obwiązała.
Wzruszona tem poświęceniem i tą cierpliwością córki chrzestnej, rzekła chora.
— Siostry miłosierdzia nie zasługują na tyle pochwał co ty, moje dziecko.
— Nie mów tego mateczko! — odparła Marieta — siostry miłosierdzia pielęgnują obcych, kiedy ty jesteś moją kochaną mateczką. Ja tylko wypełniam moją powinność, a to przecież nie jest zasługą.
Tymczasem zupa już była gotowa, a chora zjadła ją z widocznym apetytem. Zwracając się jednak do dziewczyny, rzekła:
— A ty, Marieto, co będziesz jadła?
— O ja już śniadałam — odpowiedziało dziewczę. — Dziś rano kupiłam mały chleb, którym podczas drogi się posiliłam. Niechże mateczce poprawię poduszkę, może się mateczka cokolwiek prześpi po tej bezsennej nocy.
— Dziękuję ci, dziecko!
— Teraz wrócę do mego zatrudnienia, i będę pracować przy oknie, bo tu cokolwiek ciemno, a ja mam delikatną robotę.
— Co teraz szyjesz?
— Prześliczną koszulę z cienkiego batystu. Pani Jourdan mi ją powierzyła, ostrzegając mnie, abym tego przepysznego garnituru koronek nie zepsuła, wart jest dwieście franków, tak, że jednak koszula najmniej 300 franków będzie kosztować. Z tego gatunku koszul będę dwa tuziny robić. Zdaje mi się, że są przeznaczone dla jednej z dziewcząt półświatka.
Na to chora wybuchła głośnym śmiechem.
— Co tobie, matko?
— Dziwna myśl.
Znając sposób trywjalnego żartowania chorej, zapytała Marieta nie bez obawy.
— Jaką myśl ma kochana mateczka?
— Pytam się sama siebie, na co to się przyda, że na świecie jest tyle biedaków, jak ty i ja, którzy w życiu nic innego nie doznają, jak biedę i nędzę. Wiesz dziecko, na co to się przyda?
— Co mam mateczce na to odpowiedzieć?
— To się na to przyda, że poczciwa dziewczyna, która ma tylko dwie lub trzy koszule, zarabia dwadzieścia sous dziennie, aby koszule po trzysta franków za... bądź dobrej myśli, mała — a obróciwszy się do ściany zamilkła.

Na szczęście Marieta była jeszcze zupełnie niewinną i zanadto była zaprzątnięta swemi myślami, aby zrozumieć tę gorycz, którą rozpacz wywołała. Kiedy chora miała twarz zwróconą do ściany, wyjęło dziewczę z poza gorsu list, który jej odźwierna była oddała, a położywszy go na łonie, pilnie zaczęła pracować.

III.

Wkrótce Marieta się przekonała, iż chora zasnęła. Zdjęta ciekawością, otwarła list, lecz daremnie, wiemy, że biedaczka nie umiała czytać! Wzruszające było patrzeć na biedną robotnicę, która z biciem serca wpatrywała się w niezrozumiałe dla niej litery, to tylko spostrzegła, że w liście bardzo mało było pisane. I siliła się biedaczka dociec, czy ten tak pilny list dobrą czy złą wiadomość zawierał. Gubiła się w domysłach, przeczuwając, że list krótki po tak długim oddaleniu przynosił niespodziewaną wiadomość. Bo, gdyby Ludwik miał zamiar równocześnie z listem wrócić, to nie potrzebowałby pisać.
Trzymać w ręku, mieć przed oczami list, który przynosi nam wesołą lub smutną wiadomość, a nie móc tej tajemnicy dociec, jedynie dlatego, że nam nie było dozwolonem korzystać z nauki, to musi być okropna sytuacja.
Niecierpliwość Mariety dobiegła kresu, widząc zaś chorą pogrążoną w gorączkowym śnie, postanowiła śpiesznie pobiec do starego pisarza, choćby jej nawet matka chrzestna przy powrocie równą scenę wyprawić miała. Ostrożnie, aby nie zbudzić chorej, zbliżyła się do drzwi, kiedy ją zatrzymała rozpaczliwa myśl.
List może wymagał odpowiedzi, a napisanie tejże, znów zapłaty, a ona biedaczka posiadała tylko na chleb, bo piekarz już jej chleba na dwadzieścia franków skredytował, a dalszego kredytu odmówił. Odebrała wprawdzie dzień przedtem zarobek tygodnia w wysokości pięciu franków. Z tego oddała większą część odźwiernej za drobne wydatki, i na zapłacenie za pranie, tak, że jej tylko dwadzieścia pięć sous pozostało, z których większą część wydała na listy Ludwika, a i ten wydatek uważała za rozrzutność, przypominając sobie, iż matka jej cierpi taką nędzę i w takiej potrzebie się znajduje.
Niejeden z czytelników, nie znający rzeczywistej nędzy, pewnie uśmiecha się nad skrupułami dziewczyny, która trapiła się wydatkiem kilku sous. Dla biedaka nie egzystuje żadna mała suma.
W pierwszej chwili Marieta myślała udać się do odźwiernej, aby ta przeczytała jej list, ale, obawiając się jej gadatliwości, zdobyła się acz z ciężkiem sercem na inną ofiarę. Pozostała jej z całej garderoby jeszcze sukienka z dobrej materji, którą chowała na jaki uroczysty dzień. Z westchnieniem włożyła suknię do koszyczka, dodając jeszcze chusteczkę jedwabną, aby to wszystko dać w zastaw.
Chora, pomimo, że Marieta wychodziła zupełnie bez szelestu, poruszyła się mówiąc:
— Co? znów wychodzi, i...
Nie dokończywszy zdania, popadła znów w odrętwienie.
Marieta poczekała jeszcze chwileczkę, a otworzywszy potem ostrożnie drzwi, przekręciła klucz, który oddała odźwiernej na przechowanie, i pobiegła do urzędu zastawniczego. Tu pożyczono jej na suknię i chustkę pięćdziesiąt sous. Z tą sumką udała się na plac Niewinnych do starego pisarza.
Ten rozważał od chwili kiedy poznał tajemnicę Mariety i odebrał list od syna, z przestrachem przeszkody, któreby plany jego w niwecz mogły obrócić. Nagle zobaczył Marietę stojącą przed swoim namiotem a uśmiechając się dobrotliwie, rzekł do niej:
— Co cię znów do mnie sprowadza, moje dziecko? Nie spodziewałem się ciebie tak prędko zobaczyć.
— Panie — rzekła dziewczyna, wyciągając list z poza gorsu — odebrałam list od pana Ludwika i przychodzę prosić, aby go pan przeczytał i zaraz odpisał, jeżeli tego będzie potrzeba.
Pełna obawy i ciekawości oczekiwała młoda dziewczyna przeczytania listu od ukochanego. Pisarz w mgnieniu oka przeczytał list, a udając bolesne zdziwienie podarł go ku wielkiemu przerażeniu Mariety, ze słowami.
— Ach, biedne dziecko!
A zmiąwszy kawałki w ręku, rzucił je pod stół.
— Cóż pan uczynił — zawołała przerażona Marieta, blednąc.
— Biedne dziecko! — powtórzył starzec widocznie wzburzony.
— Boże, mój Boże! — szeptało dziewczę załamując ręce — może się panu Ludwikowi co złego stało?
— Nie to, dziecko, nie! ale najlepiej będzie, jeżeli panienka zupełnie o nim zapomni.
— O nim zapomnieć!
— Tak, zrzeknij się panienka wszelkich marzeń i nadziei.
— Jakto! pan Ludwik! mój Boże! cóż mu się stało?
— Widzi panienka, żyć w niepewności jest dla człowieka wielką męką, lecz w tym wypadku niech się panienka czuje szczęśliwą, że nie umie czytać.
— Ależ, mój panie, cóż ten list zawiera?
— Nie powinna już panienka o połączeniu się z panem Ludwikiem myśleć, to już teraz jest niemożliwe.
— Czy to pan Ludwik pisze?
— Tak jest, apelując przytem do szlachetnego serca panienki.
— Więc pan Ludwik mi pisze, abym o nim zapomniała.
— Tak jest, moje dziecko! lecz odwagi.
Marieta stała przez chwilę nieruchoma, jak posąg, zalewając się łzami; nagle schyliła się, pozbierała strzępki z podartego listu, podała je pisarzowi mówiąc drżącym głosem:
— Panie, na tyle odwagi się zdobędę, aby posłyszeć, co w tym liście stoi, poskładaj pan te kawałki, i przeczytaj.
— Usłuchaj mnie, dziecko i odstąp od twego żądania, na co masz powiększać boleść, której możesz uniknąć.
— Zlituj się pan nade mną i przeczytaj... Ale nie wiedzieć, co ten list zawiera, chociaż przykro mi będzie treść jego poznać, byłoby dla mnie bardzo bolesne, a niepokój doprowadziłby mnie do rozpaczy.
— Jeżeli panienka koniecznie żąda — rzekł starzec, układając kawałki listu w całość — przeczytam go jej.
Marieta ze zmienioną twarzą, drżącą na całem ciele, utkwiła błędny wzrok w pisarza, który rozpoczął czytać.

„Droga Marieto!

„Pisząc te kilka słów, jestem w największej rozpaczy. Mam do wyboru pomiędzy tobą lub ojcem moim, a pani wiesz, jak mego ojca uwielbiam i kocham. Dałem słowo, że się już więcej nie zobaczymy.
„Teraz zwracam się do pani, apelując do jej szlachetnego charakteru. Proszę nie robić zabiegów, któreby mnie mogły w postanowieniu zachwiać. Niech się pani też nie stara ze mną zobaczyć, widzenie się z panią mogłoby mnie od synowskiej powinności oderwać. Przyszłość ojca mego leży w ręku pani. Liczę na jej szlachetność. Boleść wytrąca mi pióro z ręki.
„Żegnam na zawsze

Ludwik“.

Marieta stojąc nieruchomo przed stolikiem pisarza, z załamanemi rękoma, z kurczowo zaciśniętemi wargami, we łzach skąpana, zdawało się, że jeszcze słucha, kiedy starzec od chwili już skończył czytać.
Ten pierwszy przerwał milczenie, mówiąc:
— Wszak przewidywałem, że ten list bardzo panienkę boleśnie dotknie.
Marieta nic nie odpowiedziała.
— Dziecko moje — mówił starzec dalej — uspokój się, nie drżyj tak, ot napij się wody.
Lecz Marieta nic nie słyszała, patrząc kurczowo przed siebie szeptała:
— O skończyło się! Żadnej nadziei już, to było zanadto szczęścia, szczęście nie dla mnie przeznaczone, jestem, jak moja chrzestna matka. A tłumiąc łkanie dodała z wyrazem, który się nie da opisać:
— Skończyło się!...
— Dziecko — rzekł starzec, mimowoli wzruszany tą cichą rozpaczą — utul się w żalu!
Słowa te obudziły dziewczynę z odrętwienia. Ocierając łzy, rzekła już silniejszym głosem:
— Dziękuję panu.
Potem pozbierała skrzętnie rozrzucone pod stołem kawałki podartego listu. Widząc to starzec rzekł pełen obawy.
— Na co to chować te kawałki, które w panience wzbudzać będą tylko bolesne wspomnienia.
— Grób przyjaciela wywołuje nietylko bolesne, lecz i drogie wspomnienia minionych szczęśliwych chwil.
Włożywszy kawałki w kopertę, schowała je znów za gors i odchodząc rzekła:
— Dziękuję panu za wyświadczoną mi przysługę, dodając nieśmiało: Pomimo, że na list ten żadnej odpowiedzi nie potrzeba, to jednak muszę panu wynagrodzić fatygę.
— A więc dziesięć sous, tak jak za list — przerwał starzec Mariecie i bez najmniejszego wahania przyjął zapłatę, chowając ją z chciwością i mówiąc: — do widzenia, moje dziecko, daj Boże, aby przyszłe nasze spotkanie mniej smutnie wypadło.
— Daj Boże! — odrzekła z rezygnacją Marieta, oddalając się powoli, starzec zaś zanknął swój namiot i śpiesznie udał się do domu.
Wzburzona, pełna czarnych myśli, szła Marieta mechanicznie dalej, nie zdając sobie sprawy, dokąd kroczy.
Tak przybyła w okolicę mostu au Charge. Ujrzawszy rzekę dziewczę zadrżało, jakby się ze snu zbudziło.
— Może to moja zła gwiazda mnie tu zawiodła — szeptała.
Wszedłszy śpiesznie na most, oparła się o barjerę z oczyma utkwionemi w modre fale rzeki.
Powoli odczuła Marieta ów niewytłumaczony pociąg do wody, którą głębia na każdego w rozpaczy będącego wywiera.
— Tu znajdę zapomnienie — szeptała nieszczęśliwa dziewczyna — tu schronienie przed nędzą, przed głodem, przed chorobą, albo nieszczęśliwą starością. Lecz co się stanie z matką?
W tej chwili ktoś silnie schwycił Marietę za ramię i usłyszała poza sobą przestraszony głos.
— Uważaj, moja mała, abyś nie wpadła do wody.
Marieta zadrżała, spojrzała błędnie wkoło siebie i zoczyła obok siebie korpulentną kobietę, która mówiła ze współczuciem:
— Wiesz, moja mała, że to bardzo nieostrożnie tak się przechylać przez barjerę?
— Dziękuję pani serdecznie.
— Ale musisz uważać, moja mała, lecz jakaś ty blada. Czy ci co dolega?
— Nie, pani, to tylko chwilowa słabość — odpowiedziała Marieta.
— Oprzyj się na mnie, zapewnie panienka przeszła jaką ciężką chorobę?
— Tak jest, pani — odpowiedziała Marieta — ale proszę mi powiedzieć, gdzie się znajduję.
— Pomiędzy Pont Neuf, a Pont au Charge, moja mała. Może panienka jest obcą w Paryżu.
— To nie, pani, ile czułam nagle zawrót głowy, to jednakże już przeszło.
— Czy panienka nie życzy sobie, abym ją odprowadziła, — zapytała kobieta serdecznym tonem. — Drżysz jak w febrze, proszę się zeprzeć na mojem ramieniu.
— Dziękuję pani, mieszkam zaraz w bliskości.
— Chętniebym panience była pomocną, proszę być dobrej myśli — z temi słowy oddaliła się dobra kobiecina.
Marieta zupełnie już do siebie przyszła, lecz ból z powodu doznanego zawodu nie mniej jej dokuczał, do tego przyłączyła się jeszcze obawa przed wyrzutami chrzestnej matki, a biedna dziewczyna tak potrzebowała pociechy, albo samotności, która jest czasami najlepszym lekarzem zbolałych serc ludzkich.
Obawiając się wyrzutów chrzestnej matki postanowiła Marieta załagodzić jej gniew, kupując dla niej ćwierć kurczaka i dwa małe pszenne chleby, śpiesząc z tem do domu.
Przed domem, w którym mieszkała, stał elegancki kabrjolet, ona jednak na to nie zważała, tylko wbiegła na piętro, prosząc odźwierną o klucz.
— Klucza nie mam, panno Marieto; pewien pan go ode mnie odebrał.
— Który pan?
— Pan z orderem, i to z prawdziwym orderem, z wstęgą na pięć cali długą, w życiu jeszcze nie widziałam takiej wstęgi przy orderze.
— Ale — mówiła Marieta — ja nie znam nikogo z takim orderem. Bezwątpienia się omylił.
— O nie, panno, pytał mnie się wyraźnie, czy w tym domu nie mieszka Lacombe, kaleka z córką chrzestną. Widzi panienka, że wszelka omyłka jest wykluczoną.
— Nie powiedziała pani temu panu, że moja matka jest cierpiąca i że nikogo przyjmować nie może?
— Naturalnie, moje dziecko, on jednak oświadczył, że pomimo tego musi z nią się rozmówić, gdyż przybył w bardzo ważnej sprawie.
— Zobaczę, ktoby to mógł być — odrzekła Marieta.
Przyszedłszy na piąte piętro dostrzegła drzwi nawpół otwarte i słyszała zarazem następne słowa:
— A więc córka chrzestna wyszła, dobra kobieto, to wybornie, zaraz pani wytłumaczę powód mego przybycia.

Wiedziona wrodzoną kobietom ciekawością pozostała Marieta na schodach celem podsłuchania rozmowy owego pana z matką chrzestną.

IV.

Podczas kiedy Marieta słuchała pod drzwiami, toczyła się w pokoiku rozmowa.
Gość miał około czterdziestu pięciu lat, o regularnych rysach twarzy, z długim zawiesistym wąsem, który, tak jak i włosy zawdzięczał czarny swój kolor różnym kosmetykom.
Cała jego fizjognomja zdradzała fałszywy, przebiegły, bezwstydny charakter. Toaleta jego zdradzała zły smak, a order, z długą czerwoną wstęgą miał jego postawie nadawać wojskową cechę. Usiadł w bliskości łóżka chorej, a podczas kiedy z nią rozmawiał, bawił się laską wysadzoną drogiemi kamieniami. Pani Lacombe znów w złym humorze, przypatrywała się gościowi z nieufnością, a im więcej mówił, tem większy wstręt do niego odczuwała.
— Dobrze, że córki chrzestnej niema w domu; wyjaśnię też pani wkrótce powód mego przybycia.
— Mój panie — odpowiedziała chora niechętnie. — Pytał się pan, czy ja jestem pani Lacombe, matka chrzestna Mariety Moreau, i to panu potwierdziłam. Teraz mi pan powiedz, czego ode mnie żądasz?
— Najsamprzód, dobra kobieto...
— Pani Lacombe, jeżeli pan pozwoli...
— Do djabła, a więc dobrze, wpierw pani powiem, kto ja jestem, a potem dowie się pani czego żądam.
— Słucham.
— Jestem Komandor de la Miraudiere — a wskazując na order dodał — żołnierz wysłużony, jak pani widzi, dziesięć wypraw wojennych, pięć ran...
— To mnie nic nie obchodzi. Cóż dalej?
— Mam najznakomitsze znajomości w Paryżu: książęta, hrabiowie...
— A cóż mnie to może obchodzić.
— Utrzymuję kabrjolet i wydaję rocznie co najmniej 20,000 franków.
— Podczas kiedy ja z moją córką chrzestną z głodu umieramy, jeżeli dziennie 20 sous nie zarobi. I to sprawiedliwość!
— Nie, kochana pani, to nie jest sprawiedliwość — zawołał Komandor. — Właśnie dlatego przyszedłem do pani, aby położyć kres tej niesprawiedliwości.
— Pan do mnie przyszedł, aby się ubawić kosztem naszej niedoli, — odrzekła chora ponurym głosem. — Zostaw mnie pan w spokoju.
— Niech pani z propozycji, którą pani zrobię osądzi, czy z niej się naśmiewam. Chce pani mieszkać w pięknych pokojach, chce pani mieć służącą do usługi, dwa razy dziennie wykwintnie jeść, rano kawę spijać, a w dodatku jeszcze 50 franków na inne wydatki, pani Lacombe, co pani na to powie?
— Ja, powtarzam, że to są kłamstwa, albo, że się poza tem ukrywa jakie łotrostwo. Dziś już niema takich ludzi, którzyby dlatego, że tak Pan Bóg nakazuje, dawali wygodne życie biednej starej kalece.
— Ale z miłości dla pięknych jasnych ócz?
— Jakich pięknych ócz?
— Dla niebieskich ócz waszej córki chrzestnej — odrzekł bezwstydnie Komandor de la Miraudiere.
Chora poruszyła się zdziwiona, a obrzucając obcego ostrem spojrzeniem, zapytała:
— Więc pan zna Marietę?
— Byłem kilka razy u pani Jourdan, i tam też widziałem uroczą Marietę, dlatego...
— Dlatego przyszedł pan do mnie, abym ją panu odprzedała.
— Brawo! — zawołał Komandor — widzę, że pani ma rozum, że tak zaraz cel mojej wizyty zrozumiała. Posłuchaj więc pani mojej propozycji: Piękne nowo umeblowane mieszkanie dla Mariety, przy której pani może pozostać, 500 franków miesięcznie na osobiste wydatki, pokojówka i kucharka, wszelką wyprawę dla panienki i 50 luidorów na przeprowadzenie się; po drugie: przejażdżki kabrjoletem, loże w teatrach (znam wielu autorów) i mam znakomite znajomości z bardzo szanownemi paniami, które często wydają bale, słowem zgotuję paniom życie jak w raju. Pani Lacombe, będziesz prowadziła życie jak jaka księżna, prawda, że się pani na to chętnie zgadzasz?
— Dlaczego nie — odpowiedziała chora, sarkastycznie się uśmiechając. — Takie biedne istoty, jak my, są dobre, aby się zaprzedać, tak długo, dopóki są młode.
— Wyznaczam więc pani 60 franków, a prócz tego podaruję pani piękny szal, ażeby pani godnie mogła reprezentować matkę Mariety, której pani w żaden sposób opuścić nie może, bo ja jestem zazdrosny jak tygrys.
— A to wyśmienite! Dopiero dziś rano mówiłam do Mariety: Ty jesteś porządną dziewczyną a zarabiasz 20 sous dziennie szyjąc koszule po 300 franków dla kobiet z półświatka.
— Koszule po 300 franków i u pani Jourdan robione? Dla kogóżby one były przeznaczone? a prawda, dla Amandyny, którą utrzymuje markiz Saint-Herem. Ja się o tę klientelę dla pani Jourdan postarałem, prawdziwe szczęście dla niej, chociaż markiz bardzo rzadko płaci. Mała Amandyna była nieznaną dziewczyną, która sprzedawała perfumerje w pasażu Colberta, a w sześć miesięcy stała się u Saint-Herem’a co do mody najgłośniejszą w Paryżu damą. Do tego może i Marieta doprowadzić, pani Lacombe, może także koszule po 300 franków nosić, zamiast dla innych szyć.
— Żeby się tylko Mariecie to nie stało, co pewnemu biednemu dziewczęciu, którą ja znałam i która także wskutek niedoli udała się na taką śliską drogę.
— A co się temu dziewczęciu stało?
— Oszukano ją.
— Oszukano?
— Obiecywano jej także złote góry, pan jej także umeblowane mieszkanie wynajął a po trzech miesiącach opuścił ją, nie zostawiwszy jej ani jednego sous. Wtenczas sobie dziewczyna z rozpaczy życie odebrała.
— Pani Lacombe — wtrącił gość dumnie — za kogo mnie pani ma. Czy ja na oszusta wyglądam?
— Ja nie wiem, ja się na tem nie rozumiem.
— Ja stary żołnierz, dwadzieścia wypraw wojennych, dziesięć ran odniesionych, za które z najznakomitszymi panami w Paryżu na poufałej stopie żyję, ja, który najmniej 20.000 franków rocznie wydaję! Niechże się pani zdecyduje. Żąda pani jakiego piśmiennego zabezpieczenia, lub zadatku? Mieszkanie będzie w przeciągu ośmiu dni gotowe, kontrakt z właścicielem domu zostanie jutro w imieniu pani zawarty, czynsz zapłacę zgóry za cały rok. Jeżeli się porozumiemy, odbierze pani zaraz 25 dukatów, które właśnie mam w pugilaresie.
W rzeczy samej wyjął Komandor 25 dukatów i rzucając je na stolik dodał:
— Ja nie taki jak pani Lacombe, ja się nie obawiam, aby mnie kto oszukał.
Przy odgłosie upadającego na stół złota, pochyliła się chora, o ile jej cierpienia dozwalały, pożerając błyszczące monety chciwemi oczami. W całem życiu biedaczka nie widziała luidora. Leżące przed nią pieniądze olśniewały ją i nie mogła się powstrzymać, by się niemi nie popieścić.
— Przynajmniej miałam raz w życiu złote monety w ręku — odezwała się z westchnieniem pani Lacombe. — Z tych pieniędzy możnaby — dodała — pięć miesięcy bez troski żyć.
— Ale, matko, taką sumę możecie wy z Marietą każdego miesiąca dostać, jeżeliibyście tylko zechcieli.
Lacombe Po długiem milczeniu zwróciła chora zapadłe oczy na Komandora i odezwała się wzruszonym głosem:
— Pan się zachwyca Marietą, i to rzecz bardzo naturalna, gdyż na całej kuli ziemskiej nie znajdzie się lepsza istota od niej, bądź pan wspaniałomyślny, daruj pan nam tę sumę, takiemu zamożnemu panu nie zrobi ona wielkiego uszczerbku.
— Co? — zawołał Komandor.
— Mój dobry panie — rzekła chora, składając błagalnie ręce — suma ta nie wiele znaczy dla pana a nas by ona wybawiła z wielkiej nędzy, popłaciłybyśmy nasze długi, a Marieta nie potrzebowałaby tak ciężko pracować, mogłaby się postarać o lepiej płatne zatrudnienie, a ja mogłabym powiedzieć, że choć raz w życiu zakosztowałam szczęścia.
Prośba chorej była tak wzruszająca, że Komandora więcej zaskoczyła, niż obraziła; nie mógł bowiem pojąć, aby mogli istnieć ludzie, którzyby się z tak dziwnem żądaniem do niego zwrócić mogli.
— To mi niebardzo pochlebia — mówił do siebie. — Stara chce mnie na dudka wystrychnąć. — Wybuchając głośnym śmiechem dodał: — czy pani sądzi, że ja jestem dyrektorem jakiego stowarzyszenia dobroczynnego, któremu poruczono, aby pierwszej lepszej biedaczce wręczył 600 franków. O! to się pani grubo pomyliła.
Chora łudziła się chwilowo nadzieją, która czasami i najwięcej zmiennemu szczęściu niedowierzających ze sobą porywa, przyszła teraz do przekonania, że popełniła błąd, dlatego mówiła z cynicznym uśmiechem:
— Wybacz mi pan, żem pana obraziła.
— Nie było tu żadnej obrazy, pani Lacombe, ale kończmy. Mam te błyszczące luidory, któremi się pani rozkoszuje znów włożyć do kieszeni?
Chora prawie bezwiednie odtrąciła rękę Komandora; zapadłe jej oczy błyszczały dzikim ogniem chciwości, a nie spuszczając oka z pieniędzy, rzekła ponurym głosem.
— Jeszcze chwileczkę, panie! przecież ja tych pieniędzy nie połknę.
— Przeciwnie, te pieniądze macie na swoje potrzeby wydać, jednakże pod warunkiem, że...
— Ja znam Marietę — odparła chora — i wiem, że nigdy na to nie przystanie, bo jest zanadto uczciwa. Możeby się dała nakłonić takiemu, któryby jej się podobał, ale panu nigdy, o tem jestem przekonana.
— Wierzę, że Marieta jest cnotliwa, bo mnie o tem pani Jourdan, u której już kilka lat pracuje, zapewniła.
— A więc?
— Ja wiem też, że pani wielki ma wpływ na Marietę, że się panią boi, jak ognia, że pani ją ostatecznie może zmusić, aby nie odpychała swego szczęścia, przecież mieszkacie jak żebracy i umieracie z głodu. A więc pani, co się stanie, jeżeli na moją propozycję nie przystaniecie? Czy prędzej, czy później da się jakiemu robotnikowi uwieść.
— To jest możebne, ale w takim razie się przynajmniej nie zaprzeda.
— To są próżne słowa. Pewnego pięknego poranku opuści ją kochanek, i aby potem z głodu nie zginąć, uczyni tak, jak wszystkie inne, za to ja pani ręczę.
— O! to jest możliwe — odrzekła chora rozgniewana — głód jest złym doradcą, jeżeli się musi na siebie i dziecko pracować, a ile biednych dziewcząt możnaby temi pieniędzmi od zguby wyratować. Gdyby Marieta tak miała zakończyć, jak inne, nie byłoby to lepiej, żeby się to zaraz stało?
Przez kilka chwil odzwierciadlała się w wychudzonych rysach chorej wewnętrzna walka, którą biedaczka sama ze sobą staczała, mając oczy ciągle jeszcze zwrócone na złoto, nagle zamknęła oczy, jakby chciała zażegnać pokusę, mówiąc ostro do Komandora:
— Wynoś się pan i zostaw mnie w spokoju.
— Co? pani nie zgadza się na moją propozycję?
— Nie.
— Czy tylko pewno?
— Jak najpewniej!
— Dobrze, zabieram luidory.
— Niechaj piekło pochłonie pana wraz z luidorami. Zatrzymaj je sobie, ale przedewszystkiem opuszczaj ten pokój. Nie na to ja Marietę wychowałam, aby za moją namową miała się stać występną. Wołałabym raczej z nią dziś jeszcze umierać.
Jeszcze pani Lacombe nie domówiła tych słów, kiedy Marieta z oburzeniem i do łez poruszona wpadła do pokoju, obejmując matkę chrzestną za szyję mówiła:
— Matko, ja wiedziałam, że mnie kochasz, jak własną córkę.
Poznając zaś w Komandorze tego, który ją tak natrętnie ścigał oczami u pani Jourdan, rzekła z pogardą.
— Proszę w tej chwili opuścić ten pokój.
— Ależ, moja śliczna...
— Stałam pode drzwiami i całą rozmowę pana z matką moją słyszałam.
— Tem lepiej, zna panienka moją propozycję, a ja nic nie cofam, moja piękna.
— Jeszcze raz pana wzywam, abyś w tej chwili opuścił ten pokój.
— Dobrze! dobrze! już idę, mała Lukrecjo, ale daję osiem dni czasu do namysłu — mówił Komandor opuszczając pokój. Na progu zaś jeszcze dodał:
— Proszę nie zapomnieć: jestem Komandor de la Miraudiere, pani Jourdan zna mój adres.
— Ach matko! — mówiła Marieta, przystępując do chorej, którą jeszcze raz serdecznie ucałowała, — jakże ci wdzięczna jestem, że tak broniłaś mojego honoru.
— Tak — odpowiedziała chora niechętnie — a przy tych pięknych cnotach, umieramy z głodu, zamiast mieć wszystkiego pod dostatkiem.
— Ależ, matko kochana...
— Już dobrze — rzekła chora niecierpliwie. — Na tym punkcie się zgadzamy. Ja moją powinność wypełniłam, a ty twoją: ja jestem uczciwą kobietą, ty znów poczciwą dziewczyną. To nam bardzo wiele dopomoże, na to możesz liczyć — dodała z ironją.
— Mój Boże! mateczko, słuchajże!
— Najlepszy będzie koniec, jeżeli nas pewnego poranku obie nieżywe zastaną — przerwała chora, wybuchając cynicznym śmiechem.
Tym śmiechem urwała nieszczęśliwa kobieta rozmowę, zgorszona własną uczciwością i odwróciła się do ściany.
Tymczasem już się rozpoczynało zmierzchać. Marieta wyjęła kurczę i bułki przeznaczone dla matki i położyła je na stół, stojący przed łóżkiem chorej, potem usiadła milcząc przy małem okienku, a wziąwszy kawałki podartego listu w rękę, popadła w rozpaczliwe dumanie.
Opuszczając Marietę, mówił Komandor do siebie:
— To był pierwszy szturm; mała się namyśli, a ta stara także się zgodzi. Kiedy przed nią położyłem złoto, zaświeciły jej się oczy, jakby słońce ujrzała, ich wielka nędza będzie mi także pomocą. Mała potrzebuje tylko dwóch miesięcy dobrego życia, a będzie najpiękniejszą dziewczyną w całym Paryżu. Teraz trzeba mi pomyśleć o interesach, wymyśliłem korzystny interes dla mnie — dodał siadając do kabrjoletu, który skierował na ulicę Grenelle-Saint-Honore. Przed numerem 17 kabrjolet stanął, a Komandor, zwracając się do portjera, zapytał:
— Czy mieszka w tym domu pan Richard?
— Ojciec z synem tu mieszkają.
— Chciałbym się z synem, panem Ludwikiem Richard rozmówić. Czy jest w domu?
— Tak jest. Dopiero co powrócił z podróży i jest u swego ojca.
— To on u swego ojca. Nie mógłbym z nim samym pomówić?
— To będzie trudno, bo zajmują tylko jeden pokój.
Komandor wyjął bilet wizytowy i napisał pod swojem nazwiskiem następujące wyrazy:
„Pana Ludwika Richard’a proszę na jutro pomiędzy 9 a i10 godziną do siebie, celem wyjawienia mu bardzo ważnej tajemnicy“.
Po napisaniu tego biletu, rzekł Komandor do odźwiernego.
— Tu są 40 sous na piwo.
— Dziękuję panu, lecz za co?
— Za to, abyś pan jutro ten oto bilet oddał panu Ludwikowi Richardowi.
— Jak najchętniej, mój panie!
— Ale oddaj mu go pan dopiero jutro rano, kiedy będzie wychodzić z domu, a przedewszystkiem, żeby ojciec tego nie spostrzegł.
— Nic łatwiejszego jak to; pan Ludwik wychodzi codziennie o siódmej rano do kancelarjii, kiedy ojciec jego dopiero o dziesiątej idzie do swego zatrudnienia.
— Wybornie! więc mogę liczyć na pana?
— Najzupełniej.
Komandor usiadł do swego kabrjoletu i odjechał.
Wkrótce po jego odjeździe przyniósł listonosz list do Ludwika, który stary pisarz tego samego rana w obecności Mariety był pisał, a zamiast do Dreux, zaadresował na ulicę Grenelle.

Wprowadzamy teraz miłych czytelników do pokoju, który zamieszkują ojciec Richard wraz z synem.

V.

Ojciec Richard zamieszkiwał wraz z synem na piątem piętrze pokoik, który stanowił stosowne pendent do pokoju, w którym mieszkała Marieta. Ta sama nędza, te same pustki. Łóżko dla ojca, prowizoryczne łóżko na pasach dla syna, stary połamany stół, kilka krzeseł, stara szafa, oto całe umeblowanie.
Wracając do domu, kupił ojciec Richard kolację, którą rozłożył na stole. Kawałek szynki w białym papierze, który zastępował serwetę, i 4 funty białego chleba. Obok tego flaszka ze świeżą wodą.
Ludwik Richard, liczący mniej więcej dwadzieścia pięć lat; na twarzy jego malowała się dobroć i łagodność, a wydarte suknie świadczyły o ubóstwie, z którem był zmuszony walczyć.
Rysy starego pisarza publicznego wyrażały żywą radość z przybycia jedynaka. Młody człowiek odłożył swoją podróżną torbę, i uściskał ojca, którego bardzo kochał.
Uszczęśliwiony, że znów jest przy nim, w nadziei, iż zobaczy w tym dniu Marietę, pełen był radości i humoru.
— Więc odbyłeś przyjemną podróż, mój chłopcze — mówił ojciec Richard, siadając przy stole i krając szynkę.
— Znakomitą, ojcze!
— Opowiedz mi co. Ale czy nie będziesz jadł, przytem możemy gawędzić.
— Czy chcę jeść, kochany ojcze? ależ naturalnie. Ja nie obiadowałem, jak inni podróżni, w hotelu, z powodu, że... tu wskazał komicznym gestem na próżną kieszeń.
— Niemasz czego żałować — odpowiedział starzec, krając szynkę na nierówne części, a podając synowi większy kawałek — obiady w hotelach są kosztowne, a do tego nic nie warte.
Mówiąc to, podał Ludwikowi spory kawał chleba, i ojciec z synem zajadali tę skromną wieczerzę z widocznym apetytem, popijając świeżą wodą.
Podczas jedzenia toczyła się następująca rozmowa:
— Teraz mi opowiadaj o twojej podróży, mój chłopcze — odezwał się stary.
— Przyznam się ojcu, że z podróży tej mało odniosłem wrażeń. Pryncypał powierzył mi kilka aktów, które miałem oddać do przeczytania jego klientowi panu Ramonowi. To tenże uczynił i nietylko przeczytał, ale formalnie przestudjował, a potrzebował do tego aż pięć dni czasu. Nakreśliwszy pełno uwag, znów mi je oddał i znów jestem chwała Bogu w domu.
— Czyś się nudził w Dreux?
— Zanudziłem się tam na śmierć.
— Cóż to za człowiek ten pan Ramon, że się u niego ludzie tak nudzą.
— Najgorszego gatunku, jacy tylko na świecie istnieć mogą, to harpagon... skąpiec...
— Hm, hm — odrzekł starzec pokaszlując — więc jest skąpcem, musi być zatem bardzo bogaty!
— Tego nie wiem. Posiadając jednakże mały majątek, można być również skąpym. Pan Ramon musi przy swojej wygórowanej oszczędności, już miljony posiadać. To obrzydły harpagon.
— Gdybyś był, mój synu, w dostatkach wychowany, wtenczas łatwobym zrozumiał twój wstręt przeciw temu harpagonowi, jak go nazwałeś; ale myśmy zawsze żyli w takiej nędzy, że pomiędzy naszem życiem a jego żadnej różnicy znaleźć nie mogłeś.
— Co ojciec mówi pan Ramon ma dwoje sług, zamieszkuje cały dom, a my tylko pokoik na poddaszu; ma trzy albo cztery dania na obiad, my zaś jemy z ręki kawałek, wszystko jedno czego. Ale pomimo tego żyjemy tysiąc razy lepiej, niż ten brudny skąpiec.
— Nie pojmuję cię, moje dziecko — odpowiedział ojciec Richard, którego mowa Ludwika poczynała niepokoić. — Jak też można porównać dobrobyt pana Ramon z naszem ubóstwem.
— My jesteśmy, mój ojcze, rzeczywiście biedni, nie uskarżamy się na okrutny los, a jeżeli czasami wzdychałem za dostatkiem, to widzi Bóg, że nie dla mnie, bo ja z moim losem w najlepszej żyję zgodzie.
— Znam, kochany synu, twoje dobre serce i wiem, że mnie bardzo kochasz, a to jest dla mnie wielka pociecha, że się na los twój nigdy nie uskarżasz.
— Ja miałbym się uskarżać? przecież ojciec w tej samej biedzie żyje, co i ja, a zresztą czegóż nam brakuje, chyba niepotrzebnych rzeczy?
— Nam braknie wygody.
— Ja tego jeszcze nie zauważyłem. Nie zajadamy wprawdzie kurcząt z truflami, ale nie jesteśmy nigdy głodni i mamy zawsze dobry apetyt, o czem świadczą chleb i szynka, których już na stole nie widzę. Suknie nasze są stare, ale ciepłe; pokoik zajmujemy na piątem piętrze, ale on nas chroni od zimna, a zarabiamy rocznie do tysiąca sześciuset franków. Nie jest to wprawdzie wiele, ale nie mamy przynajmniej długów. Nie, kochany ojcze, jeżeli Pan Bóg nas tak dalej będzie miał w opiece, to ja się nigdy na los mój uskarżać nie będę.
— Nie mogę ci wypowiedzieć, mój synu, jaką radość mi sprawiasz, będąc ze swego losu tak zadowolonym. Czujesz się rzeczywiście szczęśliwym?
— Bardzo szczęśliwym.
A gdy starzec jeszcze wątpił, mówił Ludwik dalej:
— Dlaczego miałbym ojca w tym względzie oszukiwać? Wszak mnie ojciec jeszcze nigdy nie widział zasmuconego.
— Bo posiadasz charakter, jak rzadko kto.
— To zależy od okoliczności. Gdybym naprzykład z panem Ramon — tym nędznym dusigroszem musiał żyć, takżebym był nieznośnym i zgryźliwym.
— Ale skąd ta antypatja do biednego człowieka?
— Skąd? Z zemsty, za te pięciodniowe tortury, które przechodziłem w jego domu.
— Tortury?
— Pewnie, że tortury, drogi ojcze, kiedy się jest zmuszonym mieszkać w starym, zapadłym domu, który jest tak ciemny i tak mroźny, że grób wydaje się wobec niego przyjemnem mieszkaniem. W tym wielkim grobie dwie zgryźliwe, wynędzniałe sługi, które jak cienie się poruszają. A jakie obiady, gospodarz zdaje się liczyć każdy kęs, który się do ust podnosi. A córka jego! gdyż ten skąpiec posiada córkę, więc ród jego może nie zaginie. Córka dzieliła przy stole maleńkie porcyjki dla sług, a pozostałe resztki skrzętnie zbierała i zamykała do kredensu. Wszystko to, kochany ojcze, sprawiało, że w pięć minut byłem zupełnie najedzony, pomimo, że się na brak apetytu uskarżać nie mogę. Człowiek bogaty nie powinien być skąpcem, a jeżeli nim jest, to jest obrzydliwym. Jeżeli przeciwnie człowiek biedny udaje majętnego, wtenczas staje się śmiesznym.
— Ludwiku, Ludwiku, skąd ta nagła nieprzyjaźń dla biednego człowieka i jego córki?
— Córki? nie wiem, czy ją zaliczyć do córek można.
— Przecie nie jest wiewiórką?
— Na honor, dobre porównanie!
— E, postradałeś zmysły.
— Ależ, ojcze, jak można nazwać wysoką, wychudłą, kościstą, zgryźliwą istotę, mającą ręce i nogi jak mężczyzna, twarz nie do opisania, a nos, a co za nos! tak długi, a przytem tak czerwony! Trzeba jednak być sprawiedliwym. Dla odmiany ma ta wyjątkowa istota żółte włosy i czarne zęby.
— Niebardzo pochlebny portret, lecz nie każda dziewczyna może być piękną; wierzaj mi, często zacne serce więcej jest warte, niż piękna twarz, we mnie zaś szpetne twarze zawsze litość wzbudzały.
— We mnie także, ojcze! Z początku chciałem jej żałować, kiedym ją zobaczył tak odstraszającą, a szczególniej czułem dla niej politowanie, że była skazaną na życie z takim obrzydłym dusigroszem, jak jest jej ojciec. Kiedy jednak usłyszałem, jak to stworzenie z czerwonym nosem nielitościwie prześladuje nieszczęśliwe sługi, jak je obdziela, usiłuje prześcignąć ojca w chciwości i to w rzeczach prawie nic nieznaczących, wtenczas ten nos czerwony napełnił mnie nieopisanym wstrętem.
— Jabym przeciwnie sądził, że ta panienka, o której mówisz, że jest gderliwa, zgryźliwa, skąpa, jest tylko oszczędna i że posiada mocny charakter.
— Niech będzie jak chce, ojcze! o to nie chodzi. Ale w poszczególnych rodzinach natrafiamy często na dziwne kontrasty.
— Co chciałeś przez to powiedzieć?
— Proszę sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy w jednym pokoju zobaczyłem portret kobiety uderzającej piękności, który zdawał się naśmiewać z właścicielki czerwonego nosa. Portret ten miał zadziwiające podobieństwo z jednym z moich dawniejszych przyjaciół w kolegium. To zwróciło moją uwagę i dlatego zapytałem tego starego harpagona, kogoby przedstawiał. Odpowiedział mi niechętnie, że to portret jego siostry, zmarłej pani Saint-Herem. Czy ta dama jest matką pewnego młodego człowieka, nazywającego się także Saint-Herem? zapytałem pana Ramon.
— Ojcze! — przerwał sobie Ludwik, wybuchając głośnym śmiechem.
— No i co?
— Z wystraszonej twarzy pana Ramona i jego córki, która się nawet przeżegnała, można było sądzić, że zacytowałem złego ducha. Pan Ramon zaś odpowiedział, że jest w rzeczy samej tak nieszczęśliwym, iż jest wujem tego bandyty Saint-Herema.
— Ten pan Saint-Herem musi mieć bardzo złą opinję?
— Kto? Florestan? To najpoczciwszy i najlepszy w świecie człowiek!
— Wuj jego jednak ci powiedział...
— Niechże ojciec sam osądzi. W kolegjum żyłem z Saint-Heremem w wielkiej przyjaźni. Po opuszczeniu kolegjum dłuższy czas go nie widziałem. Idąc przed sześcioma miesiącami przez bulwary, spostrzegłem, iż wszyscy stawali zdziwieni. Ja także przystanąłem i zobaczyłem faeton, a do niego zaprzężone dwa pyszne rumaki. Ekwipaż był tak elegancki i tak gustowny, że prawie cały Paryż go podziwiał. Właścicielem tego ekwipażu był właśnie mój szkolny kolega, Saint-Herem, piękny jak adonis.
— Ten twój pan Saint-Herem wydaje mi się być wielkim utraćjuszem.
— Proszę poczekać końca, kochamy ojcze! Naraz ekwipaż zatrzymał się, a właściciel jego wyskoczył z niego, przybiegł do mnie i serdecznie mnie uściskał, ucieszony, że mnie po tak długim czasie znów zobaczył. Każdy inny z kół arystokratycznych byłby się żenował mojego wytartego surduta. Florestan na to nie zważał, on widział we mnie tylko przyjaciela z ławy szkolnej. Ja sam byłem szczęśliwy, a poniekąd nawet zawstydzony jego uprzejmością. Wyściskawszy mnie dowoli, zapytał:
— Dokąd idziesz?
— Do kancelarji.
— Dobrze, ja cię podwiozę, zostanie nam w ten sposób więcej czasu na rozmowę.
— Ja mam w twoim ekwipażu jechać, w mojem wytartemtartem ubraniu? Florestan jednak wziął mnie pomimo oporu z mojej strony do faetonu i zawiózł mnie do kancelarji. Podczas jazdy musiałem mu dać słowo, że go odwiedzę. Jak ojciec osądza takiego człowieka?
— Poszedł za popędem swego dobrego serca. Ja nie dowierzam ludziom, którzy na tak wysokiej stopie żyją. Prócz tego nie jesteś w możności się przyjaźnić z takimi panami.
— Naturalnie, że nie! Obietnicy musiałem jednak dotrzymać i jednej niedzieli byłem u Saint-Herema na śniadaniu. Poczciwiec! Co się tyczy wytworności i śniadania przyjął mnie jak jakiego magnata, a przytem tak serdecznie, jak przyjaciela, jak kolegę szkolnego. Wkrótce potem udał się w podróż i od tego czasu już go nie widziałem.
— Dziwię się, że mi nigdy o tym panu nic nie mówiłeś.
— Bo sobie pomyślałem: ten biedny ojciec, który mnie tak kocha, mógłby być w kłopocie. Dlatego ojcu nie powiedziałem, że raz w życiu moim jak Sardanapal lub jak Lukulus śniadałem.
— Świadczy to tylko na nowo o twojem dobrem sercu i przywiązaniu synowskim. Lecz słuchaj, właśnie do twego szlachetnego serca chcę apelować.
— O co chodzi?
— Chodzi tu o rzecz bardzo ważną, nietylko dla mnie, lecz i dla ciebie.
Twarz starca przybrała uroczysty nastrój, kiedy wymawiał te słowa.
W tej samej chwili portjer wchodząc, zapukał do drzwi.
— Panie Ludwiku — mówił — tu jest list dla pana.
— Dobrze — rzekł Ludwik, odbierając list.
Odźwierny, który nie uważał za stosowne w tej chwili wręczyć Ludwikowi, znany czytelnikowi bilet Komandora, szepnął odchodząc:
— Jeżeli pan dziś wieczorem będzie wychodzić, to proszę wpierw do mnie wstąpić.
— Dobrze — odrzekł Ludwik, nie przypisując słowom odźwiernego żadnego znaczenia.
Ojciec Richard jednem spojrzeniem poznał list, który pisał dla Mariety, a który zamiast do Dreux posłał na ulicę Grenelle.
Zrazu starzec chciał prosić syna, aby zaraz przeczytał list, po długim namyśle rzekł do niego:
— Będziesz miał później czas do przeczytania tego listu. Teraz posłuchaj, co ci mam powiedzieć, bo to jest rzecz bardzo ważna tak dla mnie jak i dla ciebie.

— Słucham, kochany ojcze — odrzekł Ludwik, kładąc dopiero co odebrany list obok siebie.

VI.

Nastała chwila milczenia, poczem ojciec Richard zwrócił się do syna swego z następującemi słowy.
— Mówiłem ci, mój synu, że się odwołuję do twego szlachetnego serca i do synowskiego przywiązania.
— O, kochany ojcze...
— Mówiłeś mi przedtem, jeżeli o lepszej doli, jak nasza myślałeś, to nie dla siebie, tylko dla mnie, bo ze swojego losu jesteś zadowolony.
— To prawda.
— Więc dobrze, moje dziecko, od ciebie więc zależy, aby stało się zadość twemu życzeniu.
— Co ojciec mówi?
— Posłuchaj mnie. Wypadki nieszczęśliwe po śmierci matki twojej zrujnowały mnie do szczętu, zaledwie mnie tyle pozostało, aby ci dać stosowne wychowanie. Kiedy ta sumka się wyczerpała, musiałem obrać zawód publicznego pisarza.
— Tak, mój dobry ojcze — odpowiedział Ludwik wzruszony — kiedy widziałem z jakiem męstwem, z jakiem zaparciem los swój znosiłeś, podwajało się moje przywiązanie do ciebie.
— Dola nasza już tak bardzo ciężka, może się jeszcze pogorszyć. Starość się zbliża, oczy już nie dopisują i ze smutkiem widzę ten dzień, kiedy już nie będę mógł nawet tego zarobić, co dziś zarabiam.
— Ojcze, licz na...
— Na ciebie? Jestem przeświadczony o tem, że będziesz o mnie pamiętać, ale i twoja własna przyszłość jest niepewna. Możesz co najwyżej zostać pierwszym pisarzem, bo do pozyskania własnej kancelarji potrzeba pieniędzy.
— Niech się ojciec nie obawia, ja zarobię tyle, że będziemy mogli wyżyć.
— A broń Boże! choroby... nieszczęśliwych wypadków, nie mogą one cię uczynić niezdolnym do pracy na kilka miesięcy? Z czego mamy wtenczas żyć?
— Ojcze, gdyby biedni ludzie naprzód mieli myśleć o wszystkich nieprzewidzianych nieszczęśliwych wypadkach, straciliby zupełnie chęć do życia. Nam, biednym trzeba zamknąć oczy przed przyszłością, i tylko o teraźniejszości nam myśleć wolno. A teraźniejszość nie jest dla mnie tak straszną.
— Lepiej jest w samej rzeczy zamknąć oczy przed przyszłością. Jeżeli jednak przyszłość może być szczęśliwą i pewną, czyż jest wtenczas naszym obowiązkiem oczy otworzyć, zamiast je zamykać?
— W samej rzeczy.
— Dlatego ci też powtarzam, że od ciebie tylko zależy, żeby przyszłość nasza była szczęśliwą i bez troski.
— Jeżeli to ode mnie zależy, to ona już jest zapewnioną. Proszę mnie tylko objaśnić, co mam uczynić.
— Biedny Ramon, u którego kilka dni przebyłeś, jest moim starym przyjacielem.
— On, ojca przyjacielem?
— Podróż twoja do Dreux była pomiędzy nami ukartowana.
— Ale akta, a pryncypał?
— Twój pryncypał ukazał się uczynnym i poparł nasze podejście, posyłając cię ze sfingowanem poleceniem do pana Ramon.
— Jakiż był cel tego?
— Ramon chciał cię studjować, chciał poznać twój charakter, i muszę ci oświadczyć, że jest tobą zachwycony. Dziś rano odebrałem list od niego, w którym cię bardzo chwali.
— Cóż mnie to może obchodzić, czy pan Ramon dobrze o mnie zaopinjował czy źle.
— To jest najważniejsze, kochane dziecko, bo od tej opinji zależy nasza przyszłość.
— Ojcze, to jest dla mnie zagadką.
— Chociaż Ramon nie jest bogaty, to posiada pewien dobrobyt, który powiększy jeszcze oszczędności.
— Chętnie wierzę, tylko czy to, co ojciec nazywa oszczędnością nie jest brudnem skąpstwem?
— Może być, o to nie będziemy się sprzeczać; ale właśnie wskutek swej chciwości pozostawi Ramon córce swej piękny majątek. Mówię: pozostawi, bo za życia nic córce nie da.
— To mnie wcale nie dziwi, ale jeszcze nie mogę zrozumieć, do czego ojciec dąży.
— Pierwsze wrażenia są zazwyczaj niepewne i niesprawiedliwe, a zakorzeniają się silnie, tyś także pannę Ramon tak ostro osądził.
— Tę właścicielkę czerwonego nosa? niech ojciec lepiej powie, że się o niej bardzo oględnie wyraziłem.
— Jestem przekonany, że te uprzedzenia twoje zczasem upadną. Panna Ramon należy do tych osób, które tylko przy bliższej znajomości podobać się mogą. I to ci powtarzam, jest to dziewczyna stałego charakteru i niezwykłej pobożności. Czyż można od przyszłej matki lepszych wymagać przymiotów?
— Od przyszłej matki? — powtórzył Ludwik, który dotąd jeszcze nie wiedział, co go czekało. — Co mnie to może obchodzić, czy panna Ramon będzie kiedyś dobrą matką, lub nie?
— To ciebie więcej dotyczy, niż każdego innego.
— Mnie?
— Tak jest, ciebie.
— Dlaczego mnie — pytał Ludwik nie bez obawy.
— Bo życzeniem mojem jest, abyś ożenił się z panną Ramon.
— Ja mam się żenić z panną Ramon — zawołał Ludwik, cofając się z przestrachem, jakby właścicielka czerwonego nosa już przed mnim stała — ja... żenić się... i to z nią?
— Tak jest, mój synu — odpowiedział starzec pewnym głosem — ożeń się z panną Ramon, a los nasz będzie ustalony. Wyprowadzimy się do Dreux, dom pana Ramon dość obszerny dla nas wszystkich. Chwilowo córki swojej nie wyposaża, ale będziemy przy nim żyć, do tego uzyskasz pewną posadę przy cle. Lecz po śmierci teścia zostaniesz spadkobiercą ładnego majątku. Ludwiku, synu, dziecko moje ukochane — dodał starzec proszącym tonem, biorąc ręce syna w swoje — zaklinam cię, zgódź się na mój projekt, a uczynisz mnie najszczęśliwszym człowiekiem, gdyż spokojny o twoją przyszłość, zamknę powieki.
— Ojciec nie wie, czego ode mnie żąda — odpowiedział Ludwik ze smutkiem.
— Powiesz, że nie odczuwasz miłości dla panny Ramon. Dobre małżeństwo polega na zobopólnym szacunku, a to mi przyznasz, że panna Ramon na szacunek zasługuje. Co się tyczy jej ojca, to może masz słuszność, że jego chciwość jest ci nieprzyjemną, ale ona przyniesie ci wielką korzyść. W gruncie rzeczy jest Ramon znakomitym człowiekiem. Celem życia jego jest, aby córce i zięciowi zostawić mająteczek i dlatego tylko ogranicza się w wypadkach. Z tego przecie nie można mu robić zarzutu. Ludwiku, dziecko ukochane, daj mi choć iskierkę nadziei.
— Ojcze — odrzekł młodzieniec drżącym głosem — nie uwierzysz, jak mi boleśnie, że muszę się sprzeciwić twym planom, lecz to, czego ode mnie żądasz, jest niemożliwe.
— I to syn mój tak mi odpowiada, do którego serca i miłości synowskiej się zwracałem!
— W pierwszym rzędzie nie widzę w tym projekcie żadnej korzyści dla ojca.
— Jakto, mieszkać u Ramona, przy nim żyć, nie wydając ani jednego centima! on nas w miejsce posagu wszystkich do siebie przyjmuje.
— Dopóki mi tylko sił starczy, nie będziesz, ojcze, u nikogo żyć na łasce. Jak często ojca prosiłem, aby porzucił swoje zatrudnienia publicznego pisarza. Czuję się na siłach, aby podwojoną pracą zaspokoić wspólne nasze potrzeby.
— Dziecko nieszczęśliwe! kto na nasze życie zapracuje, jeżeli ty zachorujesz?
— Czuję w sobie siłę, ja nie popadnę tak łatwo w chorobę, lecz gdybym był zmuszony połączyć się z panną Ramon, umarłbym ze zgryzoty.
— Ludwiku! odpowiedź twoja nie jest stateczna.
— Dlaczego nie! ojcze. Z wielkiej dla mnie czułości postanowiłeś mnie bogato ożenić, za tę pieczołowitość jestem ojcu niezmiernie wdzięczny. Lecz nie mówmy więcej o tym projekcie, jeszcze raz powtarzam, to niemożebne.
— Ludwiku!...
— Odczuwam nieprzezwyciężony wstręt do panny Ramon i wstrętu tego nigdy się nie pozbędę, przyczem powiem ojcu otwarcie, że kocham młodą dziewczynę, i że ta tylko będzie moją żoną.
— Synu, zawsze miałeś największe zaufanie do mnie i nigdy przede mną nic nie ukrywałeś, a to najważniejsze postanowienie uczyniłeś bez mojej wiedzy!
— Dlatego nie wyjawiłem ojcu tej tajemnicy, że chciałem przetrwać ten rok próbny, któryśmy sobie wyznaczali, celem przekonania się, czy charaktery nasze i nadal ze sobą zgadzać się będą, aby się przekonać, czy miłość nasza będzie trwała, i Bogu dzięki miłość nasza nie doznała żadnej zmiany a przeszedłszy wszystkie próby jest jeszcze czystszą i silniejszą. Rok wyznaczony kończy się z dniem dzisiejszym; jutro postanowiłem prosić o rękę Mariety jej matki chrzestnej, a ciebie, ojcze, o przyzwolenie Wybacz, ojcze — przerwał Ludwik, widząc, że starzec chce coś mówić — tylko jeszcze jedno słowo. Dziewczyna, którą kocham, jest biedną szwaczką, lecz posiada najlepsze i najszlachetniejsze serce w świecie. Jej praca i moja starczą na nasze potrzeby, ona także do niewygód i nędzy przyzwyczajona, ja zaś podwoję moją pracę, aby kochany ojciec miał spokój i pielęgnację, której tak bardzo potrzebuje. A teraz jeszcze ostatnie słowo. Nie uwierzy mi ojciec, jak mi jest przykro, że jestem przeciwnego zdania, i to pierwszy raz w życiu. Dlatego proszę i błagam na pamięć matki, niech mi ojciec nie robi trudności. Nigdy się nie zgodzę na związek z panną Ramon i przysięgam, iż nikt inny, tylko Marieta Moreau będzie moją żoną.
— Nie mogę uwierzyć, aby wszystkie moje argumenty były dla ciebie bez znaczenia. Ja więcej polegam na twojem dobrem sercu, jestem przekonany, że po dokładnej rozwadze przyznasz mi słuszność.
— Niech się ojciec nie łudzi próżną nadzieją.
— Nie będę więcej na ciebie nalegać, lecz liczę na to, że się jeszcze namyślisz. Pozostawiam ci 48 godzin do namysłu, i obiecuję ci w tym czasie nic o tym projekcie nie wspomnieć. Po jutrze wrócimy do tej sprawy.
— Mogę zapewnić już dziś ojca, że po upływie tego czasu...

— Umówiliśmy się dziś o tej sprawie nie wspominać — wtrącił starzec, powstając, a przechadzając się w milczeniu po pokoju, rzucał ukradkowe spojrzenia na Ludwika, który zatopiony w myślach oparł się o stół, na którym leżał niedawno odebrany list.

VII.

Bezwiednie sięgnął Ludwik po list i otworzył go.
Starzec, przechadzając się po pokoju, ciekawie spoglądał na syna.
Ludwik naraz pobladł, a pocierając ręką czoło, jakby się chciał przekonać, czy nie śni, czytał z widoczną obawą list po raz drugi.
List ten, który ojciec Richard pisał zmienionym charakterem, nie zawierał tego, co mu dyktowała Marieta, był on następującej treści.

„Panie Ludwiku!

„Korzystając z nieobecności pańskiej, donoszę, czego panu ustnie powiedzieć nigdy nie miałam odwagi, iż musimy zamiary nasze zaniechać, że nawet widywać się z sobą nie możemy.
„Nie mogę panu pod żadnym warunkiem powodu tej zmiany powiedzieć, lecz proszę mi wierzyć, że postanowienie moje jest stanowcze.
„Żegnając pana, proszę, abyś się nigdy o rozmowę ze mną nie starał; byłoby to daremne a mnieby sprawiło wielką przykrość.
„Jeżeli pan o mnie zapomni, będzie mój i matki mojej los zapewniony.
„W imieniu naszego szczęścia i spokoju, niech pan o mnie zapomni.
„Wiem, że mi pan nie będzie chciał sprawić przykrości; przysięgam panu, iż pomiędzy nami wszystko się skończyło. Mam nadzieję, iż przeciw mej woli nie będziesz się starać do mnie powrócić, bo ja dla pana tylko przyjaźń odczuwam.

Marieta Moreau“.

„P. S. Zamiast adresować do Dreux, posyłam list na ulicę Grenelle, aby go pan powróciwszy do domu otrzymał. Augustyna, która mi dotąd listy pisywała, wyjechała do domu, dlatego inna osoba pisze mi ten list“.
List ten napełnił Ludwika niewymownym żalem. Styl znajomy, odwołanie się do szóstego maja, wszystko to musiało go przekonać, iż Marieta ten list dyktowała. Silił się biedny młodzieniec, aby nie upaść pod ciężarem tego niespodziewanego ciosu. Boleść i gniew miotały jego wzburzoną duszą i ponuro a z rezygnacją mówił:
— O nie! już jej nie zobaczę, nie potrzebowała mi tego tak stanowczo zakazywać.
Słowa te zadowoliły starca, który milcząco po pokoju chodził i śledził skutki swego podstępu. Wkrótce jednak boleść wzięła górę nad gniewem, a miłość ku Mariecie odezwała się jeszcze namiętniej, niż dawniej. Przypominając sobie najdrobniejsze szczegóły z ostatniej schadzki, nie mógł dostrzec ani cienia niechęci ze strony dziewczęcia, przeciwnie: była więcej czułą, kochającą i pełną obawy, czy marzenia ich się ziszczą, lecz jeżeli mimo tego go oszukiwała, myśl tę odpychał z wstrętem od siebie, a jednak mu się bezustannie nasuwała. Pragnąc jak najprędzej dojść prawdy, postanowił udać się bezzwłocznie do Mariety, choćby się nawet naraził na gniew matki chrzestnej, która tak jak ojciec Richard nic dotąd o stosunku jego do Mariety nie wiedziała.
Bacznej uwadze starca nie uszło wzruszenie Ludwika, chcąc zatem, jak to mówią, kuć żelazo, dopóki gorące, odezwał się do syna:
— Ludwiku, myślę, że dobrzeby było, gdybyśmy jutro pojechali do Dreux, jeżeli my uprzedzimy Ramona, przyjedzie on pojutrze do nas, tak jakeśmy się umówili.
— Ależ ojcze!
— To cię, mój synu, do niczego nie zobowiązuje, a gdy najgorętszemu memu życzeniu nie chcesz zadość uczynić, to niechaj mam chociaż tę satysfakcję, że przebędziesz ze mną kilka dni u Ramona i jego córki. Potem będziesz wolny, możesz czynić, co ci się podoba.
Widząc jednak, że Ludwik zabiera się do wyjścia zawołał:
— Co robisz? Dokąd idziesz?
— Czuję ból głowy i przejdę się cokolwiek po świeżem powietrzu.
— Ale proszę cię, synu — rzekł starzec z niepokojem — jesteś wzburzony po przeczytaniu tego listu; obawiam się o ciebie.
— Ja, ojcze, mnie nic nie dolega. List ten jest bez znaczenia. Migrena mnie męczy, za chwileczkę powrócę — i śpiesznie się oddalił.
Gdy przechodził koło loży odźwiernego, przywołał go tenże do siebie, mówiąc z miną tajemniczą:
— Panie Ludwiku, prosiłem pana, abyś do mnie wstąpił, bo mam coś panu do oddania, panu samemu, proszę zatem wejść.
— Co pan ma dla mnie? — zapytał Ludwik, wchodząc do pomieszkania odźwiernego.
— Tu jest karta, którą mi pewien pan z orderem dla pana oddał, a zajechał przed dom kabrjoletem.
Ludwik odebrał kartę, przystąpił do światła i czytał:
„Komandor de la Miraudiere, 17, ulica Mont-Blanc prosi pana Ludwika Richard na jutro pomiędzy 9 a 10 godziną do siebie, celem wyjawienia mu bardzo ważnej tajemnicy“.
— Komandor de la Miraudiere? Nie znam tego pana! — mówił Ludwik, a obracając kartę w ręku, czytał na stronie odwrotnej następne słowa napisane ołówkiem.
„Marieta Moreau u pani Lacombe, ulica des Pretres-Saint-Germain-l’Auxerrois“.
W rzeczy samej Komandor napisał był adres Mariety na karcie, a nie uważając, tę samą kartę oddał Ludwikowi.
Zaciekawiony, nie mógł odgadnąć Ludwik, w jakim stosunku mogła pozostawać Marieta z Komandorem.
Po krótkim namyśle zapytał odźwiernego:
— Czy ten pan, oddając tę kartę, nie dał jakiego zlecenia?
— Polecił mi, abym tę kartę panu tylko w nieobecności ojca jego oddał. Na tem musiało mu wiele zależeć — dodał odźwierny — bo dał mi nawet 40 sous na piwo, ażebym zlecenie jego dokładnie wykonał.
— Był to młody czy starszy pan?
— Prawdziwie przystojny mężczyzna, panie Ludwiku; posiadał order i czarne jak smoła wąsy, odziany był jak książę, nie licząc już pysznego kabrjoletu.
Ludwik odszedł zupełnie wzburzony.
Nowy ten wypadek podwoił jego obawy. Teraz już zazdrość zaczynała zapuszczać swe korzenie, a pod jej wpływem zdawały mu się najnierozumniejsze posądzenia potęgowane przesadzoną obawą, być prawdziwemi. Doszedł w swych domysłach nawet tak daleko, iż zaczął uważać Komandora za swego rywala.
W liście swoim prosiła go Marieta, aby nie szukał jej towarzystwa, pisząc, że to mogłoby podkopać jej i matki chrzestnej szczęście. Ileż to razy Marieta o kłótliwem i zgryźliwem usposobieniu swej matki chrzestnej mu opowiadała, i to naprowadziło go na okropną myśl. Może Marieta częściowo z nędzy, częściowo za namową matki, zgodziła się na propozycję tego człowieka, którego kartę mu oddano. Jaki interes on jednak mógł mieć do niego.
Jeżeli zakochanego opanuje zazdrość, wtenczas gubi się w najróżniejszych domysłach i posądzeniach.
Tak też było i z Ludwikiem. W mniemaniu, że jest zdradzony, już był przekonany o powodach tej zdrady. Wierzył już teraz w niewierność Mariety i tylko czekał chwili, kiedy spotka się z Komandorem, od którego spodziewał się wyjaśnienia tajemnicy.
Zaniechał więc pierwotnego postanowienia i nie udał się do Mariety. Około północy wrócił do domu. Ojciec jego był uspokojony, widząc ponurą twarz swego syna, będąc przekonany, iż Mariety nie widział i nic nie wiedział o podejściu, w które wprowadził Ludwika i Marietę. Zrobił Ludwikowi ponownie propozycję, aby pojechał z nim do Dreux. Ludwik jednak odpowiedział, iż krok ten musi wpierw dobrze rozważyć i rzucił się z rozpaczą na łóżko.

Trapionemu bezsennością zdawało się, iż brzasku dnia się nie doczeka, kiedy zaś dzień zaświtał, wyszedł, zanim ojciec się przebudził, a przechadzając się po bulwarach z niecierpliwością oczekiwał dziewiątej godziny.

VIII.

W chwili, gdy Ludwik kazał się zaanonsować Komandorowi, siedział tenże w pysznym szlafroku przy biurku, palił cygaro, porządkując sporą paczkę banknotów.
Wtem zameldował służący:
— Pan Richard!
Pan de la Miraudiere wstał czemprędzej i rzekł:
— Proś pana Richarda, aby poczekał chwileczkę w salonie, na odgłos dzwonka wprowadzisz go do mnie.
Teraz roztworzył Komandor rodzaj kasy wertheimowskiej, wyjął z niej dwadzieścia pięć banknotów po 1000 franków, położył je obok stemplowanego arkusza papieru i zadzwonił.
Ludwik wszedł ponury i zamyślony.
Serce mu silnie zabiło, gdy pomyślał, że stoi może przed szczęśliwym rywalem. Pan de la Miraudiere w damastowym szlafroku wyglądał mu na bardzo niebezpiecznego konkurenta Mariety.
— Pewnie mam przyjemność powitać pana Ludwika Richard? — rzekł Komandor z uprzejmym uśmiechem.
— Tak jest, mój panie!
— Jedynego syna pana Richarda, pisarza publicznego. — Ostatnie słowa wymówił sarkastycznym tonem.
Ludwik spostrzegł to i odpowiedział sucho:
— Tak jest, mój ojciec jest pisarzem publicznym.
— Proszę mi wybaczyć, że pana do mnie fatygowałem lecz chciałem się z panem samym rozmówić. Uważałem konferencję w mieszkaniu pańskiem za niewłaściwą, dlatego prosiłem pana do siebie.
— Czy mogę się dowiedzieć, czego pan ode mnie żąda?
— Chcę panu ofiarować moje usługi — odrzekł pan de la Miraudiere przymilająco — gdyż byłbym bardzo szczęśliwym, gdyby pan zechciał powiększyć liczbę moich klientów.
— Ja pańskim klientem? ja... lecz kto pan jesteś?
— Stary żołnierz, rotmistrz pozasłużbowy, brałem udział w dwudziestu wyprawach wojennych, odniosłem dziesięć ran, a obecnie, aby czas przepędzić, załatwiam rozmaite interesy. Jestem w stosunkach z kapitalistami i w kłopotach pośredniczę w interesach młodych panów z arystokracji.
— Nie rozumiem, w jaki sposób pan mógłby mi być pomocnym.
— Jakbym panu mógł usłużyć? I to mnie się pan pyta, który pełnisz funkcje pisarza u notarjusza? Pan przy ojcu ledwie wegetuje, a jesteś odziany jak ostatni nędzarz.
— Mój panie! — zawołał Ludwik, rumieniąc się.
— Przepraszam pana, ale to są fakty, o których z przykrością wspominam. Taki młody człowiek jak pan, powinien wydawać rocznie dwadzieścia pięć tysięcy franków, utrzymywać konie i metresy, słowem powinien prowadzić wesołe życie.
— Panie — zawołał Ludwik, który się pohamować nie mógł z oburzenia. — Czyż pan żartuje? Zwracam panu uwagę, iż nie jestem w usposobieniu, aby kto sobie drwił ze mnie.
— Jestem starym żołnierzem i dałem już dowody odwagi — odrzekł pan de la Miraudiere. — Mówię to panu tylko dlatego, że ma chwilowe rozdrażnienie nie uważam, bo to co panu mam donieść, bardzo pana zdziwi.
— Dlaczego zdziwi, mój panie!
— Tu jest coś, co pana przekona, że mówię szczerze — mówił pan de la Miraudiere rozkładając banknoty na biurku.
Ludwik patrzył zdziwiony.
— Te banknoty przekonają pana, że kieruję się tylko sympatja dla niego. Aby panu umożliwić życie godne pana, pożyczam z największą chęcią panu dwadzieścia pięć tysięcy franków, prócz tego ma pan u mnie każdego miesiąca dwa tysiące franków do dyspozycji. Te zaliczki może pan ode mnie przez pięć lat odbierać; potem się obliczymy.
Ludwik patrzył się w osłupieniu na Komandora nie dowierzając swoim własnym uszom, wreszcie zapytał:
— I to mnie pan robi te propozycje?
— Tak jest.
— Mnie, Ludwikowi Richardowi?
— Panu Ludwikowi Richardowi.
— Pan się w osobie pomylił, wiele ludzi nazywa się Richard.
— Ależ nie! Ja znam moich ludzi i wiem także, że pan jesteś Ludwik, Dezyderjusz Richard, jedyny i pełnoletni syn pana Aleksandra Tymoteona, Benedykta, Pamfiliusza Richarda, urodzonego w Brie-Comte-Robert, a mieszkający obecnie w Paryżu, na ulicy Grenelle-Saint-Honore Nr. 17. Widzi pan, że nie może być mowy o pomyłce.
— Jeżeli pan tak dobrze zna mój rodowód, to musi też panu być wiadomem, że jestem biedny i pożyczki zaciągnąć nie mogę.
— Pan ubogi? nieszczęśliwy młodzieńcze!
— Panie!
— Nie, to jest niegodne, brudne postępowanie — wołał Komandor oburzony. — Być tak bezczelnym, aby młodego człowieka w ten sposób w błąd wprowadzić. Skazać go na ubóstwo, aby przez najpiękniejsze swoje lata przy aktach siedział, i odmawiał sobie wszelkich przyjemności. Na szczęście egzystuje jeszcze opatrzność, a tę opatrzność widzi pan we mnie.
— Oświadczam panu, iż mnie to wszystko męczy. Skończmy tę rozmowę, albo niech się pan jaśniej wyraża.
— Dobrze! pan jest tego mniemania, że ojciec jest ubogi?
— Nie rumienię się z tego powodu, mój panie.
— Słuchaj pan a z tego, co panu powiem, osądzisz, czy mu dobrze lub źle życzę. Przy tych słowach otworzył pan de la Miraudiere książkę regestrową.
„Sprawozdanie z ruchomości majątku pana Tymoteona, Benedykta, Aleksandra, Pamfiliusza Richard podług wykazu komitetu dla banku kredytowego francuskiego z 19 maja 18...

1. Trzy tysiące dziewięćset dwadzieścia akcyj bankowych podług obecnego kursu obliczono na
924,300 fr.
2. Obligacje domu zastawniczego
875,250 ,,
3. Deponowane w gotówce w banku
259,130 ,,
--------------------------
Suma 2,058,680 fr.

— Oto pan widzi sam, majątek ruchomy, nam znany, szanownego ojca pańskiego wynosi bagatelę: dwa miljony pięćdziesiąt osiem tysięcy sześćset osiemdziesiąt franków. Przy swojej wielkiej skłonności do oszczędności posiada pan Richard, i o tem nie wątpię, i drugą taką sumę w dobrem schowaniu. A chociażby jej nie posiadał, to rodzic pański jest podwójnym miljonerem i pobiera rentę w wysokości 100,000 liwrów; nie wydaje zaś na swoje potrzeby więcej, niż 12,000 franków rocznie, więc może sobie pan wystawić, jakim kolosalnym majątkiem kiedyś będziesz rozporządzać. Teraz się już pan pewnie nie dziwi propozycji, którą przed chwilą panu zrobiłem.
Ludwikowi tysiące myśli wirowało po głowie na to odkrycie. Nie mogąc ani słowa z siebie wydobyć, wpatrywał się uporczywie w Komandora.
— Pan zdaje się mowę stracił ze zdziwienia, pojmuję to bardzo dobrze.
— W samej rzeczy, mój panie, nie wiem, czy panu mogę wierzyć.
— Zrób pan podobnie jak Tomasz święty i dotknij się tych dwudziestu pięciu tysięcy franków, to pańską niewiarę rozproszy, bo kapitaliści, w których imieniu ja działam, nie dawaliby swych pieniędzy na ryzyko. Jeszcze panu muszę i to oświadczyć, że pożyczają panu tę sumę po osiem procent, do czego jeszcze dochodzi siedem procent za moją fatygę. Kapitał z procentem nie będzie wynosić rocznie ani połowy dochodów ojca pańskiego. Zaoszczędzi pan więc rocznie żyjąc swobodnie jeszcze pięćdziesiąt tysięcy franków! Aby ojciec pański nie zwrócił uwagi na to, że pan, nie podając mu wcale źródła dochodu, naraz innym trybem żyje, puścimy pogłoski, że pan w loterji fantowej wygrał djament, który za osiem lub dziewięć tysięcy sprzedałeś. Sumę tę powierzył pan przyjacielowi, który nią tak szczęśliwie obraca, że przynosi panu 300 procent rocznie procentu. Wszak to genialny pomysł. Lecz cóż panu jest? ta ponura twarz, to zamyślenie i milczenie! Myślałem, że pan wpadnie w niepohamowaną radość, któraby była bardzo naturalną, jeżeli staje się w przeciągu piętnastu minut z biednego pisarza miljonerem. Młodzieńcze, odpowiedz mi. Żeby tylko z nadmiaru radości zmysły nie postradał.
Odkrycie, któreby każdego innego o szaloną radość przyprawiło, wzbudziło w Ludwiku tylko różnorodne nieprzyjemne uczucia. Nasamprzód bolało go to bardzo, iż ojciec jego tyle lat się ukrywał, bolał, że nie miał do niego zaufania, a potem, a to był dla niego najboleśniejszy cios, mógłby był, będąc bogatym, Marietę z nędzy wydobyć, ona zaś z powodu tejże nie potrzebowałaby się zaprzedawać. Ostatnie uczucie tak nim poruszyło, że myślał tylko o wyjaśnieniach, których mu miał udzielić Komandor. Zwracając się więc ponuro do niego, rzekł, pokazując bilet wizytowy.
— Pan ten bilet u mnie zostawił?
— Ja, mój przyjacielu, ale...
— Możeby mi pan powiedział — przerwał mu Ludwik — z jakiej przyczyny na odwrotnej stronie napisany jest adres panny Mariety Moreau?
— Co pan mówi — odezwał się Komandor, zafrasowany tem pytaniem — pan się mnie pyta...
— Pytam się pana, dlaczego adres panny Mariety Moreau jest umieszczony na odwrotnej stronie biletu.
— Zaiste! klient mój traci zmysły — pomyślał lichwiarz. — Jakto? ja panu opowiadam o ojcowskich miljonach, a pan mnie zapytuje o jakąś gryzetkę?
— Jeżeli się pytam, mój panie, to też żądam odpowiedzi.
— Do djabła, mój przyjacielu, pan odzywa się do mnie takim głosem?
— Głos ten, mój panie, jest mój; tem gorzej dla pana, jeżeli go obraża!
— Panie! — zawołał lichwiarz niby oburzony, podkręcając wąsa. — Ja już kilkakrotnie dałem dowody odwagi; stary, ranami okryty weteran, wiele przebacza. Dlatego też, mój kochany kliencie, adres tego miłego dziewczęcia sobie zanotowałem, aby go nie zapomnieć.
— Pan zna pannę Marietę?
— Parbleu!
— I pan się do niej zaleca?
— Cokolwiek.
— I ma nadzieję?
— Wielką!
— A ja rozkazuję panu, aby więcej noga jego tam nie postała!
— Ah! — pomyślał lichwiarz — to rywal? a to komiczna rzecz. Teraz pojmuję wahanie się małej. On jest młody, nowicjusz, pisarz u notarjusza, a więc musi być bardzo zazdrosny. A więc ja jego zazdrość jeszcze podniecę. Jeżeli pójdzie na lep, wtenczas Marieta jest naszą. Jeżeli nie da złapać się w łapkę, to stanu rzeczy nie zdoła pogorszyć. Dodał zaś głośno — mój panie, jeżeli mi kto co zakazuje, to uważam to za mój obowiązek, właśnie to zakazane czynić.
— Zobaczymy, mój panie!
— Posłuchaj mnie pan! Już pięćdziesiąt i siedem pojedynków przebyłem. Naco mi się pięćdziesiąty ósmy raz pojedynkować; pomówmy lepiej rozsądnie! Pan wczoraj powrócił z podróży.
— Tak jest, panie!
— Kilka dni byłeś pan w podróży, a od powrotu swego Mariety jeszcze nie widziałeś?
— Nie, panie, ale...
— Dobrze, dobrze! spotkało pana to, co się wielu innym zdarza. Marieta nie wiedziała, że ojciec pański jest miljonerem. Dałem się jej poznać podczas pana nieobecności, zrobiłem jej propozycję, która takiej zgłodniałej gryzetce musi zawrócić głowę. Jej matka chrzestna umierająca z głodu, także skwapliwie na to przystała, a że nieobecni zawsze się mylą, więc... pan mnie rozumie?
— Mój Boże! mój Boże! — zawołał Ludwik, którego boleść w rozpacz się zamieniła — więc to jest rzeczywistością?
— Gdybym był wiedział, że zrobię konkurencję memu przyszłemu klientowi, byłbym z pewnością odstąpił. Teraz już zapóźno; prócz tego znajdzie pan w jej miejsce tysiąc innych. Marieta była dla pana za młodą, ona potrzebuje jeszcze wychowania, a pan znajdzie urocze zupełnie już wychowane kobietki. Mogę panu polecić naprzykład panią Saint-Hildebrand.
— Nędzniku! — zawołał Ludwik i uchwycił Komandora za kołnierz. — Nikczemny łotrze!
— Panie! — wołał Komandor — satysfakcja...
W tej chwili otworzyły się drzwi a usłyszawszy głośny śmiech, obrócili się obaj zapaśnicy.
— Saint-Herem! — zawołał Ludwik, poznając przyjaciela.
— Ty tu? — zawołał Florestan zdziwiony.
Lichwiarz uporządkował w tym czasie kołnierz swego szlafroka, mówiąc do siebie:

— Do djabła! Saint-Herem i to jeszcze w takiej chwili.

IX.

— Pan Saint-Herem mógł liczyć najwyżej lat trzydzieści. Zoczywszy swego przyjaciela, pośpieszył uścisnąć go serdecznie, mówiąc do Komandora:
— Przyznaj, przyjacielu, że przybyłem w sam czas, aby cię uwolnić od pana Ludwika.
— Jak pan się mógł poważyć na mnie rękę podnieść — zawołał Komandor — to panu tak nie ujdzie.
— Jak pan chcesz, panie de la Miraudiere — odpowiedział Ludwik.
— Pan de la Miraudiere? — zawołał pan Saint-Herem wybuchając głośnym śmiechem. — I ty, mój poczciwy Ludwiku, zgadzasz się na wyzwania tego ladaco? Ty wierzysz w jego wojskową rangę, jego ordery, jego wyprawy wojenne, jego pojedynki i jego pięknie brzmiące nazwisko de la Miraudiere, które lepiejby brzmiało: Maraudiere.
— Dosyć tych drwin, drogi przyjacielu — zawołał rzekomy Komandor, rumieniąc się ze złości. — Każdy żart ma swoje granice, mój panie!
— Panie Hieronimie Porquin — odpowiedział Florestan. A zwracając się do Ludwika powtórzył. — On się nazywa Hieronim Porquin i nazwisko to jest dla niego bardzo stosowne. Panie Porquin! już drugi raz mu zakazuję nie zaliczać mnie do swych „drogich przyjaciół“. Ja sobie prawo nazywania pana „bardzo drogim“ już dawno okupiłem.
— Panie! — zawołał lichwiarz — ja nie ścierpię...
— Co? skąd przychodzi ta drażliwa czułość — rzekł pan Saint-Herem, oglądając się zdziwiony. — Co tu zaszło? aha, — już wiem, twoja obecność, mój Ludwiku, uczyniła „drogiego pana Porquin“ tak zarozumiałym. Ażeby raz położyć kres jego kłamstwom i wychwalaniem, powiem ci, że ten pan de la Miraudiere nie był niczem innem, tylko dostawcą armji, jako taki był w ostatniej wojnie aż w Madrycie. Przekonano się jednak, iż rzetelny dostawca dobrze żył na koszt państwa i poproszono go, aby sobie poszukał innego pola oszukiwania. Posłuchał tej rady i pośredniczy teraz lichwiarzom i w wszelkich innych brudnych sprawach. Order złotej ostrogi, który nosi, dostał za wstawieniem się jakiejś pobożnej osoby od papieża w nagrodę za bezczelne oszukaństwa; wreszcie nazywa się pan de la Miraudiere rzeczywiście Porquin; nie miał żadnego pojedynku, gdyż jest tchórzliwy, jak zając a ma taką opinję, że każdy człowiek honoru tylko pogardą albo laską odpowiada na jego wyzwanie.
— Jeżeli pan mnie potrzebuje, to pan zupełnie inaczej mówi — wtrącił przygnębiony lichwiarz.
— Za usługi panu płacę, a że znam go jako wyrafinowanego oszusta, dlatego muszę pana Ludwika, mego przyjaciela, ostrzec.
— To jest wdzięczność za wyświadczone usługi. Odkrywam pańskiemu przyjacielowi tajemnicę wielkiej doniosłości dla niego i...
— Teraz pojmuję, w jakim celu mnie pan odszukał — przerwał Richard sucho. — Wcale nie jestem panu wdzięczny za wyświadczoną mi przysługę, jeżeli to można nazwać przysługą — dodał smutnie.
Lichwiarz nie chcąc tak łatwo puścić swej zdobyczy, zapominając rychło o upokorzeniu, którem go pan de Saint-Herem obrzucił, rzekł, jakby nic nie było zaszło.
— Pan Ludwik Richard mógłby panu wyjawić warunki interesu, który mu proponowałem. Potem samby pan osądził, czy wymagania moje były wygórowane. Jeżeli jednak panom przeszkadzam, to proszę pofatygować się do salonu, ja zaś tu będę czekać na decyzję pana Richarda.
— To racja, mój zacny panie Porquin — odrzekł Florestan.
Z temi słowy uchwycił Ludwika pod rękę i zaprowadził do przyległego salonu, a zwracając się do lichwiarza, dodał:
— Jak powrócę, powiem panu powód mego przybycia; albo zaraz panu powiem: potrzebuję zaraz dwieście luidorów, tu przejrzyj pan te papiery.
To mówiąc, wyjął z kieszeni zwitek papierów, które rzucił na stół lichwiarzowi, poczem wszedł z przyjacielem do salonu.
Bezwzględność, z którą zdemaskował pan Saint-Herem pana Porquin była nowym ciosem dla Ludwika. Z bólem serca pomyślał, iż Marieta oddała się takiemu nędznikowi. Nie mógł też ukryć przed przyjacielem wzruszenia, a biorąc tegoż za ręce, rzekł z płaczem:
— Ach! Florestanie, jakim ja nieszczęśliwy!
— Przeczuwałem to, mój biedny Ludwiku; bo dla tak rozsądnego i pracowitego młodzieńca jak ty dostać się w szpony takiego łotra jak Porquin znaczy tyle, co djabłu się zaprzedać. Powiedz mi, co ci się stało; popadłeś w długi? Zażądam na dziś wieczór dwustu luidorów. Podzielę się z tobą, albo dam ci całą sumę; ja sobie w inny sposób pomogę. Dwieście luidorów przecież wystarczy, aby długi popłacić pisarza notarjalnego. Nie mówię tego, aby ci przez to sprawić przykrość. Może więcej potrzebujesz, to zobaczymy. Tylko się nie udawaj do Porquina, boś zgubiony. Ja znam tego łotra.
Ludwika propozycja przyjaciela napełniła takiem zadowoleniem, iż zapomniał na chwilę o swoim smutku.
— Ach, Florestanie, jakiś ty dobry! gdybyś wiedział, jak mnie w smutku moim pociesza dowód twojej przyjaźni!
— Tem lepiej; więc przyjmujesz?
— Nie — odpowiedział Ludwik.
— Dlaczego?
— Ja nie potrzebuję twoich usług. Lichwiarz, którego nie znałem, pisał do mnie, i proponuje mi rocznie więcej pieniędzy, niż ja wydałem w całem życiu.
— Co mówisz? on ci proponuje? ten łotr, ten lichwiarz, on nie pożyczy ani jednego sous, jeżeli nie ma pewności i zarobku. U niego nic nie znaczą ani honor, ani uczciwość, ani pracowitość; a ja wątpię, żebyś miał inne źródła dochodu.
— Mylisz się Florestanie, ojciec mój jest podwójnym miljonerem.
— Twój ojciec! — zawołał pan Saint-Herem zdziwiony. — Twój ojciec?
— Lichwiarz doszedł do tej tajemnicy, która mi dotąd nie była znaną.
— I on ci ofiarował swoje usługi?
— Tak jest.
— Po tem poznaję tego lichwiarza.
On i jemu podobni wytropią każdy ukryty majątek, a gdy co odkryją, czynią propozycje synom dobrych familji, by przed odziedziczeniem zmarnowali sukcesję. Więc jesteś takim bogaczem, mój Ludwiku. Porquin możesz wierzyć, jeżeli robi ci takie propozycje, on dobrze jest poinformowany.
— Wierzę — odrzekł Ludwik smutnie.
— I ty mówisz to z taką zasmuconą twarzą, jakby spotkało cię nowe nieszczęście? Te łzy i słowa: jestem bardzo nieszczęśliwy. Ty nieszczęśliwy? a to z jakiej przyczyny.
— Przyjacielu! nie wyśmiewaj się ze mnie: kocham i jestem haniebnie oszukany.
— Rywal?
— Na domiar boleści i upokorzenia tym rywalem jest ten nędzny lichwiarz.
— Porquin? ten nędznik? Nie, to niemożliwe. Co cię naprowadziło na takie podejrzenie?
— On sam mi to powiedział.
— Jestem pewien, że kłamie.
— Florestanie, on jest bogaty, ta, którą kochałem, którą jeszcze kocham, jest biedna. Od długiego czasu żyje w największej nędzy.
— Do djabła!
— Prócz tego musi mieć staranie o swoją chorą krewną. Propozycję tego człowieka pewnie olśniły dziewczę. Na co mnie się teraz ten ogromny majątek przyda? Największem mojem życzeniem byłoby podzielić się nim z Marietą.
— Ludwiku, znając ciebie, wiem, żeś nie pokochał niegodnej siebie kobiety.
— Przez cały rok dawała Marieta dowody czułego przywiązania, aż naraz wczoraj list, którym zerwała...
— Uczciwe dziewczę, które ciebie, tak biednego, przez cały rok szczerze kochało, nie podda się w jednym dniu takiemu ladaco, jakim jest Porquin. On musi kłamać!
Następnie pan Saint-Herem zawołał:
— Panie Komandorze de la Miraudiere!
Lichwiarz zjawił się w tej chwili.
— Florestanie — mówił Ludwik zaniepokojony — co chcesz czynić?
— Bądź spokojny — odrzekł, a zwracając się do lichwiarza dodał — panie de la Miraudiere, o ile nie wątpię, istnieje we wspomnieniach jego pomyłka co do pewnej poczciwej dziewczyny, która panu, jak opowiadasz, uległa. Natychmiast powiesz mi prawdę, Komandorze. W przeciwnym razie będę wiedział, co mam uczynić.
Porquin rozważył, że będzie polityczniej wyrzec się nadziei, pozyskania Mariety, przytem myślał, że przez to pozyska Ludwika jako klienta.
— Bardzo żałuję, że sobie pozwoliłem na żart, który pan Ludwik, jak się zdaje wziął bardzo do serca.
— Widzisz — rzekł Florestan do przyjaciela — ale pan Komandor będzie łaskaw powiedzieć nam jeszcze jakim sposobem urządził sobie taki „żarcik“, który ja uważam za wielkie oszczerstwo.
— W najprostszy sposób. Pannę Marietę Moreau poznałem w pracowni, w której była zatrudniona, postarałem się o adres i poszedłem do niej; zastałem tylko jej matkę chrzestną i zrobiłem tejże propozycje.
— Dosyć, mój panie — zawołał Ludwik z oburzeniem. — Dosyć!
— Niech mój przyszły klient pozwoli mi jeszcze dodać, że owa matka chrzestna propozycję moją stanowczo odrzuciła, a panna Marieta, która później przyszła, pokazała mi drzwi. Otóż widzicie, panowie, jestem zupełnie otwarty i spodziewam się, że pozyskałem przez to zaufanie pana Ludwika. Papiery pańskie przejrzałem — rzekł słodko do pana Saint-Herem — i dwieście luidorów przyniosę panu dzisiaj wieczorem. Pewnie pan nie uzna za wygórowane warunki, które postawiłem panu Ludwikowi.
— Ja nie potrzebuję żadnych pieniędzy, pan mnie obraziłeś, sądząc, iż będę zdolnym eskontować śmierć mego ojca.
— Ale, kochany kliencie, proszę mi pozwolić...
— Chodźmy Florestanie — rzekł Ludwik do przyjaciela, przerywając lichwiarzowi.
— Przekonałeś się pan — rzekł Florestan do lichwiarza — że istnieją jeszcze cnotliwe dziewczęta i poczciwi synowie. Niech to panu będzie przykładem i nauką do poprawy, bo jesteś wielkim grzesznikiem.
— Mój kochany Florestanie — rzekł Ludwik wychodząc od lichwiarza. — Tobie zawdzięczam, że mniej cierpię, gdyż przekonałem się, że Marieta nie ma nic z tym nędznikiem wspólnego. Ona jednak pomimo tego chce ze mną zerwać.
— Powiedziała ci to?
— Nie powiedziała, lecz pisała, kazała pisać.
— Jakto? kazała pisać?
— Będziesz szydził ze mnie, gdy ci powiem, że ta biedna dziewczyna nie umie ani czytać, ani pisać.
— Szczęśliwcze! Przynajmniej nie odbierasz listów z kazaniami, jak ja od mojej małej rękawiczniczki, którą odbiłem pewnemu bankierowi. Cieszę się z tego, że wchodzi w modę, mnie to wielką przyjemność sprawia, jeżeli mogę kogo uszczęśliwić. Tylko nie uda mi się nigdy nauczyć jej poprawnie pisać; żebyś widział jej ortografię! Ewa, nasza matka, musiała tak pisać. Ale twoja Marieta nie umie pisać, to bardzo łatwo być może, że jej sekretarz co innego napisał, niż ona jemu dyktowała.
— W jakim celu?
— Tego jeszcze nie wiem, ale dlaczego do niej nie idziesz, nie żądasz od niej wyjaśnienia całej sprawy. Upewniłbyś się przynajmniej o rzeczywistym stanie rzeczy.
— Prosiła mnie w imieniu spokoju, w imieniu swojej przyszłości, abym nie robił żadnego kroku celem widzenia się z nią.
— Właśnie w imieniu jej przyszłości powinieneś się z nią widzieć, będąc teraz miljonerem.
— Masz rację Florestanie; będę ją widzieć, nawet muszę się z nią widzieć. Jeżeli się ta okropna tajemnica wyjaśni, jeżelibym ją znów taką odnalazł, jaką była przedtem, kochającą, ach, jakieby to szczęście dla mnie było. Biedne dziewczę! Życie jej odtąd upływało w ciężkiej pracy i w biedzie, nareszcie zazna, co to jest spokój i dobrobyt. Nie wątpię, że ojciec zezwoli, ale, o Boże!
— Cóż ci się stało?
— W chwilowem upojeniu zapomniałem ci powiedzieć, że ojciec mój żąda koniecznie, abym ożenił się z twoją kuzynką!
— Z którą kuzynką?
— Z panną Ramon!
— Co ty mówisz?
— Nie znając planów ojca, pojechałem do Dreux, skąd dopiero wczoraj wróciłem. Tam widziałem pannę Ramon i nawet gdybym nie kochał Mariety, nigdybym się z nią nie ożenił, bo jest przestraszająco brzydka.
— Wuj mój nie jest zrujnowany, jak to od wielu lat opowiada — mówił Florestan, przerywając swemu przyjacielowi. — Rzeczywiście nie, bo jeżeli ojciec twój chce cię ożenić z moją kuzynką, to musi w tem widzieć korzyść. Pogłoski więc były tylko zmyślone.
— Ojciec mój także używał tego sposobu, gdyż ciągle przedstawiał mi ubóstwo, w jakiem żyjemy.
— Ha, wuju Ramon, znałem cię jako zgryźliwego, nieznośnego człowieka, lecz nie przypuszczałem, abyś się umiał zamaskować. Wiem, żaden spadek po tobie nie przypadnie mi w udziale, to mnie wcale nie gniewa. Zawsze to jednak jest przyjemnie wiedzieć, że wuj jest miljonerem. Człowiek w krytycznych chwilach chciałby, aby zjawiła się cholera, ta przyjaciółka spadkobierców.
— Nie sięgając tak daleko i nie życząc nikomu śmierci, wołałbym, abyś ty na drodze legalnej został spadkobiercą, a nie jego nieznośna córka. Tybyś przynajmniej umiał majątku tego użyć i...
— Nie robiłbym może długów? — przerwał Saint-Herem Ludwikowi.
— Jakto posiadając miljony!
— Robiłbym długi, powiadam ci, byłbym nawet zmuszony robić długi.
— Mając dwa lub trzy miliony do dyspozycji?
— Posiadając nawet dziesięć albo dwadzieścia miljonów. Ja tak robię, jak wielkie mocarstwo, im więcej długów posiada, tem większy jest jego kredyt! Kredyt zaś oznacza bogactwo. To są kardynalne zasady rachowania w życiu. Przy innej sposobności rozwinę przed tobą moje filozoficzne i finansowe zasady, gdyż spieszysz do Mariety; a donieś mi o wszystkiem. Właśnie jest dwunasta, obiecałem przyprowadzić mojej małej rękawiczniczce nowego konia, którego kupiłem za grube pieniądze. Przypominała mi dziś rano listownie, że mam z nią jechać do o-b-o-a, a chciała biedaczka au bois de Boulogne napisać. Twoja Marieta nigdy nie będzie do ciebie tak pisać. Śpiesz się, aby ją odszukać i bądź dobrej myśli. Napisz mi, albo też przyjdź do mnie, w każdym razie podziel się ze mną radością lub troską.
— Na wszelki wypadek doniosę ci o wyniku rozmowy z Marietą.
— Właśnie myślę o tem; możeby cię podwieźć do Mariety.
— Dziękuję ci; wolę iść pieszo, będę miał czas rozmyślać nad wielu rzeczami, a przedewszystkiem nad tem, jak mam teraz, dowiedziawszy się o wielkim majątku ojca, wobec niego postępować.
— Bądź zdrów Ludwiku, więc przy tem zostaje, że jeszcze dziś dostanę od ciebie wiadomość.

Ludwik udał się pieszo do mieszkania Mariety.

X.

Gdy Ludwik przestąpił próg izdebki, którą zamieszkiwały Marieta i jej matka chrzestna, stanął jak wryty, wpatrując się z bólem serca w obraz, jaki przedstawił się jej oczom.
Młoda dziewczyna leżała w ubraniu, prawie bez życia, na położonym na podłodze materacu. Jej śmiertelnie blada twarz drgała od czasu do czasu kurczowo, przymknięte oczy nabrzmiały od płaczu, w ręku trzymała kopertę z kawałkami podartego listu.
Pani Lacombe starała się podnieść jej głowę i wlać jej wody do ust. Na twarzy jej malował się widoczny smutek, a dostrzegłszy nieznajomego, stojącego nieruchomo na progu, mówiła do niego ostrym głosem.
— Poco pan tu przyszedł, nie zapukawszy. Nie znam pana, kto pan jesteś?
— O mój Boże! w jakim stanie ją znalazłem.
Nie odpowiadając na pytania pani Lacombe, przybliżył się do Mariety, ukląkł przed nią i zawołał boleśnie:
— Marieto! co się stało! odpowiedz mi na miłość Boską!
Pani Lacombe była z początku więcej zaskoczona, niż rozgniewana zjawieniem się Ludwika, wpatrując się w niego uważnie, rzekła ze złością.
— To pan jesteś Ludwik Richard?
— Tak jest, pani. Lecz proszę mi na Boga powiedzieć, co się z Marietą stało?
— Pan ją zamordowałeś.
— Ja? wielki Boże!
— Jeżeli nie żyje, to pan mnie będziesz musiał utrzymywać.
— Marieta... nie żyje... to niepodobna... Pani, ja pobiegnę po lekarza... ręce jej są zimne jak lód... Marieto! Marieto... Boże! mój Boże! ona mnie nie słyszy.
— W takim stanie znajduje się od dzisiejszej nocy, tylko twój list sprowadził to nieszczęście.
— Mój list?... jaki list?
— Tak, teraz się pan będzie wypierał, ona mi wszystko wyjawiła.
— Cóż mogła pani wyjawić?
— Że pan już widzieć jej nie chce, że ją pan opuścił dla innej. Takimi są mężczyźni!
— Przeciwnie, pisałem Mariecie, że...
— Pan kłamie! — zawołała chora, która popadła w coraz większy gniew. — Ja powiadam, ona pański list, tak silnie w ręku trzyma! Od czasu kiedy wpadła w omdlenie, nie mogę go, wyjąć z jej ręki. Ile się biedaczka napłakała, to sam Bóg tylko wie, wynoś się z pokoju, nicponiu. Źle postąpiłyśmy, żeśmy odrzuciły propozycje tego pana. A jednak powiedziałam jej: Jesteśmy cnotliwe, zobaczysz, że przyniesie to nam błogosławieństwo. Błogosławieństwo to długo nie kazało na siebie czekać, ona umiera, a ja zostanę na ulicy bez dachu i chleba, gdyż za czynsz, który jesteśmy dłużne, zabiorą nam wszystko. Na szczęście mam jeszcze cokolwiek węgli w zapasie, a te mnie wybawią od wszystkiego.
— To okropne — zawołał Ludwik ze łzami w oczach. — Lecz przysięgam pani, że jesteśmy ofiarą okropnej pomyłki. Marieto! Marieto! przyjdź do siebie! to ja, Ludwik.
— Pan ją chcesz na miejscu zabić — zawołała pani Lacombe, usiłując odepchnąć Ludwika od Mariety. — Widok pana przyprawił ją o śmierć.
— Dzięki ci Boże! — zawołał Ludwik, pochylając się nad Marietą — poruszyła się... podnosi głowę... otwiera oczy... Marieto... słuchaj... to ja, twój Ludwik.
Rzeczywiście dziewczę przychodziło powoli do siebie. Załzawione jej oczy błąkały kilka sekund i zatrzymały się na Ludwiku. W spojrzeniu jej malowało się zdziwienie i radość i szeptała słabym głosem:
— Ludwiku... to pan... a ja się już nie spodziewałam.
Lecz widocznie musiała jej przyjść na myśl okropna rzeczywistość, gdyż główka jej znów opadła na piersi matki chrzestnej, i rzekła z westchnieniem.
— Ach matko kochana, on już ostatni raz przyszedł, wszystko się skończyło.
— Wszak panu mówiłam, że zabijesz ją swym widokiem — rzekła pani Lacombe z rozpaczą. — Idźże pan już raz sobie. Dlaczego jestem tak słabą i chorą, że nie mogę wyrzucić tego zabójcę! Chce mi ją zabić, abym nie miała kawałka chleba!
— Marieto! — zawołał Ludwik błagalnym głosem — słuchaj, ja nie przyszedłem, aby się z tobą pożegnać, lecz przeciwnie, aby cię zapewnić, że cię więcej, niż dawniej kocham!
— Wielki Boże! — zawołało dziewczę, szybko siadając jakby dotknięta prądem elektrycznym — co on mówi?
— Mówię Marieto, że jesteśmy ofiarą pomyłki; ani na chwilę nie przestałem ciebie kochać, nie, nigdy, podczas mojej nieobecności miałem tylko jedno życzenie, jednę myśl: ciebie zobaczyć i z tobą wszystko omówić; tak jak, ci to w liście moim napisałem.
— W liście? — zawołało dziewczę. O Boże! on nie pamięta nawet, co pisał. Patrz, Ludwiku, tu jest twój list.
To mówiąc podała młodzieńcowi kawałki podartego listu, na których widoczne były jeszcze ślady łez.
Podczas, gdy Ludwik składał w całość kawałki listu, pani Lacombe mówiła z goryczą:
— Zobaczysz, że teraz wszystkiego się będzie wypierać, a ty mu uwierzysz.
— Słuchaj Marieto, com pisał w liście — zawołał Ludwik:.

„Moja droga, kochana Marieto!

„W dniu, w którym otrzymasz ten list, będę także u ciebie. Krótkie moje oddalenie, podczas którego wiele cierpiałem, przekonało mnie, że żyć bez ciebie nie mogę. Dzięki Najwyższemu, dzień naszego połączenia jest bliski. Jutro jest szóstego maja. Zaraz po powrocie powiem ojcu o mojem postanowieniu i nie wątpię, że udzieli swego zezwolenia.
„Żegnaj mi, moja ukochana Marieto. Kocham cię, jak szaleniec, albo, jak mędrzec, bo mądrością jest znaleźć takie kochające serce jak twoje.
Twój na zawsze

Ludwik“.

„P. S. Piszę tak mało, bo prawie razem z listem będę w Paryżu, a przytem nieprzyjemnie mi jest, że kto inny czyta to, co ci piszę. Twój do śmierci“.
Marieta w takiem osłupieniu słuchała tego, że nie była zdolną słowa wydobyć.
— To Marieto pisałem do ciebie. Skąd jednakże pochodzi, że właśnie z powodu mego listu popadłaś w taką rozpacz? Czytaj, pani — rzekł Ludwik, podając pani Lacombe kawałki papieru.
— Nie umiem czytać — odparła — proszę mi jednakże wytłumaczyć, dlaczego Mariecie zupełnie przeciwne rzeczy czytano.
— Marieto — zawołał Ludwik — kto ten list czytał?
— Pisarz publiczny — odrzekło dziewczę.
— Publiczny pisarz — zawołał Ludwik, domyślając się podstępu. — O! miej litość i wyraź się dokładniej.
— To rzecz bardzo prosta; poszukałam publicznego pisarza na placu Niewinnych, aby mu podyktować list. Napisał go, a że przez nieostrożność wylał nań atrament, musiał go poraz drugi napisać. Przyszedłszy do domu znalazłam list pański. Augustyna wyjechała, dlatego musiałam się powtórnie udać do tego starego poważnego pisarza, aby mi przeczytał, co mi pan napisał. Według niego donosił mi pan, że mnie już więcej widywać nie może, boby to się jego szczęściu sprzeciwiało.
Dalej nie mogło biedne dziewczę mówić, wybuchając głośnym płaczem.
Teraz Ludwik zrozumiał, iż przypadek zawiódł Marietę do jego ojca, zrozumiał podstęp z wylaniem atramentu, aby móc napisać drugi list o treści dogodnej jego planom, aby go nie odesłać do Dreux tylko do Paryża. Poznał wreszcie, że i do niego taki sam list zaimprowizował, kiedy Marieta przyszła drugi raz do ojca Richarda.
Na to odkrycie ból i wstyd ścisnęły serce Ludwika, bolał nad tem, iż ojciec jego dopuścił się takiego brudnego czynu, aby dopiąć swego celu, wstydził się jego chciwości, że, będąc miljonerem, chciał zmusić go do tak niecnego związku, aby tylko ten majątek jeszcze powiększyć. Nie śmiał się przyznać, jakie więzy łączą go z pisarzem; pragnąc jednak podać jakiś prawdopodobny powód tego podstępu, rzekł do Mariety:
— Pisarz sobie zapewne żartował, moja Marieto, pomimo pozornej serdeczności.
— Toby było niegodne — odrzekło dziewczę, składając ręce. — Taka fałszywość ze strony tego starca? Takim się dobrodusznym wydawał, gdy wyrażał swoje współczucie nad istotami, które nie potrafią ani pisać, ani czytać.
— Pomimo tego cię oszukał, moja Marieto!
— A list, który ja dyktowałam, aby go odesłał do Dreux.
— Pewnie zaszedł do Dreux, kiedy mnie już tam nie było — odpowiedział Ludwik, zamilczając że go już dzień przedtem odebrał w Paryżu. — Lecz cóż nam na tem może zależeć — dodał Ludwik, chcąc zakończyć rozmowę. Wszak już jesteś uspokojona, kochana Marieto.
— Chwileczkę — rzekła pani Lacombe, która zdawała się namyślać nad tą sprawą — chwileczkę cierpliwości. Uspokoili i pogodziliście się, lecz ja się na to nie zgadzam.
— Jakto, pani?
— Co matka chce przez to powiedzieć?
— To chcę przez to powiedzieć, że o waszem połączeniu nic wiedzieć nie chcę...
— Pani, proszę mnie posłuchać — zawołał Ludwik.
— Tu nie ma żadnej pani! Pan jesteś synem publicznego pisarza, więc nie masz ani jednego sous, Marieta także nie, a więc podwójna bieda, która przez małżeństwo potroi się. Ja już jestem Mariecie ciężarem. A teraz chce wyjść za mąż, aby się mnie pozbyć. Prędzej czy później powiecie mi: Sami nie mamy z czego żyć, wynoś się, stara. Kiedy będę na ulicy, przyaresztują mnie i poszlą do szpitala. To jest wasz plan.
— O mój Boże! matko! jak możesz coś podobnego przypuszczać?
— Niechaj się pani uspokoi. Odkryłem dzisiaj tajemnicę, o której dotąd nie wiedziałem. Ojciec mój z powodów, które muszę szanować, ukrywał dotąd przede mną, że jest bogaty i to bardzo bogaty.
Na tę niespodziewaną wiadomość Marieta wpatrywała się w Ludwika raczej zdziwiona, niż uradowana, mówiąc do pani Lacombe:
— Kochana matka nie potrzebuje już teraz być w takiej obawie o przyszłość, co mnie ciągle martwiło.
— Ha, ha — śmiała się chora sarkastycznie — ona mu wierzy!
— Ależ, kochana matko...
— Czy nie widzisz, że on umyślnie wymyślił tę bajkę, abym wam nie przeszkadzała.
— Przysięgam pani!
— Ja zaś panu powiadam, że to wszystko kłamstwa — zawołała pani Lacombe. — gdyby pan rzeczywiście był bogatym, nie starałby się o Marietę. Syn bogacza nie żeniłby się z biedną robotnicą, która ani czytać, ani pisać nie umie.
Marieta nie podzielała zdania swej matki chrzestnej, ale myśląc o nagłem szczęściu, spoglądała smutnie i z obawą na swego ukochanego.
Ludwik zrozumiał znaczenie tego spojrzenia i rzekł:
— Myli się pani, syn bogacza dotrzyma przyrzeczenia, które dał jako biedny pisarz, gdyż szczęście całego jego życia od tego zawisło.
— To są próżne słowa — odparła chora uszczypliwie. — Niech pan będzie bogaty lub biedny, Mariety pan nie dostanie, chyba, że przedtem zabezpieczy mój los. Ja nie żądam wiele, sześćset franków rocznie mi wystarczą, ale te muszą być przed ślubem złożone u rzetelnego notarjusza.
— Matko chrzestna — zawołała Marieta, nie mogąc powstrzymać łez — jak możesz nie wierzyć słowom Ludwika.
— Miej do każdego zaufanie! — zawołała nieszczęśliwa kobieta. — Mnie to słowo „przedtem“ bardzo dobrze jest znane, a „potem“ ma się kalekę na karku i oddaje się ją czemprędzej do przytułku. Marieta by mnie nigdy nie opuściła, jestem dla niej ciężarem, to prawda, lecz to dobra dziewczyna, przywiązana do mnie, prócz tego okropnie się mnie boi. Ale po ślubie wyrzucicie mnie za drzwi, gdzie się mam wtenczas udać? Co się ze mną wtenczas stanie? Przecież ja nie z mojej winy jestem kaleką. Nie, nie, nic z tego nie będzie, jeżeli nie złoży u pewnego notarjusza dla mnie sześciuset franków renty. To jest moje postanowienie.
Podczas kiedy pani Lacombe oddawała się takim gorzkim zarzutom, Ludwik z Marietą zmieniali ze sobą smutne i pełne spojrzenia.
Marieta zdawała się mówić:
— Słuchaj, panie Ludwiku, to nieszczęście, które ją przez całe życie prześladowało, tak jej usposobienie rozgoryczyło.
— Biedne dziecko — zdawał się odpowiadać młodzieniec. — Co ty musiałaś cierpieć. Takie poświęcenie, takie przywiązanie i tak fałszywie ocenione.
— Nieszczęście trzeba oskarżać, nie ją, Ludwiku. Ona tak bardzo cierpiała — odpowiadało rzewne spojrzenie dziewczęcia.
— Pani — rozpoczął Ludwik dalszą rozmowę — może pani być przekonaną, że jej przyszłe życie tak ułożę, jak na to zasługujesz. Nigdy nie zapomnę, że pani Marietę do siebie przytuliła, żeś była jej drugą matką i czy pani się zgodzi przy nas mieszkać, czy też będzie sama żyć chciała, zawsze obdarzać ją będziemy równą troskliwością.
— Dziękuję panu — rzekła Marieta z wdzięcznością — dziękuję panu, że pan podziela uczucia, które mam dla mojej nieszczęśliwej matki.
To mówiąc, Marieta chciała uścisnąć chorą, ta jednakże odepchnęła ją, mówiąc z sarkastycznym śmiechem:
— Nie widzisz, że on się kosztem naszej nędzy bawi. On się z tobą ożeni! Mnie pensję roczną wyznaczy! Jeżeli rzeczywiście jest bogatym, to cię tylko chce ugłaskać, a mam ci powiedzieć, co się z tobą stanie? Pewnego dnia dowiesz się, że ożenił się z inną, dlatego też nakazuję mu, aby się więcej u nas nie pokazywał.
— Chyba, że przybędę z ojcem, który panią formalnie o rękę Mariety dla mnie prosić będzie.
— Tak, tak — odrzekła chora, odwracając się do ściany — na ten tydzień, w którym się to stanie, przypadnie cztery czwartki.
— To już jutro stanie się — odparł Ludwik, a zwracając się do dziewczyny rzekł: — do widzenia, Marieto, jutro przybędę z ojcem.
— Mój Boże! to ja nie śnię — mówiło dziewczę, ściskając czule ręce Ludwika. — po tylu cierpieniach ma nareszcie nastąpić szczęście. Szczęście na zawsze.
— Czy wnet skończycie? — zawołała chora kłótliwie. — Głowa mi pęka od waszego szczęścia. Zostawcie mnie w spokoju, a ty, Marieto, nie ruszaj mi się z miejsca. Poznaję, iż chciałabyś tego kłamcę odprowadzić, a ja ci zakazuję.
Ludwik i Marieta zamienili z sobą ostatnie spojrzenia, a młodzieniec dodał:
— Do jutra, Marieto, moje drogie kochanie, moja żono.
— Czy on jeszcze nie poszedł? — krzyczała chora, wpadając w coraz to większą pasję.
W kilka chwil potem śpieszył Ludwik do budki pisarskiej swego ojca na placu Niewinnych. Zastał ją jednak już zamkniętą, a pytając się o pana Richarda, dowiedział się, że tenże dnia tego wcale tam nie był.

Zdziwiony tem Ludwik pobiegł na ulicę de Grenelle.

XI.

Ludwik wnet przybył na ulicę <de Grenelle. Gdy przechodził koło loży odźwiernego, zawołał tenże na niego, mówiąc:
— Panie Ludwiku! ojciec pański, wychodząc przed dwiema godzinami z domu, zostawił dla pana ten oto list i poruczył mi, abym go panu zaniósł do kantoru, gdybyś przed drugą popołudniu nie przyszedł do domu.
Ludwik odebrał list, który następnie brzmiał:

„Drogie dziecko!

„Odbieram w tej chwili kilka słów od mego przyjaciela Ramona, donosi mi, iż wraz ze swoją córką dziś przybywa do Paryża.
„W życiu swojem jeszcze nie odbywał podróży koleją, dlatego chce skorzystać z okazji i wysiada w Versailles, prosząc nas, abyśmy go tam oczekiwali. Obejrzymy pałac a wieczorem wrócimy ostatnim pociągiem do Paryża.
„Oczekuję cię w hotelu des Reservoir. Jeżeli nas tam nie znajdziesz, to udaj się do pałacu. Spotkanie się z panną Ramon do niczego cię nie obowiązuje. Chcę tylko, abyś ją przy tej sposobności dokładnie zbadał i niesprawiedliwość twojej antypatji ku niej uznał.
„Zresztą, okazałbyś wielki brak wychowania, gdybyś nie wziął udziału w tem spotkaniu. Przybywaj więc, mój kochany Ludwiku, choćby tylko z grzeczności, której się od każdego dobrze wychowanego młodzieńca wymaga.
„Twój ojciec, który cię kocha i tylko twego szczęścia pragnie.

A. Richard“.

Pomimo uszanowania dla woli ojca, nie pojechał tym razem Ludwik do Versailles, wiedząc, że ponowne zejście się z panną Ramon byłoby zupełnie bez celu, i że więcej, niż dawniej był zdecydowany poślubić Marietę.
Dziwne odkrycie o bogactwie ojca nie zmieniło jego skromnych i pracowitych nawyknień, pobiegł co prędzej do kancelarji, do swych powinności i aby uniewinnić swoją przed obiadową nieobecność. Kilka bardzo pilnych prac przykuło go na dłuższy czas do biurka, tak, że zupełnie zapomniał o wrażeniach dnia dzisiejszego, kiedy zaś miał wychodzić, wpadł do kancelarji jeden z kolegów wołając:
— Ach, przyjaciele, co za wypadek, jakie nieszczęście.
— Co się stało?
— Spotkałem znajomego, który właśnie powracał z dworca wersalskiego.
— Z dworca wersalskiego — zawołał Ludwik w obawie — na Boga, co się stało?
— Okropne nieszczęście!
— Wielki Boże! — zawołał Ludwik, blednąc.
— Pociąg wykoleił się, wracając do Paryża, wagony wpadły na siebie i zapaliły się od maszyny, prawie wszyscy podróżni albo się zupełnie popalili, albo się podusili.
Przejęty śmiertelną trwogą nie był Ludwik w stanie dalej słuchać opowiadania kolegi. Bez kapelusza wybiegł z kancelarji, wsiadł w pierwszy lepszy kabrjolet, mówiąc dorożkarzowi.
— Dwadzieścia franków napiwku, jeżeli mnie co koń wyskoczy zawieziesz na wersalski dworzec, a, potem... sam jeszcze nie wiem dokąd. Lecz śpiesz się ma Boga, śpiesz.
— Prawy czy lewy brzeg — zapytał dorożkarz, popędzając konia.
— Co?...
— Są dwa dworce, czy pan rozkaże na ten na prawym, czy na lewym brzegu?
— Chcę się dostać na tę linję, gdzie stało się takie nieszczęście.
— To jest pierwsze słowo, które słyszę.
Ludwik rozkazał zawieść się do swej kancelajji, chcąc dowiedzieć się od kolegi bliższych szczegółów, lecz nikogo już nie zastał i wsiadł napowrót do kabrjoletu.
— Panie! ja się właśnie dowiedziałem, nieszczęście stało się na lewym brzegu. — Będąc teraz pewnym, kazał się zawieść na lewy brzeg. Tu mu ten wypadek potwierdzono, i opowiedziano, w którem miejscu się wydarzył.
Jadąc wpierw gościńcem, a potem boczną drogą, dotarł nareszcie do miejsca katastrofy.
Straszny ten wypadek opisywały wówczas gazety tak dokładnie, że my o nim wspominać nie będziemy.
Ludwik szukał przez całą noc daremnie swego ojca pomiędzy zwęglonemi, albo okropnie zranionemu ciałami. Około czwartej godziny rano wrócił strawiony bólem i umęczeniem do Paryża. Jedna nadzieja mu jeszcze pozostała. Może ojciec jego, równie jak mała liczba innych podróżnych, uniknął nieszczęścia i powrócił do domu.
Zaledwie zajechał przed dom, wyskoczył z kabrjoletu, pobiegł do loży portjera, pytając go się:
— Wrócił mój ojciec?
— Nie, panie Ludwiku.
— A więc nie żyje! — szeptał Ludwik, zalewając się łzami — nie żyje.
Kolana się pod nim uginały i bliski omdlenia usiadł. Posiedziawszy kilka minut w loży portjera, który jak mógł tak go pocieszał, poszedł powoli do swej izdebki.
Na widok tego ubogiego mieszkania, które przez tak długi czas z ojcem dzielił, boleść jego nie znała granic.
Rzucił się na łóżko, a zakrywając twarz rękoma, płakał jak dziecko.
Tak upłynęło może pół godziny, kiedy wszedł portjer.
— Czego pan żąda — zapytał Ludwik, ocierając łzy.
— Bardzo mi przykro, że w takiej chwili muszę przeszkadzać — odpowiedział — lecz dorożkarz...
— Dorożkarz? — spytał Ludwik, zapominając o kabrjolecie — co za dorożkarz?
— Ten, którego pan całą noc zatrzymał, obiecując mu wczoraj dwadzieścia franków za pośpiech a do tego przychodzi jazda nocna, co czyni razem czterdzieści dziewięć franków.
— Mój Boże! — zawołał Ludwik z łatwo wytłumaczoną niecierpliwością — zapłać pan go, a mnie zostaw w spokoju.
— Czterdzieści dziewięć franków, to wielka suma, ja jej nie posiadam.
— Co tu począć — zawołał Ludwik — ja nie mam pieniędzy.
I mówił prawdę, bo w swem życiu nawet czwartej części tej sumy nie miał do dyspozycji.
— Jak pan mógł brać kaibrjolet na godziny i do tego jeszcze w nocy, i jeszcze dwadzieścia franków przyrzekać? co pan teraz pocznie? Niech pan przynajmniej popatrzy, czy ojciec nie zostawił w biurku jakich pieniędzy.
Te słowa przypomniały Ludwikowi to, o czem w nieszczęściu zapomniał. Powiedziano mu, że ojciec jego był bogaty. Pomyślał, że może w pokoiku schowane są jakie pieniądze, lecz nie chciał rozpoczynać poszukiwań swoich wobec portjera.
— Może być, że jeszcze będę kabrjoletu potrzebować — mówił do portjera — niech zatem jeszcze poczeka. Jeżeli w przeciągu pół godziny nie zejdę, to niech pan do mnie przyjdzie, a dam panu pieniądze.
— Panie Ludwiku, to jeszcze więcej wyniesie, a jeżeli pan nie ma czem zapłacić dorożkarza musi...
— Dobrze — przerwał Ludwik ostro — ja wiem co robię.
Portjer odszedł. Gdy Ludwik pozostał sam, odczuł rodzaj żalu, że w takiej chwili rozpoczynał poszukiwania, zdawało mu się, iż popełniał świętokradztwo, lecz konieczność go do tego zmuszała.
Umeblowanie pokoiku składało się z biurka, jednej komody i szafy z orzechowego drzewa.
Ludwik przeszukał stolik i komodę, lecz nie znalazł pieniędzy. Otworzył jeden przedział szafy, lecz było tam tylko kilka łachów; w drugim przedziale znalazł kilka papierów bez wartości. Spodziewając się tajemnej skrytki, wyciągnął szufladę. Z początku nic nie odnalazł, ale przy dokładnem obejrzeniu, zoczył mosiężny guzik, nacisnął go i w tej chwili usłyszał poruszenie we wnętrzu szafy; gdy się pochylił, dostrzegł, że ściana powoli spuszczała się i odkryła podwójne dna. Tajemna ta skrytka dzieliła się na mniejsze oddziały, kryte czerwonym aksamitem, w oddziałach tych znajdowały się kupy złotych pieniędzy, z różnych krajów i czasów. Widocznie musiano te monety często czyścić, gdyż wyglądały tak, jakby dopiero co wyszły z mennicy.
Ludwik był jak olśniony widokiem tego skarbu, którego wartość musiała być znaczną. W pierwszym przedziale leżał papier. Wziął go do ręki, poznawszy pismo swego ojca i czytał co następuje.
„Zbiór tych złotych monet rozpocząłem 7 września 1803. Wartość ich wynosi 287,634 franków 10 centimów. Porównaj paragraf IV mego testamentu, który złożyłem u pana Marainville, notarjusza, na ulicy Saint-Anne Nr. 28, któremu także oddałem na przechowanie moje listy rentowe, akcje i inne wartościowe papiery. Porównaj także zapieczętowany list, który leży za kupą hiszpańskich pieniędzy, w czwartym oddziale.
Ludwik odsunął kilka rulonów i znalazł rzeczywiście zapieczętowany list.
Napisane było na nim wielkiemi literami:
Do mego drogiego i kochanego syna.
W chwili, gdy Ludwik zabierał się do otworzenia listu, zapukano do drzwi. Przypomniał sobie, że portjer miał za pół godziny powrócić, wziął śpiesznie jeden złoty pieniądz i zamknął szafę.
Odźwierny ze zdziwieniem i ciekawością oglądał złoto, mówiąc:
— Co za piękny pieniądz! Jakby dopiero co opuścił mennicę. Nigdy takiej monety nie widziałem.
— Już dobrze — rzekł Ludwik — zapłać pan dorożkarza.
— Ile jest wart taki pieniądz?
— Więcej, niż należy się, idź pan do wekslarza i zapłać pan dorożkarzowi.
— Panie Ludwiku — mówił portjer tajemniczo — ojciec zostawił panu dużo takich pięknych pieniędzy? Ktoby się spodziewał, że ten dobry staruszek...
— Idź pan już — zawołał Ludwik rozgniewany — zapłać pan dorożkarzowi i nie przeszkadzaj mi więcej.
Portjer oddalił się śpiesznie.
Aby mu więcej nie przeszkadzano, zamknął Ludwik drzwi na klucz i powrócił do szafy.
Zanim otworzył testament ojca, popatrzył jeszcze raz na lśniące złoto. Przypomniał sobie Marietę, robiąc sobie równocześnie zarzut, że w takiej bolesnej chwili myśli o swojem szczęściu. Cieszył się, iż czwarta część tej sumy starczy na utrwalenie szczęścia i spokoju jego i przyszłej żony.
Starał się przytem zapomnieć o niesumiennym podstępie, którego ojciec użył względem Mariety i coraz więcej w myślach przekonywał się, że zmarły nie robiłby mu żadnych przeszkód i był przeświadczony, że choćby nie był się przyznał do wszystkich bogactw, to byłby mu chociaż częściowo dopomógł do szczęścia i spokoju.

Myśl o posiadaniu takich bogactw nie napawała go ani dumą, ani radością, któreby inny odczuwał, przeciwnie, Ludwik wziął z pobożnem uszanowaniem testament ojca do ręki, która drżała ze wzruszenia i rozpieczętował go.

XII.

Testament, który był napisany mniej więcej przed dwoma miesiącami, brzmiał:
„Ukochany mój synu, kiedy będziesz czytać te słowa, mnie już nie będzie pomiędzy żyjącymi.
„Utrzymywałeś, że jestem biedny; pozostawiam ci wielki majątek, który zebrała moja chciwość.
„Byłem chciwy, nie przeczę temu, i nie chełpię się tem, ale uważam sobie to za zaszczyt.
„Posłuchaj dlaczego.
„Aż do dnia twego urodzenia, które pozbawiło życia matkę, nie starałem się, nie będąc rozrzutnym, o powiększenie mojej ojcowizny i posagu twojej matki, kiedy jednak wiedziałem, że mam obowiązki dla syna, zamieniła się troska, która staje się obowiązkiem dla ojca, powoli w oszczędność, a potem w chciwość.
„Nie ucierpiałeś w twoich dziecinnych latach przez moją oszczędność. Przyszedłeś na świat zdrowy i silny, a skromne wychowanie przyczyniło się do twego znakomitego rozwoju.
„Posyłając cię do szkoły ubogich, miałem na celu i oszczędność i przyzwyczajenie ciebie do oszczędnego, pracowitego życia. Wynik tego wychowania przewyższył moje oczekiwania. Wychowany wraz z biednemi dziećmi, nie poznałeś tych sztucznych, drogich nawyknień, nie przyzwyczaiłeś się do zazdrości na widok ludzi, prowadzących wygodne życie.
„Oszczędziłem ci przez to wielu zgryzot, które wprawdzie są dziecinne, lecz nie mniej dotkliwe.
„Nie potrzebowałeś losu twego z losem innych, wyżej stojących, porównywać. Nie odczuwałeś zazdrości, kiedy się koledzy twoi chełpili świetnością rodzicielskiego domu, albo starożytnością rodu swego, albo bogactwem, z którego później korzystać mieli.
„Sądzę ogólnie, że pomiędzy dziećmi różnego pochodzenia panuje również i braterstwo, jeżeli noszą jeden i ten sam mundurek, przy tym samym stole jedzą, pobierają tę samą naukę w kolegjum, o nie! to bardzo mylny sąd.
„Towarzyską różnicę dzieci tak dobrze pojmują, jak dorośli.
„Już z dziesiątym rokiem okazuje syn bogatego obywatela lub innego wielkiego pana tę samą dumę i wyższość, co w dwudziestym piątym roku.
„Czy dzieci są dorosłymi mężczyznami, lub dorośli — dziećmi, na tem nie wiele zależy. Każdy wiek posiada przeświadczenie o stanie, do którego należy.
„Ty zaś od swoich współuczni słyszałeś tylko o ciężkiej pracy.
„Niezbędna potrzeba pracy zakorzeniła się w twoim umyśle już od lat dziecinnych.
„Inni znów opowiadali ci o nędzy, jaka panuje w ich rodzinach; to znów pogodziło cię z ubóstwem.
„Wreszcie widziałeś mnóstwo dzieci, znoszących los swój z rezygnacją, bez szemrania i z odwagą, (rezygnacja i odwaga są największemi cnotami ludu pracującego), i dotychczas, mój synu, nie brakło ci tych cnót.
„Z piętnastym rokiem oddałem cię do wyższej szkoły komunalnej, gdzie ukończyłeś twoje studja. Pierwsze wychowanie wydało błogie owoce, bo chociaż miałeś w tej szkole styczność z kolegami, pochodzącymi z arystokracji, to jednak w niczem się nie zmieniłeś i nigdy nie opanowała cię zazdrość.
„W roku siedemnastym wstąpiłeś jako pomocnik do kancelarji notarjusza, który jest moim przyjacielem i który zna tajemnicę mego majątku i nim do dziś zawiaduje.
„Skromna karjera pisarza notarjalnego nie wzbudzała w tobie wstrętu; przyjaźń pryncypała była dla mnie rękojmią o troskliwości jego dla ciebie; pouczał cię o prawie publicznem i dzięki temu prowadzeniu i pracom, które ci zczasem dawał do wykonania, nabyłeś dostatecznej znajomości w prowadzeniu spraw notarjalnych.
„Wskutek tego przezornego wychowania, będziesz też majątkiem, który ci pozostawiam, rozumnie i korzystnie zawiadywać.
„Sumienie nie robi mi żadnych wyrzutów, a jednak czasami obawiam się, czy pamięci mojej nie będziesz złorzeczyć i nie powiesz:
Podczas kiedy zbierałeś bogactwa, mój ojcze, miałeś sumienie patrzeć na twego syna, jak znosił nędzę i odmawiał sobie wszelkich przyjemności“.
„Obawa ta ustąpiła rozwadze, przypominałem sobie w tych chwilach, jak zawsze mnie upewniałeś, że jesteś zadowolony ze swego losu i że życzysz sobie polepszenia tylko ze względu na mnie.
„W rzeczy samej dawał mi twój niczem niezamącony humor, twoja łagodność, stałość charakteru, niewymuszona wesołość, twoje przywiązanie do mnie tę rękojmię, iż jesteś zadowolony ze swego losu.
„Mój zarobek pisarza publicznego w połączeniu z twemi oszczędnościami wystarczały na zaspokojenie naszych potrzeb i nie potrzebowałem naruszać procentów, które się w ręku obrotnego depozytora kapitalizowały, tak to trwało przeszło lat dwadzieścia. Dzisiaj, kiedy to piszę, wynosi majątek, który ci pozostawiam: dwa i pół miljona.
„Nie wiem, jak długo jeszcze będę żyć, lecz, jeśli mi będzie dozwolonem jeszcze dziesięć lat żyć, doszedłbym do średniego wieku ludzkiej egzystencji; będziesz wtenczas liczył trzydzieści lat, a pozostawię ci kapitał dochodzący do czterech miljonów, gdyż każdy kapitał podwaja się w piętnastu latach.
„Podług wszelkiego prawdopodobieństwa będziesz już w sile wieku wtenczas, kiedy przyjdziesz w posiadanie tego majątku. Skromne, pracowite twe nawyknienia, któremi się od dzieciństwa przejąłeś, stały się u ciebie drugą naturą. Znajomość interesów uzupełniła praktyka. Dołącz do tego trafny sąd i twoją silną, żadnemi wybrykami nie osłabioną naturę, a potem mi powiedz, kochane dziecko, czy nie będziesz w dobrem i pomyślnem znajdować się położeniu do objęcia majątku, które dla ciebie zbierałem, i do rozporządzenia nim podług własnego upodobania zostawiam.
„Zapytasz się zapewne, dlaczegom ja fundusze moje kapitalizował, a nie przedsiębrałem wielkich operacyj finansowych i dlaczego żyłem w takiej nędzy?
„Dlaczego? oto zaraz ci wytłumaczę, drogie dziecko!
„Chciwość moja miała początek w troskliwości ojcowskiej, później jednak przybrała charakter, właściwy tej namiętności.
„Odmawiałem sobie wszystkiego, aby tylko powiększyć majątek, bo mówiłem sobie z prawdziwą przyjemnością, że to wszystko będzie dla ciebie. Ale za życia wydać z rąk majątek, aby utopić go w niepewnych operacjach, to było dla mnie niemożebne. Toby znaczyło odebrać mi życie; przecież wiesz, że pieniądze są dla oszczędzającego drugiem życiem. W fantazji zaś wyobraża sobie oszczędzający, nie wydając ani denara, że się oddał ogromnym, niesłychanym spekulacjom. To także nie jest sen, któryby się nie mógł urzeczywistnić. Majątkiem moim mogłem każdej chwili spekulować, a jednak tego nie czyniłem.
„Jak można żądać, żeby oszczędzający mógł mieć tę odwagę, wydać z rąk taki talizman! Aby urzeczywistnić jedno marzenie, miałbym tysiąc innych opuścić, które także można w życie wprowadzić, a przedewszystkiem kiedy sobie można powiedzieć: Nie uczyniłem nikomu nic złego! A syn mój czyż nie czuł on się dotąd szczęśliwym? Czyż nie mógł on być dumą wszystkich ojców, których dzieci napawają dumą? Wszak to wszystko dla niego będzie.
„Wreszcie, gdybym był inaczej postąpił, nie miałbyś z tego żadnej korzyści.
„Gdybym był rozrzutny, toby moja rozrzutność i ciebie w nędzę popchnęła.
„Żyjąc zaś z procentów, byłbyś się niezawodnie przyzwyczaił do lenistwa. Zamiast chodzić w ubogiem odzieniu, bylibyśmy pozwalali sobie na fizyczne rozkosze, próżność byłaby się nas czepiła. Słowem, żylibyśmy jak zamożni obywatele naszej klasy.
„Cobyśmy przez to zyskali?
„Lepszymi nie stalibyśmy się przez to. Ale po śmierci zostawiłbym ci tylko mały mająteczek, żadną miarą niedostateczny do urzeczywistnienia wielkich osobistych lub filantropijnych przedsiębiorstw.
„A teraz jeszcze ostatnie słowo, kochane dziecko, aby ci odpowiedzieć na zarzut, którybyś przeciw mnie mógł podnieść:
„Wierzaj mi, że nie z braku zaufania zataiłem przed tobą moje bogactwa.
„Posłuchaj powodów:
„Nie wiedząc nic o naszym majątku, zżyłeś się z ubóstwem; wiedząc o nim, byłbyś może bez szemrania znosił niską egzystencję, do której cię zmusiłem, lecz wewnętrznie byłbyś mnie oskarżał o srogość i o przewrotny egoizm. Kto wie czy wiadomość o bogactwie nie byłaby cię zepsuła.
„To jeszcze nie wszystko, i wybacz mi, kochany synu, tę nierozumną, dla twego tak niezwykłego charakteru, tak obrażającą obawę, ażeby twoje synowskie przywiązanie, twoje czyste serce niczem się nie zamąciło, nie chciałem abyś za mojego życia wiedział o tym wielkim spadku.
„Ostatni jeszcze, a może najgłówniejszy powód, dla którego bogactwo moje przed tobą zataiłem:
„Widzisz, kocham cię tak bardzo, że nie zniósłbym tego, abyś niedostatek znosił, wiedząc, że ojciec twój jest bogaty. Pomimo tej rzekomej sprzeczności, pomiędzy uczuciem ojcowskiem, a chciwem postępowaniem wobec ciebie, spodziewam się, moje drogie dziecko, że myśl moją dobrze pojąłeś.
„Stojąc wobec śmierci, która mnie dziś, jutro, każdej godziny może dosięgnąć, oświadczam w tej uroczystej chwili, z głębi mej duszy, że cię błogosławię, mój kochany synu, który jesteś mojem szczęściem i moją nadzieją.
„Bądź błogosławiony, mój dobry synu, bądź szczęśliwy, jak na to zasługujesz, wtenczas spełnione będą wszystkie moje życzenia.

Twój ojciec
A. Richard.

„Wygotowano w dwóch równobrzmiących egzemplarzach, w Paryżu, 25 lutego 18...“
Głęboko rozczulony czytaniem tego szczególnego testamentu, płakał Ludwik długo, rozmyślając nad niezwykłem dziwactwem ojca.

Dzień się miał ku schyłkowi, gdy młody spadkobierca posłyszał pukanie do drzwi i znajomy głos Florestana de Saint-Herem.

XIII.

Saint-Herem rzucił się w objęcia przyjacielowi, mówiąc:
— Ludwiku! mój biedny Ludwiku! O wszystkiem się dowiedziałem. Wczoraj obiecałem ci dowiedzieć się o wszystkiem, co ciebie interesuje, gdym szedł do ciebie, portjer opowiedział mi, jaka bolesna strata cię dotknęła. Cóż to za okropny, nagły wypadek.
— Czytaj — rzekł Ludwik ze łzami, podając testament starca przyjacielowi — i osądź moją boleść.
Gdy Saint-Herem przeczytał podane pismo, Ludwik dodał:
— Powiedz teraz, czy będzie kto posądzać kochanego mego ojca o brudną chciwość? Jedyną myślą jego było, abym był bogaty, coraz to bogatszy. Dla mnie zbierał, żyjąc w największym niedostatku.
— Skąpcy zazwyczaj zdolni są do wielkich rzeczy, to jest moje zdanie o wszystkich, którzy oddają się tej namiętności.
— Florestanie! nie przesądzajmy! — Dla ciebie zdaje się to być paradoksem. Jednak tak jest, jak ja mówię. Zawsze niesprawiedliwie posądzano chciwych — mówił Saint-Herem z entuzjazmem. — Chciwym powinno się ołtarze stawiać. Chciwi! Geniusz ich w robieniu najniemożliwszych oszczędności jest godzien podziwu. Jest to coś zadziwiającego, jak oni upartem i mądrze obmyślanem sknerstwem nawet z niemożliwych oszczędności umieją robić pieniądze; z niedopalonych zapałek, ze znalezionych szpilek, z oddanych na procent centimów. Jak tu można zaprzeczyć istnienie tych fabrykantów pieniędzy, wynalazców kamienia mądrości. Chciwiec wynalazł kamień mądrości, gdyż robi pieniądz z tego, co dla innego śmiertelnika jest niczem.
— W tem przyznaję ci zupełną słuszność, Florestanie.
— Jeszcze z innego punktu widzenia przyznasz mi słuszność, lecz słuchaj, Ludwiku, uważnie moje porównanie. Jest ono trafne i należy do najpiękniejszej mojej retoryki. — Widzisz suchy kawał nieurodzajnej ziemi, na nim kopią studnię i co się dzieje? Najmniejsze źródła, najniepozorniejsze żyłki wody, nawet łzy, które ludzie wylewają, które dotąd bez korzyści wysychały, albo w parę się obracały, zbierają się kroplami na dnie tej studni, powoli wznosi się w niej woda, a kiedy potem dobroczynna ręka zrosi ziemię tą wodą, wyrastają z niej zioła i kwiaty. Nie jest moje porównanie trafne? Skarb chciwca jest ową studnią w której dzięki uporczywej oszczędności bogactwa, zbierają kropla do kropli, sous do sous, i gdyby nie ten chciwiec, wydanoby te tysiące miedzianych kropli, które się wpierw w srebro, potem w złoto zamieniają, a które prawie nikomu korzyści nie przyniosłyby, zebrane zaś tworzą studnie, z której wytryska źródło różnorodnego przepychu.
— Rzeczywiście Florestanie — odrzekł Ludwik, którego cierpienia rozprószyła wymowa przyjaciela — gdyby mój sąd nad życiem mego biednego ojca, złagodzony był pod wpływem mego synowskiego przywiązania, toby przyczyny, które ty mi ze względów ekonomicznych podałeś, udowodniły że się nie mylę.
— Masz rację, bo jeżeli spojrzymy na chciwca z punktu filozoficznego, to jest jeszcze bardziej godzien podziwu.
— To, mój przyjacielu, wydaje mi się mniej sprawiedliwem.
— Jakto, mniej sprawiediwem? Przyznasz, że bogactwa uzbierane chciwością, prędzej czy później wydawane bywają na rozkosze i zbytki. Przysłowie mówi: Chciwy ojciec, rozrzutny syn.
— Przyznaję, że rozrzutność prawie zawsze rozprasza kapitały chciwością uzbierane, lecz w tem nie widzę żadnej filantropji.
— Filantropię wszędzie napotykam. Wskutek rozrzutności i przepychu dostają pracę setki familji, które przędą jedwab i koronki, grawerują złoto i srebro, oprawiają kamienie, budują pałace, lakierują powozy, tresują konie rasowe, hodują kwiaty. A malarze, architekci, tancerki, śpiewaczki, słowem rzemiosło, sztuka, zabawa, poezja, czy nie korzystają z błogosławieństwa tego złotego deszczu, który sprawia te cuda? Złoty ten deszcz wytryskuje ze źródła, albo ze studni, którą chciwiec napełnia z takim mozołem. Bez chciwca, niema złotego deszczu, który tylko sam jest w stanie stwarzać takie cuda. Teraz osądźmy chciwca z katolickiego punktu widzenia.
— Chciwca z katolickiego punktu widzenia?
— W samej rzeczy; z tego punktu widzenia jest on jeszcze wznioślejszy.
— Sądzę, że ci trudno przyjdzie znaleźć na to dowody.
— Nic łatwiejszego. Zaparcie się samego siebie jest przecież jedną z największych cnót katolickich?
— Bezwątpienia!
— A więc zaniechanie wszelkich uciech świata, życie pełne niedostatku, życie pustelnika na tebańskiej pustyni!
— Rzeczywiście!
— Prócz tego jest wielką zasługą dla katolika, jeżeli go podczas tej pielgrzymki na tym świecie nienawidzą, naśmiewają się z niego, poniewierają, a on to wszystko znosi z pokorą.
— I to prawda.
— Dobrze, mój kochany, wymień mi jaki zakon, którego członkowie tak zupełnie i tak szczerze rezygnują ze wszelkich uciech światowych, jak chciwcy. Do tego ślubuje prawie każdy mnich dożywotne ubóstwo, jakby ślepo urodzony ślubował, że już nie chce widzieć. Kapucyni odrzekają się tancerek, szampana, sportu, pałaców, polowania, opery. Wierzę, że się tego odrzekają. Większa część z nich ma po temu ważne powody. U chciwca zupełnie inna rzecz. To jest rzeczywiście bohaterska rezygnacja. Mieć w szkatułce wszystkie rozkosze, każdy czar duszy i zmysłów pod zamknięciem, a przytem posiadać tę wielką odwagę odmówienia sobie tych przyjemności. Wierzaj mi, w tem leży siła, to jest triumf woli...
— Chciwość przydusza wszelkie namiętności, a rezygnacja łatwiej przychodzi skąpcowi, niż każdemu innemu śmiertelnikowi — przerwał Ludwik.
— Prawda! to potężna namiętność, która przywodzi do takiego wyrzeczenia się wszystkich uciech światowych. Ale to jeszcze nie wszystko. Dopiero dla swej bezinteresowności jest chciwość wzniosła!
— Chciwość bezinteresowna? Ależ, Florestanie!
— Jest wzniosła, powiadam ci, jako bezinteresowność. Skąpi nie łudzą się; przeklinają go; naśmiewają się z niego; wie on o tem bardzo dobrze, wie i to, że spadkobiercy, zaledwie umarł, na grobie jego wyprawiają bachanalje, cieszą się ze śmierci dusigrosza, skąpca, harpagona. O tem wszystkiem chciwiec wie, wymień jednego, tylko jednego, który z zemsty skarby swe zniszczył przed zgonem, a zemsta byłaby łatwą, dwa miljony w banknotach może spalić w pięć minut. Ale nie! łagodny skąpiec przebacza swym prześladowcom i zostawia swe skarby spadkobiercom. Powiedz mi Ludwiku, czy egzystuje coś, coby męczeństwu chciwca choć tylko w przybliżeniu podobnem było? Męczeństwo to nie trwa godziny, tylko całe życie; chciwiec zawsze sobie musi mówić: Skarb ten, który z takim trudem nazbierałem, nie dla mnie jest przeznaczony. Przyjdzie nieszczęsna godzina, kiedy to złoto, do którego przylgnąłem całem mojem jestestwem roztrwonią w orgjach z naśmiewaniem się z mego imienia i to... może mój własny syn uczyni. A jednak nie znikną te skarby wraz ze mną, aby ukarać taką bezczelność. Tak, chciwość jest potężną namiętnością. Wszechmocny wie, co czyni. Mnie wydaje się, że Pan Bóg w Swej niezgłębionej mądrości, w swej nieskończonej dobroci, nie stworzył żadnej namiętności bez wytknięcia celu, to znaczy, że żadna siła nie istnieje bez wyznaczonego jej przeznaczenia. Jeżeli Bóg obdarzył chciwych taką siłą woli, to to stąd przychodzi, że mają tajemniczą misję do wypełnienia. Tem gorzej dla tłumu, jeżeli nie jest dość oświecony, aby mógł wyciągnąć korzyść z tej namiętności. Doktór Gasterini, ów wielki uczony, ten apostoł wykwintnego jedzenia powiedziałby: tem gorzej dla ludzi, jeżeli chciwość pozostawią w dzikim stanie. Jeżeli się dziką gruszę zaszczepi, wydaje szlachetny owoc. Każda siła ma swoją ekspansywność, jak każda rozumnie prowadzona namiętność swój skutek. Chciwiec dokazałby cudów jako minister skarbu. Przeciwieństwem naczelnego intendenta Fouquet (mówi Saint-Simon) był Colbert, pomimo swych obszernych posiadłości, w życiu swojem prywatnem bardzo oszczędny. Fouquet zniszczył finanse Francji, a nigdy nie były w stanie tak kwitnącym, jak pod Colbertem, żeby nie on, nie mógłby Ludwik XIV być rozrzutnym, nie byłaby powstało tyle pomników sztuki i poezji. Każda przyczyna ma swój skutek. Rozrzutny Ludwik XIV jest skutkiem chciwego Colberta...
— Florestanie — przerwał Ludwik ponuro — kiedy ten wielki król, którego pamięć zawsze przeklinam, niszczył kraj rozrzutnością, naród obciążony daninami żył w sromotnej niewoli, aby tylko dogodzić bezczelnej rozrzutności Ludwika XIV, jego kochanek i bastardów. Ile nędzy mamy jeszcze po dziś dzień. Ach, gdybyś tak poznał naprzykład życie Mariety, tego biednego dziewczęcia, które męstwem na chleb pracuje! Widok takiego ubóstwa wzbudziłby w tobie także gorzkie uczucie.
— To prawda, ale co chcesz? Ja jestem filantropem i ekonomistą na mój sposób; żyję z czasem, a nie mając nic lepszego do czynienia, wydaję ostatni sous. Nikt mnie nie będzie posądzał, że nie popieram przemysłu luksusowego.
— Mój przyjacielu, ja nie posądzam twego szlachetnego serca, a w teraźniejszych czasach, daje ten, który bogactwo swe pełnemi garściami rozrzuca, ludziom pracę, a praca to chleb, pomimo tego chwalisz chciwość.
— Eh! przyjacielu, jeden powód więcej! — Jakto?
— Któż ma chwalić zdolności rusznikarza, jeżeli nie żołnierz? Dobrego konia, jak nie jeździec? Dobroć instrumentu, jeżeli nie muzyk? Gdyby Paganini był papieżem, przekanizowałby Stradiviariusza, którego instrument tak mistrzowsko grał. Ja, który sobie roszczę pretensję, iż gram dobrze na miljonach, jabym mego wuja w poczet świętych zaliczył, gdyby tylko sprawiedliwość pozwoliła, żeby cudowny instrument rozrzutności, który on fabrykuje, zbierając sous do sous, pewnego dnia dostał się w moje ręce.
— O, mój Boże!
— Co ci to, Ludwiku?
— Ty jeszcze nie wiesz?
— Cóż takiego?
— Ale tak, mój biedny ojciec pisał mi, że pan Ramon postanowił nagle przyjechać do Paryża.
— Mój wuj jest w Paryżu?
— Ach, Florestanie, zdarzają się dziwne przypadki.
— Jakim tonem ty to mówisz? Co to ma znaczyć?
— Opowiadam ci o planach mego ojca, że sobie życzył, abym ożenił się z panną Ramon.
— Cóż dalej?
— Twój wuj, który nie wiedział, że jestem przeciwny temu projektowi i chciał przyśpieszyć chwilę naszego połączenia, wyjechał wczoraj z córką swoją z Dreux i oboje przybyli...
— Do Paryża? dobrze. Ale dlaczego to zakłopotanie, to wahanie się twoje?
— Wuj twój i kuzynka nie pojechali wprost do Paryża, tylko zatrzymali się w Versailles, dokąd mój ojciec...
Na wspomnienie o ojcu wznowił się ból jego i nie mógł dalej mówić.
Saint-Herem, którego wzruszyła boleść przyjaciela, rzekł do niego:
— Odwagi, przyjacielu! Pojmuję twój ciężki smutek, a testament twego ojca musiał jeszcze twoją boleść podwoić.
— Florestanie — odezwał się Ludwik po długiem milczeniu, ocierając łzy — jeżeli się wahałem jaśniej się wyrazić, to tylko dlatego, że przy smutku, który mnie dotknął, obawiam się, że nieprzyjemnie mnie dotknie twoje zadowolenie, które wiadomość, którą się z tobą mam podzielić, w tobie wzbudzi.
— Dla Boga, mówże jaśniej, Ludwiku!
— Powiedziałem ci, że mój ojciec pojechał do Versailles,, aby spotkać się z twoim wujem i kuzynką.
— I potem?
— Prawdopodobnie pojechali, razem z moim ojcem w jednym wagonie i...
— I oni także! — zawołał Saint-Herem, kryjąc twarz w dłoniach. O nieszczęśni, ależ to okropne!

Okrzyk przestrachu i boleści był tak nagły, tak szczery, że Ludwika do głębi poruszył ten nowy dowód dobrego serca u przyjaciela, którego pierwsze uczucie poświęcone było szlachetnemu współczuciu, a nie chciwej radości.

XIV.

Kilka chwil milczeli Ludwik Richard i Saint-Herem.
Syn skąpca pierwszy odezwał się, mówiąc pełen szczerości do przyjaciela:
— Nie jestem w stanie wypowiedzieć ci, kochany Florestanie! jak mnie poruszyło twoje współczucie dla mych krewnych; zgadza się ono zupełnie z tem, co ja w tej smutnej chwili odczuwam.
— Ty wiesz, mój przyjacielu, że ja z wujem moim nie sympatyzowałem. Mogłem pozwolić sobie na żarty a la Moliere, które, że się tak wyrażę, są tradycyjne, żarty, które tem niewinniejszemi się wydają, jeżeli ci, których się tyczą, cieszą się czerstwem zdrowiem. Lecz w takim okropnym wypadku, jak ten, w którym mój wuj i córka jego padli ofiarą, jakoteż twój biedny ojciec, musiałby człowiek mieć serce ze spiżu, i musiałby być bezczelnie chciwym, gdyby tylko o spadku miał myśleć i nie odczuwać żalu. To, com powiedział o chciwości, tej tak błogiej w następstwa namiętności, z tego słowa nie cofam, powinienem był tylko myślom moim dać poważniejszy kierunek, bo to się prawie do mnie odnosiło. Przekonałeś się jednak, że nie należę do, tej kategorji spadkobierców, którzy na wiadomość o spadku wpadają w niepohamowaną radość. Teraz wybacz, że jestem zmuszony zapytać się, czy przy poszukiwaniach twoich nie znalazłeś nic, coby ci dało nadzieję, że wuj mój i córka jego nie są ofiarami tej okropnej katastrofy.
— Nie mogę ci dokładnie powiedzieć, czy twój wuj i córka jego byli pomiędzy zabitymi lub rannymi. Z zabitych trudno było kogo poznać, stanowili oni jednę nieforemną masę, która była spalona prawie na węgiel.
Na to okropne wspomnienie Ludwik na nowo zalał się łzami.
— Podług wszelkiego prawdopodobieństwa, mój biedny Ludwiku, jak mi to mówiłeś, jechał wuj i kuzynka w jednym wagonie z twoim ojcem. Bezwątpienia spotkał ich jeden i ten sam los. Napiszę jednak zaraz do Dreux, aby tam jak najpilniej poszukiwano. Jeżeli ty się o czem dowiesz, to mi zaraz donieś. Ale właśnie sobie przypominam, że wśród tylu nieszczęśliwych wypadków zupełnie zapomniałem zapytać się o Marietę.
— Zaszło tylko okrutne nieporozumienie, jak sam przypuszczałeś. Znalazłem ją bardziej kochającą, niż przedtem.
— Miłość jej będzie dla ciebie balsamem w twoim smutku. Bądź teraz dobrej myśli, i do widzenia. Wszystko przeszłe niechaj jeszcze więcej ścieśni więzy naszej przyjaźni.
— Twoja przyjaźń, Florestanie i miłość Mariety uczyniły, że mniej boleśnie odczuwam smutek, który mnie i dotknął. Do widzenia więc i donieś mi, jeżeli otrzymasz jaką wiadomość o twoim wuju.
Gdy Ludwik pozostał sam, rozważał, co mu teraz wypada czynić. Powziąwszy stanowcze postanowienie, złożył znalezione w szafie pieniądze do torby podróżnej, zabrał testament i udał się do swego patrona, notariusza i przyjaciela zmarłego, o czem dowiedział się z pozostałego pisma swego ojca.
Notarjusz starał się pocieszyć Ludwika, chociaż śmierć klienta niemile go dotknęła, obiecując załatwić wszystkie prawne formalności, potwierdzające śmierć starego Richarda.
Gdy wszystko zostało omówione, Ludwik rzekł do swego patrona:
— Teraz jeszcze jedno pytanie. Czy mogę po załatwieniu tych smutnych formalności dysponować majątkiem mego ojca?
— Naturalnie, kochany panie Ludwiku.
— Przynoszę panu sumę około 250.000 franków, które znalazłem w domu. Życzę sobie, aby pan z tej sumy aktem notarjalnym wyznaczył tysiąc dwieście franków dożywocia dla matki chrzestnej panienki, z którą zamierzam się ożenić.
— Czy ta młoda panienka posiała taki majątek, który...
— Mój panie — przerwał Ludwik stanowczo — panienka ta jest biedną robotnicą i żyje z pracy rąk, kocham ją już od dłuższego czasu i żadna ludzka siła nie powstrzyma mnie od połączenia się z nią.
— Dobrze! — odrzekł notarjusz, poznając, że jakiekolwiek perswazje byłyby bez skutku — renta, o której pan wspominał, zostanie na korzyść owej osoby zapisaną.
— Następnie życzę sobie z tej sumy wziąć piętnaście tysięcy franków na stosowne urządzenie ogniska domowego.
— Tylko piętnaście tysięcy franków? — zapytał notarjusz zdziwiony — czy one tylko panu wystarczą!
— Narzeczona moja jest tak jak ja przyzwyczajona do nędznego i pracowitego życia. Dochód tysiąca talarów rocznie zupełnie nam wystarczy, nie wliczając w to naszego zarobku.
— Jakto? Pan zamierza jeszcze pracować na chleb wraz z żoną?
— Jeżeli pan pozwoli, pozostanę dalej w jego biurze, naturalnie, jeżeli pan zechce mnie nadal zatrudniać.
— Żona pańska ma pozostać robotnicą, a pan pisarzem, mając rocznie sto tysięcy liwrów do dyspozycji?
— Nie chcę i nie mogę wierzyć, aby ten wielki majątek był moją własnością; nawet kiedy wszystkie sądowe formalności zatwierdzą śmierć ojca mego, jeszcze w sercu zachowam nadzieję, że kiedyś zobaczę tego, którego stratę zawsze będę opłakiwać.
— O! żeby się pan tylko nie oddawał złudzeniom.
— Chcę się tak długo, jak tylko będzie można, łudzić, mój panie.
— Większą i szlachetniejszą delikatnością niktby się nie mógł kierować, kochany panie Ludwiku. Jak pan użyje tego majątku?
— O tem tak długo nic nie postanowię, dopóki pozostanie mi chociaż odrobinka nadziei, że zobaczę jeszcze mego ojca. Proszę pozostać depozytorem majątku, i nadal nim tak zawiadywać, jak dotąd.
— Mogę ten zamiar tylko pochwalić i podziwiać — odpowiedział notarjusz wzruszony. — Postępowanie pana jest takie, jakiego z dotychczasowego postępowania jego spodziewać się było można. Nie mógł pan lepiej uszanować pamięci ojca. Dokument, dotyczący renty dożywotniej, jeszcze dziś przygotuję.
— W tym względzie muszę panu podać bliższe szczegóły, które się może wydadzą śmiesznemi.
— Co pan chce powiedzieć?
— Tę biedną kobietę, której zamierzam wyznaczyć dożywocie, los przez całe życie tak okropnie prześladował, że stała się zapalczywą, straszną, gwałtowną i niedowierzającą. Obietnica polepszenia jej bytu byłaby daremną, jeżelibym jej namacalnie nie udowodnił. Ażeby tę nieszczęśliwą przekonać o prawdziwości mej obietnicy, zabieram piętnaście tysięcy franków w złocie, bo to jedyny środek, aby udowodnić tej biednej kobiecie moje dobre chęci.
— Ależ nic prostszego, kochany panie Ludwiku, proszę brać, ile sobie życzysz, a ja jeszcze dziś wykończę dokument.

Ludwik opuścił notarjusza i udał się do Mariety.

XV.

Ludwik zastał Marietę pracującą przy łóżku matki chrzestnej, która, jak się zdawało, mocno spała.
Blada i zmieniona twarz młodzieńca uderzyła dziewczynę, a powstawszy pobiegła do Ludwika, mówiąc:
— Mój Boże! co się panu stało, może jakie nieszczęście?
— Wielkie nieszczęście Marieto! Może już słyszałaś o tej okropnej katastrofie na dworcu wersalskim?
— Ach tak, to okropne. Opowiadają o wielkiej ilości ofiar.
— Niema wątpliwości, że i ojciec mój znajduje się pomiędzy temi ofiarami.
Marieta rzuciła się Ludwikowi w objęcia, zanosząc się od płaczu.
Dłuższy czas trzymali się tak w objęciach nie mówiąc ani słowa. Ludwik pierwszy przerwał milczenie:
— Marieto! — mówił — wiadomo ci, jak kochałem i poważałem ojca mego. Pojmujesz więc łatwo moją rozpacz.
— Ach to okropne nieszczęście, Ludwiku.
— Na ten smutek i żal mam na świecie tylko jedyne ukojenie: twoją miłość, Marieto i przychodzę żądać teraz dowodów tej miłości.
— Mów pan i rozkazuj mi, serce moje do ciebie należy.
— Musimy się w najbliższym czasie pobrać.
— Ludwiku, czy mogłeś choć chwilę wątpić, że się na to nie zgodzę? Czy tylko to ma być dowodem mojej miłości, którego ode mnie żądasz? — pytało młode dziewczę. Lecz wkrótce po niejakiej rozwadze dodała smutnie: przed upływem żałoby, która się dzisiaj rozpoczyna, inie będziemy się mogli pobrać.
— Właśnie chciałem cię prosić, Marieto, abyś się tem nie tłumaczyła, chociaż myśl ta jest bardzo godna pochwały.
— Uczynię to, czego pan ode mnie żąda.
— Słuchaj, Marieto. Jeszcze długo, bardzo długo żałoba serce moje będzie rozdzierać. Prawdziwa żałoba jest żałobą serca, a u mnie ona dłużej trwać będzie, niż zwyczaj nakazuje. Dlatego myślę, że na te czcze formy światowe zważać nie potrzebuję. Ślub zawarty pod takiemi smutnemi wrażeniami, po tak bolesnej stracie, będzie tem uroczystszy, tem więcej uświęcony.
— Przyznaję panu słuszność, panie Ludwiku, jednakże zwyczaj...
— Otwarcie powiedziawszy, Marieto, dlatego, że masz zostać moją żoną, że będziesz po moim ojcu nosić żałobę, że go razem ze mną opłakiwać będziesz, czy dlatego mniej uczcimy pamięć jego, jeżeli na ten zwyczaj zważać nie będziemy? A potem, nie wytrzymałbym samotny w moim smutku. Umarłbym z tęsknoty.
— Jestem tylko biedną robotnicą, niezaznajomioną ze zwyczajami świata, mogę więc panu tylko to wyrazić, co czuję. Propozycja, abyśmy się wkrótce pobrali, zdaje mi się właśnie uchybiać tym formom; powody jednakże, które pan podaje, uznaję za słuszne. Może nie mam racji, może życzenie, alby być jak najprędzej połączona z panem, na mnie wpływa, tego nie wiem; to jednak, Ludwiku, czuję w tej chwili, że sumienie moje będzie spokojne, jeżeli wkrótce się pobierzemy. Myślę, że serce moje nie jest mniej czułe, niż każdej innej.
— Tak i niewdzięczniejsze, jak każdej innej — zawołała ostro chora, siadając na łóżku.
Widząc przerażenie na twarzach Ludwika i Mariety dodała ironicznie:
— Myśleliście, że ja śpię, dlatego bez obawy rozmawialiście o weselu. Ja wszystko słyszałam, wszystko.
— Myśmy nic takiego nie mówili, cobyśmy przed panią chcieli ukryć.
— O tak! wierzę, wy tylko o sobie myślicie. Nic was nie obchodzi, tylko to przeklęte wesele. Ze mną się tak obchodzą, jakbym już w trumnie leżała. Dlatego ja też nie chcę, ażeby...
— Pani pozwoli, że jej przerwę — mówił Ludwik — chcę panią przekonać o prawdziwości mego przyrzeczenia.
Z temi słowy podał chorej kasetkę, która dotąd leżała na stole, wraz z małym kluczykiem, mówiąc:
— Proszę otworzyć kasetkę, to, co się w niej znajduje, jest własnością pani.
Z niedowierzaniem otworzyła kasetkę, wydając okrzyk podziwu:
— O, mój Boże, mój Boże!
Nie wierząc swoim oczom, oglądała złote monety, a wysypawszy je potem na pościel, mówiła przytłumionym głosem:
— Tyle złota, tyle złota! Czy to, aby prawdziwe złoto? O Boże, takie śliczne sztuki! Jaka to okropna suma musi być — i dodała z westchnieniem: — temi pieniędzmi możnaby dwom kobietom byt na całe życie zabezpieczyć.
— Jest tu przeszło piętnaście tysięcy franków, które do pani należą — powiedział Ludwik.
— Do mnie! — zawołała pani Lacombe.
Następnie, potrząsając niedowierzająco głową dodała smutnie:
— Niech się pan kosztem mego ubóstwa nie bawi; zostaw mnie pan w spokoju. Dlaczego mi pan ofiarowuje to złoto?
— Bo ma ono na to służyć, aby pani zapewnić dożywocie roczne w wysokości tysiąca dwustu franków, w każdym wypadku czy pani po ślubie naszym będzie u nas mieszkać, czy też będzie wołała sama dla siebie żyć. Jutro zostanie podpisany kontrakt ślubny i zarazem będzie przygotowany dokument, który zapewni pani dożywocie. Pieniądze te przyniosłem, aby panią przekonać o szczerości moich zamiarów. Znane są też pani powody, które mnie zniewalają do przyśpieszenia ślubu. Los pani jest zabezpieczony. Teraz pani już nie znajdzie żadnej przeszkody do połączenia się mego z Marietą, dla której zawsze pozostaniesz drogą matką. Co tylko w naszej mocy będzie, uczynimy, aby panią zadowolić. Szczęście nasze nie byłoby zupełne, gdyby pani w czemkolwiek miała odczuć niedostatek. Odwagi, pani Lacombe, zapomnij pani o tych długich cierpieniach, myśląc o lepszej przyszłości.
Na te słowa, które ludwik mówił do niej łagodnym, drżącym głosem, chora nic nie odpowiadała. Skryła potem twarz w dłonie, wydając z siebie ciężkie westchnienie.
Ludwik i Marieta spoglądali na siebie ze zdziwieniem, następnie dziewczę uklękło przy łóżku, pytając serdecznie:
— Chrzestna matko, co tobie?
Nie odbierając odpowiedzi, pochyliła się nad chorą i zobaczyła łzy, wytryskujące pomiędzy jej palcami a nie mogąc ukryć swego zdziwienia, zawołała:
— O Boże! Ludwiku, moja matka chrzestna płacze, od lat dziesięciu widzę to po raz pierwszy.
— Pani! — zawołał Ludwik — na Boga, powiedz, co ci jest?
— Jestem jak żebraczka; panu się zdaje, że mnie tylko o pieniądze chodzi, dlatego się wstydzę — mówiła płacząc. — Myślicie, że ja moje zezwolenie daję za pieniądze, tak jakbym ją na rozpustę sprzedała, gdybym była złą kobietą.
— Matko — zawołała Marieta, ściskając chorą — nie mów tak. Nie myśl, że chcemy cię zawstydzić, przynosząc ci te pieniądze, Ludwik uczynił tylko zadość twemu żądaniu.
— Ja wiem, do czego dążysz, moja mała. To było nietylko z obawy, abym nie była zmuszona umrzeć na ulicy, nie chciałam, abyś przez to zamęście jeszcze nieszczęśliwszą była, niż dotąd, dlatego żądałam dożywocia. Ja to tylko powiedziałam, aby coś mówić, ja dobrze wiem, że nie mam prawa do dożywocia. Obawiałam się, żebyś, tak, jak ja, nie popadła jeszcze w większą nędzę, a w starości opuszczona od wszystkich nie umierała na ulicy. Pomimo to niesłusznie żądałam wynagrodzenia. Bo czego ja potrzebuję? Materac w kącie, łyżka strawy a przedewszystkiem, żeby mnie Marieta nie zostawiała samej, bo się już do niej tak przyzwyczaiłam, że bez niej żyćbym nie mogła. Gdybym jej nie miała, zdawałoby mi się, że już jestem w grobie, a potem tylko ona może być tak dobrą i cierpliwą dla takiej chorej, starej kobiety jak ja. Chcę przy Mariecie zostać, to jest moje życzenie, innego nie mam. Płakałam i jeszcze płaczę, bo mnie to złoto bardzo upokorzyło. Jeszcze bardziej powinnam być upokorzoną, kiedy niedawno mi ów zły człowiek dawał pieniądze, abym zaprzedała Marietę. To mnie wtenczas tylko rozgniewało, ale dziś, rzecz zupełnie inna. Płaczę i ty poświadczysz, Marieto, że mi się już od lat dziesięciu to nie przytrafiło.
— Płacz, matko, płacz, takie łzy sprawią ci ulgę.
— Moja dobra pani Lacombe — mówił Ludwik, coraz to więcej wzruszony — proszę mieć zaufanie do przyszłości, Marieta nigdy pani nie opuści; nie będziemy wprawdzie żyli w przepychu, ale zawsze w pewnym dobrobycie. Marieta panią będzie jak matkę kochać, a ja znów będę pani dobrym synem.
Po kilku chwilach milczenia stara mówiła, chcąc czytać w sercach młodych.
— Czy to prawda, że mnie chcecie wziąć do siebie? Na ten nowy dowód nieufności zamienili Ludwik z Marietą spojrzenie, wyrażające politowanie, a Marieta uchwyciwszy rękę chorej, rzekła z rozrzewnieniem:
— Tak, matko, przygarniamy cię do siebie; będziemy cię pielęgnować, jak matkę. Przekonasz się, że cię uszczęśliwimy.
— Napewno uszczęśliwimy — dodał Ludwik.
Głos i wyraz twarzy, z którym Marieta i Ludwik dawali to upewnienie, przekonałby nawet najniewierniejszego, lecz w tej biednej istocie nie tak łatwo było wzbudzić wiarę w lepszą przyszłość. Chora też odpowiedziała wzdychając i siląc się ukryć swoje powątpiewanie, z obawy, aby się Ludwik nie obraził.
— Wierzę wam, moje dzieci; wierzę także, że Ludwik posiada majątek, wierzę, że macie przyjaźń dla mnie. Wiem jednakże, że wszystko nowe jest piękne. Z początku ma się dobre chęci, lecz później wszystko się zmienia, ale zobaczymy. Może wam będę zawadzać. Młodożeńcy lubią być sami, a taka stara schorzała kobieta, jak ja, może wam tylko zawadzać. Będziecie się obawiać, abym się z wami nie kłóciła; sprzykrzę się wam. Lecz zobaczymy.
Marieta, odgadując myśli chorej, mówiła do niej z pewnym wyrzutem:
— Ach, matko, jeszcze wątpisz o naszych chęciach?

— Wybaczcie mi, drogie dzieci — odrzekła chora, łkając. — Może to dla mnie lepiej — mówiła dalej — że wątpię, bo gdybym po pięćdziesięciu latach kłopotu i niedostatku uwierzyła w stałe szczęście, mogłabym postradać zmysły. Zaprawdę, toby mnie wcale nie dziwiło, na to ja zawsze byłam przygotowana — dodała z niewypowiedzianą goryczą.

XVI.

Pięć lat upłynęło od opowiedzianych zdarzeń. Następująca scena odbyła się wieczorem 1 maja 18... w rocznicę nieszczęsnego wypadku na kolei, wersalskiej.
Zegar wskazywał już godzinę dziesiątą wieczorem. Młoda kobieta, licząca mniej więcej lat dwadzieścia pięć, kształtnej budowy ciała, o przyjemnych rysach twarzy, kończyła właśnie toaletę balową, przyczem były jej pomocne dwie służące. Jedna z nich przymocowała na szyi tej pięknej kobiety wspaniały sznur z djamentów, wielkości laskowych orzechów, druga zaś wkładała na czarne jak kruk włosy swojej pani pyszny diadem również bogaty w djamenty. Stanik koloru jasno-zielonego, ubrany wspaniałemi koronkami, także był wysadzany drogiemi kamieniami.
Wybór tych djamentów nastąpił po dokładnej rozwadze, bo na stole leżało kilka innych nie mniej kosztownych garniturów. Dwa z nich, jeden składający się z niezmiernie wielkich rubinów, drugi zaś z arjańskich pereł, byłyby każdego jubilera w podziw wprowadziły.
Jedna z pokojówek, o wiele starsza, niż druga, cieszyła się, jak się zdawało, wskutek długich lat służby, szczególnem zaufaniem swojej pani, która, równie jak ona, była Rosjanką. — Druga zaś pokojówka, młoda francuska, nie znała mowy rosyjskiej, wypełniała swoje funkcje nie rozumiejąc nic z rozmowy, toczącej się pomiędzy hrabiną Zomaloff a jej powiernicą Katynką.
— Pani hrabina znajduje, że djadem dobrze przyczepiony?
— Bardzo dobrze — pochwaliła hrabina.
Rzucając ostatnie spojrzenie w lustro, zapytała, powstając:
— Gdzie mój bukiet?
— Tu, pani hrabino!
— Ale cóż to za szkaradny zwiędły bukiet?
— Książę przysłał go dla pani hrabiny.
— Po tem poznaję jego wyborny gust — mówiła hrabina, wzruszając ramionami, poczem dodała ironicznie. — Założyłabym się, że to jest bukiet przypadkowy. Pochodzi zapewne od jakiego adoratora, który zerwał ze swoją kochanką, a nie potrzebując kwiatów, nie odebrał go od ogrodnika. Na całym świecie jedynie tylko pan de Riancourt umie wynaleźć takie tanie kupna.
— Pani hrabina sądzi, że książę tak dalece posuwa swoje skąpstwo? On taki bogaty.
— Jeden powód więcej.
Właśnie zapukano do drzwi garderoby, francuska pokojówka znikła na chwileczkę i powróciła z oznajmieniem, iż książę de Riancourt przybył i oczekuje rozkazów pani hrabiny.
— Niechaj zaczeka — odrzekła hrabina. — Księżna jest bezwątpienia w salonie?
— Tak jest, pani hrabino!
— Dobrze! Katinko, zamknij jeszcze tę bransoletkę — rozkazała hrabina, podając rękę niezrównanej piękności, przyczem zapytała: — która godzina?
Zanim jednak Katinka mogła odpowiedzieć, hrabina dodała:
— Pocóż ja się pytam? książę właśnie nadszedł, więc jest dziesiąta.
W tej chwili uderzenia zegarowe zwiastowały dziesiątą. Hrabina zaśmiała się głośno, mówiąc.
— Nie mówiłam ci, Katinko? Co do punktualności jest książę Riancourt prawdziwym zegarem.
— Dowodzi to jego gorliwości... że kocha panią hrabinę.
— Jabym wołała mniej regularną i punktualną miłość. Mężczyźni, którzy adorują na przepisaną godzinę, zdają mi się w miejscu serca zegarek posiadać. O mało co, że się nie gniewam, iż jestem już ubrana; ukarałabym biednego księcia za jego punktualność.
— Jak też pani hrabina jest dla niego okrutną. Ale dlaczego pani hrabina wychodzi za niego za mąż.
— Dlaczego? — odpowiedziała hrabina rzucając ostatnie spojrzenie w lustro. — Dlaczego wychodzę za mąż za księcia Riancourt? Jesteś ciekawszą ode mnie, Katinko. Czy z nas która wie, dlaczego powtórnie wychodzi za mąż?
— Powód tego zamęścia jest, zdaje się znany całemu światu. Książę wprawdzie nie posiada kopalń złota na Krymie, ani srebra w Uralu i...
— Przestań z wyliczaniem moich bogactw, Katinko.
— Jednakże krótko powiedziawszy, chociaż książę nie posiada tak niezmiernych bogactw jak pani hrabina, należy jednak do najbogatszych panów we Francji; jest młody, przyjemnej powierzchowności, nie prowadził, jak tylu innych młodych mężczyzn, życia awanturniczego, jest bardzo religijny, jest...
— Jest — przerwała hrabina — godzien w dniu naszego ślubu nieść koronę z kwiatu pomarańczowego, a to jest prawo, którego ja nie posiadam; ale oszczędź mi dalszego wyliczania cnót. Wydaje mi się bowiem, jakbym słyszała ciotkę moją, wychwalającą także swego faworyta.
— Rzeczywiście, księżna pani bardzo ceni księcia, a nie ona jedna...
— Podaj mi płaszcz, wieczory są chłodne — rozkazała hrabina, aby zakończyć tę rozmowę.
— Czy pomyślała już pani hrabina o obstalunkach na 14-go tego miesiąca?
— Jakie obstalunki?
— Pani hrabina zapomniała zapewne, że ślub pani ma się odbyć od dziś za osiem dni.
— Jakto? już od dziś za osiem dni?
— Najpewniej, pani hrabina sama go na 14-go tego miesiąca naznaczyła, a dziś już mamy siódmego.
— Jeżeli wyznaczyłam na czternastego, to tak być musi. Podaj mi moje wachlarze.
Podczas, gdy hrabina z kolekcji wachlarzy, istnych arcydzieł w tym zbiorze, wybrała jeden, prawdziwy „Watteau“, dodała:
— Dziwne to jest rzeczywiście, mam świetną pozycję w świecie, młoda i wolna, jak ptaszek, nienawidzę przymusu, a jednak nie mam nic śpieszniejszego, jak nadawać sobie nowego władcę.
— Władcę! książę? On taki łagodny, taki dobry? Z nim pani hrabina wszystko zrobi, co zechce.
— Nie zrobię z niego nigdy ugrzecznionego mężczyzny, a jednak zaślubiam go. O, ciotko, ciotko! może mi doradzasz popełnienie niedorzeczności! — zawołała hrabina, patrząc mimowoli z pół uśmiechem na obrazek, znajdujący się na wachlarzu. — Mój Boże! — dodała — takie też i moje małżeństwo było. Prawdziwa ślepa babka, wybór, z zawiązanemi oczyma pomiędzy panami światowymi, z których jeden nie wiele więcej wart, niż drugi, wszyscy niemal równi majątkiem i urodzeniem, ale wszyscy tacy przeżyci, tacy nieznaczni, że co do wyboru nie można sobie robić zarzutów. To jest przyczyna, dlaczego wybrałem pana Riancourt, Katinko! Przy tem stan wdowi ma także swoje złe strony, o ile wiem, ale i małżeństwo je także posiada. Jednak lepiej jest wyjść zamąż! wtenczas nie będę się nudziła i nie będę miała powodu troszczyć się, co później pocznę.
Z temi słowy udała się hrabina Zomaloff do salonu, gdzie zastała ciotkę i księcia.
Księżna Wileska, ciotka hrabiny Zomaloff była to bardzo wykształcona i znakomita dama o białych, lekko pudrowanych włosach.
Książę Riancourt był małego wzrostu, liczył około trzydziestu lat, z cokolwiek krzywą szyją, głupkowatą twarzą, nosił długie gładko zaczesane włosy, w rysach twarzy odzwierciedlał się podstęp i faryzeuszostwo. Wszystkie jego ruchy zdradzały pewne wyrachowanie i wielkie panowanie nad sobą.
Gdy hrabina Zomaloff weszła do salonu, poszedł jej naprzeciw, a skłoniwszy się nisko przed nią, ucałował piękną rękę, którą podała mu hrabina. Spojrzawszy na hrabinę, zdawał się na chwilę być olśnionym, potem zawołał z zachwytem:
— Ach, jeszcze nigdy nie widziałem wszystkich djamentów pani hrabiny. Nie przypuszczam, aby jeszcze piękniejsze istniały na świecie. Ach, jakie piękne, jakie pyszne!
— Rzeczywiście? mój kochany książę — pytała hrabina, która udawała że jej to pochlebia. — Zawstydza mnie pan tem pochlebstwem, które należy się jubilerowi. A że ta kolja i ten djadem tak pana zachwyciły, żeś się nawet na takie pochlebstwa zdobył, muszę panu w zaufaniu zdradzić nazwisko handlarza, który te kamienie sprzedaje. Nazywa on się Ezechiel Rabolautencraff, mieszka w Frankfurcie.
Podczas, gdy książę Riancourt, cokolwiek zmieszany drwiącą odpowiedzią hrabiny namyślał się nad stosownem odezwaniem się, ciotka spojrzała na hrabinę z wyrzutem i rzekła do księcia z wymuszonym uśmiechem:
— Widzisz kochany książę, jak ta złośliwa Teodora znajduje przyjemność w tem, aby pana męczyć. W ten sposób ukrywa się zawsze skłonności, które odczuwa się dla miłych nam osób.
— Muszę się księżnej pokornie przyznać — mówił pan Riancourt, chcąc się usprawiedliwić — że olśniony, przepysznemi gwiazdami, nie byłem w stanie złożyć przynależnego hołdu pięknej właścicielce. Lecz czyż nie można być olśnionym od słońca, podziwiając piękny kwiat.
— Porównanie to jest w moich oczach tak trafne i tak uprzejme — odezwała się złośliwie młoda kobieta — przypuszczam, że właśnie te promienie słoneczne sprawiły, że te biedne kwiatki tak zwiędły. — To mówiąc, pokazała księciu zwiędły bukiet, który jej przysłał.
Książę zaczerwienił się po same uszy, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć.
Księżna zmarszczyła brwi z niecierpliwości i gniewu, podczas kiedy hrabina Zomaloff odezwała się do księcia:
— Podaj pan księżnie ramię, drogi panie Riancourt. Przyrzekłam ambasadorowej sardyńskiej, że przyjdę dzisiaj bardzo wcześnie; ma mnie bowiem zapoznać ze swoją krewną, a pan wie, że wpierw chcemy we wszystkich szczegółach obejrzeć czarowny pałac, gdzie nas także oczekują. Wizyta o tej porze jest cokolwiek oryginalną, lecz przyznam, że mam słabość do oryginalności.
Młoda kobieta schodziła, poprzedzając ciotkę i księcia, lekko schodami hotelu, w którym zamieszkiwała, bo piękna Rosjanka nie posiadała jeszcze własnego domu w Paryżu.
Książę wiózł tego wieczora obie panie w swoim powozie, co było wcale na miejscu, gdyż pierwsza zapowiedź księcia i hrabiny Zomaloff już została ogłoszoną.
Po kilku minutach oczekiwania, zajechało przed hotel ogromne żółte lando, które z trudem ciągnęły dwa zbiedzone konie, nieustannie popędzane przez woźnicę w czerwonym fraku.
Lokaj księcia otworzył drzwiczki tego starożytnego wehikułu.
Młoda wdowa popatrzyła zdziwiona na księcia,, mówiąc:
— Ależ to nie pana powóz!
— Proszę mi łaskawie wybaczyć, pani hrabino!
— Co się stało z tą niebieską berlinką, z temi dwoma ładnemi siwkami, które mi pan wczoraj oddał do dyspozycji.
— Jesteśmy już tak daleko, że mogę panią wtajemniczyć w moje gospodarskie interesy. Aby moich siwków, które drogo kupiłem oszczędzać, wynajmuję wieczorami remizę. Przytem zaoszczędzam, bo nie miałem drogich koni w nocy na ewentualne niebezpieczeństwo.
— I ma pan słuszność — pośpieszyła księżna Wileska z odpowiedzią, widząc, że hrabina chce się odezwać z nowym sarkazmem.
Weszła zatem z pośpiechem do landa, opierając się przytem na ramieniu księcia, który potem podał rękę hrabinie, pomagając jej wejść do powozu.
Zaledwie hrabina postawiła koniuszek swego atłasowego trzewiczka na pierwszym stopniu powozu, stanęła nagle i rzekła do księżnej z wyrazem komicznej obawy.
— Niech się kochana ciocia rozejrzy dokładnie w tym powozie.
— Dlaczego, moja kochana? — zapytała księżna — na co ta ostrożność?
— Bo się obawiam, czy w którym kącie tej arki nie pozostała jaka czerwonoskóra mis albo jaki kupiec z City, bo ci zacni mieszkańcy przeważnie jeżdżą w takich ekwipażach z całemi familjami. Mam wielką obawę, czy tam kto przez zapomnienie nie został.
Śmiejąc się głośno, wsiadała do powozu, podczas gdy księżna szeptała do niej półgłosem:
— Teodoro, nie rozumiem cię, stałaś się tak uszczypliwą dla księcia; do czego to ma prowadzić?
— Do tego, aby wyleczyć księcia z nieznośnego skąpstwa. Lepiej mu się przysłużyć nie mogę.
W tej chwili wszedł do powozu książę i zajął miejsce na tylnem siedzeniu.
Z chrześcijańską pokorą znosił szyderstwa młodej hrabiny, która posiadała takie piękne djamenty i bogate kopalnie złota i srebra. Spojrzenia jednak, które ukradkowo rzucał z boku na hrabinę, tudzież nerwowe drganie ust zdradzały podstępną złość tego świętoszka.
Lokaj zapytał o rozkazy, a książę odpowiedział:
— Do pałacu Saint-Ramon.
— Jaśnie oświecony książę raczy wybaczyć, lecz nie wiem, przy której ulicy znajduje się pałac Saint-Ramon.
— Na końcu Corsa la Reine — odpowiedział książę.
— To pewnie ten pałac, nad którym już kilka lat pracują.
— Ten sam; jedz!

Lokaj zamknął drzwi powozu, objaśnił stangreta, który podciął chude szkapy i powóz toczył się ku cudownemu pałacowi Saint-Ramon.

XVII.

Ciężki powóz księcia Riancourt tak powoli się wlókł, że pewien przechodzeń tą samą drogą dążący, z łatwością mógł za nim postępować, i równocześnie przybył na Corso la Reine.
Ten pieszo idący, ubogo ubrany, zdawał się być bardzo zmęczony, gdyż opierał się z trudem na lasce. Długa jego broda, włosy i brwi były białe, podczas gdy ciemna cera pomarszczonej twarzy na pierwszy rzut oka zdradzała mulata. Szedł on obok powozu księcia, aż ten zajechał na środek Corsa la Reine, to już musiał się przyłączyć do długiego rzędu powozów, które także dążyły do pałacu Saint-Ramon.
W ten sposób wyprzedził mulat powóz księcia de Riancourt, a idąc dalej, dotarł do wejścia alei, która, oświetlona kolorowemi lampjonami, była cała powozami zapełniona. Przystanąwszy, zapytał jednego z licznie zebranych widzów:
— Może mnie pan objaśni, co tu tak podziwiają?
— Podziwiają powozy, które przywożą gości na otwarcie pałacu Saint-Ramon — odpowiedział zapytany.
— Saint-Ramon! — powtórzył starzec — to dziwna rzecz — a potem dodał — co to za pałac Saint-Ramon, mój panie?
— Powiadają, że to ósmy cud świata. Już od lat pięciu nad nim pracują, a dzisiaj ma się odbyć jego poświęcenie.
— Kto jest właścicielem tego pałacu?
— Pewien młody człowiek, właściciel kilku miljonów.
— Jak się nazywa ten miljoner?
— O ile wiem, Saint-Herem.
— Już nie wątpię, już wiem — pomrukiwał starzec. — Dlaczego jednak nazwał ten pałac Saint-Ramon? — dodał.
I znów zdawał się być pogrążony w myślach ponurych, które mu poprzednio zapytany przerwał, mówiąc:
— To jednak dziwna rzecz!
— Co, mój panie? — zapytał mulat roztargniony.
— Markiz i miljoner do tego powinien znać tylko ludzi, jeżdżących własnemi końmi, a tu, prócz kilku powozów, widać same wózki i fiakry.
— W rzeczy samej to bardzo szczególne — odrzekł starzec, a po krótkiem milczeniu dodał — może pan będzie łaskaw powiedzieć mi, która teraz godzina?
— Właśnie zegar wybił pół do jedenastej.
— Dziękuję panu — odpowiedział mulat, zbliżając się do okratowanej bramy. — Pół do jedenastej! Mam dopiero o północy być w Chaillot; mam więc jeszcze czas do zgłębienia tej tajemnicy. Mój Boże! co za spotkanie.
Po krótkiem wahaniu starzec przestąpił próg bramy, a zbliżając się w cieniu stuletnich drzew do pałacu, podziwiał po drodze tysiące kwiatów, ustawionych po obu stronach alei.
Aleja ta prowadziła do obszernego półkola, poza który bogactwem architektury przypominał najpiękniejsze czasy renesansu.
Starzec przeszedł to półkole i dotarł do ogromnych schodów, które wiodły do portalu. Przez drzwi szklane, które zamykały rodzaj przedsionka, spostrzegł rój pudrowanych służących, ubranych w pyszną liberję.
Jeden fiakr po drugim zatrzymywał się przed schodami, któremi wchodzili do pałacu mężczyźni, kobiety i młode panny, których nadzwyczaj skromny strój wcale się nie zgadzał z przepychem czarodziejskiego pałacu.
Wiedziony niepohamowaną ciekawością, poszedł mulat za kilkoma nowo przybyłemi i doszedł w ten sposób do portalu. Tutaj szwajcarowie z halabardami otwarli przybywającym na rozcież drzwi szklane. Ciągle uważany za zaproszonego, starzec postępował dalej i doszedł tak do poczekalni. Tu zastał kamerdynera i burgrabiego, ubrani byli w jasno niebieskie francuskie suknie, biało obszywane spodnie z czarnego jedwabiu i białe jedwabne pończochy. Wszystka służba okazywała, największe uszanowanie dla zaproszonych, których skromne ubranie stanowiło dziwny kontrast z książęcym przepychem.
Z tego salonu doszedł starzec na galerję, w której odbywać się miały koncerty; graniczyła ona z salonem z wysoką kopulą, a ta znów tworzyła średnicę dla trzech innych galeryj. Jedna z nich przeznaczona była na salę balową, druga na salę jadalną, trzecia na salę gier. Cztery te galerje złączone były szerokiemi gankami, których posadzki były wysadzane mozaiką.
Nie będziemy opisywać przepychu, wspaniałości i kosztownego umeblowania tych obszernych ubikacyj, które lśniły od malowideł i złoceń; światłem, kryształami i kwiatami oko zaciemniały. Zatrzymamy się tylko na chwilkę przy przepychu, który teraz bardzo rzadko się przytrafia, a który temu mieszkaniu prawdziwie królewski nadawał charakter. Sala i cztery galerje były stosownie do przeznaczenia ozdobione alegorycznemi obrazami i różnemi rzeźbami, których nie powstydziłby się najwspanialszy pałac. Najznakomitsi artyści pracowali nad temi dziełami, taki Ingres, Delacroix, Scheffer, Paweł Delarode przyczynili, się do upiększenia pałacu, nie licząc mniej znanych w owym czasie artystów, których nazwiska dopiero później się wsławiły. Jednem z najpiękniejszych dzieł sztuki był bufet w sali jadalnej. Tamże były zastawione kosztowne srebrne naczynia, którychby się nawet Benvenuti nie powstydził.
Jeszcze słówko o właściwościach wielkiego okrągłego salonu.
Nad olbrzymim z białego marmuru kominem, który stworzył potężny genjusz Dawida nowoczesnego Michała Anioła, trzymały alegoryczne z metalu lane figury, przedstawiające sztukę i przemysł, wielką owalną, złotemi ramami obłożoną tarczę. Tarcza ta przedstawiała obraz, który wart był pendzla takiego Valasqueza. Obraz ten przedstawiał mężczyznę z bladą twarzą, zapadłemi oczami, wysokiem łysem czołem; brunatna suknia, w rodzaju szlafroka czy też habitu, nadawała tej postaci charakter świętego albo męczennika. Podobieństwo to podnosił jeszcze nimbus świętości, który zdawał się występować z głębi płótna. Naokoło obrazu widniał napis gotyckiemi literami:

SAINT RAMON.

Stary mulat, który postępował za tłumem, doszedł do tego komina.
Na widok tego portretu, stanął ze zdziwieniem, tak wzruszony, że łza zabłysła w jego oku i szepnął zcicha:
— Biedny przyjacielu! Tak, to on, to on! — Potem dodał: — dlaczego dodali do jego nazwiska to „Saint“. Poco ten nimbus koło jego skroni? Jaką uroczystość tu obchodzą? Chociaż jestem biednie ubrany i nieznany panu tego domu, jednakowoż mnie wpuszczono.
W tej chwili stanął przed nim jeden z lokai, podając mu na tacy lody z konfiturami, starzec odmówił. Napróżno się starał poznać, do jakiej klasy należą goście, którzy go otaczali. Mężczyźni wszyscy byli bardzo skromnie, ale czysto ubrani, mieli na sobie surduty, lub bluzy; zachowywali się bardzo przyzwoicie, rozmawiali, z sobą po cichu i zdawali się być zachwyceni, że mogą uczestniczyć w tej uroczystości. A jednak nie byli zdziwieni bogactwami, umieszczonemi w pałacu, przeciwnie, czuli się swobodnie, jak to mówią, jak w domu.
Kobiety i młode panny, pomiędzy któremi niektóre były bardzo piękne, nie były tak swobodne jak mężczyźni. Trwożliwe i pełne skromności podziwiały przepych, czyniąc cichym szeptem pomiędzy sobą uwagi. Wszystkie były skromnie uczesane, w białych sukienkach z tanich materyj, jednak olśniewającej białości.
Coraz ciekawszy zgłębić tę dziwną tajemnicę, przystąpił starzec do grupy, składającej się z kilku mężczyzn i kobiet, którzy cicho rozmawiając, podziwiali obraz świętego Ramona.
Ze wzrastającą ciekawością słuchał stary mulat następującej rozmowy:
— Czy widzisz ten obraz, Juljeto — mówił mężczyzna silnie zbudowany, z przyjemną powierzchownością do swej żony. — Tego człowieka słusznie nazywają świętym. W raju jest wielu świętych, którzy wobec niego niczem nie są, sądząc po dobrych uczynkach, jakie on spełniał.
— Dlaczego Michale?
— Dzięki temu świętemu, miałem ja i moi koledzy, którzy się tu dziś zebrali, od pięciu lat pracę i to bardzo dobrze zapłaconą pracę, obywatel ten chciał cały świat uszczęśliwić. Szczęście to, moja Juljeto, zawdzięczamy temu człowiekowi, którego portret widzisz, panu Saint-Ramon. Jemu zawdzięczam, że przez pięć lat miałem zatrudnienie, a zapłata była tego rodzaju, że mogłem z tobą i z dziećmi wygodnie żyć i jeszcze cokolwiek w kasie oszczędności złożyć.
— Michale, to przecież nie jest ten zacny pan, który godził robotników i ich płacił. Wszak to był pan Saint-Herem, ten tak wesoły, tak dobry, który zawsze nam opowiadał tyle przyjemnych rzeczy.
— Bezwątpienia, moja mała Juljeto, to pan Saint-Herem kazał wykonać wszystkie te prace, lecz czy nie pamiętasz, jak zawsze do nas mówił, kiedy nas odwiedzał przy pracy: „Moje dzieci, bez tych bogactw, którem ja w spadku dostał, nie byłbym wam mógł dać zatrudnienia, i nie mógłbym was odpowiednio zapłacić; zachowajcie zatem waszą wdzięczność dla tego, który mi pozostawił te pieniądze; on najtrudniejszej rzeczy dokonał, zbierając sous do sous, podczas gdy ja, moje dzieci, mam tę przyjemność rozdawać pieniądze pełnemi garściami. Pozbyć się pieniędzy jest moim obowiązkiem. Zachowajcie zatem pamięć o tem chciwcu w sercach swoich, błogosławcie jego skąpstwo. On umożliwił danie wam pracy i dobrze zasłużonej zapłaty.
— W każdym razie, Michale, jeżeli mamy być wdzięczni temu zacnemu chciwcowi, to nie powinniśmy zapomnieć i o panu Saint-Herem. Mamy taką ilość bogatych ludzi, a jednak tak mało pieniędzy wydają, dając nam pracę, jak długo musimy czasami czekać na zapłatę.
— Brawo! podzielam w zupełności twoje zdanie, moja Juljeto, lepiej dwie osoby kochać, niż jednę, a wdzięczność, którą odczuwamy dla dobrego Saint-Ramon, nie zaszkodzi nam kochać i pana Saint-Herem, że tworzą piękną i szlachetną parę ludzi, on i jego wuj.
Stary mulat był mocno zdziwiony tą rozmową. W każdej grupie, do której się przyłączył, słyszał tylko pochwały i błogosławieństwa dla Saint-Ramona, tego zacnego skąpca, tudzież wszędzie wysławiano dobre serce i szczerość pana Saint-Herem.
— Czyż to sen? — pytał się starzec. — Ktoby kiedykolwiek myślał, że ludzie błogosławić będą pamięć skąpca, którego świat zwykle przeklina i wyśmiewa. Spadkobiercą jest rozrzutnik, a jednak ludzie go wysławiają; jeszcze raz powiadam: czy to sen? Dlaczego rzemieślnicy biorą udział w tej uroczystości?
Zdziwienie starca jeszcze bardziej się spotęgowało, gdy pomiędzy tłumem robotników ujrzał panów z orderami i bardzo wykwintnie ubranych, prowadzących pod rękę eleganckie i strojne panie. Ta klasa jednakże niezbyt licznie była reprezentowana.
Florestan de Saint-Herem, piękniejszy i weselszy niż dawniej, zdawał się w tym przepychu być bardzo szczęśliwy; robił z dystynkcją honory domu, przyjmując wszystkich zaproszonych z wyszukaną grzecznością. Jako pan domu stanął u wejścia do salonów i każdemu z zaproszonych powiedział kilka słów grzecznych i serdecznych.
Podczas gdy Florestan wypełniał powinności gospodarza domu, ujrzał wchodzących: hrabinę Zomaloff, księżnę Wileską i księcia Riancourt. Pan Saint-Herem widział hrabinę i księżnę pierwszy raz w życiu, księcia zaś znał już od dłuższego czasu, dlatego też pośpieszył naprzeciw niemu, zobaczywszy go w towarzystwie dwóch pań.
— Mój kochany Saint-Herem — odezwał się książę — pozwól, że cię przedstawię hrabinie Zomaloff i księżnie Wileskiej, Panie te towarzyszą mi, by przypatrzeć się cudom twego pałacu.
— Kochany książę — odrzekł Florestan — jestem szczęśliwy, że mogę przyjąć panie w moim domu i pokazać wszystko to, co Wasza książęca Mość raczyła nazwać cudami tego domu.
— Książę Riancourt słusznie mówi o cudach — wtrąciła hrabina — bo muszę się przyznać, że zaraz przy wstępie byłam tak olśnioną, że dalszych części pałacu ze spokojem podziwiać nie byłam w stanie.
— Jeżeli mam być otwartym, to muszę ci powiedzieć, kochany Saint-Herem, iż hrabina Zomaloff nie bez interesu tu przybyła; wyjawiłem jej zamiary pańskie co do tego pałacu, a że jestem w tem szczęśliwem położeniu, że hrabina Zomaloff za osiem dni będzie księżną Riancourt, więc przyzna pan, że bez jej zdania w tym względzie nie mogłem się zdecydować.
— Pani hrabino — rzekł Florestan do pani Zomaloff — nie chcę, — ażeby książę ponosił wszystkie następstwa swej wielomówności, ogłaszając tak jawnie swoje szczęście. Że jednak małżonek nigdy nie prowadzi swojej żony w towarzystwie, więc może pani hrabina zaszczyci mnie, przyjmując moje ramię.
Tym dowcipem, uniknął Saint-Herem prowadzenia księżnej, którejby podług wymagań etykiety powinien podać ramię, towarzystwo młodej pięknej wdowy więcej mu przypadało do gustu. Hrabina przyjęła towarzystwo Florestana, podczas gdy Riancourt prowadził księżnę.
— Wiele podróżowałam, panie markizie — mówiła hrabina do Florestana — ale nigdzie nie widziałam podobnego przepychu, gdyż nie każdy miljoner jest w stanie stworzyć coś podobnego, jeżeli mu zbywa na dobrym smaku, który kierował budową tego pałacu. Pałac ten jest rzeczywiście świetnem muzeum. Pozwól mi pan popatrzeć na te wspaniałe malowidła na suficie.
— Podziwiając obraz, trzeba też zapoznać się i z jego twórcą — mówił Florestan z uśmiechem — oto mistrz, który malował ten sufit.
I Saint-Herem wskazał hrabinie jednego z najsławniejszych malarzy szkoły ówczesnej.
— Serdecznie panu dziękuję, że mogę poznać — takiego sławnego mistrza — odpowiedziała młoda kobieta, idąc z Florestanem ku wskazanemu malarzowi.
— Mój przyjacielu — rzekł Saint-Herem do malarza — pani hrabina Zomaloff życzy sobie wyrazić swój podziw dla pańskiego dzieła.
— To nie podziw — mówiła hrabina uprzejmie do malarza — lecz wdzięczność. Przyjemność, którą sprawia nam widok arcydzieła, pociąga za sobą dług dla jego twórcy.
— Jakkolwiek pochlebna jest dla mnie taka pochwała — odrzekł mistrz ze skromnością — to jednak mogę ją przyjąć tylko w połowie. Ale pozwoli pani, że o sobie nie będę mówić, w ten sposób łatwiej mi przyjdzie wypowiedzieć to, co myślę. Mówmy naprzykład o malowidłach w galerji koncertowej, które pani dopiero co podziwiała. Zawdzięczamy je naszemu Rafaelowi. Czyż muszę wymienić pana Ingres? Ten monument sztuki, który w przyszłości pielgrzymi tak będą podziwiać, jak dziś najpiękniejsze freski w Rzymie, Pizie, lub Florencji, słowem to arcydzieło nie powstałoby, gdyby nie mój przyjaciel Saint-Herem. On to dał Rafaelowi Francji sposobność do utworzenia nieśmiertelnego pomnika sztuki. Nie jest on, otwarcie powiedziawszy, naszym Medici?
— Prawda, mój panie — odpowiedziała hrabina — a historja jest sprawiedliwą, jeżeli...
— Proszę mi wybaczyć, że przerywam pani hrabinie — odezwał się Saint-Herem z uśmiechem — jestem nie mniej skromny, jak mój sławny przyjaciel. Z obawy, aby mnie niesłusznie nie podziwiano, muszę wykazać prawdziwego Medici. Oto jest!
Przy tych słowach, wskazał Saint-Herem hrabinie Zumaloff portret Saint-Ramona.
— Jaki ostry, myślący wyraz twarzy — zawołała hrabina, patrząc z ciekawością na portret. Przeczytawszy napis „Saint-Ramon“ zapytała — Saint-Ramon? Co to za święty?
— Święty z mojego natchnienia, pani hrabino — odrzekł Florestan wesoło. — To mój wuj. Chociaż nie jestem papieżem, pozwoliłem sobie jednak tego zadziwiającego męża cokolwiek kanonizować, aby mu długie lata męczeństwa, cuda, których po śmierci dokonał wynagrodzić.
— Długie męczeństwo za życia? Cuda, których po swojej śmierci dokonał? — powtórzyła hrabina, patrząc, na Florestana, jakby słowom jego nie wierzyła. — To musi być żart.
— Broń Boże, pani hrabino. Mój wuj Ramon znosił dobrowolnie przez całe życie największy niedostatek, gdyż był wielkim a przytem zacnym skąpcem. To jest jego męczeństwo. Odziedziczyłem po nim niezmierne bogactwa; te zaś stworzyły te arcydzieła, które pani właśnie podziwiała. To są jego cuda. Z wdzięczności pamięć jego uświęciłem. To jego kanonizacja. Jest to, jak pani hrabina widzi, legenda z życia świętych.
Oryginalnem opowiadaniem Saint-Herema przejęta, hrabina zachowała przez chwilę milczenie, podczas którego stojący na uboczu książę Riancourt zbliżył się do Florestana, mówiąc:
— Kochany Florestanie, chciałbym zadać ci jedno pytanie. Kto są ci ludzie, których tu widzę. Spotkałem się z kilku sławnymi malarzami i architektami, którzy bezwątpienia prowadzili swoje żony, ale kto są ci drudzy. Księżna i ja daremnie staramy się to odgadnąć. Wszyscy zachowują się spokojnie, nawet z pewną wstrzemięźliwością. Młode panny mają bardzo skromne wejrzenie, są nawet pomiędzy niemi rzeczywiście ładne twarze; ale jeszcze raz pytam, co to za towarzystwo?
Hrabina przerwała milczenie i zwróciła się do Florestana.
— Skoro już książę Riancourt postawił panu to niestosowne pytanie może, przyznam się panu, że i ja podzielam jego ciekawość.
— Bezwątpienia, pani hrabina zapewne spostrzegła — odpowiedział Saint-Herem z uśmiechem — że prawie wszystkie osoby, które dziś z prawdziwą przyjemnością u siebie zgromadziłem, do arystokracji nie należą.
— To prawda.
— A jednak czuła się pani hrabina uszczęśliwiona, że poznała tego wielkiego artystę, którego pracę przed chwilą pani z zachwytem podziwiała. Czy nie prawda?
— W rzeczy samej, mój panie, poznanie tego artysty sprawiło mi wielką przyjemność.
— Pani to także pochwali, jak się tego spodziewam, że jego, jakoteż i kolegów jego na tę uroczystość poświęcenia ich wspólnego dzieła zaprosiłem?.
— O ile mi się zdaje, było to nawet powinnością pańską.
— Otóż, pani hrabino, tę powinność, kierowaną wdzięcznością, chciałem do wszystkich zastosować, którzy do wzniesienia tego gmachu w jakikolwiek sposób się przyczynili, od najsławniejszych artystów do najbiedniejszych rzemieślników. Wszyscy się tu ze swemi rodzinami zebrali i używali tego przepychu, na którym pracowali. Czyż jest to sprawiedliwem, że ten zdatny, choć nieznany robotnik, który cyzelował złoty puhar, chociaż raz w życiu z niego pije?
— Co? — zawołał książę z osłupieniem — więc jesteśmy w towarzystwie stolarzy, pozłotników, ślusarzy, tapicerów, cieśli, poljerów i murarzy? Ależ niesłychane, okropne, nie do uwierzenia!
— Kochany książę, czy znane panu są zwyczaje pszczół? — zapytał Florestan.
— Bardzo mało!
— Zwyczaje te są nadzwyczaj dzikie, nawet, że się tak wyrażę, bezwstydne, wszak mają te owady tę śmiałość, że same zamieszkują komórki, które sobie zbudowały; jeszcze więcej, roszczą sobie nawet pretensję do miodu, który z takim mozołem na zimę zbierały.
— Dobrze, mój kochany, cóż z tego wnioskujesz?
— Wnioskuję, że powinniśmy rzemieślnikom, tym naszym pszczołom, sprawić tę przyjemność, aby chociaż jeden dzień przebyli w tych pozłacanych komórkach, które dla nas zbudowali, dla nas leniwych trutni, które wypijają miód, nazbierany mozolnie przez pszczoły robocze.
Hrabina Zomaloff na chwilę opuściła ramię Florestana. Uchwyciła je potem a przyśpieszając kroku, aby pozostawić za sobą ciotkę i księcia Riancourt, mówiła do Saint-Herema.
— Panie markizie, idea twoja jest świetna. Teraz już się nie dziwię zadowoleniu, jakie widzę w rysach wszystkich przez ciebie zaproszonych. Im więcej o tem myślę, tem sprawiedliwszy i szlachetniejszy mi się ten pomysł wydaje. Pałac ten jest dziełem pracowitych rzemieślników, a pracy sprawić taką ucztę, oznacza ją szanować i podnieść.
— W rzeczy samej, pani hrabino.
— Później... panie markizie...
— Proszę wypowiedzieć, pani hrabino.
— Trudno mi pojąć, jak...
— Pani się waha? proszę, chciej pani wypowiedzieć swoje myśli.
— Panie markizie — rzekła hrabina zakłopotana po krótkim namyśle — książę de Riancourt powiedział panu o naszym wkrótce nastąpić mającym ślubie, przed dwoma dniami skarżyłam się przed nim, że nie mogę znaleźć odpowiedniego pałacu, oświadczył mi, że go upewniono, iż pan zgodziłby się, ten od wczoraj ukończony dom sprzedać.
— W samej rzeczy, pani hrabino, pisał mi książę Riancourt, że życzy sobie obejrzeć ten pałac, prosiłem go, aby zaczekał do dziś, aby miał przy sposobności dzisiejszej uroczystości możność dokładnego obejrzenia wszystkich sal w całym blasku, nie spodziewałam się jednak, że pani hrabina także mnie zaszczyci.
— Panie markizie — rzekła hrabina z wahaniem — trudziłam pana już kilkoma pytaniami, czy nie nadużyję jego cierpliwości, stawiając jeszcze jedno?
— Z przyjemnością będę pani odpowiadał na wszystkie pytania.

— Więc dobrze — mówiła hrabina — jak pan może mieć tę odwagę, albo pan może być tak niewdzięcznym i pozbywać się domu, z którym wiąże pana takie piękne i szlachetne wspomnienie?
— Mój Boże! pani hrabino — odrzekł Saint-Herem wesoło, jakby opowiadał rzecz małej wagi — ja sprzedaję ten pałac, bo jestem zrujnowany, zupełnie zrujnowany! Dzisiejszy dzień jest ostatnim dniem mego szczęścia i przyznam się, że obecność pani uczyniła dzień ten najszczęśliwszym i najświetniejszym w całem mojem życiu.

XVIII.

Florestan de Saint-Herem wymówił te słowa: „jestem zrujnowany“ z taką dobrodusznością i spokojem, że hrabina ze zdziwieniem spojrzała na niego. Nie chciała uwierzyć w to, co usłyszała i ponownie zapytała się:
— Jakto, pan jest?...
— Zrujnowany, pani hrabino, zupełnie zrujnowany. Rachunek mój jest bardzo prosty. Przed pięciu laty zostawił mi mój święty wuj około pięciu miljonów, te wydałem, a nadto jeszcze 1,800,000 franków, te spłacę sprzedażą tego pałacu, znajdujących się w nim mebli, srebra i t. d., a pozostanie mi jeszcze około stu tysięcy franków, które mi wystarczą na spokojne życie w jakiem zaciszu. Zostanę pasterzem, cóż to będzie za piękny kontrast, jeżeli przypomnę sobie minioną egzystencję. Ile snów cudownych, napozór niemożliwych a jednak urzeczywistnionych spowodowało moje złoto, dla mnie, dla przyjaciół, dla kochanek. Jakiej sławy doznawałem. Wszystko piękne, pyszne, eleganckie było moją własnością. Może pani nawet nie uwierzy, że imię moje cała Europa znała. Co mówię. Pewien antykwarjusz przysłał mi aż z Chandernapor miecz, którego rękojeść była wysadzana djamentami. Dołączony był bilecik następującej treści: „Miecz ten należał do Tippo-Saiba; teraz musi być w posiadaniu pana Saint-Herem. Broń ta oszacowana na dwieście pięć tysięcy franków, płatne na dom Rotszylda w Paryżu“. Tak, pani hrabino! Najkosztowniejsze, najrzadsze dzieła sztuki przysyłano mi ze wszystkich zakątków świata; najpiękniejsze angielskie konie wprowadzano bez pytania do mojej stajni, najlepsze wina wstawiano do mej piwnicy, najznakomitsi kucharze starali się o służbę u mnie, a sławny doktór Gasterini....zna go pani hrabina?
— Ktoby nie słyszał o tym największym smakoszu w świecie?
— Ten wielki mąż oświadczył głośno, że u mnie tak dobrze jadł, jak u siebie w domu, a pochwały te wygłaszał nieraz przy obiadach u pana Talleyrand. Ach, pani hrabino, to piękne życie! A te kobiety!
— Mój panie...
— Niech się pani nie obawia, będę o kobietach mówił, jak o przedmiotach artystycznych. Czy jest, otwarcie powiedziawszy, przyjemniejszy przedmiot do rozwinięcia przepychu? Jaka to rozkosz, kiedy je można otoczyć wszelkiemi rodzajami sztuki. Mam to przekonanie, że się w szlachetny, sumienny i wspaniałomyślny sposób zrujnowałem. Ze spokojnem sercem patrzę, jak znika mój majątek.
Głos, którym Saint-Herem mówił, był tak szczery, prawdziwość jego sposobu myślenia i słów jego była tak dobitnie wypisana na jego pięknej twarzy, że hrabina, przekonana o rzeczywistości tego, co mówił, odpowiedziała:
— Panie markizie, taka filozofja zastanawia mnie. W chwili, gdy pan ustępuje z takiego życia, nie skarżysz się ani jednem gorzkiem słowem!
— Uskarżać się? po takiem życiu, pełnem uciech? Toby było bluźnierstwem!
— Więc pan bez żalu opuści ten czarowny pałac, i to w chwili, gdy pan zaledwie ukończył jego budowę.
— Nie wierzyłem, że ruina moja jest już tak bliską, dopiero przed tygodniem przedłożył mi mój intendent rachunki, i widzi pani, że wyrok na sobie rzetelnie wykonuję. Opuszczając ten pałac, który z takiem zamiłowaniem budowałem, będę podobny do poety, który napisał ostatni wiersz poematu, lub do malarza, który uczynił ostatnie pociągnienia na obrazie, a tym także nic więcej nie pozostaje, jak sława ze stworzenia arcydzieła. Tak też i ze mną; pałac ten jest pomnikiem sztuki i przepychu; będzie zawsze świątynią balów i uciech światowych; jak szczęśliwy jest mój los i jak niewdzięcznym byłbym, gdybym się na niego uskarżał. Pani będzie boginią tej świątyni, bo pani ten dom przecież kupuje? Niech pani korzysta ze sposobności, gdyż nie wiem, czy książę Riancourt pani o tem wspomniał, że lord Willmot natarczywie stara się o nabycie. Byłbym niepocieszony, jeżelibym z nim musiał zawierać ugodę. On, jego żona i pięć ich córek są niezmiernie brzydkie. Proszę sobie przedstawić, jakieby to bóstwa zamieszkiwały tę świątynię, która w rzeczy samej jakby dla pani tylko była zbudowaną. Kup go pani z zamiłowania do sztuki, którą pani tak umie ocenić. O jednę łaskę jednak proszę. Zostaw pani w wielkim salonie portret mego zacnego wuja; to wspaniały obraz, chociaż obraz jak i nazwisko Saint-Ramon w fasadzie, w kilku miejscach jest umieszczone, jednak cieszyłaby mnie ta myśl, że z wysokości marmurowego pomnika patrzy na uciechy, których sobie za życia odmawiał.
Dalszą rozmowę przerwał książę Riancourt, mówiąc do Florestana:
— Mój drogi, wszystko jest pysznie i znakomicie urządzone, lecz miljon osiem kroć sto tysięcy franków, naturalnie z meblami i srebrem, to za wysoka cena.
— Kwestja ta mnie nie dotyczy, kochany książę — odparł Florestan z uśmiechem. — Suma ta należy się moim wierzycielom, dlatego też stanowczo przy niej zostaję, przyczem lord Willmot ofiarowuje takową i napiera na mnie, abym ją przyjął.
— Może być; ale to, co pan d!a mnie uczyni, możesz lordowi Willmot odmówić. Nie bądź pan tak upartym, panie Saint-Herem; zniż pan cenę, i...
— Panie markizie — przerwała hrabina Zomaloff, zwracając się do Florestana — książę mi pozwoli, że pójdę za jego przykładem, ja kupuję ten pałac pod warunkami przez pana podanemi. Zgadza się pan, to daję panu moje słowo i proszę o pańskie.
— Na Jowisza, pani hrabino, gwiazda moja nie opuszcza mnie nigdy — zawołał Florestan, podając z radością rękę hrabinie — interes ukończony.
— Pani hrabino — rzekł książę Riancourt żywo, niezadowolony z łatwości, z jaką umowa została zawartą; miał bowiem nadzieję, że Saint-Herem zniży cenę — pani hrabino, proszę pozwolić, chodzi o zakupno posiadłości, na którą postawiono niezmiernie wysoką cenę. Jest niemożliwem, aby pani, wobec stosunku, w jakim jesteśmy, bez porozumienia ze mną czyniła zobowiązania. Proszę zatem z kupnem tem wstrzymać się aż do naszych zaślubin, a potem...
— Panie Saint-Herem — przerwała hrabina — dałam słowo i tego dotrzymam. Pałac kupuję dla siebie. Jeżeli pan pozwoli, mój intendent jutro porozumie się z pańskim.
— Sprawa ubita, pani hrabino — rzekł Saint-Herem, a zwracając się do księcia, dodał wesoło: — spodziewam się, że się książę na mnie nie gniewa; ale to pana wina, nie trzeba się było, jak jaki bankier targować.
Orkiestra dała w tej chwili sygnał do nowego kontredansa.
— Proszę mi wybaczyć, że zmuszony jestem opuścić panią, ale zaangażowałem do tego tańca uroczą córkę jednego z najlepszych robotników, pracującego przy moim pałacu, a właściwie przy pałacu pani hrabiny. Szczęśliwy jestem, że odchodzę z tą myślą od pani hrabiny.
Oddając pełen uszanowania ukłon hrabinie, przystąpił Saint-Herem do pięknego dziewczęcia i bal na nowo się rozpoczął.
— Moja kochana Teodoro — rzekła księżna, która z niecierpliwością słuchała tej długiej rozmowy z Saint-Heremem — już jest późno, a obiecałaś ambasadorowej, że wcześnie do niej przybędziesz.
— Mnie zaś proszę darować — rzekł książę do swej przyszłej żony — że pani zwrócę uwagę na to, iż za prędką była przy zawarciu umowy, co do kupna pałacu. Saint-Herem zmuszony jest go sprzedać, bo musi popłacić swoje długi, a przy większej wytrwałości bylibyśmy uzyskali zniżenie ceny przynajmniej o pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Teodoro, nad czem rozmyślasz — pytała księżna, biorąc lekko za ramię młodą kobietę, która od kilku minut popadła w głęboką zadumę, zdając się nie słyszeć, co obok mówiono. — Teodoro — powtórzyła księżna, budząc hrabinę z zamyślenia — nad czem tak rozmyślasz?
— Myślę o panu Saint-Herem — odrzekła młoda kobieta, widocznie niezadowolona, że ją ocucono — wszystko, co tu zaszło, jest tak dziwne...
— Pomiędzy nami powiedziawszy — rzekł książę z namaszczeniem — myślę, że Saint-Herem z rozpaczy zmysły postradał. Trzeba być niespełna rozumu, wydając taki festyn dla rzemieślników, to pachnie socjalizmem.
— Książę ma słuszność — powtórzyła księżna. — Mnie się także cały ten bal śmiesznym wydawał. Przywieziemy do ambasady znakomitą nowinę. Ale, Teodoro, nic nie odpowiadasz. Co ci się stało?
— Ja sama nie wiem — odpowiedziała hrabina. — To, co odczuwam, jest bardzo dziwne.
— Pani hrabina powinna wyjść na świeże powietrze — rzekł książę — nie dziwię się, że się czuje niezdrową. Chociaż sala jest obszerną, to jednak powietrze jest w niej wskutek mnóstwa tego pospólstwa, duszące.
— Teodoro, jesteś słabą? — pytała księżna z niepokojem.
— Wcale nie; niepokój, który mnie ogarnia, sprawia mi przyjemność, tylko nie wiem, kochany książę, jak się mam wyrazić...
— Hrabino! — błagał książę — proszę mi powiedzieć, co ci dolega. Może ten silny zapach kwiatów wywołał tę chwilową niedyspozycję?
— Nie, to nie. Waham się tylko wszystko wypowiedzieć. Pan i ciotka będą uważać to, co zamierzam wypowiedzieć, za niedorzeczność.
— Teodoro — prosiła księżna — powiedz nam nareszcie, co ci dolega?
— Kiedy tak na mnie nalegacie, to powiem — odrzekła hrabina, a zwracając się do księcia, mówiła półgłosem — zdaje mi się...
— Co się pani zdaje? droga hrabino!
— Że umieram z pragnienia poślubienia pana Saint-Herem.
— Pani hrabino! — zawołał książę cały czerwony.
— Co się stało?... Dlaczego książę tak poczerwieniał — zapytała księżna.
— Pani hrabino — odpowiedział książę z wymuszonym uśmiechem — ten żart jest... trochę... cokolwiek... za ostry i...
— Podaj mi pan ramię — przerwała hrabina, jakby nic nie zaszło — i zawołaj pan na swoich ludzi, bo już późno. Powinniśmy już być w ambasadzie. To także wina pana, który tak lubisz punktualność, zegar już dawno wybił jedenastą.
— Ach, pani hrabino — odrzekł książę sentymentalnie. — Żart pani, serce mi rozdziera.
— Nie wiedziałam, że serce pańskie tak łatwo można zranić.
— Pani jest niesprawiedliwa, jabym życie za panią oddał.
— Naprawdę?...
Za całą odpowiedź, książę wzniósł oczy w górę i westchnął głęboko.
— Kochany panie Riancourt — odpowiedziała śmiejąc się młoda kobieta — gdybym kiedy zamierzała pana o co prosić, nigdybym takiej ofiary od pana żądać nie była w stanie.
Tymczasem zajechał powóz księcia, a hrabina z księżną i księciem opuścili pałac Saint-Ramon.
W tym samym czasie opuszczał pałac stary mulat, olśniony tem, co widział i słyszał, myśląc wciąż o błogosławieństwach, któremi uczestnicy festynu obsypywali imię Saint-Ramon.
Zegar oddalonego kościoła w Chaillot uderzył pół do dwunastej.
— Pół do dwunastej — rzekł starzec. — Mam czas do północy, jeszcze tam zajdę. Ach, czegóż ja się dowiem? Co za trwożliwe oczekiwanie?

Wstępował powoli na wzgórza, wznoszące się nad brzegami Sekwany aż do drogi, prowadzącej do Chaillot.

XIX.

Stary mulat kroczył powoli ku wzgórzom Chaillot; wnet dotarł do ulicy, przy której znajduje się kościół tego ubogiego, lecz zaludnionego przedmieścia.
Wbrew zwyczajowi kościół był tej nocy rzęsiście oświetlony. Przez otwarte drzwi widać było nawę i ołtarz iluminowany, kościół był jednakże jeszcze próżny. Prawdopodobnie miała się w nim odbyć wspaniała uroczystość. Pomimo, że już była północ, domy sąsiednie były oświetlone, obok kościoła zaś stały liczne grupy osób.
Starzec zbliżył się do jednej z tych grup i podsłuchał następującą rozmowę:
— Teraz już wnet muszą nadejść.
— Zaraz będzie północ.
— To jednak śmieszne, o tej godzinie brać ślub.
— Dostając taką wyprawę, można na to nie zważać.
— Kto będzie o tej porze brał ślub? — zapytał starzec.
— Widać, dobry staruszku, że nie mieszkacie w tej dzielnicy.
— Jestem tu obcy, mój panie.
— To co innego, inaczej powinien pan wiedzieć, że dziś odbędzie się ślub sześciu, a powtarza się on co roku już od lat pięciu w nocy z siódmego na ósmego maja.
— W nocy z siódmego na ósmego maja — powtórzył starzec drżącym głosem. — Ale, moi panowie, dlaczego nazywacie to ślubem sześciu?
— Gdyż corocznie wychodzi za mąż sześć dziewcząt, z których każda dostaje w posagu dziesięć tysięcy franków.
— Któż wyposaża te dziewczęta?
— To się dzieje podług woli pewnego zacnego zmarłego człowieka, którego imię w Chaillot wszyscy błogosławią.
— Jak się nazywał ten zacny mąż — pytał staruszek drżącym głosem.
— Nazywał się ojciec Richard, mój panie — odpowiedział zagadnięty głosem pełnym szacunku.
Tłumiąc w sobie wzruszenie, pytał starzec dalej:
— Dlaczego ojciec Richard po swojej śmierci tyle dobrego czyni?
— Bo to jego wolą było, i bu ma dobrego syna, pana Ludwika Richarda, który sumiennie wypełnia ostatnią wolę swego ojca. Ach, jaki to zacny człowiek, ten pan Ludwik, cały świat wie, że on, żona jego i dziecko dla siebie zaledwie trzy do czterech tysięcy franków wydają, chociaż musiał piękny majątek odziedziczyć, jeżeli może rok rocznie dawać sześciu dziewczętom po dziesięć tysięcy franków posagu, nie wliczając w to kosztów na szkołę i domu dobrego Boga, czyli ojca Richarda.
— Wybacz pan ciekawości obcego, ale mówiliście o domu Bożym i o szkole?
— Tak jest, szkoła ojca Richarda. Pani Marieta sama nią kieruje.
— Pani Marieta? kto to jest ta pani?
— Żona pana Ludwika Richarda. Szkoła ta jest ufundowaną dla dwudziestu pięciu chłopców i dwudziestu pięciu dziewcząt, dzieci pozostają w niej do dwunastego roku, poczem bywają oddawane na naukę do dobrych majstrów. W szkole tej dostają dzieci bezpłatny wikt i prócz tego w zimie i w lecie ubranie, wreszcie pobiera każde dziennie dziesięć sous.
— I to żona pana Ludwika kieruje tą szkołą?
— Tak, panie; powiada, że sprawia jej to wielką przyjemność, bo musi pan, wiedzieć, że przed wyjściem za mąż była biedną robotnicą, która ani czytać, ani pisać nie umiała, ten brak nauki tak boleśnie się jej dał odczuć, iż teraz jest szczęśliwą, jeżeli innym może ulżyć w cierpieniu, jakie sama ponosiła z braku umiejętności czytania i pisania.
— Mówił pan także o domu...
— Dom ten jest przeznaczony dla dwunastu biednych, chorych i niezdolnych do pracy robotnic. Pani Lacombe jest przełożoną tego domu.
— Kto jest ta pani Lacombe?
— Matka chrzestna pani Mariety, dobra i zacna pani bez ręki, łagodna, cierpliwa i dobra. Zna ona bardzo dobrze dolegliwości ułomnych, ponieważ, jak sama każdemu opowiada, przed zamążpójściem swojej chrzestnej głód i nędzę z Marietą znosiły; ale już widać orszak ślubny, stań pan przede mną, w taki sposób wszystko lepiej zobaczymy, a po przejściu wejdziemy do kościoła.
Wkrótce potem zbliżył się orszak, na którego czele kroczył Ludwik Richard, prowadząc panią Lacombe, za nim szła Marieta z prześlicznym chłopczykiem.
Pani Lacombe była nie do poznania. Twarz jej rumiana i pełna świadczyła o zdrowiu. Siwe włosy pokrywał koronkowy czepek, a kaszmirowy szal osłaniał jedwabną suknię. Wyraz twarzy Ludwika zdradzał błogi spokój i zadowolenie z wypełnianych obowiązków, które na siebie przyjął.
Marieta, piękniejsza jeszcze, niż dawniej, szła z godnością, cechującą młode matki. Pomimo zmiany losu, nie porzuciła dawnego mieszczańskiego stroju, wierna swemu czepeczkowi, nigdy kapelusza nie nosiła. Pod tym czepeczkiem uroczo wyglądała jej świeża i piękna twarzyczka. Od czasu do czasu uśmiechała się z niewypowiedzianą miłością do chłopczyka, który był taki milutki jak ona.
Za familją Richard, szło sześć dziewcząt w bieli, w koronach z liści pomarańczowych, były to owe dziewczyny, które Ludwik wyposażał: prowadzili je krewni i świadkowie uroczystości, a wszyscy należeli do stanu robotniczego.
Za niemi kroczyło dwadzieścia cztery pary, które zostały wyposażone w poprzedzających czterech latach; potem szły dzieci, ze szkółki ojca Richarda a wreszcie, kobiety z domu przytułku.
Zanim cały ten korowód przeszedł, ubiegło piętnaście minut.
Starzec milcząco przypatrywał się, a widzowie szeptali pomiędzy sobą:
— Znów sześć pracowitych i cnotliwych dziewcząt ma zapewniony byt.
— Małżeństwa z lat poprzednich żyją szczęśliwie. Niech będzie błogosławione imię ojca Richarda.
— I pana Ludwika niech Wszechmocny we wszystkiem wspiera.
— Gdyby jednak ojciec Richard nie był zostawił tego majątku, nie mógłby pan Ludwik tyle dobrego działać.
— A szkoła ojca Richarda? Widzieliście dzieci, chłopczyków w bluzach z niebieskiego sukna, dziewczynki w pięknych sukienkach z merino! Jakie zadowolenie malowało się w ich twarzach!
— Z chorych tylko pięciu lub sześciu brakowało.
— Ja wam jeszcze coś powiem.
— Co takiego?
— Że koło nas przechodziło najmniej sto pięćdziesiąt osób, które prawie wszystkie mniej lub więcej korzystają z dobrodziejstw ojca Richarda.
— To prawda; jeżeli pomyśli się, że te dobrodziejstwa na nas już od lat czterech spływają, to już siedemset osób, dzięki temu zacnemu mężowi, zostało wychowanych, zabezpieczonych, wyuczonych i zaślubionych.
— Jeżeli Pan Bóg panu Ludwikowi choćby tylko jeszcze trzydzieści lat życia dozwoli, to około sześciu tysięcy osób będzie miało zabezpieczony byt. Wiele z nich stałoby się zbrodniarzami, bo nędza popycha do zbrodni, gdyby nie ojciec Richard.
— Co mówicie, sześć tysięcy? toby o wiele więcej wynosiło.
— A jakim sposobem?
— Dzieci małżeństw, które co rok zostają wyposażane, biorą najpierwsze udział w dobrobycie rodziców, otrzymują dobre wychowanie a później w majątku, który oszczędnością i pracą został powiększony, bo łatwiej jest cośkolwiek zaoszczędzić, jeżeli rozpoczyna się z pieniędzmi; nie jest się zmuszonym podczas bezrobocia długi robić, rujnując się płaceniem wysokich procentów.
— To prawda; jeżeli w ten sposób liczyć będziemy, podwaja to dobrodziejstwa ojca Richarda.
— A jednak tak łatwo jest dobrze czynić, i tyle ludzi na świecie jest, którzy nawet nie wiedzą, na co mają wydawać pieniądze.
— Prawda, pieniądze stanowią szczęście wielu ludzi, a posiadać bogactwa, znaczy tyle co móc wielu uszczęśliwić, jeżeli posiada się odrobinę współczucia dla nędzy bliźnich.
— W rzeczy samej, ale ojcowie i synowie Richard są dziś rzadkością — mówił ten, który poprzednio objaśniał starca. Widząc, że starzec płacze, rzekł do niego: — poczciwcze, dlaczego placzecie?
— To tylko ze wzruszenia — odpowiedział starzec. Dobrodziejstwa, o których słyszałem, tego ojca Richarda i syna, widok tylu przez nich uszczęśliwionych ludzi, zrobił na mnie wielkie wrażenie.
— O, zacny staruszku, jeżeli to jest przyczyną waszych łez, to was nie żałuję, one wam zaszczyt przynoszą; lecz wejdźmy do kościoła, zobaczymy koniec uroczystości, a potem możecie pójść do „domu dobrego Boga“. bo dziś tam każdego gościnnie przyjmują.
— Dziękuję wam za dobrą radę — odrzekł starzec, wchodząc ze swym towarzyszem do kościoła.
Kościół był przepełniony ciekawymi; nasz starzec nie mógł się docisnąć a po krótkim namyśle wrócił i stanął przy wejściu obok kropielnicy.
Podczas aktu ślubnego, którego wszyscy słuchali w pobożnem skupieniu, malowało się na twarzy starca głębokie wzruszenie; zdawał się być pogrążony w ekstazie, jakby nagłe objawienie dotąd nieznane, otworzyło przed nim lśniący widnokrąg; po chwili ukląkł, złożył ręce, i zwiesił głowę na piersi.
W kościele panowała uroczysta cisza; teraz odezwał się ksiądz, sprawujący urząd swój przy ołtarzu, następnemi słowy do nowożeńców:
— W chwili, kiedy Wszechmocny związek wasz pobłogosławił, nie ustawajcie w życiu cnotliwem i pracowitem, którem zasłużyliście na szczęście. Nie zapominajcie nigdy, że nagrodę za waszą zacność w biedzie, waszą pracowitość zawdzięczacie mężowi, którego serce tylko dla was bije, bo wierny obowiązkom prawdziwego chrześcijanina, uważa on się tylko za zawiadowcę swego bogactwa. Chrystus powiedział: Miłujcie jeden drugiego, a ci, którzy wiele posiadają, mają tym dać, którzy są biedni. Najwyższy też wynagrodził tego waszego dobroczyńcę, dając mu tak zacnego syna. Posłuszeństwem dla prawd ewangielicznych zasłużył sobie, aby pamięć o nim nie zagasnęła. Tej nieśmiertelności udzieli mu wasza wdzięczność. Imię jego niechaj błogosławią wszyscy, dzieci wasze i dzieci dzieci waszych. Serca wasze niechaj zawsze z wdzięcznością to imię wspominają.
Na te słowa powstał szmer zadowolenia, i przygłuszył łkanie starca, który jeszcze klęczał i był nieopisanie wzruszony.
Uroczystość skończyła się.
Kiedy uczestnicy zaczęli opuszczać miejsca, powstał starzec i oparł się o kropielnicę, bo czuł, że nogi się pod nim uginały.
Wkrótce zobaczył Richarda z panią Lacombe, zbliżających się do drzwi kościelnych.
Starzec drżał na całem ciele, a w chwili, kiedy Ludwik miał przechodzić, umaczał palce w kropielnicy a pochyliwszy głowę podał drżącą ręką wodę święconą mężowi Mariety.
— Dziękuję wam, dobry ojcze — mówił Ludwik serdecznie, dotykając drżących palców staruszka, a spojrzawszy na nędzne ubranie i siwy włos jego, wsunął w rękę jego pieniądz, mówiąc dobrotliwie: — weźcie to i módlcie się za ojca Richarda.
Starzec skwapliwie uchwycił pieniądz, a podniósłszy go do ust, wybuchł spazmatycznym płaczem.
Ludwik nie widział już tego zajścia, bo opuścił był już kościół. Większa część widzów udała się do budynku, który w Chaililot znano jako dom dobrego Boga.
Starzec udał się także chwiejnym krokiem do onego domu.
Dom ten, wybudowany na ostatniem wzgórzu, otoczony był wielkim cienistym ogrodem.
Noc majowa przyjemna i ciepła; zapach kwiatów wiosennych napełniał powietrze. Liczne lampy gazowe oświetlały ganek, wiodący do budynku.
Starzec postępował za tłumem.
Uczestnicy stawili się półkolem przed domem, gdyż żadna sala nie była w stanie ich pomieścić.
Wtem Ludwik stanął na podwyższeniu i mówił wzruszonym głosem do otaczających go następujące słowa:
— Moi przyjaciele, dziś w nocy właśnie upłynęło pięć lat, jak straciłem mego dobrego ojca. Umarł on śmiercią okropną, wskutek katastrofy na kolei wersalskiej. Ojciec mój, posiadając znaczny majątek, mógłby żyć w dobrobycie; skazał się jednak na nędzę i pracę. Odmawiając sobie wszelkiej przyjemności, żyjąc tylko z pracy rąk, zebrał zczasem znaczny majątek, a zacna oszczędność pomnażała go z każdym rokiem. Wtem nadszedł dzień przedwczesnej śmierci. Opłakiwałem zgon jednego z największych przyjaciół ludzkości, a stosownie do jego woli poświęciłem majątek jego trzem świętym obowiązkom:
Dzieciom,
Młodym dziewczętom i
Kobietom, które starość lub choroba uczyniły niezdolnemi do pracy.
— Biednym dzieciom, które wskutek ubóstwa nie mogą korzystać z błogosławieństwa nauki, ma być z woli mego ojca takowa udzielaną.
Pracowitym i cnotliwym dziewczętom, które wskutek niedostatecznego zarobku, cierpień i nędzy tak często narażone są na zejście z dobrej drogi, postanowił ojciec mój zapewnić skromny posag. Pomoc ta połączona z zarobkiem umożliwi takiej rodzinie, zakosztować słodyczy świętych rozkoszy rodzinnych, które niestety wskutek nędzy pozostają nieznane.
Starym schorzałym niewiastom, które po długiem życiu, pełnem pracy, nie są w stanie zarobić na utrzymanie, ustanowił ojciec mój utrwalić spokój w ostatnich dniach ich życia.
Ostatnią tę wolę ojca mego wypełniałem sumiennie, stosownie do środków, które mi pozostawił. Wprawdzie to dobro, które on co rok przez ręce moje działa, niczem jest w porównaniu z wielką nędzą, która panuje pomiędzy ludźmi; ale ten, który tyle dobrego czynił, gdyby tylko kawałkiem chleba podzielił się z łaknącym, jużby zadość uczynił powinnościom, które ludzkość na niego wkłada.
Obowiązkom tym podlega każdy człowiek, a powinien wszelkie siły wytężyć, aby się zbliżyć do ideału. Tak czynił mój ojciec. Ja tylko jestem echem jego wspaniałomyślnych myśli, tylko jego wykonawcą. Wykonanie tych powinności napełniałoby mnie szczęściem niezamąconem i bez granic, gdybym nie potrzebował opłakiwać śmierci ojca, którego pamięć niechaj nigdy nie zaginie.
Zaledwie Ludwik domawiał ostatnie słowa, powstało w tłumie zamieszanie, starzec czuł, że siły go opuszczają i osunął się bezwładnie w ramiona tych, którzy go otaczali.
Ludwik Richard, którego zawiadomiono o tym wypadku pośpieszył do starca, ażeby się nim lepiej zaopiekować, kazał go zanieść do swego pokoju, nowożeńców zaś prosił, aby się w raz z gośćmi udali na wieczerzę. Marieta i pani Lacombe miały go podczas chwilowej nieobecności zastąpić.
Starzec był jeszcze w omdleniu, kiedy wniesiono go do gabinetu. Ludwik nie rozstał się nawet z meblami, których tak długo razem używali, ten sam czarny stół, czarna komoda, starożytna szafa, wszystko zachował, nawet łóżko, na którem położono starca.
Świeca w prędkości zapalona słabo tylko oświecała pokój.
Ludwik posłał służącego do apteczki, po środki orzeźwiające, potem pozostał ze starcem sam na sam. Gęste siwe włosy pokrywały czoło, a długa broda zakrywała prawie całą twarz. Ludwik uchwycił jego rękę, lecz w tej chwili starzec poruszył się, bełkocząc kilka niewyraźnych słów.
Głos ten wydawał się Ludwikowi znajomy, lecz panująca w pokoju półciemność, jako też włosy i broda starca nie pozwoliły mu rozpoznać jego rysów.
Wtem starzec podniósł powoli głowę, obejrzał się po pokoju i poruszył się zdziwiony. Zaledwie jednak rzucił spojrzenie na szafę, zawołał.
— Gdzie ja jestem? Czy to sen? Mój Boże! mój Boże!
Głos ten, który stawał się coraz wyraźniejszym, coś przypomniał Ludwikowi; zadrżał, ale potrząsnął smutnie głową, uśmiechnął się gorzko, mówiąc do siebie:
— Boleść częstokroć budzi w nas dziwne wspomnienia — a zwracając się potem do starca, zapytał się z współczuciem — jak się teraz czujecie, kochany ojcze?
Na te słowa starzec usiadł, pochwycił z żywością rękę Ludwika, pokrywając ją łzami i pocałunkami.
Zaskoczony tym wybuchem czułości Ludwik, zawołał:
— Uspokójcie się, dobry ojcze. Dotąd jeszcze nic takiego nie uczyniłem, czembym sobie mógł zaskarbić waszą wdzięczność, ale powiedzcie mi, jak się teraz czujecie?
Ludwik, który był dziwnie wzruszony, rzekł do starca:
— Posłuchajcie mnie, dobry ojcze!
— Ach jeszcze raz — szeptał starzec — jeszcze raz!
— Co? Mam jeszcze raz powiedzieć: dobry ojcze?
— Tak — odpowiedział starzec drżącym głosem — tak jest, jeszcze raz.
— Więc dobrze, dobry ojcze...
Ludwik nie mógł dalej mówić.
Nie mogąc się dalej wstrzymać, wstał starzec i zawołał z czułością.
— Ludwiku! Imię to, wymówione głosem pochodzącym z głębi serca, słowo to było wielkiem objawieniem.
Młody człowiek zbladł, rzucił się wstecz, patrząc na starca osłupiałym wzrokiem.
Wzruszenie, które owładnęło Ludwikiem, było tak gwałtowne, że potrzebował kilku minut, aby zebrać myśli i powiedzieć sobie: ojciec mój żyje!
Tak samo olśniewa nas nagłe przejście z ciemności do promieni jasnego słońca.
Gdy zaś ochłonął z pierwszego wzruszenia, odgarnął Ludwik drżącą rękę starcowi długie włosy z czoła i wpatrywał się upojony szczęściem w twarz ojca. Nie było żadnej wątpliwości, z szaloną radością wybełkotał słowa:
— Ty... o Boże! Ty... mój ojciec!

Nie będziemy dalej opisywać radości, jaką czuli ojciec z synem, tych słów bez związku, tych wykrzykników radości, tych wzruszeń, tych namiętnych wybuchów, które doprowadzają duszę do szczytu szczęśliwości.
Kiedy się nieco uspokoili, ojciec Richard rzekł do syna:
— W dwóch słowach, moje dziecko, opowiem ci całą historję: Pięć lat spałem, dopiero od czterdziestu ośmiu godzin się zbudziłem.
— Co ojciec mówi?
— Znajdowałem się w jednym wagonie z biednym Ramonem i jego córką, których to nieszczęście najwięcej dotknęło. Opatrzność uratowała mi życie; złamałem jednakże prawą nogę a z przerażenia straciłem zmysły.
— Ty, mój ojcze!
— Tak, z przerażenia zwarjowałem.
— O Boże!
— Zdala od miejsca katastrofy umieszczono mnie u pewnego zacnego lekarza, a po wyleczeniu nogi, oddano mnie do zakładu obłąkanych w Wersalu. Pomięszanie moje było niebezpieczne; zawsze mówiłem o utraconych skarbach. Przez cztery lata nie było nadziei wyleczenia mnie; wskutek rozumnego postępowania lekarzy, umysł mój od czasu do czasu się rozjaśniał, aż przed dwoma dniami zostałem wypuszczony z zakładu, jako zupełnie wyleczony. Nie jestem w stanie opowiedzieć ci, czego doznawałem, kiedy oprzytomniałem. Zbudziłem się, jak ci to już raz powiedziałem, z długiego snu. Pierwszą moją myślą, to wyznać ci muszę ze wstydem, była myśl skąpca. Co się stało z memi skarbami? Jak ich użyłeś? Kiedy wczoraj zamknęły się za mną drzwi zakładu, pobiegłem do mego notarjusza i przyjaciela. Możesz sobie wyobrazić jego zdumienie.
„Pan Ludwik wątpił o śmierci pana, a pierwszą myślą jego było uważać się za depozytora pańskiego majątku, chcąc dopiero z trzydziestym szóstym rokiem dowolnie nim rozporządzać, a wyznaczając dla siebie i dla żony tylko małą sumkę. Kiedy jednakże po sześciu miesiącach zachorował poważnie, myślał, że go śmierć może zaskoczyć, zanimby wypełnił to, co uważał za swój obowiązek; zmienił więc swoje postanowienie i wtajemniczył mnie w swoje plany, którym z całego serca przyklasnąłem“.
— Co to były za plany? — pytałem się twego dawnego pryncypała.
„Miej pan cierpliwość do jutra — odpowiedział mi — udaj się pan o północy do kościoła w Chaillot, a dowiesz się wszystkiego i będziesz dziękować Bogu, że ci pozwolił doczekać takiego syna“. Z niecierpliwością oczekiwałem dnia dzisiejszego, kochany Ludwiku; długa broda, siwe włosy bardzo mnie zmieniły; zafarbowałem moją twarz, abym się mógł zbliżyć do ciebie niepoznany. Ach, dobry, szlachetny synu! — dodał ojciec Richard, płacząc z rozrzewnienia — żebyś wiedział, co ja widziałem i słyszałem. Imię moje szanują, wielbią, wszystko to zawdzięczam tobie, i twojej synowskiej miłości.
Byłem jak odurzony. Gdybyś wiedział, jaka nagła zmiana zaszła we mnie! Kiedy ty w mojej obecności tak błogosławiłeś moją pamięć, zdawało mi się, że duch mój przeniósł się w jakieś nadziemskie sfery, wyzwolony z więzów ziemskich, tak jak się unoszą dusze tych, których tam w przestrzeniach dochodzą jeszcze wyrazy miłości i wdzięczności. Iluzja ta trwała jednak krótko. Ja nie miałem żadnej cząstki w tem wszystkiem, z powodu czego tak mnie sławiono.
— Co ojciec mówi! Czyż ja mógłbym tyle czynić dobrego, gdyby nie ojca oszczędność. Jedyna moja zasługa jest, to że z majątku, który mi ojciec pozostawił, zrobiłem dobry użytek. Stając się panem tak wielkiego bogactwa, poznałem obowiązki, które na mnie włożono. Okropna nędza i brak nauki, które dały się we znaki mojej żonie, niebezpieczeństwa w które ludzi wprowadzają bieda i brak wykształcenia, okrutne kalectwo pani Lacombe, chrzestnej matki Mariety, to wszystko było dla mnie nauką. Marieta, pani Lacombe i ja postanowiliśmy ochraniać wedle możności ludzi od tych męczarni, pod któremi sami musieliśmy cierpieć.
— Kochanie, drogie dziecko!...
— To nie moje dzieło, tylko ojca. Niech ojciec teraz używa tej sławy; z trudnością ojciec posiał, ja tylko zbierałem, plon więc do ciebie należy.
W tej chwili rozwarły się drzwi, któremi wpadł do gabinetu Saint-Herem, rzucając się Ludwikowi w objęcia, a nie widząc obecnego ojca Richarda, zawołał:
— Uściskaj mnie Ludwiku! i raduj się ze mną, boś moim najlepszym przyjacielem. Tyś też najlepszy, do którego śpieszę z nowiną. Wiedziałem, że cię tu spotkam, bo wiem, że dziś obchodzisz rocznicę siódmego maja. Nie tracąc ani minuty, przybyłem do ciebie, aby ci powiedzieć, gdyż zdziałał przed chwilą najniemożliwszy cud w świecie.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Przed dwiema godzinami byłem zupełnie zrujnowany; teraz jestem bogatszy, niż przedtem. Ludwiku, kopalnie złota, srebra, djamenty na korce, bajeczne bogactwa, majątek, który wynosi kilka dziesiąt miljonów. O, święty Ramonie! imię twoje niech będzie błogosławione! Miałem rację, zaliczając cię w poczet świętych, bo nie jesteś niewdzięczny.
— Florestanie, proszę, powiedz wyraźniej.
— Przed godziną kończyła się uroczystość, wydana, jak ci wiadomo, dla rzemieślników. Jeden z moich ludzi uwiadomił mnie, że jedna pani, która nadjechała fiakrem czeka na mnie w moim pokoju i koniecznie się ze mną chce widzieć. W tej chwili do niej pobiegłem, i, wyobraź sobie, zastałem tam hrabinę Zomaloff, piękną młodą wdowę, którą za osiem dni miał pojąć książę de Riancourt, przedtem była u mnie, aby obejrzeć pałac, który zamierzała kupić i rzeczywiście go kupiła. Zdziwiony, stanąłem jak wryty, ona zaś najnaturalniejszym głosem w świecie mówiła:
„Panie Saint-Herem, przepraszam, że jeszcze raz go fatyguję, ale mam panu tylko kilka słów do powiedzenia: Jestem wdową, mam dwadzieścia osiem lat. Nie mogę sobie zdać sprawy, dlaczego przyrzekłam wyjść za mąż za księcia de Riancourt, możebym się ostatecznie na ten mizerny związek zdecydowała, gdybym nie była poznała pana. Serce pana jest szlachetne, dusza wzniosła, tego dowodem dzisiejsza uroczystość. Charakter i dobroć pana wzruszyły mnie, osoba pańska podoba mi się. Co się mnie tyczy, to krok, który w tej chwili uczyniłam, daje panu rękojmię, co o mnie możesz sądzić.
„Krok ten niestosowny będzie pan umiał ocenić. Jeżeli sąd pański będzie dla mnie przychylny, to byłabym dumną i szczęśliwą, gdybym się mogła nazywać panią Saint-Herem i razem z panem w pałacu mieszkać Saint-Ramon. Posiadam olbrzymi majątek, którym pan może dowoli rozporządzać, gdyż całą moją przyszłość kładę z największem zaufaniem w jego ręce. Oczekuję pańskiej decyzji. Dobranoc, panie Saint-Herem!“
— Z temi słowy, kochany Ludwiku, znikła czarodziejka i pozostawiła mnie tak uszczęśliwionego, że myślałem, iż zmysły postradam.
— Florestanie — zawołał Ludwik ze szczerem współczuciem — ślepe zaufanie w tobie młodej kobiety nakłada na ciebie ciężkie obowiązki.
— Rozumiem mój przyjacielu — odrzekł Florestan otwarcie. — Mogłem majątki własne roztrwonić i siebie zrujnować, lecz roztrwonić majątek cudzy, doprowadzić do nędzy kobietę, która całą swą przyszłość w moje ręce złożyła, byłoby nikczemne.




W miesiąc po tych zajściach Florestan de Saint-Herem ożenił się z hrabiną Zomaloff.
Ludwik Richard, jego ojciec i Marieta byli świadkami aktu ślubnego.
Ojciec Richard nic nie zmienił w urządzeniach syna, prosił tylko, aby oddano mu zarząd domu a w tym charakterze oddawał znaczne usługi.
Każdego roku obchodzono uroczyście dzień siódmego maja.

Ludwik, ojciec Richard i Marieta, połączeni ścisłym węzłem przyjaźni z panem i panią Saint-Herem, brali udział co roku w dniu siódmego maja na balu wydawanym w rocznicę zaręczyn w pałacu Saint-Ramon. Małżeństwo Saint-Herem szczęśliwe w pożyciu, bo uświęcone gorącą miłością, udawało się następnie o północy do domu dobrego Boga, aby brać udział w uroczystości sześciu par.

V. ZAZDROŚĆ.
I.

Każdy podróżny, który w r. 1828 przebywał okolice Blois, chcąc, zwyczajem wszystkich turystów, dostać się do miasteczka Pont-Brillant, celem zwiedzenia wspaniałego i starożytnego zamku zamieszkałego przez margrabiego tegoż nazwiska, musiał koniecznie przechodzić obok pewnego folwarku, oddalonego o godzinę drogi od zamku i leżącego nad samą drogą, wijącą się przez pola i niwy, należące do jego posiadłości.
Mieszkanie, położone samotnie wśród pola i zarośli, mogło niekiedy zwrócić na siebie uwagę podróżnego; ale byłby na nie patrzył z pewnym smutkiem i niechęcią, jako na jedno z tak licznych w owej okolicy siedlisk wiejskich, odznaczających się swoją szpetnością i odrażającym wyglądem, pomimo, że bywały one nieraz własnością osób zamożnych.
Rzeczywiście, folwark składał się z zabudowań gospodarskich, tworzących dwa długie skrzydła, ciągnące się ku tylnej części posiadłości. Wnętrze tego równoległoboku służyło za podwórze i zapełnione było mierzwą, gdyż wyjście z obór, stajni i owczarni zwrócone było na te właśnie gnojowiska, po których wszelkiego rodzaju zwierzęta domowe, poczynając od kur aż do trzody chlewnej, brodziły, szukając jakiego takiego pożywienia.
Mieszkanie właściciela umieszczone było w jednem z tylnych skrzydeł budowli, i składało się z izb dolnych, oraz kilku dymników pod strychem, a wychodziło na cuchnące podwórze, tudzież na brudne mury i zmurszałe drzwi stajen i obór; gdy drugą stroną, w której podówczas żadnego jeszcze nie było okna, odwrócone było do pięknego lasu stuletnich dębów, zajmującego przestrzeń około dwóch mórg gruntu, pod którym biegł mały strumień. Lasek ten, pomimo niezwykłej piękności, był prawie nieprzystępny; gdyż ziemia jego zasypana była gruzem i śmieciami, i zarosła cierniem i ostem; wreszcie strumień był błotnisty i mętny, nigdy go bowiem nie czyszczono i nie miał należytego spadku.
Gdyby zaś ów podróżny w rok po pierwszej swojej wędrówce przechodził obok tegoż samego folwarku, który poprzednio tak przykry stanowił widok, zdumiałby się nadzwyczajnie nagłą przemianą, jakiej to miejsce uległo, pomimo, że i teraz jeszcze do tegoż samego należało właściciela.
Świeża murawa, miękka i połyskująca jak zielony aksamit, ozdobiona różanemi krzakami, zastąpiła miejsce dawnego smrodliwego podwórza, które niegdyś było napełnione mierzwą. Ponieważ w stajniach i oborach wszystkie wyjścia urządzone z przeciwnej strony, przeto zamurowano wszystkie dawne otwory, a budowle, równie jak i wielką stodołę, stojącą w głębi dziedzińca, pobielono świeżym tynkiem i otoczono zielonym szpalerem, po którym zaczynał się już piąć dziki winograd, powoje i przewierścień.
Część, w której się znajdowało mieszkanie, również otoczona była szpalerem, krzewami i kwiatami; czystym piaskiem wysypana aleja prowadziła do głównego wejścia, przed którem urządzony został obszerny przedsionek drewniany, pokryty słomianym dachem, i obsadzony rozmaitemi kwiatami; przedsionek ten, którego ściany zaopatrzone były w niewielkie okienka, umajone roślinami pnącemi, zastępował letni salon; przed każdem oknem, urządzono małą wystawkę z srebrno-białego drzewa brzozowego, na której ustawiano mnóstwo świeżo rozkwitłych kwiatów.
Gęste sztachety, osłonione w połowie niedawno zasadzonemi krzaczkami czerwonych akacyj, hebanu i berberysu, łączyły oba skrzydła budowli w linji równoległej ze stającą w głębi stodołą, i zamykały tym sposobem piękny ogród, do którego prowadziła furtka ze sztachetek.
Od strony lasu również niespodziewana i zupełna nastąpiła zmiana.
Zamiast cierni i ostów była tam piękna murawa, poprzerzynana kilkunastu ścieżkami, wysypanemi żwirem i wijącemi się pod cieniem odwiecznych dębów. Błotnisty niegdyś strumyk, sprowadzony do nowego koryta, i w połowie biegu swojego wstrzymany przez pewien rodzaj grobli, ułożonych z grubych i mchem pokrytych belek, tworzących małą pieniącą się od dwóch do trzech stóp wysokości kataraktę, teraz płynął szybko pomiędzy dwoma wyłożonemi darniną brzegami.
Kilkadziesiąt krzaków bodziszku, którego szkarłatne kwiaty pięknie się odbijały na zielonej murawie, pozłoconej gdzieniegdzie przedzierającemi się wpośród dębowych liści promieniami słońca, dodawały tej powabnej okolicy szczególnego wdzięku.
Szczegółowe wyliczanie tych wszystkich zmian, które zostały uskutecznione w tak krótkim czasie, prostemi i niezbyt kosztownemi środkami, zdawać się może mało zajmującem, ma ono przecież swoje znaczenie, albowiem jest jedynym z niezliczonych dowodów miłości macierzyńskiej.
Tak jest, młoda szesnastoletnia kobieta, dopiero od sześciu miesięcy mężatka, a od czasu wesela żyjąca w tej samotni jakby na wygnaniu, dokonała tych zmian.
Zajęta jedynie myślą o swojem dziecięciu pragnęła dać mu piękne otoczenie.
Na murawie wewnętrznego, starannie zamkniętego ogrodu, maleńkie dziecię miało się uczyć stawiać pierwsze kroki; przedsionek zasłoniłby je w czasie jego zabaw i igraszek od deszczu lub zbytniego skwaru słońca, a wijące się w koło zielonych, otaczających dom sztachet wonne i kwitnące rośliny, stanowiłyby dlań widok wesoły i zajmujący.
Później, kiedy by już podrosło, mogłoby pod okiem matki pląsać na murawie pod cieniem wyniosłych dębów, bawić się lekkim szumem kaskady lub widokiem połyskujących srebrzystych bałwanów, wznoszących się po omszonych belkach; sam strumień, najwyżej na dwie stopy głęboki, nie groziłby dziecięciu żadnem niebezpieczeństwem, owszem w gorących dniach lata mogłoby się ono kąpać w jego orzeźwiających i czystych bałwanach, które spokojnie płynęły po drobnym żwirze.
W tem wszystkiem, równie jak w wielu innych okolicznościach, o czem się później dowiemy, przewodniczył młodej matce pewien rodzaj objawienia, które natchnęło ją myślą, ażeby małym kosztem ten niegdyś tak zaniedbany i nieporządny folwark zamienić w powabną wiejską posiadłość.
W czasie, w którym zaczyna się nasza powieść, to jest przy końcu czerwca 1845 roku, młoda matka zamieszkała już w folwarku od lat siedemnastu; krzaki i drzewka na murawie, położonej pośród zabudowań folwarcznych, zamieniły się w wyniosłe drzewa, budowle nikły zupełnie pod gęstą osłoną ich liści i kwiatów w porze letniej, a w zimie nawet zielone liście ogromnych bluszczów pokrywały ściany domu i słomiany dach przedsionka.
Od strony lasu dębowego zawsze jeszcze słychać było melancholijny szmer małej katarakty i bieg strumyka.
Ku tej sielskiej i zachwycającej okolicy wychodziły szklane drzwi obszernego pokoju, który młodej matce służył za salon, a jej synowi wówczas szesnaście lat i kilka miesięcy liczącemu, za pracownię.
Pokój ten zawierał pewien rodzaj muzeum, ale ponieważ czytelnik dziwiłby się może takiej nazwie, przeto powiedzmy raczej, że zawierał w sobie zbiór relikwij, dowodzących miłości macierzyńskiej.
Tak naprzykład: skromna szafa z białego drzewa, opatrzona szklanemi drzwiami, zawierała mnóstwo przedmiotów, które młoda kobieta święcie zachowała, jako najdroższe wspomnienia rozmaitych epok z życia jej syna.
Każda rzecz miała tu swoją datę, poczynając od zabawki dziecięcia, aż do wieńca z liści dębowych, który młodzieniec otrzymał na egzaminie w domu Pont-Brillant, gdzie dumna matka dla przekonania się o jego zdolnościach, wysłała swego ulubieńca.
Każda rzecz miała tu swoje znaczenie, poczynając od maleńkiej fuzji, tej nawpół popsutej zabawki, aż do białej jedwabnej złotemi frendzlami obszytej szarfy, którą młodzież zwykła nosić przy pierwszej komunji.
Relikwie te mogą się zdawać małoznaczącemi, może nawet śmiesznemi, a jednak pomyślawszy, że wszystkie wypadki dziecinnych i młodzieńczych lat syna, do których się powyższe przedmioty odnosiły, były dla tej matki, która swe dziecię ubóstwiała i w największej żyła samotności, tkliwemi lub uroczystemi wypadkami, to łatwo nam będzie usprawiedliwić tę cześć, oddawaną przeszłości i ocenić myśl, która pomiędzy temi relikwiami umieściła także małą lampkę z białej porcelany; przy jej to bowiem bladem świetle, młoda matka czuwała nad łóżkiem swego syna podczas długiej i niebezpiecznej choroby, z której przy pomocy skromnego, ale biegłego lekarza osiadłego w Pont-Brillant, został ocalony.
Maymyż jeszcze dodać, że część ścian tego pokoju pokryta była rozmaitemi oszklonemi ramami, które przedstawiały: tu, prawie nieczytelne jeszcze pismo dziecięcej ręki, tam, kopję trzech strof, które młodzieniec ułożył w przeszłym roku na urodziny swej matki. Dalej, głowy Andromachy i Nioby (które wszędzie niemal widzieć można, a które niedoświadczony ołówek poczynających zwykle z wykrzywionemi usty i tak niepewnym wzrokiem oddaje), zdawały się z gniewem wpatrywać w ładny obrazek z natury, malowany farbami wodnemi, i przedstawiający pewną okolicę nad brzegami Loary.
Zresztą gdzieniegdzie rozmaite ułamki starożytnej rzeźby, lane z gipsu, które zapewne służyły jako modele, już to wisiały na ścianach, już też stały na czarnych drewnianych postumentach. Pierwsze elementarne książki dziecięcia, troskliwie zebrane były przez jego matkę i umieszczone w bibljotece, w której znajdował się również doskonały wybór dzieł historycznych, geograficznych, opisów podróży i innych najpożyteczniejszych książek. Fortepian, a przy nim półeczki, napełnione kilkunastu kajetami nut, umieszczone niedaleko stolika rysunkowego, uzupełniały skromne umeblowanie tego pokoju.
W końcu czerwca 1845 roku, młoda matka — o której mówimy, a którą nazwiemy Marją Bastien, znajdowała się z synem swoim w opisanym przez nas pokoju.
Wkrótce uderzyć miała godzina piąta nad wieczorem; promienie słońca, chociaż wstrzymywane przez spuszczone story dla utrzymania chłodu w pokoju, rzucały przecież złoty i wesoły blask swój już to na ściany salonu, już też na ogromne bukiety kwiatów, niedawno zerwanych i ustawionych w porcelanowych wazonach na kominie.
Oprócz tego w dużym kryształowym kielichu stało ze dwanaście rozmaitego rodzaju półrozkwitłych róż, które, wydając najprzyjemniejszą woń, zdawały się rozweselać stolik, założony książkami i papierami, przy którym matka i syn zajęci byli pilną pracą.
Lubo pani Bastien kończyła już trzydzieści trzy lat, zdawało się przecież, że niema więcej nad dwadzieścia, tak dalece jej powabne oblicze młodą, a nawet panieńską jeszcze jaśniało, świeżością.
Dwa grube sploty ciemno-kasztanowatych na dół zaczesanych, z natury wijących się i mieniących jak złoto włosów, otaczały najdoskonalszy owal jej twarzy; jej duże oczy jaśniejące łagodnym i najczystszym błękitem, uśmiechały się z pod długich rzęs, ciemnych, jak jej w delikatny łuk zagięte brwi, ciemnych, jak drobne pukle jej włosów, wijących się powyżej szyi i zwiastujących istotę pełną życia i siły; jej świeże usta, uderzającej białości zęby, najdoskonalsze zaokrąglenie ślicznych i lekko zarumienionych ramion, wszystko to uzupełniało owe znamiona czystej dziewiczej krwi, którą winna była wyłącznie jednostajnej spokojności samotnego, i że tak powiemy, klasztornego życia, które jedną tylko namiętnością... miłości macierzyńskiej było zapełnione.
Zaprawdę, widząc ich oboje siedzących nad pracą przy wspólnym stoliku, matkę i syna można by za brata i siostrę poczytać.
Fryderyk Bastien był nadzwyczajnie podobny do swej matki, lubo w nim więcej było męskości, cera twarzy była więcej brunatna i włosy ciemniejsze, niż siedzącej przy nim kobiety, a piękne, czarne brwi powiększały jeszcze wdzięk jego wielkich, czystych, błękitnych oczu, gdyż Fryderyk miał oczy i spojrzenie swej matki, równie jak jej przyjemny uśmiech, jej nos grecki, jej białe zęby i jej koralowe usta.
Wychowany w zupełnej swobodzie wiejskiego życia, które jest tak pożądane dla zdrowia, Fryderyk, wzrostem już swą matkę przewyższający, jaśniał zdrowiem, młodością i wdziękiem; trudno może byłoby znaleźć rysy, rokujące więcej rozumu, siły moralnej i słodkiej uprzejmości. Łatwo także było odgadnąć, że to macierzyńska duma kierowała wyborem jego ubioru, który zresztą był bardzo prosty. Piękny z czerwonego jedwabiu szalik, z wystającym cienkim kołnierzykiem od koszuli, odbijał bardzo dobrze przy świeżej i brunatnej twarzy młodzieńca, a rzadkiej białości pikowa kamizelka zgadzała się jak najlepiej z jego bladożółtym nankinowym spencekiem, opatrzonym dużemi guzikami z macicy perłowej. Nareszcie ręce jego nie wyglądały bynajmniej jak owe brzydkie ręce wielu uczniów, których paznogcie są poobgryzane, skóra pomarszczona i poplamiona atramentem; przeciwnie, jego ręce były równie starannie pielęgnowane jak ręce jego matki, i równie jak jej palce ozdobione były różowemi połyskującemi i jak najtroskliwiej pielęgnowanemi paznogciami.
(Matki, które mają szesnastoletnich synów w szkołach, pojmą zapewne te wszystkie drobnostki, i usprawiedliwią naszą wielomówność).
Jakeśmy już wspomnieli, Fryderyk i jego matka siedzieli przy jednym stole naprzeciwko siebie i pracowali gorliwie z całym zapałem; każde z nich miało po lewej stronie jeden tomik Wikarego z Wakefield, a przed sobą ćwiartkę białego papieru.
— Fryderyku, podaj mi słownik — rzekła pani Bastien nie spoglądając wcale na syna i wyciągając tylko ku niemu swą małą rączkę.
— O! pocóż słownik — zawołał Fryderyk śmiejąc się — jakże też można tak małe czynić postępy i uciekać się jeszcze do pomocy słownika!
I podał swej matce książkę, pocałowawszy pierwej jej piękną rękę, która na nią oczekiwała.
Mając ciągle oczy spuszczone, Marja nic nie odpowiedziawszy, uśmiechnęła się tylko; ale spojrzawszy potem ukradkiem na syna, wzięła swoje pióro ze słoniowej kości w małe zęby, przy których się ono prawie żółtem wydawało, i zaczęła pilnie przewracać kartki słownika.
Fryderyk skorzystał z tej chwili nieuwagi, podniósł się na swojem krześle, oparł obie ręce na stole, i przechylił się naprzód, ażeby zobaczyć, jak też daleko jego matka postąpiła w tłumaczeniu.
— Ah! Fryderyku, chcesz ode mnie przepisać — rzekła Marja wesoło, puszczając słownik i starając się na próżno przykryć maleńką rączką swą kartkę, ażeby ją zasłonić przed wzrokiem syna. — Ah! widzisz? złapałam cię tym razem.
— Nie, zapewniam cię — odpowiedział Fryderyk siadając napowrót — chciałem tylko zobaczyć czyś równie daleko przetłumaczyła, jak ja.
— Wiem tylko tyle — odpowiedziała pani Bastien triumfująco i dopisując jeszcze jakieś zdanie po zasiągnieniu rady słownika — wiem tylko tyle, żem już skończyła.
— Jakto... już! — zawołał Fryderyk upokorzony.
W tej chwili starożytny zegar kunsztownej na swoje czasy roboty, wysoki przynajmniej na sześć stóp i stojący w kącie pracowni, wybił godzinę piątą.
— Doskonale! otóż godzina wypoczynku! — dodała Marja wesoło — godzina wypoczynku! czy idziesz, Fryderyku?
I młoda kobieta, zerwawszy się z krzesła, pobiegła do swego syna.
— Daj mi tylko dziesięć minut czasu, zaraz skończę — rzekł Fryderyk błagalnym głosem i pisząc dalej z pośpiechem, — ulituj się, zostaw mi jeszcze dziesięć, dziesięć nędznych minut! Ale trzeba było widzieć, jak prośba ta przyjętą została, z jaką wesołą swawolą młoda matka posadziła ogromnego żyda na niedokończonej przez swego syna kartce, przymknęła jego książki, wyrwała pióro z ręki, a potem zręcznie i szybko wyprowadziła go do stuletniego lasku dębowego, który ich gościnnie powitał swoim cieniem i chłodem.

Ma się rozumieć, że Fryderyk nie stawiał rozpaczliwego oporu despotycznej woli swej matki, i chętnie poddał się zabawie, którą z nim chciała podzielać.

II.

W pięć minut po uderzeniu godziny rekreacji, Fryderyk i matka jego grali już z największym zapałem w wolanta.
Zachwycający to był obraz.
Jasne promienie słońca, przedzierając się gdzie niegdzie przez gęste sklepienie liści dębowych, pozłacały czasami piękne oblicza pani Bastien i jej syna; ich postawy, wszystkie ich poruszenia okazywały wdzięk i pełnię życia.
Z licami, pokrytemi krasnym rumieńcem, ożywionym wzrokiem, nawpół otwartemi i uśmiechającemi się usty, ciałem w tył nieco przechylonem, z piersią wznoszącą się szybko, pod lekką suknią, jedną nogą wystawioną najprzód i ręką uzbrojoną siatką, osadzoną na trzonku pokrytym aksamitem, Marja chwytała piłkę i odbijała ją Fryderykowi, ale podstępnie i w kierunku zupełnie przeciwnym temu, jakiego mógł się był domyślać. Zręcznie i szybko odrzucał młodzieniec wprawnem poruszeniem głowy, spadające mu na czoło pukle pięknych ciemnych włosów i w kilku silnych i lekkich skokach doganiał mającą już upaść zabawkę, ażeby ją pochwycić w samą porę i odesłać napowrót swej matce. Ta chwytała ją i odbijała znowu z niemniejszą zręcznością; ale, biedny Fryderyk! w chwili kiedy już dogania łukiem lecącą piłkę... ta spadła mu... prosto na nos... traci równowagę, potyka się i jak długi upada na murawę.
Dopiero to śmiechy, i gwałtowny wybuch swawolnej wesołości dwojga grających! W dziecinnej pustocie swojej niezdolni do niczego, musieli przerwać zabawę.
Prowadząc się pod rękę, z twarzą pałającą, oczyma zabiegłemi łzami, które wywołał mocny i kilkakrotnie wznawiany śmiech, młoda matka i syn jej udali się na drewnianą ławkę, stojącą nad brzegiem strumyka naprzeciw kaskady; pani Bastion zaczęła z macierzyńską troskliwością obcierać pot, którym było zroszone czoło jej syna.
— Mój Boże — rzekł Fryderyk — jakże można śmiać się tak bardzo!
— Ale, przyznaj że sam, że to było wyborne.
— Prawda, i właśnie ta piłka; musiała upaść prosto na mój biedny nos.
— No, widzisz Fryderyku, i znowu zaczynasz. Ah! jakiś ty niedobry.
— Wszakże ty sama nie możesz się wstrzymać od śmiechu, widzę ja to bardzo dobrze.
I znowu oboje odezwali się tym nieocenionym szalonym śmiechem, który jest tak mimowolny, tak swobodny, a zarazem tak zdrowy.
— Nic nie szkodzi — rzekła pani Bastien uspokoiwszy się pierwsza po tym nowym wybuchu wesołości — wiesz Fryderyku, co mnie pociesza po tym naszym, szalonym śmiechu? oto, przekonana jestem, że tylko ludzie, co są równie jak my szczęśliwi, mogą doznawać podobnych napadów dziecinnej radości.
— Ah! matko, słusznie mówisz — rzekł Fryderyk, opierając swą głowę na ramieniu pani Bastien i kołysząc się na niem z tkliwemi oznakami ujmującej pieszczoty — my jesteśmy tak szczęśliwi!... Patrz, naprzykład teraz, podczas tego pięknego wieczoru letniego, w tym świeżym cieniu, być tutaj, przy tobie, z głową opartą na twojem ramieniu, i z oczyma nawpół zamkniętemi widzieć jakby przez złotą zasłonę nasz mały domek, a podczas kiedy ta kaskada odzywa się do nas lekkim szmerem, jednem spojrzeniem obejmować cały nasz maleńki świat, którego nigdy nie opuszczamy... o! to jest piękne, to jest nieocenione.... chciałbym tak sto lat pozostać.
I skutkiem nowego poruszenia, zdawało się, że Fryderyk chciałby wiecznie kołysać się jak dotąd na ramieniu swej matki.
Młoda niewiasta, nie chcąc przeszkadzać Fryderykowi, pochyliła tylko głowę a dotykając własną twarzą lic młodzieńca, wzięła jednę jego rękę i odpowiedziała:
— Prawda, moje dziecię, ten mały zakątek był zawsze dla nas rajem, gdyż, wyjąwszy tylko trzydzieści trzy dni twojej choroby, zdaje mi się, że daremniebyśmy szukali chociażby jednej tylko chwilki smutku i zmartwienia, nieprawdaż, Fryderyku?
— Zawsze mnie tak psujesz...
— Pan Fryderyk nie wie co mówi — odpowiedziała pani Bastien, udając powagę — nie znam nic gorszego, nic nieznośniejszego, nic nieszczęśliwszego jak dziecię popsute. Chciałabym przecież widzieć jakie to wady, jakie kaprysy rozwinęłam w tobie, mój paniczu? Mów tedy, wymień mi je!
— Bardzo temu wierzę, wszakże nigdy nie zostawisz tyle nawet czasu, ażebym mógł czegoś zapragnąć. Zajmujesz się mojemi rekreacjami, mojemi przyjemnościami, jak ja sam, bo doprawdy, ja nie wiem jak ty to robisz, ale przy tobie każda chwila czasu ubiega mi tak szybko., że mi się zdaje prawie niemożliwem, ażeby już mógł być koniec czerwca... toż samo powtórzę także przy końcu stycznia i zawsze, zawsze toż samo.
— Nie o to teraz idzie, mój panie, ażebyś mi miał prawić pochlebstwa, ale powinieneś mi wyznać, w czem ja ciebie popsułam?... przeciwnie, powiedz sam, czy nie jestem bardzo surowa, bardzo wymagająca pod względem pracy i twoich zatrudnień?
— Słuchaj, najlepiej nie zaczynaj ze mną wcale! Czyż nie podzielasz ze mną równie moich nauk, jak zabaw? Dlatego też praca zawsze mnie tak zajmowała, jak chwile wypoczynku... Pod tym względem mogę jak najgłośniej wysławiać twoje zasługi!
— Ależ, panie Fryderyku, wszakże otrzymałeś dwie piękne nagrody w Pont-Brillant... a tym razem nie miałam w tem żadnego udziału....słowem... ja...
— Słowem, mateczko moja — zawołał Fryderyk przerywając swej matce, i całując serdecznie Marję — ja utrzymuję, że całe moje szczęście tobie tylko zawdzięczam. Jeżeli mam jakie wiadomości, jeżeli wart jestem cośkolwiek, tobie to jedynie jestem winien, tak, tobie samej... Tak, wszystko, co mam w sobie dobrego, mam od ciebie... ale wady moje... mój upór naprzykład... to....
— O! co się tego — dotyczy rzekła pani Bastien z uśmiechem, przerywając Fryderykowi i całując go w czoło — ta mała główka, jeżeli zechce czegoś, to już wolą nieugiętą... To prawda, nie znam silniejszej woli, niż twoja... Tak naprzykład, dotąd z niezłomnym uporem chciałeś być najtkliwszym, najlepszym synem... Postanowieniu temu zawsze pozostałeś wiernym.... — Poczem młoda matka dodała z nieocenionem rozczuleniem — daj pokój, daj pokój, moje dziecię ukochane, ja ciebie nie chwalę... Każdy dzień daje mi nowe dowody twojej dobroci serca, twojej szlachetności... Gdybym ci pochlebiała, to mieszkańcy naszego małego świata, jak go nazywasz, byliby moimi współwinowajcami, a zbyt jesteśmy ubodzy i za nadto pogardzamy kłamstwem, ażeby mieć wkoło siebie pochlebców. Zresztą — dodała pani Bastien, wskazując na kogoś zbliżającego się ku nam, — gdybym potrzebowała obcej pomocy, ażeby cię przekonać, to zażądałabym świadectwa tego zacnego człowieka... Zna on cię prawie równie dobrze jak ja, a przyznać musisz, że o jego szczerości żadną miarą wątpić nie należy.
Osobą, o której mówiła pani Bastien, a która zbliżyła się właśnie z lasku, był mężczyzna, mający około czterdziestu lat, wzrostu niskiego, o powierzchowności słabowitej i bardzo zaniedbanej. Oprócz tego przybysz ten był nadzwyczajnie brzydki, ale ta brzydota zwiastowała rozum i wielką dobroć serca. Nazywał on się Dufour i był lekarzem praktykującym w Pont-Brillant. On to, w ubiegłym roku wiadomościami swojemi i troskliwością ratował Fryderyka w jego ciężkiej i niebezpiecznej chorobie.
Dzień dobry, kochana pani Bastien — rzekł doktór wesoło zbliżywszy się do młodej niewiasty i jej syna. — Dzień dobry, mój synu — dodał jeszcze, ściskając uprzejmie rękę Fryderyka.
— Ah! doktorze, doktorze — zawołała pani Bastien z najszczerszą wesołością — dobrze, że pan przychodzi, muszę też pana okropnie wyłajać.
— Mnie, wyłajać!
— Nie inaczej; wszakże to już przeszło dwa tygodnie jakeś pan do nas nie zajrzał?
— Ach! jakże to brzydko — odpowiedział doktór również wesoło — jakże to brzydko, być takim samolubem i przy tak kwitnącem zdrowiu, wymagać jeszcze, ażeby was doktór odwiedzał.
— Ah! jakże to brzydko — dodała pani Bastien podobnym głosem — jakże to brzydko być człowiekiem tak dalece pogardzającym wdzięcznością osób, które ocalił, że je nawet pozbawia przyjemności częstego powtarzania: dziękujemy ci, nasz zbawco., dziękujemy ci z całego serca.
— Moja matka ma zupełną słuszność; pan myśli, że gdy powrócił mi życie, wszystko się już między nami skończyło, nieprawdaż? O panie, wcale nie!
— Więc to matka i syn jednocześnie wypowiadają mi wojnę... w takim razie kapituluję, bo siły moje nie wystarczą — odpowiedział doktór cofając się o parę kroków — uznaję się zwyciężonym.
— To co innego! — zawołała pani Bastien — dlatego też nie nadużyjemy naszej powagi, ale pod jednym tylko warunkiem, doktorze, to jest, że pan zostanie u nas na obiedzie.
— Właśnie w tym chwalebnym zamiarze wyszedłem z domu — odpowiedział doktór poważnie — ale w Pont-Brillant zatrzymała mnie pewna biedna kobieta, z prośbą, ażebym się jak najprędzej udał do jej męża.... Poszedłem więc i przedsięwziąłem już pierwsze środki ratunku; lecz na nieszczęście choroba tego człowieka jest tak ciężka, postępy jej są tak nagłe, że nie usiedziałbym spokojnie, gdybym jeszcze około godziny siódmej nie odwiedził mojego chorego.
— Wobec tego nic już mówić nie mogę, kochany doktorze — powiedziała pani Bastien — i podwójnie jestem panu wdzięczna, że nam przynajmniej te kilka chwil poświęci.
— A ja cieszyłem się już na ten wieczór — dodał doktór — byłby on tak pięknie uzupełnił mój dzień dzisiejszy, gdyż poranek jego rozpoczął się dla mnie wielką radością.
— Czy pana szczęście jakie spotkało, kochany doktorze? ah! jakże to dobrze!
— Tak jest — odpowiedział pan Dufour ze wzruszeniem — lękałem się o mego najlepszego, przyjaciela, nieustraszonego podróżnika, który odbywał niebezpieczną wędrówkę w najmniej znanych okolicach południowej Ameryki i o którym od ośmiu miesięcy nie miałem żadnej wiadomości. Zaczynałem się już niepokoić, kiedy dziś rano odbieram list z Londynu, datowany w Lima, w którym, dla uzupełnienia mojej radości obiecuje mi przybyć tutaj i jakiś czas u mnie pozostać... Jakże się cieszę.... jest to bowiem mój przyjaciel od serca... kocham go jak brata... ale bo też wart jest tego, to człowiek najbezinteresowniejszy w świecie, głowa utalentowana... a ja mieć go będę u siebie, wyłącznie dla siebie samego przez.znaczny może przeciąg czasu. O! co to za szczęście dla mnie... podzielać z nim moje myśli... gawędzić z nim w zaufaniu i samotności... Doprawdy w nadmiarze szczęścia powiedziałem sobie: będę nienasycony... i dla podwojenia tego szczęścia, muszę radość moją opowiedzieć pani Bastien, zostanę nawet u niej na obiedzie; spędzę tam kilka najprzyjemniejszych w świecie godzin, i uczynię jej propozycję, która jej się może spodoba, równie jak naszemu kochanemu Fryderykowi. Nie byłżeby to dzień zupełnie szczęśliwy, dzień prawdziwego sybaryty?
W tej chwili przerwano doktorowi jego radosne uniesienia; albowiem stara służąca, trzymająca za rękę nędznie ubrane siedmio, lub ośmioletnie dziecię, zawołała z progu domu, na którym się zatrzymała:
— Panie Fryderyku, już wybiła szósta godzina.
— Do zobaczenia mateczko — rzekł Fryderyk, całując Marję w czoło, poczem zwrócił się do doktora:
— Wszakże, panie Dufour, my się jeszcze zobaczymy, zanim pan odjedzie?
I w kilku lekkich skokach Fryderyk stanął przy starej służącej i dziecku, z którem wszedł do domu.
— Gdzież on się tak śpieszy? — zapytał doktór jego matkę.
— Idzie na lekcje — odpowiedziała Marja z uśmiechem — czy pan nie widział jego ucznia?
— Jakiego ucznia?
— Chłopczyk, który tu właśnie przybył, jest synem wyrobnika, zbyt daleko mieszkającego od Pont-Brillant, ażeby go mógł posyłać do szkoły; dlatego to Fryderyk daje mu codziennie dwie godziny lekcji, i zaręczam panu, że jestem zarówno zadowolona z nauczyciela, jak z jego ucznia; gdyż jeżeli Fryderyk w ciągu tych lekcyj okazuje rzadką gorliwość, słodycz i rozsądek, to i uczeń zupełnie odpowiada troskliwości swego mentora.
— To wybornie!
— Widzi pan — mówiła Marja z miłym i pełnym rezygnacji uśmiechem — tym sposobem w braku innej jałmużny, przynajmniej takiej udzielamy. Wiadomo panu, jak mój syn i ja sama oszczędni jesteśmy pod względem pieniędzy, ale — dodała następnie z wyrazem nieopisanej dobroci. — mogłażbym narzekać? Skutkiem tej oszczędności, o której nas zniewalają, mój Fryderyk myśli o rozmaitych sposobach niesienia pomocy innym, i bardzo dobrze mu się to udaje. Niektóre z wynalezionych przez niego środków, zapewniam pana, są rzeczywiście rozczulające, i gdybym się nie obawiała okazać się panu matką chełpliwą, opowiedziałabym zdarzenie, które przytrafiło się w przeszłym tygodniu.
— Mów, pani, mów; przede mną przecież nie potrzebuje pani okazywać jakiejś udanej skromności macierzyńskiej.
— Nie myślę o tem bynajmniej i dlatego, słuchaj pan, kochany doktorze... W przeszły czwartek poszłam z Fryderykiem na przechadzkę do lasku Brevan.
— Czy tam, gdzie karczują? Widziałem to właśnie, przechodząc tamtędy.
— Tak jest, przygotowują tam świeże pola, a wiadomo ci, doktorze, jaka to ciężka praca.
— Zapewne! wydobywać korzenie, które może jakie czterysta lat mają.
— Otóż w miejscu tem ujrzeliśmy biedną, wynędzniałą, schorzałą kobietę, z małą, może dziesięcioletnią dziewczynką, równie jak jej matka wynędzniałą, obie zajęte karczowaniem.
— Jakto, kobieta schorzała i dziesięcioletnie dziecię przy takiej pracy? wszakże to przechodzi ich siły!
— Niestety! tak jest, i pomimo wszystkich usiłowań, nieszczęśliwe istoty małe czyniły postępy; z trudnością dźwigała biedna matka ciężki oskard do góry, a narzędzie nieznacznie tylko zagłębiało się w twardą ziemię, odsłaniając ledwo w połowie grube korzenie jałowców, nad któremi już pewnie dawno pracowały; poczem kobieta i jej córka, używając już to rydla, już własnych palców do odgrzebania ziemi, starały się oswobodzić korzenie ale, pomimo największych usiłowań, daremne to były trudy, daremna praca, rzeczywiście przechodząca siły dwóch istot. Stąd biedna matka znękana boleścią i znużeniem, w rozpaczy rzuciła się na ziemię i zakrywszy głowę starym podartym fartuchem, zalewała się gorzkiemi łzami, gdy tymczasem jej mała córka, ukląkłszy przed nią, z płaczem wołała ją po imieniu.
— Ah! co za nędza! co za nędza!
— Spojrzałam na syna; równie jak ja miał on łzy w oczach; Zbliżyłam się potem do wyrobnicy i zapytałam, jak może poddawać się pracy, która tak dalece przewyższa jej i jej dziecka siły; odpowiedziała mi na to, że mąż jej podjął się wykarczowania pewnej części lasu; lecz od dwóch dni zachorował skutkiem nadzwyczajnego wysiłku, nie dokończywszy roboty, którą rozpoczął. Tymczasem jeżeli praca ta nie zostanie w sobotę wieczorem ukończoną, w takim razie straci cały dwutygodniowy zarobek. Taki bowiem był układ, zawarty z przedsiębiorcą robót z powodu konieczności pośpiechu.
— To prawda, w naszej okolicy dla pośpiechu robót zwykle zamieszczają w kontraktach taki warunek i pilnują go bez litości. Więc ta biedna kobieta chciała zapewne swego męża zastąpić w robocie.
— Tak, bowiem chodziło nieszczęśliwej rodzinie o zarobienie albo utratę trzydziestu pięciu franków, któremi chciała opłacić komorne za swoją nędzną chatę i zakupić trochę żyta aż do nowych żniw. — Moja dobra kobieto — rzekł Fryderyk do nieszczęśliwej, po chwili namysłu — czy dobry robotnik może wykonać tę pracę w przeciągu dwóch dni? — „Mógłby, panie, ale musiałby się bardzo uwijać“ — odpowiedziała. — „Matko, odezwał się potem Fryderyk do mnie, nie jesteśmy w stanie dać trzydzieści pięć franków tym biednym ludziom; pozostaw piątek i sobotę do mego rozporządzenia, a robota będzie ukończoną. Ta biedna kobieta nie narazi się na niebezpieczeństwo utracenia własnego zdrowia, będzie mogła pielęgnować swego męża, a w niedzielę pójdzie odebrać należne pieniądze.
— Zacny, szlachetny młodzieniec! — zawołał pan Dufour.
— W sobotę — mówiła dalej pani Bastien — o godzinie dziewiątej wieczorem robota rzeczywiście została skończoną. Fryderyk wykonał swoje zadanie z gorliwością i zadowoleniem, a nadzwyczajna na jego siły praca, była dla niego prawdziwą przyjemnością. Przez te dwa dni nie odstąpiłam go ani na chwilę. Piękne drzewo jałowcowe stało niedaleko tego miejsca, pod jego cieniem czytałam lub haftowałam, podczas, kiedy mój syn karczował, a z jaką on pracował radością, co dokazywał swoim oskardem, prawdziwie, doktorze, ziemia drżała pod jego stopami.
— Bardzo temu wierzę, bo chociaż jest szczupły, jednak na swój wiek nadzwyczajnie silny.
— Od czasu do czasu zbliżałam się do Fryderyka, ażeby czoło jego obetrzeć z potu i ukoić jego pragnienie; w godzinie południowej, nasza stara Małgorzata przynosiła nam obiad na pole, ażebyśmy mniej czasu tracili. Wyobraża pan sobie, co to za rozkosz jeść obiad w lesie, pod cieniem gęstego jałowca! Dla Fryderyka była to prawdziwa uroczystość. To co uczynił, jest wprawdzie rzeczą bardzo prostą, ale co mnie najwięcej wzruszyło i uradowało, to jego szybkie postanowienie, które wykonał ze znaną i nieugiętą wolą.
— Szczęśliwa matko, najszczęśliwsza ze wszystkich matek — zawołał doktór wzruszony, ściskając rękę Marji. — Dwakroć powinna się pani cieszyć z tego, bo to szczęście jest twojem dziełem.
— Prawda, kochany doktorze — odpowiedziała pani Bastien, spoglądając na niego prawie anielskim wzrokiem — dla kogóż ja żyję, jeżeli nie dla mego syna?
— Tak, szczególniej pani, mianowicie pani, gdyż bez swego syna byłabyś.... lecz — mówił dalej pan Dufour, jakgdyby tem nagłem przerwaniem chciał się pozbyć jakiejś bolesnej myśli — nie powinniśmy mówić o rzeczach smutnych.
— Masz słuszność, kochany doktorze, ale przypominam sobie, jaką to propozycję chciał pan uczynić mnie i Fryderykowi?
— Ah, prawda, posłuchaj więc pani, o co idzie. Wie pani, a może też i nie wie, gdyż żyjąc w swojej samotności i nie troszczy się pani o żadne wiadomości i nowiny naszej okolicy. Może tedy pani nie wie, że w zamku Pont-Brillant przedsięwzięto rozmaite naprawy, mianowicie zaś upiększenia?
— Rzeczywiście, mój doktorze, wszystkie wielkie nowiny, jak je pan nazywa, tak są obce dla mnie, że i o tej nic a nic nie wiedziałam, zdawało mi się nawet, że zamek nie był wcale zamieszkały.
— Dawniej tak było, ale odtąd mieszkać w nim będzie młody margrabia de Ponit-Brillant razem ze swoją babką.
— Syn pana de Pont-Brillant, który umarł przed trzema laty?
— Tenże sam.
— Ale on musi być jeszcze bardzo młody?
— Mniej więcej w wieku Fryderyka, nie ma ani ojca ani matki i jest bożyszczem swej babki, która z niesłychanym przepychem kazała ten zamek odnowić i umeblować, ażeby w nim wraz ze swoim wnukiem spędzić osiem lub dziewięć miesięcy w roku. Przed dwoma dniami byłem właśnie w Pont-Brillant, ażeby tamecznemu Inspektorowi ogrodów, gdyż u ludzi tak znakomitych nie mówi się ogrodnikowi, byłoby to nazbyt gminnie, udzielać pomocy lekarskiej; ale doprawdy, olśniony zostałem zbytkiem, jaki panuje w tym ogromnym zamku. Znajduje się w nim wspaniała galerja obrazów, cieplarnia, do którejby powozem zajechać można, a w ogrodzie prześliczne posągi. Mianowicie jest tam... ale nie chcę pani pozbawiać przyjemnej niespodzianki. To tylko powiem, że wszystko, co się tam znajduje, chyba z tysiącem nocy porównanem być może. Pomyślałem zatem, że pani i Fryderyk będziecie może ciekawi zobaczyć te powieści arabskie, ten świat bajeczny w rzeczywistości, za pośrednictwem wysokiej łaski, którą pan inspektor raczył mnie zaszczycić; podejmuję się zaprowadzić was jutro lub pojutrze do zamku, ponieważ młody margrabia za trzy dni już przyjeżdża. Cóż tedy pani powie na moją propozycję?
— Przyjmuję to z największą chęcią; dla Fryderyka zaś będzie to zachwycająca wycieczka, tem więcej, że on, równie jak ja, nie ma wcale wyobrażenia o tym przepychu; powtarzam, że dla niego przechadzka do zamku Pont-Brillant będzie wielką uroczystością. Dziękuję więc panu, mój dobry doktorze — dodała pani Bastien ze szczerem uradowaniem — jak pięknie spędzimy ten dzień!
— Dobrze, kiedyż więc pójdziemy?
— Jutro, jeżeli pan sobie życzy.
— Wybornie; odbędę moje wizyty wcześniej, ażebym był wolny, i jeżeli pani pozwoli, przybędę tu o godzinie dziewiątej; potrzeba półtorej godziny, ażeby się dostać do zamku, dokąd droga jest doskonała i prawie ciągle przez las prowadzi.
— A wracając z zamku, będziemy mogli w lesie zjeść obiad, który z sobą zabierzemy — dodała pani Bastien wesoło — powiem także Małgorzacie, ażeby nam upiekła na drogę ciasto takie, jakie to pan lubi, doktorze.
— Przyjmuję, ale pod warunkiem, że placek będzie ogromny — zawołał doktór żartobliwie — gdyż pani i Fryderyk dobry macie zwykle apetyt.
— Bądź pan spokojny, panie Dufour, wystarczy placka dla nas wszystkich. Ale patrz pan, oto właśnie nadchodzi Fryderyk, który już ukończył swą lekcję, pozostawiam panu przyjemność uczynienia mu tej miłej niespodzianki.
— O matko! co za szczęście! — zawołał młodzieniec, dowiedziawszy się o (projekcie doktora — jakiż wspaniały musi być widok takiego zamku; dziękuję panu serdecznie, panie Dufour, za ułatwienie nam tej pięknej pielgrzymki do krainy nieznaych nam cudów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Nazajutrz doktór przybył o oznaczonej godzinie, i całe grono, przy najpiękniejszej pogodzie ruszyło w drogę do zamku Pont-Brillant.

III.

Pani Bastien, syn jej i doktór Dufour przebywszy otaczający las, zbliżali się do zamku Pont-Brillant szeroką pól milową aleją, która, równie jak dwie boczne drogi pokryta była murawą i obsadzona olbrzymiemi wiązami, liczącemi przynajmniej cztery wieki; obszerny plac, obstawiony wielkiemi drzewami pomarańczowemi, okolony kamiennemi barjerami i wznoszący się w kształcie tarasu, z którego wspaniały i daleki roztaczał się widok, służył zamkowi za dziedziniec.
To arcydzieło sztuki budowniczej z czasów odrodzenia, z wieżyczkami, kopułami, wysokim spiczastym dachem i arabskiemi kolumnadami, przypominało wspaniałą i bajeczną budowę zamku Chambord.
Fryderyk i matka jego widywali tylko całą tę masę murów z odległości półtorej mili, dlatego też zdjęci podziwem, zatrzymali się na chwilę pośród dziedzińca, przypatrując się z uwagą tym ozdobom kamiennym, których dawniej ani się nawet domyślali.
Dumny, jak gdyby zamek był jego własnością, poczciwy doktór zacierał tylko ręce, mówiąc z widocznem zadowoleniem:
— To wszystko jeszcze nic... to są tylko drobnostki... Cóż to będzie, jak się znajdziecie wewnątrz tego czarodziejskiego pałacu!
— Matko, matko — wołał Fryderyk — przypatrz się tej kolumnadzie pod korpusem, co za lekkość, jaka okazałość! — A tam dalej, ta kamienna altana — odpowiedziała młoda matka — możnaby myśleć, że to wszystko z przezroczystej koronki ułożone; te rzeźby w oknach pierwszego piętra, jak są delikatne, jak bogate w ozdoby.
— Sądzę, — rzekł doktór z udaną powagą — że do jutra nie wyjdziemy z zamku, jeżeli stracimy tyle czasu na podziwianie murów — Pan Dufour ma słuszność — powiedziała Marja, biorąc swego syna pod rękę — pójdź już, pójdź.
— A te budowle, które wyglądają jakby drugi zamek, połączony z pierwszym kolistemi galerjami — zapytał młodzieniec doktora — cóż to jest, panie Dufour?
— To są stajnie i mieszkania służących, mój synu.
— Stajnie? — przerwała pani Bastien — to być nie może, chyba się pan myli, kochany doktorze.
— Jakto? już pani nie ufa swemu ciceronowi? — zawołał doktór — niech pani będzie przekonana, że się nie mylę bynajmniej... Że to są stajnie, to rzecz niezawodna, i mogę nawet pani powiedzieć, iż, kiedy jeden z przodków, to jest prapradziad teraźniejszego właściciela mieszkał w tym zamku, wtedy ściągnął do niego cały pułk kawalerji, i własnym kosztem podejmował tak ludzi jako i konie w tych gmachach i stajniach, a to jedynie dla przyjemności przypatrywania się codziennie przed śniadaniem rozmaitym obrotom kawalerji na dziedzińcu; zdaje się, że to poprawiało apetyt temu zacnemu panu.
— Była to myśl godna tak znakomitego wodza, jakim był margrabia — rzekła Marja — bo przypominasz sobie pewnie, Fryderyku, z jakiem zajęciem czytaliśmy tej zimy jego wyprawy do Włoch.
— Czy sobie przypominam? — odpowiedział Fryderyk — wszakże po Karolu XII marszałek de Pont-Brillant jest moim ulubionym bohaterem.
Rozmawiając tym sposobem pomiędzy sobą, trzej zwiedzający przeszli cały dziedziniec, a widząc, że pan Dufour zwrócił się ku prawej stronie zamku, zamiast ku jego wejściu, pani Bastien rzekła do niego:
— Ale, zdaje mi się, doktorze, że wypadałoby nam udać się głównemi drzwiami, które oto stoją przed nami.
— Nie, pani, drzwi te otwierają się tylko dla właściciela zamku; tacy biedacy jak my, korzystający jedynie z łaski pana inspektora, mogą uważać za szczęście jeżeli im pozwolą wejść furtką przeznaczoną dla służby — odpowiedział doktór z uśmiechem — jeszczeby też tego brakowało, żeby pan szwajcar miał sobie zadawać pracę, i nam, niegodnym plebejom, otwierać tę bramę ozdobioną herbami.
— Przepraszam bardzo za moją tak niewłaściwą zarozumiałość — rzekła pani Bastien wesoło do doktora, gdy tymczasem Fryderyk kłaniając się zdaleka bramie, powiedział ze śmiechem:
— Czcigodna bramo herbowa, wyznajemy w całej pokorze, że nie dla nas jesteś zrobiona.
Pan Dufour, zadzwoniwszy u drzwi prowadzących do lokalów służbowych, oświadczył, że pragnie się widzieć z panem Dutilleul, inspektorem ogrodów; otworzono mu natychmiast i doktór wprowadził panią Bastien i jej syna do zamku.
Chcąc się dostać do mieszkania pana Dutilleul, trzeba było przebyć kilka dziedzińców otoczonych stajniami i innemi tegoż samego rodzaju budowlami. Około trzydziestu wierzchowców lub koni pojazdowych, które należały do młodego margrabiego, przybyło już poprzedniego wieczoru do zamku, angielscy masztalerze i stajenni uwijali się w tem miejscu, jedni wchodzili lub wychodzili ze stajen, drudzy myli bogate herbowe pojazdy, inni nareszcie czyścili munsztuki, wędzidła i strzemiona, nadając im połysk srebra; wszystko to odbywało się pod bacznym nadzorem pana inspektora stajen, anglika, z postawą doskonałego gentlemana, który, trzymając cygaro w ustach i szpicrutę w ręku, dozorował robotą z czysto brytańską powagą i sztywnością.
Kiedy niekiedy odzywało się w przyległych budowlach okropne wycie i szczekanie licznej psiarni. Dalej, przechodząc około pewnego rodzaju galerji podziemnej, prowadzącej do kuchni, ujrzeli nasi zwiedzający ośmiu do dziesięciu kucharzy i kuchcików, zajętych wypróżnianiem dwóch ciężko wyładowanych wozów, napełnionych takiem mnóstwem miedzianych sprzętów kuchennych, że możnaby myśleć, iż przeznaczone były dla kilkuset największych żarłoków.
Wtem otworzyła się szeroka brama, i doktór zawołał:
— Jak widzę jeszcze więcej koni przybywa! Doprawdy, to już chyba cały pułk idzie... możnaby myśleć, że wracają czasy nieboszczyka, marszałka de Pont-Brillant. Patrzcie państwo.
Rzeczywiście w tej chwili przechodziło pod bramą dwadzieścia pięć koni rozmaitej wielkości i wieku, okrytych całkiem czaprakami w barwie i herbach margrabiego, na niektórych siedzieli masztalerze, inne zaś prowadzone były na uzdeczkach. Kurzem pokryte czapraki i przybory wskazywały, że cały ten pociąg daleką odbył drogę; zaprzężony powóz, również okryty pyłem, postępował za niemi. Młody człowiek, bardzo eleganckiej powierzchowności, wysiadł z tego powozu, i jednemu z masztalerzy, który zbliżył się do niego, z kapeluszem w ręku, wydawał jakieś rozkazy w języku angielskim.
— Mój przyjacielu — rzekł doktór do przechodzącego w tej chwili, lokaja — czy i te konie także należą do pana margrabiego?
— Tak jest, są to konie wyścigowe, klacze i źrebięta, gdyż pan margrabia postanowił tutaj umieścić swoje stado.
— A ten jegomość co dopiero wysiadł z karety?
— To jest pan John Newman, nadkoniuszy pana margrabiego.
Poczem lokaj poszedł dalej.
Pani Bastien, jej syn i doktór, którzy nie mieli wyobrażenia o tak wielkim dworze, z największem zdziwieniem obserwowali tę niesłychaną liczbę wszelkiego rodzaju służących.
— I cóż pani Bastien! — rzekł pan Dufour z uśmiechem — gdyby kto powiedział temu młodemu margrabiemu, że pani, równie jak ja i wielu innych, nie mamy żadnej innej służby, prócz jednej lub dwóch starych kobiet, i że pomimo tego jesteśmy jeszcze dosyć dobrze usłużeni... zdaje mi się, że onby nam się w oczy roześmiał.
— Mój Boże! cóż to za zbytek! — dodała Marja — jestem nim zupełnie odurzona... Ten zamek, to jakiś świat odrębny... ileż tu koni... Zdaje mi się, Fryderyku, że tutaj znalazłoby się niemało wzorów dla ciebie, który tak lubisz rysować konie, żeś nawet odrysował naszego biednego i starego konia folwarcznego.
— Jak ciebie kocham, matko — odpowiedział Fryderyk — nie myślałem wcale, ażeby ktokolwiek, wyjąwszy może samego króla, był tak bogaty i mógł utrzymywać tak wielką liczbę służących i koni. Mój Boże, ileż to rzeczy, ileż zwierząt, ilu ludzi do usługi albo do rozrywki jednej tylko osoby!
Te ostatnie słowa wymówił Fryderyk tonem pewnej ironji, której wszakże pani Bastien, nie zauważyła, zajęta nadzwyczajnem podziwianiem tego zupełnie nowego dla niej widoku, który ją zachwycał; nie dostrzegła ona również, że jakieś bolesne wrażenie malowało się w rysach jej syna.
Rzeczywiście, nie będąc zbyt ścisłym spostrzegaczem, Fryderyk zdziwiony był przecież, że doktór i jego matka wpośród krzykliwej i zatrudnionej służby zamkowej nie odbierali zwykłych oznak poszanowania i grzeczności, jakich gdzieindziej powszechnie doznawali. Jedni przechodząc potrącali zwiedzających łokciem, drudzy zastępowali im drogę po grubiańsku; inni nareszcie, uderzeni rzadką pięknością Marji Bastion, przypatrywali jej się zuchwale i z jakąś natrętną ciekawością... W każdym atoli razie, czy to w roztargnieniu swojem, czy też polegając na własnej godności, młoda niewiasta zupełnie na to wszystko była obojętna.
Ale inaczej rzecz się miała z jej synem: w tkliwem pełnem synowskiej miłości poszanowaniu, urażony takiem postępowaniem służących młodego margrabiego, domyślił się on wkrótce, że jego matka, doktór i on sam dlatego tylko doznawali takiego przyjęcia, że tylko za zezwoleniem jednego ze starszych sług zamku wprowadzeni zostali do pałacu bocznemi drzwiami, dla samej służby przeznaczonemi.
Od tej to chwili uczuł Fryderyk, że jego podziw na widok takiego zbytku, łączył się z niejaką goryczą, która wywołała jego szyderską uwagę co do liczby sług i koni przeznaczonych wyłącznie do użytku i zabawy jednej osoby.
Wkrótce jednak właściwa jego wiekowi skłonność do łatwego przyjmowania wrażeń zewnętrznych i widok wspaniałych ogrodów, które przechodzić musieli, udając się do cieplarni, sprawiły, że te początkowe nieprzyjemne uczucia, jeżeli niezupełnie zapomniane, to przynajmniej chwilowo zostały rozproszone.
Liczba ogrodników zamku Pont-Brillant była równie znaczna jak innych domowników: pytając się wielu z nich o pana inspektora ogrodów, którego nie zastał w mieszkaniu, doktór dowiedział się nareszcie, że ta ważna osoba znajdowała się w głównej cieplarni.
Ta ogromna, opatrzona wielkiemi oknami rotunda z okrągłym dachem, miała dwieście stóp średnicy, i w środkowym punkcie czterdzieści stóp wysokości; gmach ten olbrzymi, z zadziwiającą śmiałością i przepychem wystawiony z żelaza, zapełniony był najpiękniejszemi zagranicznemi roślinami.
Znajdowały się tu rajskie figi wszelkiej wielkości i gatunku, poczynając od drobnej karłowatej muzy, której gałązki były obciążone obfitym owocem, aż do trzydziestu stóp sięgającej paradyzjaki z liściem na trzy metry długim; dalej łączyły się zielone wachlarze drzew daktylowych i latanów z wysoką trzciną cukrową i bambusami, gdy tymczasem w czystej wodzie stojącej pośrodku marmurowego basenu, przeglądały się najpiękniejsze rośliny wodne; gdzieindziej znowu stały arumy indyjskie z liściem ogromnym, jak tarcze dawnych rycerzy, cypry z różnobarwnemi kitami, lotusy nilowe z wielkim lazurowym kwiatem, którego zapach jest tak upajający.
Była to najdziwniejsza mieszanina roślin wszelkich kształtów, wielkości i barw, poczynając od bladej, plamistej zieloności begonji, aż do przeplatających się wzajemnie jasnych i ciemnych pasów maranty z liściem na wierzchu jak zielony aksamit, pod spodem jak purpurowa tkanka jedwabna; tu wielkie, czarniawe i mięsiste kaktusy tworzyły uderzające przeciwieństwo z paprociami przylądka, których listki są tak delikatne, a gałązki tak cienkie, że możnaby je poczytać za tkanki z fioletowego jedwabiu obszyte zieloną koronką; tam znowu piękna strelicja, której kwiaty podobne są do ptaków z pomarańczowemi skrzydłami i błękitnym ogonem, walczyła o pierwszeństwo co do piękności i barwy z astrapeą o purpurowym, złotem nakrapianym kielichu; nareszcie w innych znowu miejscach ogromne liście bananów tworzyły jakby naturalne zielone sklepienie, zakrywając tak szczelnie sklepienie rotundy, że zwiedzający mógłby sądzić, iż w jednej chwili przeniesiony został do krajów podzwrotnikowych.
Na widok tak cudnej wegetacji, Marja Bastien i jej syn wołali z zachwytem:
— Ah, Fryderyku, co to za szczęście widzieć nareszcie i dotykać się tych bananów, o których tak często wspominają w opisach podróży — mówiła Marja.
— Matko, matko — wołał znowu Fryderyk, pokazując pani Bastien krzaki ze strzępiatemi i zielonemi jak szmaragdy listkami — patrz, to jest drzewo kawowe... a tamta piękna roślina z grubemi liściami, wijąca się wkoło tego filaru, to wanilja.
— Fryderyku, przypatrz się tym ogromnym liściom bananowym, teraz pojmuję zupełnie, że w Indjach pięć lub sześć takich liści dostateczne są do nakrycia jednej chaty.
— Matko, pójdź zobaczyć te piękne anemony, o których wspomina kapitan Cook. Poznałem je zaraz z ich kwiatku; możnaby je wziąć za małe koszyczki porcelanowe wyrzynane w przeźrocze... a myśmy obwiniali biednego kapitana, że wynalazł kwiaty, które wcale nie mogły istnieć!
— Ah! łaskawy panie — odezwała się Marja do inspektora — zdaje mi się że pan margrabia, przybywszy do tego czarodziejskiego ogrodu, po całych dniach musi w nim przesiadywać, bo jakby mógł wyjść z niego?
— Pan margrabia jest zupełnie jak nieboszczyk jego ojciec — odpowiedział ogrodnik z westchnieniem — nie lubi on takich rzeczy, przekłada bowiem nad nie psiarnię i stajnie.
Zdziwieni, pani Bastien i jej syn spojrzeli tylko na siebie.
— W takim razie — dodała młoda kobieta otwarcie — pocóż on utrzymuje tak wspaniałe cieplarnie?
— Bo niema żadnego prawdziwego zamku bez cieplarni — odpowiedział pan inspektor ogrodów z dumą — jest to zbytek, który prawdziwie znakomity pan sobie samemu winien.
— Co to ludzie czynią dla opinji świata — rzekła Marja po cichu i z szyderskim uśmiechem do swego syna. — Widzisz, Fryderyku, to godność osobista zniewala do posiadania takich przepychów. — Poczem dodała jeszcze ciszej. — Pomyśl moje dziecię, w zimie, kiedy dnie są krótkie, kiedy śnieg pada, ileż to słodkich chwil możnaby tutaj spędzać.
Doktór zmuszony był skracać chwile podziwu młodej matki i jej syna, zanim jeszcze zdołali zupełnie zaspokoić swą ciekawość.
— Kochana pani Bastien, musielibyśmy w tej cieplarni przynajmniej dwa dni spędzić, gdyby pani chciała obejrzeć wszystko dokładnie.
— Prawda, kochany doktorze... prawda, — odpowiedziała Marja — pójdźmy już — dodała z uśmiechem i bolesnem westchnieniem — opuśćmy te kraje podzwrotnikowe, a przejdźmy do innej części świata... gdyż słusznie pan powiedział, panie Dufour, jesteśmy w krainie cudów.
— Żartuje pani... Ale dobrze! jeżeli pani będzie grzeczna — powiedział doktór z uśmiechem — to was teraz zaprowadzę do Chin.
— Do Chin?... mój doktorze kochany, czy to być może?
— Niezawodnie, a jeżeli jeszcze nam pozostanie jaki kwadrans czasu, to możemy następnie przejść do Szwajcarji.
— I do Szwajcarji także? — zawołał Fryderyk.
— Do środkowej Szwajcarji. Ale przedewszystkiem obejrzymy zamek, gdzie zobaczymy rzeczy zupełnie innego rodzaju.
— Cóż takiego, panie Dufour?
— O! tam nie będziemy się już błąkali po rozmaitych krajach, ale przechodzić będziemy koleją wszystkie stulecia, poczynając od czasów gotyckich, aż do wieku Ludwika XV, na to wystarczy nam może godzina czasu.
— Wierzę temu bardzo, doktorze; postanowiłam już nie dziwić się niczemu — odpowiedziała pani Bastien — bo jesteśmy w kraju zaczarowanym. Pójdźmy, Fryderyku.

I grono zwiedzających udało się za panem inspektorem ogrodów. Fryderyk, zajmującym widokiem cieplarni uwolniony na chwilę, od swoich poprzednich nieprzyjemnych uczuć, poszedł za matką krokiem mniej chętnym, niż zwykle; doznawał on bowiem jakiegoś dziwnego smutku myśląc o lekceważącej obojętności młodego margrabiego de Pont-Brillant na te wszystkie cuda, które były rozkoszą, szczęściem i miłem zatrudnieniem dla wielu innych osób, umiejących należycie poznać i ocenić te skarby natury, zebrane tak wielkim kosztem.

IV.

Pan inspektor ogrodów wyszedłszy z ogromnej rotundy, stanowiącej główną cieplarnię, zaprowadził gości swoich do innych, tegoż samego przeznaczenia budowli, leżących po obu stronach pierwszej; jedna z nich zawierająca same ananasy i wszystkie znane rodzaje tego wonnego owocu, łączyła się z drugą, urządzoną wyłącznie dla orchidejów.
Tu kończyła się już dziedzina pana Dutilleul, ale tak był uprzejmy, że zaprowadził jeszcze swych gości do dzielnicy swego kolegi, inspektora oranżerji i ogrodu zamkowego.
— Przyrzekłem, państwu wprowadzić was do Chin — rzekł doktór do swoich przyjaciół — otóż jesteśmy w Chinach.
Rzeczywiście, z cieplarni orchidej przechodziło się do galerji chińskiej, której żelazne filary, pomalowano kolorem czerwonym i zielonym; była ona wyłożona porcelanowemi kwadratami, podobnemi do tych, jakiemi pokryty był niski mur, sięgający tylko wysokości zwykłej poręczy i służący filarom za podstawę; pomiędzy temi ostatniemi poustawiane były wielkie błękitne, białe i żółte jak złoto naczynia chińskie z kameljami, wszelkiego rodzaju piwonją, azaliami, drzewami cytrynowemi i innemi krzewami chińskiemi.
Galerja ta, w czasie chłodów opatrzona wielkiemi oknami, prowadziła do prawdziwego domu chińskiego, stanowiącego punkt środkowy wielkiej oranżerji.
Dom chiński w Pont-Brillant nie ustępował w niczem podobnejże budowli pana de Choiseul, którą powszechnie nazywano „Folie“. Urządzenie tego mieszkania, składającego się z kilku pokoi, jego dywany, obicia, meble, sprzęty, ozdoby, wszystko było czysto chińskie; żeby zaś uzupełnić złudzenie, przy drzwiach salonu znajdowały się dwie porcelanowe figury wielkości naturalnej, podnoszące portjery, i za pomocą wewnętrznego mechanizmu poruszającego od czasu do czasu oczyma i głową na powitanie przybywających gości.
Co tylko Chiny mają rzadkiego, pięknego i nieznanego w materjach, lakierach, porcelanie, meblach, sprzętach robionych ze złota, srebra lub kości słoniowej, którego trzy bambusowe okna, opatrzone przezroczystemi szybami z ciasta ryżowego, pomalowane ptakami jaskrawej barwy, wychodziły na oranżerję. Gmach ten, utrzymywany w temperaturze umiarkowanej, i zapełniony samemi chińskiemi tudzież japońskiemi drzewami i krzewy, zaraz z początkiem jesieni zakrywany bywał wielkiemi szklanemi oknami, które od dachu sięgały aż do posadzki.
— Czy to nie sen? — wołała pani Bastien, przypatrując się tym wszystkim przedmiotom z ciekawością i zdumieniem — ileż tu jest skarbów wszelkiego rodzaju. Patrzaj, Fryderyku, nie jestże to żywa księga, w której można zgłębiać zwyczaje, obyczaje i dzieje tego szczególnego kraju? Wszakże znajduje się tu nawet zbiór medali, monet, rycin i rękopisów.
— Pomyśl tylko, kochana matko — odpowiedział Fryderyk — ile to pięknych długich wieczorów zimowych możnaby tutaj spędzić, czytając opisy podróży po Chinach i z książką w ręku porównywując te wszystkie przedmioty w naturze.
— Ale, panie — rzekła Marja do pana Dutilleul — przynajmniej ten pawilon, który jest tak piękny, tak zajmujący, musi pan margrabia bardzo często odwiedzać?
— Nie, pani, pan margrabia nie dba wcale o te chińskie graty, on woli polowanie. Nieboszczyk pan margrabia, jego pradziad, kazał dom ten zbudować, dlatego jedynie, że taka wówczas była moda; to był jedyny powód.
Marja nie mogła powstrzymać się od lekkiego i prawie niewidzialnego wzruszenia ramionami, spoglądając z uśmiechem na syna, który w coraz głębszem pogrążał się zamyśleniu.
Następnie, udając się krętą aleją oranżerji, towarzystwo nasze weszło do groty, oświeconej wewnątrz wielkiemi soczewkowatemi i niebieskawemi szybami, które osadzono w jednej ścianie skały; okna te roztaczały w podziemnej, muszlami i koralem wykładanej galerji blade światło, podobne zupełnie do tego, jakie widzieć się daje w głębi morza.
— To teraz zapewne zstępujemy w krainę bóstw wodnych, kochany doktorze? — zapytała pani Bastien wesoło, spuszczając się coraz niżej drogą pochyłą i skalistą — czy nas tu nie przyjmie jaka najada na progach swego wilgotnego państwa?
— Myli się pani bardzo — odpowiedział doktór — ta podziemna galerja, która, jak pani uważa, wysłana jest matami i którą w porze zimowej opalają, prowadzi do zamku; przekona się pani bowiem, że wszystko cośmy widzieli, połączone jest krytemi galerjami, a tym sposobem można nawet w zimie podróżować po rozmaitych częściach świata, nie narażając się wcale ani na zimno ani na słoty.
Rzeczywiście ten podziemny chodnik łączył się krętemi schodami z jednym końcem długiej galerji, którą zwano zbrojownią, a która niegdyś takie miała przeznaczenie.
W środku galerji, na umyślnie urządzonem wzniesieniu, stał całkowicie uzbrojony rycerz, którego wielki drewniany koń wojenny niknął prawie zupełnie pod stalową kapą i fałdzistym obszernym pół żółtym, a pół karmazynowym czaprakiem, na którym znajdowały się bogato haftowane herby i godła wojskowe.
Rynsztunek rycerza, pysznie złotem nabijany, był arcydziełem tego rodzaju wyrobów. Pan inspektor ogrodów, zatrzymawszy się przed nim, powiedział do swoich gości:
— Zbroję, którą tu państwo widzicie, nosił na sobie Raul IV de Pont-Brillant w czasie pierwszej krucjaty; zdaje się, że to jest dostatecznym dowodem, iż szlachectwo pana margrabiego nie wczorajszych sięga czasów.
W tej chwili jakiś mężczyzna otworzył jedne z ciężkich drzwi zbrojowni, i pan Dutilleul rzekł do doktora Dufour:
— Oto, panie doktorze, nadchodzi pan Legris, dozorca sreber zamkowych; jest to mój przyjaciel, któremu teraz państwa poruczę, będzie on tu lepszym przewodnikiem ode mnie.
Poczem pan Dutilleul zbliżył się do starca, mówiąc do niego pocichu:
— Kochany Legris, moi przyjaciele, którzy pragną obejrzeć nasz zamek. Polecam ich panu, i obowiązuję się zarazem wyświadczyć tęż samą przysługę, jeżeli znajomi twoi zechcą kiedy odwiedzić moje cieplarnie.
— Przyjaciele naszych przyjaciół są także i naszymi, kochany Dutilleul — odpowiedział pan dozorca sreber z przyciskiem; poczem, skinąwszy poufale na doktora i jego towarzystwo, wezwał ich, ażeby się za nim udali do dalszych pokojów, które już liczna służba zupełnie uporządkowała.
Zbyt wiele czasu zajęłoby nam opisywanie wszystkich dziwów wspaniałego przepychu, jakie dół tego zamku, albo raczej pałacu w sobie obejmował, poczynając od bibljoteki, którejby wiele miast pozazdrościło zamkowi, aż do galerji obrazów najznakomitszych mistrzów dawnych i nowych czasów, a której zwiedzający tylko przelotnie przyjrzeć się mogli, ponieważ wyznać musimy, że pan dozorca sreber, pomimo przyrzeczenia danego panu Dutilleul, śpieszył się bardzo, pragnąc jak najprędzej pozbyć się ciekawych gości.
Pierwsze piętro składało się, jak to pan Dufour oznajmił Fryderykowi i jego matce, z mnóstwa komnat, których wewnętrzne urządzenie przypominało czasy od czternastego aż do osiemnastego wieku.
Było to prawdziwe muzeum zupełnie odrębnego charakteru, ze względu na liczne obrazy familijne i wszelkiego rodzaju starożytności, będące niegdyś własnością rozmaitych członków tego znakomitego i dawnego rodu.
W jednem ze skrzydeł pierwszego piętra znajdowały się apartamenta owdowiałej margrabiny de Pont-Brillant. Panował tu nadzwyczajny zbytek i przepych złoceń, koronek, dawnych nader kosztownych materyj, niesłychana liczba sprzętów i gracików z drzewa różanego, oraz porcelany sewrskiej i saskiej.
Zaledwie goście nasi weszli do tego apartamentu przybył także do niego człowiek jakiś postawy zarozumiałej i ufnej w wielką swoją ważność. Człowiek ten, z czerwoną orderową wstążeczką u surduta, był pan intendent zamku i dóbr przyległych.
Spostrzegłszy trzy obce sobie osoby, pan intendent zmarszczył brwi z pewnem zdziwieniem i wyrazem widocznego niezadowolenia.
— Co tu waćpan robisz? — zapytał swego podwładnego surowym tonem — czemu nie jesteś zajęty swojem srebrem? Kto są ci ludzie?
Na tak nieprzyzwoite słowa, pani Bastien zarumieniła się jak wiśnia; doktór wyprostował się, o ile mu tylko niski jego wzrost dozwolił, a Fryderyk zaczerwienił się także z gniewu, i spojrzawszy na swą matkę, zawołał półgłosem:
— Zuchwalec!
Pani Bastien z pośpiechem schwyciła syna za rękę, wzruszywszy ramionami, wskazała mu pełnem politowania spojrzeniem niegrzecznego intendenta.
— Panie Desmazures — odpowiedział Legris pokornie swemu przełożonemu — są to przyjaciele pana Dutilleul, który mnie prosił, ażebym im pokazał zamek... i... zdaje mi się...
— Ależ to rzecz niepojęta — zawołał intendent, przerywając panu Legris — jakiej w życiu mojem nie widziałem, jabym nic podobnego nie znalazł, nawet u mieszczan z ulicy św. Dyonizego! Żeby zaś tak bez żadnej ceremonji byle kogo wpuszczać do pokoju pani margrabiny.
— Mój panie — odezwał się doktór Dufour głosem pewnym, zbliżając się do intendenta — pani Bastien, syn jej i ja, który jestem lekarzem pana Dutilleul, sądziliśmy, że nie popełnimy żadnej nieprzyzwoitości, i nie popełniliśmy najmniejszej, przyjmując dane nam pozwolenie zwiedzenia zamku. Oglądałem już kilka mieszkań królewskich, mój panie, i uważam za właściwe uwiadomić go, że zawsze z grzecznością przyjmowany w nich byłem przez miejscowych dozorców.
— Być może — odpowiedział intendent sucho — ale udawałeś się pan zapewne do osób, które miały prawo udzielić zezwolenie zwiedzania tych zamków. Gdybyś pan podał mnie prośbę na piśmie, do mnie, intendenta, wyłącznego pana tych miejsc w czasie nieobecności margrabiego, wtedy zobaczyłbym, co na to odpowiedzieć.
— Zatem, pozostaje nam tylko prosić pana intendenta o łaskawe przebaczenie nam tej nieświadomości co do formalności, jakich trzymać się należało — rzekła pani Bastien z szyderskim uśmiechem, ażeby pokazać swemu synowi, jak małe wrażenie czynił na niej człowiek odgrywający tak ważną rolę, a postępujący tak niegrzecznie.
I wzięła Fryderyka pod rękę.
— Gdybym lepiej był obeznany ze zwyczajami administracji pana intendenta — dodał doktór równie ironicznie — pan intendent byłby już dawno otrzymał moją najpokorniejszą prośbę o udzielenie mi, w nieocenionej dobroci swojej, łaskawego zezwolenia na obejrzenie tego zamku.
— Mości panie — zawołał intendent z gniewem — czy to żart?
— Prawie, mój panie — odpowiedział doktor.
Na co intendent uczynił poruszenie, wyrażające gniew i niechęć.
— Ażeby rozmowy naszej nie kończyć żartami, panie intendencie — rzekła pani Bastien, zwracając się do niego — pozwól pan oznajmić sobie z całą uroczystością i powagą, że już nieraz czytałam, iż domy znakomitych panów odznaczają się przedewszystkiem największą grzecznością miejscowej służby.
— Więc cóż stąd, moja pani?
— Oto, zdaje mi się, że pan stara się, aby ten pałac był i pod tym względem wyjątkowym.
Niepodobieństwem byłoby opisać delikatność i ujmującą godność, z jaką Marja Bastien dała zasłużoną naukę intendentowi, który, nie odpowiedziawszy już ani jednego słowa, usta tylko przygryzał z gniewu i upokorzenia.
Poczem, wziąwszy doktora pod rękę, rzekła półgłosem do niego i do Fryderyka:
— Nie powinniśmy się temu dziwić bynajmniej, wszakże wiadomo, że w zaczarowanych zamkach znajdują się nieraz złe duchy, które przecież zawsze są podrzędne. Oddalmy się przeto z tego pięknego miejsca ze wspomnieniem, którego tutejszy zły duch nie zdoła nam zamącić.

W kwadrans po tym wypadku pani Bastien, Fryderyk i doktór opuścił zamek Pont-Brillant.
Pan Dufour, który był wyższy od niegrzeczności tego człowieka, ubolewał tylko nad przykrością, jaką mogła ona sprawić pani Bastien, widząc atoli, jak prędko o tem niemiłem zajściu zapomniała i jak na nie wcale nie zważała, odzyskał wkrótce właściwą sobie wesołość i przypomniał o istnieniu pewnego placka, który wraz z innemi zapasami znajdować się miał w skrzynce jego kabrjolki, to jest skromnej bryczki, którą zostawił na początku alei pod nadzorem małego chłopca.
Znalazłszy po ćwierćgodzinnej jeździe wśród lasu piękną murawę, osłonioną od promieni słońca cieniem kilku ogromnych dębów, trzej przyjaciele zasiedli na niej wesoło i zabrali się do swego obiadu.
Lubo Fryderyk zadawał sobie pewien przymus, zdawał się jednak podzielać radość swej matki i doktora.
Zbyt uważająca, ażeby nie dostrzec, że w synu jej zaszło coś nadzwyczajnego, Marja sądziła, że odgadła przyczynę myśli, któremi zajęty był Fryderyk, i żartowała z niego, że szalona zarozumiałość podobnego człowieka mogła go tak mocno urazić.
— Wiesz, mój piękny Cydzie, mój dzielny rycerzu — odezwała się wesoło do syna, całując go z tkliwością — zachowaj swój gniew i swój oręż dla innego, godnego ciebie przeciwnika. Wszakże doktór i ja daliśmy już wyborną naukę temu nieokrzesanemu służalcowi. Teraz myślmy tylko o tem, ażeby dzień dzisiejszy wesoło zakończyć. Zresztą za wszystko wynagrodzeni jesteśmy tą przyjemnością, która długo towarzyszyć nam będzie we wszystkich naszych rozmowach o wszelkiego rodzaju skarbach i cudach, któreśmy dzisiaj widzieli.
Poczem młoda matka dodała wesoło:
— Słuchajno, Fryderyku...
— Co takiego, moja matko?
— Nie zapomnij jutro powiedzieć staremu papie Andrzejowi, naszemu panu inspektorowi zakładów ogrodniczych w gołem polu, ażeby nam przygotował piękny bukiet z konwalji i dzikich fiołków, słowem z najrzadszych kwiatów, jakie tylko znajdzie w lesie i na polu — Dobrze, kochana matko — odpowiedział Fryderyk z uśmiechem.
— Pamiętaj także — dodała Marja — polecić naszemu koniuszemu, ażeby po obiedzie zaprzągł naszego czcigodnego siwka. Zdaje mi się bowiem, ze najstosowniej będzie jego wybrać, a to dla ważnych powodów, to jest: że nie mamy innego; pojedziemy bowiem do miasta kupić płótna na potrzeby domowe.
— Ja zaś, moja wesoła pani — zawołał doktór, mając usta napełnione plackiem — ja dowiodę pani, że wasza stara Małgorzata, wasz naczelny kuchmistrz, upiekł placek.... ale to prawdziwie placek...
Poczciwy doktór nie mógł już dokończyć, gdyż dusił się prawie ze śmiechu.

Z tego powodu powstała nowa wesołość i śmiechy bez końca, a Fryderyk dokładał wszelkich starań, ażeby podzielać swawolę matki i doktora.

V.

Upłynęło już kilka dni od czasu odwiedzin pani Bastien i jej syna w zamku Pont-Brillant.
Dawniej Fryderyk nigdy nie opuszczał domu swej matki, wyjąwszy kiedy się udawał do ludzi, równie ubogich jak oni, dlatego, z początku, był jakby olśniony widokiem zbytku zamkowego, i tego królewskiego a tak nowego dla niego przepychu.
Lecz kiedy młodzieniec nazajutrz obudził się w swojej maleńkiej izdebce, wydawała mu się ona smutną i pustą; kiedy następnie według zwyczaju swojego poszedł uściskać swą matkę w jej pokoju, mimowolnie zaczął porównywać wyszukane i wspaniałe ozdoby pokojów starej margrabiny de Pont-Brillant z ubogiem mieszkaniem matki i uczuł jakiś smutek w duszy.
Przypadek uczynił to wrażenie jeszcze boleśniejszem dla Fryderyka.
Kiedy przybył do pokoju pani Bastien, młoda kobieta otoczona poranną świeżością swojej zachwycającej piękności, plotła długie ciemne włosy przed lakierowanym stołem, pokrytem śnieżnej białości obrusem, nad którym wisiało niewielkie w czarnych ramach zwierciadło.
Fryderyk pomyślał wtedy o jedwabiach, koronkach i złocie, które tak wspaniale zdobiły świetną toaletę owdowiałej margrabiny de Pont-Brillant i po raz pierwszy poczuł ostre żądło zazdrości.
— Nie zdaje się — pomyślał — ten wspaniały, ten przepyszny buduar, który w zamku widziałem, być raczej przeznaczonym dla powabnej młodej kobiety, jaką jest moja matka, aniżeli dla tej osiemdziesięcio-letniej margrabiny, która w swojej śmiesznej kokieterji znajduje jeszcze upodobanie przyglądać się swojej wyżółkłej i pomarszczonej twarzy w tem kosztownem zwierciadle, otoczonem złotemi ramami, koronką i jedwabiem?
Zatopiony w swoich myślach i zdjęty jakimś nieokreślonym smutkiem, Fryderyk udał się następnie do ogrodu.
Ranek był prześliczny, pod błogiemi promieniami czerwcowego słońca, jaśniały obfite krople rosy, wiszące na listkach różnobarwnych kwiatów, jak kryształowe perły. Dawniej, ileż to razy młodzieniec zachwycał się w towarzystwie swej matki przepychem i wonią róży, podziwiając z nieopisaną rozkoszą we wszystkich szczegółach nieocenione skarby jej barwy, piękności i zapachu; srebrzyste tło astrów, mieniący się aksamitny puszek bratków, lekkie podobne do gron kwiaty różowej akacji lub hebanu, słowem wszystko, aż do stepowego wrzosu i mchu leśnego, wszystko wzbudzało dawniej podziw i uwielbienie Fryderyka; tego zaś poranku zwracał na te pospolite, ale miłe dla oka kwiaty i rośliny tylko roztargnioną, prawie pogardliwą uwagę.
Myślał bowiem o tych rzadkich i wspaniałych podzwrotnikowych roślinach, któremi były napełnione cieplarnie zamku.
Nawet ten las odwieczny, który tak miłego użyczał cienia, i który świergotaniem i śpiewem ptaków zdawał się odpowiadać szmerowi małej kaskady i strumyka, nawet ten las został wzgardzony. Cóż znaczyło te kilkadziesiąt stuletnich dębów i ten srebrny strumyczek w porównaniu z obszernym parkiem w Pont-Brillant? Coraz smutniejszy i coraz więcej zamyślony, Fryderyk stanął nareszcie na brzegu lasku.
Z uciśnionem sercem obejrzał się machinalnie dokoła.. Nagle zerwał się z miejsca i odwrócił się w przeciwną stronę.
Spostrzegł on zamek Pont-Brillant, wznoszący się na krańcu widnokręgu nad odwiecznym lasem, który wschodzące słońce oblało złotem światłem.
Unikając tego widoku, Fryderyk pośpieszył w głąb lasku, jak gdyby chciał oczom swoim dać wytchnąć po olśnieniu, jakiego dopiero co doznały; ale niestety, pomimo, że odwracał cielesne oczy od tego świetnego zjawiska, zbyt wierna atoli pamięć przedstawiała ustawicznie nieszczęśliwemu młodzieńcowi wszystkie cuda piękności, i doprowadzała go na nieszczęście do czynienia nowych i bolesnych porównań, które niewinne rozkosze jego przeszłości, mające aż dotąd dla niego tak zachwycający urok, skazić i jednę po drugiej zatruć musiały.
Przechodząc później koło nawpół otwartych drzwi stajni, gdzie stał stary koń, niepełniący już żadnej służby i którego czasami tylko zaprzęgano do krytej bryczki, skromnego ekwipażu pani Bastien, usłyszał jego rżenie; stare, poczciwe stworzenie przyzwyczajone było dostawać co rano od swego pana kilka skórek chleba, dlatego też i teraz wytknęło w połowie przez uchylone drzwi swą wielką pod kudłatą grzywą ukrytą głowę, i z radosnem rżeniem zdawało się dopominać swój codzienny przysmak.
Naprawiając swoje zapomnienie, Fryderyk urwał garść świeżej trawy i podał ją swemu wysłużonemu koniowi, głaszcząc jego grubą i niekształtną szyję; ale w tej chwili przypomniał sobie owe piękne wierzchowce i bieguny, które widział w zamku; uśmiechnął się tylko z wyrazem gorzkiego politowania i odszedł śpiesznie od swego starego siwka, który zdziwiony i przegryzając jeszcze trawę w zębach, długiem i pojętnem spojrzeniem spoglądał za swym panem.
Następnie zbliżyła się do niego podeszła ułomna kobieta, której Fryderyk co tydzień w braku pieniędzy dawał nieco chleba i owoców.
— Oto macie, moja matko — rzekł podając jej zwykłą jałmużnę — chciałbym chętnie hojniej was opatrzyć, ale ani moja matka, ani ja nie mamy pieniędzy.
— Pomimo tego, pan jest bardzo łaskawy, panie Bastien — odpowiedziała żebraczka — ale nie długo będę już potrzebowała naprzykrzać się panu.
— Jakto?
— Wszakże to już wkrótce pan margrabia ma przyjechać do zamku, tacy wielcy panowie rozdają niekiedy znaczną jałmużnę w pieniądzach, spodziewam się zatem, że i mnie moja cząstka nie ominie. Niechaj pana Bóg błogosławi, panie Bastien.
Po raz pierwszy Fryderyk zawstydził się swojej skromnej jałmużny, którą dotąd z taką podawał słodką radością; a kiedy go później inny żebrak prosił o podobneż wsparcie, odpowiedział mu surowym głosem:
— Szydzilibyście z mojej jałmużny, udajcie się lepiej do pana margrabiego... przecież on opatruje całą okolicę! A zresztą, on taki bogaty!
Syn pani Bastien wychowany był w skromnym, prawie ubogim stanie średnim; atoli rzadki takt i wrodzona delikatność młodej matki musiały nadać prostocie otaczających go przedmiotów szczególną barwę powabu i piękności, a to jedynie za pomocą tysiąca drobnostek, które razem wzięte tworzą tak zajmującą całość. Tym sposobem kilka gałązek wrzosu poprzeplatanych kwiatami polnemi i ułożonych z gustem, mogą stanowić bardzo piękną ozdobę... Ale czyliż ta biegła ręka, która tak szczęśliwie umie korzystać z Flory wiejskiej, miałaby być mniej zręczną w ułożeniu kolorów rzadkiego i wspaniałego bukietu? Nie, pewnie nie.
Poczucie wdzięku i piękności, które się kształci wychowaniem, przyzwyczajeniem i uprawą sztuk pięknych, umożliwiło Fryderykowi ocenienie wszystkich świetności i przepychów zamku Pont-Brillant; ale i ono niestety, obudziło w nim zazdrość.
Gdyby Fryderyk pozostał był dotąd w sferze zwyczajnej, otoczony przedmiotami więcej odrażającemi, to przy życiu uciążliwszem, jako człowiek niewykształcony, byłby się tylko dziwił przepychowi, widzianemu w zamku, ale nie zostałby nim tak oczarowany; pewno nie byłby na niego zwrócił swej zazdrosnej uwagi, ponieważ wszystkie wznioślejsze przyjemności, jakich bogactwo udzielić może, byłyby mu nieznane.
Nakoniec, czuł także Fryderyk, że jego wychowanie, serce, rozum i obyczaje stawiały go na równi z młodym margrabią, że może tyleż posiadał piękności i wdzięku, co tamten, a tylko urodzeniem i bogactwem niższy był od niego; ale pomimo tego, tem więcej zazdrościł mu tych korzyści, któremi sam tylko przypadek rozporządza.
Bezustannie zajęta swoim synem, pani Bastien dostrzegła zmianę, jaka w duszy jego zaszła, a którą objawiał częstem oddawaniem się tak nowemu dla niego smutkowi. Skromny ogródek nie brzmiał już jak dawniej tym radosnym śmiechem, jaki żywe i krzykliwe zabawy, w których młoda matka zawsze miewała udział, dawniej wywoływały.
Po skończonej pracy, Fryderyk w chwilach wypoczynku zajmował się więcej czytaniem; nieraz jednak pani Bastien widziała, że jej syn, z głową opartą na ręku, więcej, niż kwadrans w jedną i tęż samą wpatrywał się stronicę.
Wtedy Marja, powodowana coraz żywszym niepokojem, mówiła do swego syna:
— Moje dziecię, uważam, że jesteś smutny, zamyślony i milczący... Nie jesteś już tak wesoły jak dawniej.
Fryderyk uśmiechnął się na to z pewnym przymusem i odpowiadał:
— Kochana matko, niekiedy, równie jak ty sama, jestem zdziwiony, że umysł mój tak poważny przybiera kierunek... ale nie można się temu dziwić... nie jestem już dzieckiem... rozum zaczyna przychodzić do głowy.
Fryderyk, który dawniej zawsze mówił prawdę, teraz już zaczynał kłamać.
Dotąd, będąc dzieckiem, a następnie młodzieńcem, wszystkie swoje błędy szczerze wyznawał matce, która była powiernicą wszystkich jego uczuć... lecz na samą myśl, ażeby jej miał wyjawić gorzkie uczucia, jakie obudziły w nim odwiedziny w zamku Pont-Brillant, albo żeby je sama odgadła, Fryderyk doznawał jakiegoś dotkliwego wstydu, jakiejś nadzwyczajnej trwogi. Widząc zaś nadto dobrze, jak go matka ubóstwiała, tem więcej się lękał, ażeby czegoś nie stracił w jej opinji i nie wahałby się zapewne wyznać największego nawet błędu, gdyby ten był skutkiem uwiedzenia, ale wołałby raczej umrzeć, niż wyjawić udręczenia zazdrości; wystrzegając się zatem z obawy zasmucenia swej matki, używał dotąd wszystkich sił, całego uporu swego stałego charakteru i wszystkich środków umysłu, ażeby ukryć starannie tę bolesną ranę, która już zaczynała mu dolegać; lecz daremna byłaby wszelka jego praca w celu utajenia swych uczuć, przed przenikliwem okiem kochającej matki, gdyby Marja nie została w błąd wprowadzoną, a zarazem uspokojoną przez doktora Dufour.
— Niech się pani wcale nie troszczy — mówił z najszczerszem przekonaniem doktór, któremu zwierzyła swój niepokój — Fryderyk pozostaje pod wpływem krytycznej epoki, w jakiej się obecnie znajduje... Ostatnie chwile wzrostu i zbliżający się wiek męski, wywołuje często nagłą i uderzającą zmianę w charakterze młodzieńców; najotwartsi i najweselsi stają się ponurymi i skrytymi; doznają oni jakiejś nieopisanej trwogi, niepojętego smutku, ulegają koniecznej potrzebie oddania się własnym myślom i szukają samotności... Powtarzam zatem, niech się pani nie trwoży bynajmniej tem zjawiskiem, które wprawdzie jest dosyć dziwne... Przedewszystkiem, niech pani wcale nie okazuje, jakobyś tę zmianę, która cię w synu twoim zadziwia, spostrzegła; niepokoiłoby go to; zostawmy to wszystko czasowi: przesilenie, które zresztą jest nieodzowne, dosięgnie swej mety i zobaczy pani, że Fryderyk odzyska dawną wesołość, tylko głos jego zmężnieje i stanie się dźwięczniejszy. Niech pani będzie spokojna, ja ręczę za wszystko.
Omyłka doktora tem łatwiej usprawiedliwić się daje, że symptomaty, które tak zatrważały matkę, bardzo były podobne do tych, jakie się w wielu chłopcach objawiają, kiedy ci przechodzą do wieku męskiego.
Pani Bastien zaś tem więcej ufać musiała takiemu tłumaczeniu, że prawdziwej przyczyny, która zrządziła taką zmianę w jej synu, nie domyślała się bynajmniej.
Wszakże przemiana ta nie okazała się zaraz bezpośrednio po zwiedzeniu zamku; przeciwnie, odbyła się ona powoli, prawie nieznacznie, a z dniem, w którym panu Bastien zaczęła się niepokoić, upłynęło już przeszło miesiąc czasu od owej wycieczki do Pont-Brillant; zatem pomiędzy tą przechadzką a ponurym smutkiem Fryderyka, nie zdawał się zachodzić żaden związek, zwłaszcza, że i młodzieniec czynił wszelkie usiłowania, ażeby ukryć swoją tajemnicę.
Zresztą jakże mogła pani Bastien przypuszczać, ażeby jej syn, którego sama wychowała, którego charakter był tak wzniosły, tak szlachetny, mógł ulec zazdrości?
Uspokojona przez pana Dufour, w którym pokładała zupełne zaufanie, śledząc rozmaite zmiany stanu swego syna z macierzyńską troskliwością, starannie ukrywała przed nim obawę, jaką nią miotała, kiedy go widziała tak zmienionym, i z rezygnacją oczekiwała jego uleczenia.
Usprawiedliwione w ten sposób mylne przekonanie doktora Dufour, które teraz podzielała i pani Bastien, pociągnęło za sobą bardzo smutne skutki.
Uwolniony od ustawicznych badań i przenikliwej troskliwości swej matki, Fryderyk mógł się już na ślepo oddać potokowi, który go z sobą porywał.
Nieszczęśliwy młodzieniec chciał jeszcze szukać roztargnienia w nauce, ale i nauka stała mu się wkrótce nieznośną... jego umysł w inną zwrócony był stronę... a zresztą on myślał sobie w duszy:
— Czegokolwiek się nauczę, jakiekolwiek będą moje wiadomości, z tem wszystkiem zawsze będę tylko Fryderykiem Bastien, nędznym pół-chłopem, który już naprzód skazany jest na życie ubogie i nieznaczące... kiedy tymczasem ten młody margrabia chlubi się blaskiem znakomitego imienia, słynnego już od wieków, chociaż sam w niczem się do tego nie przyczynił.
Nakoniec Fryderyk przywołał sobie na pamięć rozmaite przedmioty z zamku Pont-Brillant, przypominające czasy rycerskie, zbrojownię, obrazy familijne, broń, słowem wszystkie dowody, przemawiające za historycznem znaczeniem i historyczną sławą tego starożytnego i potężnego rodu; wtedy nieszczęsny młodzian, boleśnie upokorzony swojem niskiem urodzeniem, po raz pierwszy w życiu upadł pod ciężarem smutnego zniechęcenia.

— Dlaczegóż — myślał w duchu — ten młody margrabia, który już jest przesycony otaczającym go zbytkiem, który nie dba o niego wcale, dlaczego on posiada te skarby wszelkiego rodzaju, z których tysiączna część, moją matkę, mnie i tylu innych ludzi uczyniłaby szczęśliwymi? dlaczego i jakiem prawem ten młody człowiek posiada ten cały przepych? Czy zarobił na niego własną pracą?... Nie, nie. Ażeby wszystkiego używać, ażeby zaspokoić każde pragnienie, tyle sobie tylko zadał pracy, że przyszedł na świat. Dlaczegóż jemu wszystko, nie innym? Dlaczego tam tyle zbytku, kiedy tu moja matka jest zniewoloną ważyć każdy kawałek chleba, z którego chce uczynić jałmużnę biednemu?
Te tak gorzkie, tak bolesne spostrzeżenia, jakie Fryderyk czynił nad ogromną nierównością położenia ludzi, ciągle podniecały jego zazdrość, zwiększały jej truciznę, podnosiły ją prawie do nienawiści, i skutkiem nowych wypadków miały się jeszcze głębiej w sercu jego wkorzenić.

VI.

Pierwszy okres zazdrości, której Fryderyk uległ, był, że tak powiemy, natury biernej.
Drugi, przeciwnie, był już natury czynnej.
Niepodobieństwem było opisać, co on teraz cierpiał. Wzrok jego zwracał się prawie zawsze do zamku, w którąkolwiek zwrócił się stronę, ponieważ starożytne gmachy jego wszędzie i zdaleka były widziane. Im więcej Fryderyk czuł niebezpieczne postępy swojej choroby, tem więcej także uznawał konieczność tajenia jej przed swą matką, albowiem w rozpaczy swojej był przekonany, że takie boleści tylko na wzgardę i niechęć zasługują, i że nawet własna matka nie powinna mieć dla nich litości.
Każda choroba duszy działa także i na ciało.
Zdrowie Fryderyka zaczęło niknąć, stracił sen i apetyt. On, dawniej tak żywy, tak czynny, teraz czuł wyraźną niechęć do każdej przechadzki; ażeby go wyrwać z milczącego zamyślenia lub samotnych marzeń, trzeba było nieraz natarczywych i najdelikatniejszych próśb jego matki.
Biedna matka! ileż i ona cierpiała, ale cierpiała w cichości i starając się zawsze uśmiechać, z obawy, ażeby jej syn nie zatrwożył się swoim własnym stanem; nie straciła przecież odwagi, i z niepokojem i niecierpliwą nadzieją oczekiwała końca tego przesilenia, którego przyczynę jej wytłumaczył doktór Dufour.
Ale niestety! jak długiem, jak bolesnem zdawało się młodej matce takie czekanie! jaka zmiana! jakie przeciwieństwo! Po tem, niedawno jeszcze tak uroczem życiu, które pędziła z ubóstwianym synem, po tych przyjemnych pracach naukowych, po tych swawolnych, wesołych zabawach, po tych rozmowach, pełnych tkliwej miłości, pełnych zaufania i rozkoszy, teraz nastąpiły tak smutne, przykre i milczące chwile.
Pewnego dnia, było to w początku października, kiedy mgliste niebo zapowiadało już ostatnie pogodne chwile jesieni, pani Bastien i jej syn znajdowali się w pracowni, nie weseli i swobodnie rozmawiający jak dawniej, lecz milczący i smutni oboje.
Blady, z głową opartą na ręku, Fryderyk pochylony nad stołem, pisał coś powoli w leżącym przed nim kajecie.
Niedaleko od niego siedziała pani Bastien pozornie zajęta haftowaniem; lecz nie poruszała igłą, będąc wszakże gotową za najmniejszem poruszeniem młodzieńca zatrudnić się na nowo rozpoczętą pracą.
Łzy, z trudnością tylko tłumione, błyszczały w oczach Marji, gdyż boleśnie była wzruszona smutnym wyrazem twarzy swego syna, przypominała ona sobie, jak niedawno jeszcze temu przy tymże samym stole praca wspólna, wesołe, rozkoszne dla niej i dla Fryderyka stanowiła chwile; porównywała właśnie pilność i gorliwość, jaką dawniej okazywał w swoich pracach, z tą opieszałością i zniechęceniem, które obecnie w nim dostrzegła; widziała bowiem, że pióro wypadało z ręki Fryderyka, i że oblicze jego wyrażało nadzwyczajne znużenie i niechęć.
Nareszcie, stłumiwszy wyrywające się mimowolnie westchnienie, młodzieniec zakrył twarz rękami i przez kilka minut pozostał w głębokiem zamyśleniu.
Jego matka nie spuściła go ani na chwilę z oka, ale jakże wielkie było jej zadziwienie, gdy ujrzała, że jej syn podniósł głowę, z oczyma w których jaśniał jakiś dziki blask, z zarumienionem lekko obliczem, z szyderczym uśmiechem na ustach, porwał skwapliwie za pióro i z gorączkowym pośpiechem zaczął coś pisać w leżącym przed nim zeszycie.
W tej chwili Fryderyk nie był wcale podobny do siebie. Przed kilku minutami jeszcze smutny i bezsilny, teraz zdawał się być pełen życia i zapału; widać było jak zdania tłoczyły mu się do pióra, które nie mogło nadążyć szybkości polotu jego ducha, albowiem silne drgania jego ciała, i żywe poruszenia lekko tupiącej nogi zdradzały jawną niecierpliwość.
Niedawno przed tem Fryderyk wyznał matce odrazę swoją dla wszelkiej systematycznej pracy i zupełną nieudolność; ledwie czasami tylko próbował rozwiązać jakie zadanie, a i to jedynie dla zadosyć uczynienia żądaniu matki; lecz i wtedy daremnie natężał swoją tak bujną, tak obfitą wyobraźnię... daremnie wysilał swą pamięć, której wczesne rozwinięcie dawniej wprawiało wszystkich w podziw.
— Nie wiem, co mi jest — mówił wtedy Fryderyk głosem smutnym i bolesnym — zdaje mi się, jakgdyby jakaś mgła zaległa mój umysł; przebacz mi, kochana matko, to nie moja wina.
I pani Bastien wymyślała wówczas tysiące powodów, ażeby Fryderyka usprawiedliwić i podnieść w jego własnych oczach.
Dlatego to w dniu, o którym mówimy, młoda matka zamierzała już oderwać Fryderyka od jego pracy; ale jakże wielkie było jej zdumienie, gdy ujrzała go po raz pierwszy od dawnego czasu piszącego z takim zapałem i gorliwością.
W tym nagłym powrocie do dawnych jego zwyczajów, widziała młoda matka pierwszy symptom zbliżającego się już do końca przesilenia, które opanowało jej syna; zapewne to już zaczynała rozchodzić się owa ciemna mgła, która otaczała jego umysł.
Wiedziona najgorętszem pragnieniem dowiedzenia się, czy ją ta nadzieja nie myliła, pani Bastien podniosła się z krzesła, i korzystając z chwili, kiedy jej syn pisał z taką skwapliwością, pocichu i na palcach zbliżyła się do niego. Następnie z bijącem z radości sercem, oparłszy obie ręce na ramionach Fryderyka, pocałowała go w głowę i pochyliła się, ażeby przeczytać co napisał.
Młodzieniec zerwał się z pewnem przerażeniem, zamknął z pośpiechem swój kajet i zwracając się z niecierpliwością, a prawie nawet z rozdrażnieniem ku swej matce, zawołał:
— Jakaż to ciekawość, moja matko!
Poczem wyrwał z zeszytu wszystkie karty, które już zapisał, podarł je na drobne kawałki, pogniótł i wrzucił do komina, gdzie wkrótce stały się pastwą płomieni.
Zdumiona do najwyższego stopnia, pani Bastien, przejęta boleścią, pozostała przez chwilę niema i osłupiała; a porównawszy teraźniejsze jego nieprzyzwoite obejście z dawną szczerą uprzejmością zalała się gorzkiemi łzami.
Pierwszy to raz w życiu swojem Fryderyk zranił jej serce.
Ujrzawszy swą matkę we łzach, Fryderyk, przejęty żalem, rzucił jej się na szyję, i płacząc z rozrzewnienia, obsypywał ją tysiącznemi pieszczotami.
— O! przebacz, kochana matko, przebacz mi!
Na te słowa, które pochodziły z głębi jego serca, na ten odgłos, będący wyrazem najgłębszego, najszczerszego żalu, pani Bastien zaczęła sama sobie czynić wyrzuty z powodu tego bolesnego uczucia, któremu pozwoliła się unieść, a nawet i z powodu łez swoich; nie powinnaż ona była zastanowić się nad jego chorobliwym stanem, który był przyczyną jego tak gwałtownego postępku, a którego teraz tak gorzko żałował?
Teraz więc młoda matka zaczęła wzajemnie syna swego okrywać pieszczotami i gorącemi pocałunkami, prosząc go znowu ze swej strony o przebaczenie.
— Biedne dziecię — mówiła do niego — ty chory jesteś, boleść drażni twoje nerwy. Niesłusznie postąpiłam, zasmucając się tą mimowolną niecierpliwością, w której serce twoje żadnego nie miało udziału.
— Nie... o! nie, droga matko... przysięgam ci...
— Wszakże ja ci wierzę, uspokój się tylko; mogłażbym wątpić o tobie, mój Fryderyku?
— Widzisz, moja matko, ja podarłem te kartki — odpowiedział Fryderyk z pewnem pomieszaniem, albowiem nieprawdę mówił — podarłem te kartki... bo... bo... nie byłem z nich zadowolony. To com napisał, gorsze jeszcze było, niż wszystko, cokolwiek zrobiłem od czasu mojej choroby... to niepojęte dla mnie zniechęcenie... ten brak siły...
— A ja, mój synu, widząc cię pierwszy raz od tak dawnego czasu piszącego tak gorliwie, ucieszyłam się tak, żem się nie mogła oprzeć chęci przeczytania tego, coś tak szybko napisał. Ale przestańmy mówić o tem, Fryderyku; przekonana tylko jestem, że zbyt surowo postąpiłeś względem siebie.
— Nie, zapewniam cię...
— Wierzę ci, a ponieważ cię już praca zmęczyła, może przejdziemy się trochę?
— Kochana matko — odpowiedział Fryderyk niechętnie — na dworze tak ponuro!... Patrzaj, jak się niebo zachmurza!
— Ale pójdźże, mój ty próżniaku kochany — rzekła pani Bastien ze słodkim uśmiechem — alboż to dla nas może być kiedy niepogoda? czyliż to mgła jesienna, śnieg zimowy nie mają także swojego powabu? czyliż to nie jesteśmy zwyczajni, oboje, ręka pod rękę urągać mrozom i zimnu? nabierz odwagi i pójdź! Ta przechadzka będzie dla ciebie bardzo pożyteczną. Jużeśmy od dwóch dni wcale nie wychodzili, to wstyd doprawdy! my, cośmy dawniej robili tak dalekie wycieczki!
— Proszę cię, zostaw mnie w domu — odpowiadał Fryderyk, poddając się swojemu osłabieniu i niechęci — ja nie mam siły ani jednego kroku postąpić.
— Właśnie też pragnę pokonać tę twoją ociężałość. Pójdź mój biedny, kochany, leniwy chłopcze, tylko trochę odwagi, udamy się do stawu, może mnie przewieziesz w naszem czółnie. Ten ruch, ta praca wiosłem, którą tak bardzo lubisz, będzie dla ciebie bardzo zdrową.
— Zabraknie mi potrzebnej do tego siły, kochana matko.
— Albo, wiesz co, drwale mówili dzisiaj Andrzejowi, że widzieli duże stado czajek; weź twoją fuzję, pójdziemy w zarośla Sablonniere, zabawi to nas oboje; tyś taki zręczny, żem się nigdy nie obawiała, widząc cię z bronią w ręku.
— Zapewniam cię, że nie znajduję najmniejszej przyjemności w polowaniu.
— A dawniej lubiłeś je tak bardzo!
— Już teraz niczego nie lubię — szeptał prawie mimowolnie Fryderyk głosem nadzwyczajnie żałosnym i gorzkim.
Młoda niewiasta czuła, że łzy znowu cisnęły jej się do oczu.
Fryderyk, domyślając się obawy matki, zawołał:
— O! ciebie, ciebie, zawsze jeszcze kocham. Wszakże wiesz o tem.
— Tak, wiem, czuję to... ale ty nie wiesz jak bolesnym głosem wypowiedziałeś: Już teraz nic nie lubię!
Poczem Marja dodała z uśmiechem i starając się ułagodzić pierwsze swoje słowa, ażeby nie trapić swego syna:
— Doprawdy, nie wiem, co mi jest dzisiaj, ale ja sama jestem smutną, i... ciebie także przy każdej okoliczności zasmucam... Otóż ty znowu płaczesz, moje dziecię... moje biedne dziecię!
— Zostaw mnie, kochana matko, zostaw... jużem dawno nie płakał, a zdaje mi się, że mi to przyniesie jaką ulgę.
Młodzieniec pozostał na krześle, matka uklękła przed nim, i milcząc ocierała jego łzy.
Powiedział on prawdę... te łzy ulżyły mu znacznie. Jego biedne, goryczą przepełnione serce uspokoiło się nieco, i kiedy Fryderyk, wzniósłszy swoje łzami zwilżone oczy ku niebu, spojrzał potem na powabne oblicze swojej matki, która ciągle przed nim klęczała, dostrzegł w jej anielskich rysach boleść tak rozrzewniającą, dobroć tak wielką, że, ujęty tym wyrazem niebiańskiej miłości, na chwilę powziął zamiar wyznać Marji te nieszczęsne uczucia, które go trawiły.
— Tak jest, tak — myślał w duszy — bezzasadnie obawiałem się jej pogardy lub gniewu... W jej anielskiej dobroci znajdę tylko litość, pobłażanie, wsparcie i pociechę.
Na samą myśl o wykonaniu tego zamiaru, Fryderyk czuł już pewną ulgę.
Ten promyk nadziei wskrzesił jego odwagę i po chwili milczenia, powiedział do pani Bastien, która ciągle wpatrywała się w niego:
— Moja matko, chciałaś wyjść ze mną na przechadzkę... zdaje mi się, że miałaś słuszność... świeże powietrze orzeźwi mnie zapewne.
To postanowienie, te łzy, które jej syn wylewał przed chwilą, to rozrzewnienie, które rozpostarło się na jego zasmuconej twarzy, wszystko to, było pomyślną wróżbą w oczach pani Bastien; spiesznie zatem wzięła kapelusz, i lekką jedwabną mantylę, a w chwilę potem oboje znajdowali się już w polu, gdzie Fryderyk, zgodnie z życzeniem swej matki opierał się na jej ramieniu.
Jak się to powszechnie zwykło dziać, kiedy kto ma zamiar uczynić jakie przykre wyznanie, tak też i tutaj się stało; młodzieniec ciągle odkładał stanowczą chwilę na później; a wtedy znowu z trudnością mu przychodziło zwrócić rozmowę do dręczącego jego umysł przedmiotu, tem więcej, że nie wiedział wcale jakim sposobem usprawiedliwić się przed matką, iż się tak długo przed nią ukrywał... Z drugiej strony, zdawało mu się, że podobna rozmowa, gdyby byli zostali w domu, łatwo mogła być przerwana przez kogo obcego, i że podczas długiej samotnej przechadzki w polu, prędzej znajdzie jaką przyjazną sposobność pozbycia się swojej tajemnicy.
Na szczęście, mglisty, i pochmurny jeszcze niedawno dzień wypogodził się powoli, skutkiem czego natura ożywiona jasnem słońcem jesiennem, przybrała weselszą postać.
— Możnaby myśleć, mój Fryderyku — rzekła pani Bastien, pragnąc rozweselić swego syna — możnaby myśleć, że to promienne słońce dlatego jedynie wybiega z chmur, ażeby cię powitać jak przyjaciela, którego już dawno nie widziało. A potem, patrzajno, jak ono ozdabia całą naturę.
— Gdzie, kochana matko?
— Czy nie widzisz, jak ono złotemi swojemi promieniami pieści się z tym starym jałowcem, stojącym pod lasem... Przypominasz go sobie?
Fryderyk ze zdziwieniem spojrzał na swą matkę, i potrząsnął głową na znak przeczenia.
— Jakto?... zapomniałeś? że tego lata całe dwa dni przepędziłam pod cieniem tego starego drzewa, kiedyś ty karczował w zastępstwie owego biednego wyrobnika.
— Ah!... prawda... przypominam sobie — rzekł Fryderyk z pośpiechem.
Na to wspomnienie szlachetnego czynu poczuł pewną ulgę; myśl o smutnem wyznaniu, jakie miał uczynić matce, wydawała mu się mniej przykrą.
I wewnętrzne zadowolenie odbiło się także widocznie w jego rysach, że pani Bastien zawołała:
— Jakże, czym nie postąpiła słusznie, namawiając cię na tę przechadzkę... Twoje oblicze zdaje mi się być mniej cierpiącem, możnaby powiedzieć, że odżywasz w tem miłem i ciepłem powietrzu; i jestem przekonana, że ci już teraz daleko lepiej.
— Tak jest, kochana matko.
— O mój Boże! mój Boże! — zawołała pani Bastien, składając ręce jakby do modlitwy — jakie szczęście, jeżeliby to miał być koniec twojej słabości, mój drogi Fryderyku!
W chwili, kiedy młoda niewiasta złożyła ręce, zsunęła się z jej ramion lekka jedwabna mantyla, która je pokrywała; lecz Marja wcale tego nie spostrzegła.
Fryderyk także nie zauważył tego, i odpowiedział:
— Nie wiem, czy słusznie, kochana matko, ale i ja także mam nadzieję, że to już będzie koniec moich cierpień.
— O! jeżeli i ty masz nadzieję, tośmy już ocaleni! — zawołała Marja radośnie. — Wszakże to pan Dufour mówił... że ta dziwna i przykra słabość, będąca skutkiem zbyt szybkiego wzrostu czasami znika równie szybko i niespodzianie jak powstała; człowiek budzi się z niej, jak ze snu nieprzyjemnego, a zdrowie powraca jakby wywołane siłą czarodziejską.
— Sen!... — zawołał Fryderyk, spoglądając na swą matkę z nieopisanym wyrazem — tak, masz, słuszność, droga matko! to był przykry sen.
— Moje dziecię, co ci jest? Zdajesz się być wzruszony... ale wzruszenie to jest przyjemne, nieprawdaż?... o! ja to widzę.
— Tak, jest ono przyjemne, bardzo przyjemne, gdybyś ty wiedziała...
Fryderyk nie mógł dokończyć.
Zbliżający się tętent, który Marja i syn jej, zajęci rozmową, dopiero teraz dosłyszeli, skłonił ją do obejrzenia się poza siebie.
O kilkanaście kroków ujrzeli jakiegoś jeźdźca, zbliżającego się ku nim, który trzymał w ręku mantylę pani Bastien.
Jeździec wstrzymał nareszcie swego konia, którego jadący za nim służący uchwycił za cugle, lekko zeskoczył z niego i zbliżył się do młodej kobiety; w jednej ręce trzymał on kapelusz, w drugiej jej mantylę. Z uszanowaniem ukłonił się pani Bastien, i rzekł do niej tonem ujmującej grzeczności:
— Widziałem zdaleka jak ta mantyla spadła z ramion pani... i czuję się prawdziwie szczęśliwym, że mogę ją pani odnieść.
Poczem ukłonił się powtórnie, i był tak delikatny, że nie chciał czekać na dziękczynienia pani Bastien, ale powrócił do swego wierzchowca, wskoczył na niego, i w chwili, kiedy miał przejeżdżać obok pani Bastien, zwrócił go w przeciwną stronę, zapewne powodowany troskliwą grzecznością, ażeby młodej kobiety nie przestraszyć zbytnią bliskością bystrego rumaka, a następnie wymijając ją, ukłonił się po raz ostatni, i ruszył w dalszą drogę.
Jeździec ten, mogący być w wieku Fryderyka, obok powierzchowności pięknej i ujmującego obejścia, okazał grzeczność tak uprzejmą, że pani Bastien, ścigając go wzrokiem rzekła do syna tonem szczerego przekonania:
— Doprawdy, jakiż to grzeczny, jaki delikatny młodzieniec, nieprawdaż, Fryderyku?
W chwili, kiedy pani Bastien uczyniła to zapytanie swemu synowi, przejeżdżał koło nich mały służący na pięknym wierzchowcu, udający się za pierwszym jeźdźcem. Chłopiec ten, jako ścisły przestrzegacz należnego swemu panu uszanowania, zaczekał na miejscu czas jakiś, dopóki jego pan nie wyjechał na dwadzieścia pięć kroków naprzód.
Pani Bastien skinęła ręką na służącego, który natychmiast zatrzymał swego konia.
— Proszę powiedzieć mi, kim jest ten pan, który dopiero co przejechał?
Jest to pan margrabia de Pont-Brillant — odpowiedział groom mocnym angielskim akcentem.
I widząc, że pan jego puścił się szybkim kłusem, z pośpiechem popędził za nim swego wierzchowca.
— Fryderyku — rzekła Marja, zwracając się do syna — czyś ty słyszał?... To był pan margrabia de Pont-Brillant... czy nie uważasz, że on jest bardzo grzeczny? Jakto przyjemnie jest widzieć majątek i szlachectwo w tak dobrem ręku, nieprawdaż, moje dziecię... Tak wielki pan, a tak nadzwyczajnie grzeczny, niepodobna więcej żądać... Ale ty nic nie mówisz, Fryderyku?... Fryderyku! — wołała pani Bastien niespokojnie — co ci jest?
— Nic, kochana matko — odpowiedział spokojnie.
— Widzę przecież, że ci coś jest... twarz twoja zupełnie zmieniona, wcale nie jest taką, jaką była przed chwilą... Zdajesz cię cierpieć... Mój Boże, jakiś ty blady!
— To dlatego, że słońce zaszło za chmury... i... że mi zimno...
— Więc wracajmy do domu, moje biedne dziecię, pójdźmy prędzej, pójdźmy... Oby tylko to polepszenie chciało być trwałem.
— Wątpię o tem, droga matko.
— Ty wątpisz?... jakimże ty głosem mi to mówisz!
— Mówię, jak jest rzeczywiście.
— Więc ci znowu gorzej, mój biedny synu?
— O daleko gorzej — odpowiedział z pewną opryskliwą goryczą — to recydywa... zupełna recydywa... czuję wyraźnie... to pewno z zimna.
I nieszczęśliwy młodzieniec, który dotąd anielskiej był dobroci, który swą matkę zawsze ubóstwiał, teraz znajdował dziką przyjemność w drażnieniu jej niepokoju i obawy.
Tym przynajmniej sposobem starał się zemścić za dotkliwą boleść jaką mu wyrządziła pochwała, którą Marja w szlachetnej szczerości swojej oddała Rudolfowi Pont Brillant.
Tak jest zawiść, uczucie, które dotąd równie obce było Fryderykowi, jak poprzednio zazdrość, zwiększy jeszcze jego oburzenie i niechęć ku młodemu margrabiemu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wrócili tedy oboje do domu, pani Bastien w trwodze trudnej do opisania, Fryderyk zatopiony w ponurem milczeniu, i oburzony na siebie, że miał zamiar wyznać swej matce tę nieszczęsną tajemnicę, której wstydził się, a wyznać ją właśnie w chwili, kiedy Marja obsypywała pochwałami margrabiego de Pont-Brillant, którego on rugał swoją zazdrosną nienawiścią.

To ostatnie, bolesne porównanie, któremu syn pani Bastien uczuł się okropnie upokorzony, zamieniło jego niewinną dotąd niechęć dla Rudolfa de Pont-Brillant, w dużą nieubłaganą nienawiść.

VII.

Miasteczko Pont-Brillant, starożytne siedlisko lenne, leży o parę godzin drogi od miasteczka Blois, w bliskości rzeki Loary.
Aleja spacerowa, zwana Mail, ocieniona wysokiemi drzewami, otacza Pont-Brilant od strony południowej. Kilkanaście domów stoi po lewej stronie tej grobli, która w niektórych porach roku służy także za plac targowy.
W jednym z tych domów mieszkał doktór Dufour.
Od czasu wypadków, któreśmy wyżej opowiedzieli upłynęło już około miesiąca czasu.
W początkach listopada, w dzień św. Huberta, patrona myśliwych, bezczynni mieszkańcy miasteczka zebrali się około godziny czwartej po południu w alei Mail, ażeby się przypatrzyć młodemu margrabiemu Rudolfowi, który miał wracać z polowania; obchodził on bowiem od samego świtu uroczystość wielkiego Huberta, polując w pobliskim lesie na dziesięcioletniego rogacza; celem większego uczczenia tego święta, mieli myśliwi w triumfalnym pochodzie przebyć miasteczko Pont-Brillant, wracając do leżącego w bliskości zamku tegoż imienia, który olbrzymiemi swemi gmachami wysoko nad niemi panował.
Zgromadzeni widzowie, zaczynając się już niecierpliwić zbyt długiem czekaniem, ujrzeli nareszcie przed drzwiami doktora Dufour dosyć obszerny kabrjolet wątpliwego nieco koloru, zaprzężony w jednego lichego konia, którego zszarzana uprząż gdzie niegdzie nadsztukowana była zwykłemi postronkami.
Fryderyk Bastien, wysiadłszy pierwszy z tego skromnego ekwipażu, którego był zarazem woźnicą, podał rękę swej matce, która lekko i szybko zeskoczyła na ziemię.
Stary koń, którego rozsądek już niejednokrotnie był wystawiony na próbę, z całem zaufaniem pozostawiony został przy kabrjolecie tak jak był zaprzężony; Fryderyk zarzucił mu tylko lejce na szyję i podprowadził pod okna domu doktora, dokąd następnie weszła pani Bastien ze swym synem.
Stara służąca wprowadziła ich do saloniku, znajdującego się na pierwszem piętrze; okna tego pokoju wychodziły na aleję spacerową miasteczka Pont-Brillant.
— Czy pan doktór jest w domu? — zapytała pani Bastien sługi.
— Jest, pani; ale właśnie znajduje się u mego pana jego przyjaciel, który tu już od kilku dni mieszka, a który dzisiaj wieczorem ma wyjechać do Nantes; ale to nic nie szkodzi... idę panu zaraz powiedzieć, że pani przyjechała.
— Bardzo ci będę wdzięczna — odpowiedziała pani Bastien, zostając w pokoju tylko ze swym synem.
Zazdrość Fryderyka podniecona zawiścią do najwyższego stopnia (czytelnik zechce sobie przypomnieć pochwały, któremi pani Bastien tak dobrodusznie obsypała młodego margrabiego de Pont-Brillant), od miesiąca wywoływała w duszy Fryderyka nowe i okropne walki; chorobliwy stan zmienił jego postać; cera jego nie była już blada, ale żółta, niemal zielona, lica zapadłe, duże zagłębione oczy gorączkowym jaśniejące blaskiem, gorzki uśmiech prawie zawsze otaczający jego usta, słowem, wszystko nadawało jego rysom wyraz cierpiący i ponury. Jego gwałtowne poruszenia, ucinany, częstokroć niecierpliwy i opryskliwy głos, stanowiły przykre i zadziwiające przeciwieństwo z tem, czem nieszczęśliwy młodzieniec dawniej, a czem był teraz.
Marja Bastien zdawała się być smutną i zmartwioną; lica jej wyrażały nadzwyczajną boleść, przez co jej anielska dobroć tem tkliwszą się okazywała.
Po słodkiej i wesołej szczerości, po tkliwości i przywiązaniu, które się tak łatwo udzielają innym, a które dawniej istniały pomiędzy matką i synem, nastąpiło teraz ze strony Fryderyka zimne i odpychające zamknięcie się w samym sobie. Dręczona śmiertelną obawą, Marja zaczęła się nareszcie lękać, czy pan Dufour nie omylił się, przypisując ten coraz więcej zatrważający niepokój umysłu, który się tak fizycznie jako i moralnie we Fryderyku objawia, jakiemuś naturalnemu przesileniu.
Pani Bastien przybyła przeto w zamiarze zasięgnienia w tym względzie rady pana Dufour, zwłaszcza, że już od dość dawnego czasu nie widziała wcale doktora, którego obowiązki zatrzymywały w Pont-Brillant.
Wpatrując się długo i ze smutkiem w syna swojego, Marja rzekła do niego prawie z obawą, jak gdyby się lękała obrazić jego drażliwość:
— Fryderyku, ponieważ przybyłeś ze mną do pana Dufour, który ma mnie badać, przeto moglibyśmy przy tej sposobności zasięgnąć jego zdania i o twoim stanie.
— Nie potrzeba, moja matko... ja nie jestem chory.
— Mój Boże, jakże to możesz mówić? Wszakże i dzisiejszą noc przepędziłeś zupełnie bezsennie, moje biedne, kochane dziecię... kilka razy byłam w twoim pokoju, ażeby się przekonać, czy śpisz, ale każdym razem widziałam cię niespokojnym, za każdym razem nie spałeś.
— Co noc jest toż samo.
— Ah! wiem o tem dobrze, i to właśnie... i wiele innych rzeczy niepokoi mnie bardzo.
— To źle, moja matko, że cię takie rzeczy niepokoją, wszystko to przejdzie.
— Zaklinam cię, Fryderyku, pozwól mi zasięgnąć rady pana Dufour; nie jestże on naszym najlepszym przyjacielem? Powiedz mu co ci jest, usłuchaj jego zdania.
— Powtarzam ci, że nie potrzebuję rady pana Dufour — odpowiedział młodzieniec niecierpliwie — zapowiadam ci naprzód, że nie odpowiem na żadne jego pytanie.
— Moje dziecię, wysłuchaj mnie...
— Mój Boże, matko, co za przyjemność znajdujesz w tem, ażeby mnie tak dręczyć? — zawołał, uderzając nogą o ziemię — nie mam nic do powiedzenia panu Dufour, i nic nie powiem. Wszakże wiesz, że umiem być stałym.
Służąca doktora, wróciwszy w tej chwili do pokoju, rzekła do pani Bastien:
— Pan doktór czeka na panią w swoim gabinecie.
Młoda matka, rzuciwszy tylko bolesne spojrzenie na swego syna, stłumiła łzy, cisnące się do jej oczu i wyszła za służącą doktora.
Fryderyk, zostawszy sam jeden w salonie, stanął przy otwartem oknie, które, jakeśmy już wspomnieli, wychodziło na miejsce przechadzki miejskiej. Po drugiej stronie alei wznosiło się stopniami kilka wzgórków, u stóp których płynęła Loara, gdy tymczasem na ostatnim krańcu widnokręgu wyglądał z poza lasu pałac Pont-Briliant, w połowie otoczony mgłą jesienną.
Wzrok Fryderyka, błąkając się początkowo bez celu po rozmaitych bliższych i dalszych przedmiotach, zatrzymał się nareszcie na murach zamku.
Na ten widok młodzieniec zadrżał, twarz jego stawała się coraz posępniejsza, i stojąc ciągle oparty o okno, pogrążył się w głębokiem dumaniu.
Fryderyk tak był zatopiony w myślach swoich, że wcale nie widział i nie słyszał, iż druga osoba weszła z książką w ręku do salonu i usiadłszy w kąciku, zdawała się wcale go nie zauważać.
Henryk David, tak się nazywał nowoprzybyły, miał około lat trzydziestu pięciu, wzrostu był wysokiego, lecz szczupły; jego wydatne rysy, chociaż oddawna już ogorzałe pod skwarem słońca podzwrotnikowego, nie były jednak pozbawione pewnego wdzięku, które winne były prawie zawsze melancholijnemu wyrazowi jego twarzy; wysokie i łyse cokolwiek, chociaż ciemnemi i lekko wijącemi się włosy otoczone czoło, zwiastowało człowieka, który wiele myślał i rozważał; czarne żywe oczy, z pięknie odznaczonemi brwiami, rzucały myślące, łagodne, ale zarazem przenikliwe spojrzenia.
Powróciwszy z dalekiej podróży, David przybył tutaj, ażeby przepędzić kilka dni u doktora Dufour, swego najlepszego przyjaciela. Zamierzał on tegoż samego jeszcze wieczoru powrócić do Nantes, skąd w nową i daleką popłynąć miał podróż.
Zawsze jeszcze oparty na oknie, Fryderyk bacznie wpatrywał się w zamek Pont-Brillant.
Henryk David, który zajęty czytaniem, spokojnie dotąd siedział, złożył książkę na kolanach i spojrzał na pokój, ażeby zapewne pomyśleć o jakimś przedmiocie, który zajmował jego uwagę, wtedy to dopiero ujrzał młodzieńca, który stał bokiem od niego odwrócony.
Wzdrygnął się mimowolnie, jak gdyby jakieś drogie i bolesne zarazem wspomnienie dotknęło jego duszę, gdyż dwie łzy zabłysły na chwilę w rozszerzonych oczach David’a... Następnie pociągnął ręką po czole, dlatego pewnie, ażeby odpędzić przykre myśli i z nadzwyczajnem zajęciem zaczął przypatrywać się młodzieńcowi. Uderzony najprzód rzadką pięknością jego rysów, dostrzegł wkrótce ze zdziwieniem ich smutny i ponury wyraz.
Wzrok Fryderyka tak był zajęty widokiem zamku, że David idąc za jego kierunkiem z łatwością odgadł przedmiot uwagi młodzieńca i pomyślał sobie w duchu:
— Jakież to ponure myśli budzi w tym pięknym bladym młodzianie widok zamku Pont-Brillant, od którego oczu oderwać nie może?
Wtem uwaga David’a zwrócona została na dźwięczny odgłos rogów myśliwskich, który z początku w odległości, później wszakże coraz bliżej słyszeć się dawał.
W kilka chwil potem aleja, na której znajdowała się już dosyć znaczna liczba ciekawych, napełniła się tłumem ciekawych i niecierpliwych mieszkańców, którzy chcieli podziwiać myśliwski orszak młodego margrabiego i jego uroczysty pochód na cześć św. Huberta.
Powszechne oczekiwanie nie zawiodło się wcale, dźwięczny głos rogów i trąb stawał się coraz wyraźniejszy, świetny orszak jeźdźców nadciągał coraz bliżej.
Na czele jego postępowało czterech strzelców konno, w pełnej liberji izabelowej kroju francuskiego z karmazynowemi kołnierzami i wyłogami i ze srebrnemi galonami na wszystkich szwach.
Po nich szło około stu ogromnych ogarów, najpiękniejszej rasy angielskiej, mających na szyjach na cześć św. Huberta wielkie obroże ubrane żółtemi i karmazynowemi wstążkami, bo taką była liberja służby margrabiego; wstążki te niemało jednak ucierpiały w czasie polowania od cierni i gałęzi, przez które psy nieraz musiały się przedzierać.
Ten uroczysty pochód myśliwski, to mnóstwo pięknych koni i psów, ta bogata liberja, te wspaniale zaprzęgi, te piękne i gustownie ubrane damy, które im towarzyszyły, wszystko to byłoby wszędzie i słusznie podziwiane, ale dla spokojnych mieszkańców miasteczka Pont-Brillant pochód ten był prawdziwem widowiskiem, pewnym rodzajem teatralnej wystawy, w której nie zbywało ani na muzyce, ani na kostjumach, ani na połyskującym przepychu; dlatego też najzapaleńsi wielbiciele, albo raczej najmędrsi mieszczanie (wielu z nich było dostarczycielami rozmaitych artykułów do zamku) wołali z najszczerszem zachwyceniem: Brawo, panie margrabio! i klaskali z uradowaniem w dłonie.
Na nieszczęście, ten pochód triumfalny przerwany został na chwilę wypadkiem, który wydarzył się pod samenai oknami doktora Dufour.
Czytelnik przypomina sobie zapewne owego poczciwego siwka, który przywiózł panią Bastien do Pont-Brillant, i na którego sędziwemi laty doświadczony rozsądek tak rachowano, że go samego w zaprzęgu i z lejcami na karku zostawiono przed domem doktora.
Potulne zwierzę zasługiwało na takie zaufanie i byłoby je zupełnie usprawiedliwiło, gdyby nie ta niespodziewana uroczystość św. Huberta, której obchód zamącił jego spokój.
Usłyszawszy pierwszy dźwięk trąb i rogów, poważny siwek nastawił tylko uszy, ale pozostał spokojnie na miejscu; lecz kiedy orszak zaczynał przechodzić koło niego, dźwięczny a przejmujący odgłos trąb, radosne oklaski widzów, krzyki dzieci, szczekanie psów, widok tylu koni, słowem wszystko to tak silne uczyniło wrażenie na sędziwym weteranie, że zapomniał o swojej zwykłej powadze i rozsądku, zarżał z radości, przypominając sobie słodkie chwile swojej młodości, i uczuł nieszczęśliwą chętkę połączenia się ze wspaniałym orszakiem, przechodzącym aleją.
Jakoż w dwóch susach dobiegł do myśliwców, ciągnąc za sobą stary kabrjolet i rozpędzając przed sobą przypatrujący się tłum ciekawych widzów.
Stanąwszy pośród świetnego orszaku, wspiął się na tylne nogi jak wesoła koza i przebierając swawolnie przedniemi, zagroził w swojej nieprzyzwoitej wesołości wspaniałej karecie margrabiny de Pont-Brillant, która, rzuciwszy się w głąb powozu, powiewała tylko chustką od nosa, krzycząc przeraźliwie razem ze swemi towarzyszkami. Na ten krzyk obejrzał się młody margrabia, zwrócił swego wierzchowca zręcznie i z pośpiechem, a przybiegłszy w największym pędzie na miejsce niebezpieczeństwa, ciężkiemi razami swojej szpicruty skarcił zuchwałą wesołość starego siwka w sposób tak dotkliwy, że zgromadzeni widzowie, ujęci rycerską postawą Rudolfa de Pont-Brillant, zamiast litować się nad niefortunnym wypadkiem biednego wiejskiego konia, obsypali hucznemi oklaskami surową lekcję, daną mu przez młodego margrabiego.
Biedny siwek, czując zapewne niewłaściwość swego postępku i żałując tak niegodnego nadużycia położonego w nim zaufania, sam zawrócił, i spuściwszy uszy, zajął spokojnie dawne swoje miejsce przed domem doktora, znosząc spokojnie szyderskie śmiechy ciekawej gawiedzi i nie spojrzawszy już nawet na oddalający się orszak myśliwych.

Fryderyk Bastien, stojąc ciągle jeszcze przy oknie, był świadkiem tej całej sceny.

VIII.

Od samego początku, jak tylko grono myśliwych weszli na groblę, twarz Fryderyka zmieniła się tak widocznie, że David, którego odgłos trąb również zwabił do okna, zatrzymał się nagle, i wyłącznie zajęty został widokiem tego młodziana, którego rysy, mimo rzadkiej piękności, w tej chwili były prawie odrażające z powodu dzikiego wyrazu, jaki się w nich malował.
Rzeczywiście po gorzkim uśmiechu, który chwilą pierwej, kiedy się jeszcze przypatrywał zamkowi, otaczał jego usta, za zjawieniem się orszaku św. Huberta, nastąpił wyraz jakiegoś bolesnego zadumania; lecz kiedy nieco później Rudolf de Pont-Brillant pośród głośnych okrzyków tłumu przejeżdżał w gustownym bogato srebrem haftowanym ubiorze myśliwskim, na swoim prześlicznym czarnym jak kruk rumaku, martwa, żółtawa bladość pokryła lica Fryderyka, a ręce jego, oparte na oknie, ściskały tak gwałtownie, tak konwulsyjnie jego ramy, że aż sina siatka nabrzmiałych żył wystąpiła na ich białą skórę.
Zdawało się, że jakiś zgubny urok przykuł nieszczęśliwego młodziana do tego okna i nie pozwolił mu uniknąć tak przykrego dla niego widoku.
Żadne z tych w części zaledwie widzialnych, a w części gwałtownych uczuć nie uszło przed okiem David’a; gdyż nauczony długoletniem doświadczeniem jego baczny na wszystko umysł posiadał głęboką znajomość serca ludzkiego; w tej chwili sam czuł w duszy swojej boleść, a spoglądając na Fryderyka wzrokiem szczerego politowania, powiedział zcicha:
— Biedny chłopiec... i on już zna nienawiść... gdyż niepodobna wątpić, on czuje nienawiść ku temu drugiemu młodzieńcowi na karym wierzchowcu... ciekaw jestem, co mogło wywołać w nim tę nienawiść?
Właśnie David zajęty był temi myślami, kiedy nastąpił ów komiczny wypadek starego siwka, którego młody margrabia, ku wielkiej uciesze widzów, tak surowo skarcił.
Skoro Fryderyk ujrzał, że jego konia bito, twarz jego okropny przybrała wyraz, a roztwarte z gniewu oczy krwią mu nabiegły; i krzyknąwszy z zapamiętałą wściekłością, w szalonem uniesieniu swojem, byłby pewnie wyskoczył z okna, ażeby się rzucić na margrabiego, gdyby go David nie był w pas uchwycił i tym sposobem zatrzymał.
To nagłe przytrzymanie zdziwiło Fryderyka nadzwyczajnie i przywiodło go do upamiętania. Lecz kiedy minęła pierwsza chwila jego zdumienia, zawołał do David‘a głosem drżącym z gniewu:
— Kto pan jesteś?... dlaczego mnie pan chwytasz?
— Wychyliłeś się z okna tak nierozważnie, mój synu, że o mało nie wypadłeś z niego — odpowiedział David łagodnie — chciałem przeto zapobiedz jakiemu nieszczęściu.
— Kto panu powiedział, że to byłoby nieszczęściem? — odparł młodzieniec ponuro.
Poczem śpiesznie oddalił się od okna, upadł na krzesło, i zakrywszy twarz rękoma, zaczął płakać w cichości.
Zajęcie i ciekawość David’a dosięgły najwyższego stopnia... Z milczącem a tkliwem politowaniem przypatrywał się nieszczęśliwemu młodzieńcowi, którego obecny smutek, wyrównywał gwałtownemu przed chwilą uniesieniu.
Wtem otworzyły się drzwi od gabinetu pana Dufour.
Pani Bastien w towarzystwie doktora weszła do salonu.
Pierwsze słowa Marji, które, nie zważając na obecność David‘a, szukając wzrokiem Fryderyka, wymówiła, były:
— Gdzie jest mój syn?
Nie spostrzegła go odrazu, gdyż krzesło, na którem Fryderyk siedział, zakryte było drzwiami, które otworzyła pani Bastien.
David, ujrzawszy czarującą i anielską piękność młodej niewiasty, która, jakeśmy już wspomnieli, zdawała się mieć zaledwie lat dwadzieścia, i w której rysach malowało się nadzwyczajne podobieństwo do rysów Fryderyka, przez chwilę stał jak niemy z podziwu. To jego zdumienie zamieniło się wkrótce w głębokie uczucie smutku, skoro usłyszał, że ona była matką tego młodzieńca, dla którego czuł tak szczere politowanie.
— Ale gdzież jest mój syn? — powtórzyła pani Bastien, postąpiwszy kilka kroków dalej i oglądając się na wszystkie strony z żywym niepokojem.
Wtedy dopiero David skinął na nią, dając jej do zrozumienia, ażeby zajrzała za drzwi, i powiedział do niej pocichu:
— Biedny młodzieniec! siedzi tam.
Kiedy David wymawiał te słowa: biedny młodzieniec! w głosie jego, w rysach malowała się taka słodycz, takie czucie, że Marja przed chwilą jeszcze zdziwiona widokiem obcego sobie człowieka, rzekła teraz do niego, jak gdyby go już oddawna znała:
— Mój Boże, cóż to jest? Czy mu się co stało?
— Nic mi się nie stało, kochana matko — odpowiedział młodzieniec z pośpiechem, i starając się skorzystać z czasu, przez który go pani Bastien nie widziała, ażeby osuszyć swoje łzy i ukryć ich ślady przed matką.
Pozdrowiwszy następnie doktora, którego dawniej tak chętnie widywał, ozięble i z roztargnieniem, zbliżył się do Marji, mówiąc:
— Czy już jedziemy, matko?
— Fryderyku! — zawołała biorąc obie ręce swego syna, i wpatrując się w mego z obawą — tyś płakał.
— Nie, nie — odpowiedział niecierpliwie, uderzając nogą o posadzkę i wyrywając swe dłonie z rąk matki — pójdź... jedźmy już.
— Wszakże prawda, panie, on płakał — zapytała pani Bastien David’a niespokojnie i wzrokiem badawczym.
— Więc cóż? płakałem — odpowiedział Fryderyk z szyderskim uśmiechem — płakałem z wdzięczności, gdyż ten pan (tu wskazał David’a; wstrzymał mnie, żem z okna nie wyskoczył... Teraz, moja matko, wiesz wszystko... pójdźmy już.
I Fryderyk spiesznie postąpił ku drzwiom.
Również zdziwiony i zasmucony jak pani Bastien, doktór Dufour rzekł do David’a:
— Mój przyjacielu, co to znaczy?
— Panie — dodała Marja smutna i zawstydzona, że nieznajomy może powziąść tak złe wyobrażenie o Fryderyku — panie ja nie rozumiem co mój syn mówi... nie wiem co tu zaszło... ale proszę usilnie, racz mu pan przebaczyć.
— Uspokój się pani, to ja powinienem prosić o przebaczenie — odpowiedział David z lekkim uśmiechem — gdyż przestrzegając syna pani, że zbyt nierozważnie wychylił się z okna, postąpiłem niewłaściwie, przemawiając do niego, jakby do jakiego małego chłopczyny... Bo ja widzę, syn pani jest dumny ze swoich lat szesnastu, i ma słuszność... gdyż w tym wieku — mówił David z spokojną powagą — młodzieniec staje się już prawie mężczyzną i tem lepiej pojmuje cały urok, całą rozkosz miłości macierzyńskiej.
— Mości panie — zawołał Fryderyk gwałtownie i w zapalczywym gniewie, gdy tymczasem blada twarz jego pokryła się żywym rumieńcem — nie potrzebuję od nikogo nauki!
I z największym pośpiechem wybiegł z pokoju.
— Fryderyku! — wołała za nim Marja z wyrzutem i zdziwieniem, w chwili kiedy salon opuszczał, poczem zwracając do David’a swe piękne łzami zroszone oblicze, rzekła do niego z nieporównanym wdziękiem i tkliwością:
— Ah! panie, jeszcze raz proszę pana o przebaczenie... te życzliwe słowa, które pan przed chwilą wymówił, czynią mi nadzieję, że pan pojmuje mój żal, i że będziesz pobłażliwym dla tego nieszczęśliwego chłopca.
— On jest cierpiący... — trzeba go tylko żałować i starać się uspokoić — odpowiedział David wzruszonym głosem — właśnie przed chwilą uderzyła mnie bladość jego twarzy i jej bolesny wyraz... Ale on wyszedł z salonu, sądzę, że nie należałoby go zostawiać samego.
— Pójdź pani, pójdź prędzej — rzekł doktór Dufour podając rękę pani Bastien.
Zdziwiona tą życzliwością obcego i miotana niepokojem, wyszła śpiesznie z doktorem, ażeby poszukać Fryderyka.
David, pozostawszy sam jeden w salonie, zbliżył się do okna.
W chwili, kiedy się z niego wychylił, ujrzał panią Bastien, jak z oczyma zakrytemi chustką, przy pomocy doktora, wsiadała do swego skromnego kabrioletu, do którego już także wsiadł poprzednio i Fryderyk pośród śmiechu i szyderstw dosyć znacznej liczby ciekawych próżniaków, którzy po oddaleniu się orszaku myśliwych, pozostali jeszcze na grobli, będąc niedawno świadkami śmiesznego wypadku, jaki spotkał starego siwka.
— Ta stara szkapa długo pamiętać będzie lekcję, jaką jej dał młody margrabia — powiedział jeden z obecnych.
— Jak to zabawnie wyglądał ten stary włochaty siwek z ową staroświecką landarą za sobą, kiedy się dostał pomiędzy wspaniałe ekwipaże pana margrabiego! — dodał drugi.
— Tak, tak — mówił trzeci — ten rumak popamięta uroczystość św. Huberta.
— I ja także jej nie zapomnę! — szepnął Fryderyk głosem drżącym, z gniewu.
W tej to właśnie chwili pani Bastion wsiadła do swego kabrjoletu, przy pomocy pana Dufour.
Nie posiadając się już z gniewu, z powodu szyderstw, jakie dosłyszał, Fryderyk zaczął z gwałtowną zapalczywością okładać biczem swego biednego siwka, który, przedarłszy się przez tłum ciekawych, cwałem puścił się w dalszą podróż.

Daremnie pani Bastien prosiła swego syna, ażeby zwolnił bieg konia, zwłaszcza, że mógł się narazić na przejechanie kilku nieostrożnych mieszkańców, gdyż nawet dziecko jakieś, które nie dosyć szybko usunęło się z drogi, otrzymało już od Fryderyka silne uderzenie biczem; wkrótce atoli przebywszy groblę, kabrjolet zakręcił w inną stronę i pośród groźnych krzyków oburzonego tłumu, który za nim począł gonić, znikł z oczu rozjątrzonych widzów.

IX.

Odprawiwszy panią Bastien aż do kabrjoletu, doktór Dufour powrócił do mieszkania, gdzie znalazł swego przyjaciela opartego na oknie i pogrążonego w głębokiem dumaniu.
Usłyszawszy zamykające się drzwi, David ocknął się ze swego zamyślenia i zbliżył do doktora, który myśląc o pani Bastien i o wypadku, którego obaj byli świadkami, powiedział smutnie:
— Ah! biedna kobieta... biedna matka!
— Słusznie mówisz, Piotrze — odpowiedział David — ta młoda kobieta zdaje mi się być godną najszczerszego politowania.
— Tak... godniejszą jest nawet, aniżeli myślisz, ponieważ tylko dla syna swego żyje. Wyobraź sobie teraz, jak ona musi cierpieć.
— Więc to jej syn?... możnaby go wziąć za jej brata! Ona wygląda jakby miała lat dwadzieścia.
— Ah! mój kochany Henryku, nawyknienie do wiejskiego i samotnego życia, którem żadne nie wstrząsają namiętności.... gdyż obawa jaką jej syn obudza dopiero od kilku miesięcy ją dotyka... spokojność jednostajnego bytu jakby w klasztorze jakim, utrzymują ten kwiat młodości który cię w pani Bastien tak zastanawia, i zachowuje tę prawie dziewiczą jej świeżość.
— Więc ona musiała bardzo wcześnie pójść za mąż?
— W piętnastym roku.
— Mój Boże! jakże ona piękna! — dodał David po chwili milczenia — doprawdy, ta kobieta jaśnieje tą panieńską a zarazem macierzyńską pięknością, która dziewicze matki Rafaela tak cudnym, boskim cechuje charakterem.
Dziewica-matka?... Ah! nie uwierzysz, Henryku, ile prawdy powiedziałeś.
— Jakto?
— Posłuchaj w krótkich słowach historji pani Bastien, zajmie cię ona niezawodnie, a przynajmniej zabierzesz z sobą tkliwe wspomnienie po tej miłej i ujmującej kobiecie.
— Dobrze mówisz, mój przyjacielu... będzie to dla mnie przedmiot słodkiego wspomnienia w mojej podróży.
Marja Fierval — mówił doktór — była jedyną córką bogatego bankiera w Angers... Kilka nieszczęśliwych spekulacyj postawiło go pod względem majątkowym w krytycznem położeniu. Pozostawał on wtedy w stosunkach handlowych z niejakim Jakóbem Bastien, który zajmował się dosyć zwyczajną w naszej prowincji spekulacją, to jest — był kupcem dóbr.
— Kupcem dóbr?
— Nabywał w rozmaitych okolicach znaczne dobra, i sprzedawał je później w mniejszych częściach, ażeby kupno i dla najdrobniejszych rolników uczynić przystępnem.
— Rozumiem.
— Jakób Bastien, jest, podobnie jak ja, rodem z tego miasteczka; ojciec jego, jako notarjusz, dorobił się pięknego majątku, a Jakób był jego pierwszym pisarzem. Po śmierci swego ojca Jakób oddał się spekulacjom o których ci mówiłem. Kiedy Fierval, u którego Jakób umieścił niektóre swoje kapitały, przyszedł do owego krytycznego stanu, nastręczyła się panu Bastien sposobność wyświadczenia mu znakomitej usługi, przez pozostawienie mu nadal swoich kapitałów. Marja miała wtedy lat piętnaście; była piękna, jakeś ją widział, i odebrała wychowanie, jakie córka największego sknery na prowincji odebrać może, to jest, była przyzwyczajoną uważać się za pierwszą sługę domu, i wypełniać wszystkie jej obowiązki.
— Słowa twoje wprawiają mnie w największy podziw, Piotrze! niemasz nic łatwiejszego, jak w jednej chwili ocenić wartość kobiety... tymczasem w pani Bastien...
— Nie dostrzegasz nic takiego, coby zdradzało niemal chłopskie wychowanie, nieprawdaż?
— Tak jest... i co więcej nawet, trudno jest wyrażać się z większą tkliwością i godnością, niż ta młoda kobieta w położeniu tak przykrem, w jakiem się względem mnie znajdowała.
— To prawda... ja sam dziwiłbym się podobnie jak ty, gdybym nie był naocznym świadkiem wielu innych jeszcze przekształceń w pani Bastien... Będąc tedy bardzo młodą panienką uczyniła dosyć silne wrażenie na naszym kupcu dóbr, tak dalece, że pewnego dnia powiedział do mnie: mam chętkę popełnić wielkie głupstwo, to jest, myślę zaślubić bardzo ładną dziewczynę. Ale jednak okoliczność usprawiedliwia moje głupstwo, to jest, że dziewczę jest proste i niewinne jak gołąbek, a przytem gospodyni pierwszego rzędu. Chodzi na targ z kucharką swego ojca, smaży wybornie konfitury, w szyciu zaś i robieniu pończoch nie znajdziesz nic równego. W sześć tygodni potem Marja pomimo niechęci swojej, gdy wszystkie prośby i łzy nic nie pomogły, musiała ulec nieugiętej woli swego ojca... i tym sposobem.została panią Bastien.
— I Bastien wiedział o wstręcie, jaki czuła do niego?
— Jak najlepiej; zresztą, wstręt ten był zupełnie słuszny, gdyż Bastien, mający teraz czterdzieści dwa lata, był i jest zawsze jeszcze równie brzydki jak ja; ale mi to, czego ja nie mam, to jest budowę ciała olbrzymią; jest on z liczby tych strasznych ludzi, którzy zamiast włosów mają grzywę, zamiast ludzkiej piersi, pierś końską. Wyobraź sobie Herkulesa Farnezyjskiego, a do tego jeszcze herkulesa więcej niż dobrej tuszy, gdyż Bastien ma wilczy apetyt; dodaj do tego brak wszelkiej staranności o własną osobę, tak dalece, że zbliża się nawet do nieczystości, a będziesz miał najwierniejszy jego portret fizyczny. Co się tyczy strony moralnej, jest to człowiek chytry, przebiegły i zręczny jak prawnik prowincjonalny, który ma jednę myśl, to jest dorobić się wielkiego majątku i zostać deputowanym, jeżeli się już na nic innego nie przyda. Oprócz wprawy w spekulacjach, zresztą jest on ograniczony, gburowaty, dumny ze swoich pieniędzy, jakie zgromadził i niewyczerpany w grubych żartach; gdyż jeżeli nie jest zupełnie głupi, to przynajmniej niesłychanie naiwny; ma wielką skłonność do sknerstwa, zdaje mu się przecież, że jest bardzo rozrzutny dla swej żony, trzymając dla miej jednę starą sługę, ogrodnika, starego Jakóba i jednego spracowanego konia, którym jego żona jeździ do miasta. Jedynem i najważniejszem zatrudnieniem pana Bastien jest to, że trzy czwarte części czasu przepędza w podróży dla załatwiania swoich interesów kupieckich. Powróciwszy zaś do domu, to jest do folwarku, który skutkiem niepomyślnej spekulacji, zmuszony był dla siebie zatrzymać, zajęty jest wyłącznie doglądaniem swego pola; ze wschodem słońca wychodzi z domu, ażeby dojrzeć roboty, je śniadanie w polu, wieczorem wraca do domu, spożywa obfitą wieczerzę, pije za dziesięciu i nieraz podchmielony, przy stole jeszcze zasypia.
— Masz słuszność, Piotrze — rzekł David ze smutkiem — ta biedna kobieta jest jeszcze nieszczęśliwsza, aniżeli myślałem... Cóż to za mąż dla kobiety tak przyjemnej. Ale tacy ludzie, którzy jak Bastien, mają tylko zwierzęce popędy, a obok tego posiadają i chęć łupu, czują przynajmniej niekiedy nadzwyczajną miłość dla swoich żon i dzieci... Czy też pan Bastien kocha swą żonę?
— Co dotyczy się żony jego, powiedziałem ci już, że twoje porównania z dziewicą-matką, było nadzwyczajnie trafne... Posłuchaj przyczyny... Na drugi dzień po swojem weselu, Bastien, który mnie już oddawna prześladował swojem zaufaniem, powiedział mi w swojej szczerej głupocie, z wyrazem pewnego gniewu i zdziwienia: Do stu piorunów! wystaw sobie, że gdybym ja mojej głupiej żony miał słuchać, to będąc mężem pozostałbym całe życie kawalerem. I zdaje się, że rzeczywiście tak było, gdyż Bastien nieraz mówił do mnie znacząco, i stosując to do pierwszych i jedynych chwil po ślubie: To prawdziwe szczęście, że przynajmniej jeszcze z tego czasu mam jedno dziecko, bo inaczej nie byłbym miał żadnego. Potem w gniewie swoim, chcąc biedną Marję ukarać za niezwyciężony wstręt ku niemu, którego żadnemi środkami nie mógł pokonać... żadnemi środkami... czy ty to rozumiesz, Henryku? gdyż posuwał się nieraz aż do grubjaństwa, gwałtów, bicia... zwłaszcza, że upiwszy się, człowiek ten wszystkiego dopuścić się może.
— Ah! to okropne!
— Tak jest... a kiedym mu w oburzeniu mojem czynił wyrzuty z tego powodu, odpowiadał mi: I cóż, przecież to moja żona, mogę to robić, mam prawo za sobą; nie dlategom się ożenił, ażeby zostać kawalerem... jeszczeby też, żebym ja na taką gęś miał uważać... a pomimo tego ten dziki człowiek musiał ustąpić, ponieważ prosta siła fizyczna nie zdoła pokonać wsrętu i niechęci, jakie kobieta czuje do kogo... mianowicie, jeżeli ta kobieta obdarzona jest tak nieugiętą wolą, jak Marja Bastien.
— Przynajmniej tym sposobem umiała odważnie umknąć najhaniebniejszego, najokropniejszego upokorzenia, jakie mogą wyrządzić związki podobne kobiecie... więc ty mówisz, że ten człowiek zemścił się za ów wstręt niepokonany, jaki w niej obudzał?
— Słuchaj, jak się to stało. Z początku miał on zamiar osiedlić się w Blois; opór jego żony zmienił jego zamiary. Ah! dobrze, powiedział do mnie, odpokutuje ona za swoje postępowanie!... Posiadam jeden folwark w bliskości Pont-Brillant, znajdujący się w jak najgorszym stanie; osadzę tam warjatkę i żyć w nim będzie samotnie z pensją stu franków miesięcznie. I tak też uczynił; odważnie i z uległością poddała się Marja temu ubogiemu i samotnemu życiu, które Bastion starał się jeszcze jak najprzykrzejszem uczynić, aż do chwili, kiedy się dowiedział o brzemienności swej żony; to dopiero złagodziło cokolwiek zawziętość tego człowieka... Wprawdzie pozostawił Marję nadal w folwarku, ale pozwolił jej zaprowadzić pewne zmiany, które bardzo małych wymagały kosztów, a które przecież, kierowane dobrym gustem Marji, mieszkanie najnieprzyjemniejsze w całej okolicy zamieniły w kącik miły i prawie zachwycający. Nieznacznie anielska słodycz i rzadkie cnoty tej powabnej kobiety wywarły pewien wpływ na jej męża; pomimo że się jeszcze nie pozbył swego grubjaństwa, nie był już przecież dla niej tak okrutny i poddał się swemu przeznaczeniu pozostania na zawsze kawalerem. Mój przyjacielu, powiedział on do mnie niedawno, jestem dzieckiem szczęścia, moja żona takie prowadzi życie, że żadną miarą gniewać się o to nie mogę; jest łagodna, cierpliwa, oszczędna, gdyż oprócz wydatków na utrzymanie gospodarstwa, nie daję jej ani grosza, i ona na tem poprzestaje; nie oddala się wcale z folwarku i zajmuje się wyłącznie swoim synem; ale gdyby moja żona umarła, tobym się także nie gniewał... boć ty to rozumiesz... być żonatym a prowadzić życie kawalerskie... wtedy człowiek zniewolony jest nieraz chodzić manowcami, a to sprowadza koszta i gospodarstwo żadnej stąd nie odnosi korzyści. W każdym przecież razie, czy moja żona dłużej żyć będzie, czy umrze, nie mogę narzekać, i dlatego to powiedziałem ci przed chwilą, że jestem dzieckiem szczęścia.
— A syn jego? — zapytał David z coraz żywszem współczuciem — czy on go kocha?
— Bastien należy do liczby tych ojców, którzy sobie ojcostwo nie inaczej, jak posępnem, gniewnem i łającem wystawiają. Stąd też, podczas rzadkich pobytów swoich w folwarku, będąc więcej bydłem swojem aniżeli synem zajęty, zawsze znajdzie jaką sposobność rozgniewania się na niego. Cóż stąd wynikło? oto, że Bastien w życiu żony i syna swego prawie za nic jest liczony. Co się tyczy wychowania tego chłopca, muszę ci opowiedzieć godne największego podziwu przeistoczenie, jakie miłość macierzyńska Marji zrządziła w osobie.
— Nie uwierzysz, Piotrze — rzekł David ze wzrastającą ciekawością — nie uwierzysz, jak mnie to wszystko zajmuje.
— Znajdziesz przeto jeszcze ważniejsze do tego powody — odpowiedział doktór, mówiąc dalej — wydana za mąż jako piętnastoletnia panienka, i prowadzona w sposób, jakem ci już opisał, Marja Bastien odebrała wychowanie niezupełne a nawet gminne, umysł jej, któremu zdolności odmówić nie było można, jeszcze prawie wcale nie był rozwinięty. Zaszła w niej jednakże wtenczas dopiero wielka zmiana, kiedy miała doznać pociech macierzyńskich. Odczuwając ważność obowiązków matki, a ponieważ to dziecię było jedyną nadzieją jej szczęścia, czuli przeto smutek nad swoją nieudolnością, i postanowiła w cztery, lub pięć lat nauczyć się tego wszystkiego, coby jej do wychowania dziecięcia potrzebne było, nie chcąc nikomu go powierzać, lecz samej kierować wychowaniem.
— A jak to godne podziwu postanowienie zostało wykonane — zapytał David.
— Dopięła jego pomimo licznych przeszkód. Marja Bastien, która wówczas nie dobiegła jeszcze szesnastej wiosny, postanowiła przyjąć nauczycielkę. Męża potrafiła tak trafnemi argumentami przekonać, iż nareszcie pomimo poprzedniego oporu przystał na to. Dowodziła mu bowiem, iż jeżeli jej odmówi nauczycielki, będzie później zmuszony przyjąć nauczyciela z Pont-Brillant albo z Blois, a wtenczas koszta wychowania będą o wiele wyższe. W osobie miss Harriett znalazła Marja prawdziwą perłę nauczycielki, która ten tak rzadki wypadek poświęcenia macierzyńskiego umiała ocenić, i zadaniu swemu oddała się ciałem i duszą.
Opowiadanie doktora do łez prawie wzruszyło Davida.
— Czyż może istnieć coś wznioślejszego — zawołał — jak ta piętnastoletnia matka, która dziecku swemu nawet życia duchowego udzielić pragnie i z tego powodu poświęca się nauce.
— W samej rzeczy, przyjacielu, młoda ta kobieta, posiadająca wrodzone zdolności, nabyła w cztery lata dostatecznych wiadomości w literaturze, geografji i historji powszechnej, a w muzyce tak zadziwiające postępy porobiła, iż syna swego sama uczyła gry na fortepianie. Chłopiec też, jak rzadko w tym wieku, z nauk odebranych korzystał; a szlachetne przymioty serca i charakteru dumą napawały matkę; aż nagle zaszła w nim dziwna zmiana..
Opowiadaniu dalszemu przeszkodziła stara służąca, która przyniosła swemu panu wiadomość, iż dyliżans do Nantes odchodzi o szóstej i przybywa po pakunki pana Davida. A wyrażając żal swój, iż tenże odjeżdża, zwróciła się do doktora:
— I pan rzeczywiście puszcza od siebie gościa naszego?
— Słyszysz? — rzekł Dufour smutno się uśmiechając — wszak nietylko ja sam twym odjazdem się smucę.
— Wierzaj mi — zwrócił się David do sługi — tylko smutna konieczność zmusza mnie opuszczać takiego przyjaciela jakim jest doktór.
— Prawda panie — odrzekła sługa — ale zawsze rozłąka z człowiekiem szlachetnym napełnia smutkiem pozostających.

KONIEC TOMU CZWARTEGO.
X.

Po oddaleniu się sługi, nastąpiło przez niejaki czas posępne milczenie, gdyż opowiadanie przyjaciela o Marji Bastien wzruszyło Davida. Nawet doktór Dufour popadł w zadumanie, gdyż wejście sługi przypomniało mu, iż może na długie lata będzie się musiał rozłączyć z najlepszymi przyjacielem.
— Miałeś słuszność — odezwał się wreszcie David, przerywając milczenie — urocza Marja Bastien będzie dla mnie miłem wspomnieniem. To, coś mi o niej opowiadał, nie zatrze się w mojej pamięci, a przytem będzie mi ona i ciebie, mój druhu, przypominać.
— Bardzo dobrze cię rozumiem i wybacz mi, że wcześniej o tem nie pomyślałem — odrzekł doktór, widząc do głębi wzruszonego przyjaciela. — Widok chłopca musiał ci przywieść na pamięć...
A że doktór wahał się dalej mówić, dlatego odrzekł David, widocznie przygnębiony:
— Tak jest, chłopiec ten przypomniał mi tego, o którym nigdy nie zapomnę, przypomniał mi biednego Ferdynanda, który był w wieku Fryderyka. Dlatego też wzbudził we mnie takie współczucie, które spotęgowało się w podziw dla tak młodej a tak pełnej poświęcenia matki. W życiu koczowniczem, jakie znów zamierzam rozpocząć, będzie mi ona gwiazdą przewodnią; myśl o tej pięknej a tak dzielnej kobiecie nie da mi i o tobie, serdeczny mój druhu, zapomnieć.
— I dla mnie to będzie pociechą, że opuszczasz mnie bogatszy o jedno małe wspomnienie i że cię interesuje ta szlachetna kobieta, którą ja niegdyś znałem i kochałem. Uchowaj Boże, aby ją nadzieje, które w synu pokłada nie zawiodły.
— Skąd to jednak pochodzi, że on przez nią wychowany, przywiązany do niej synowską miłością, teraz tak ciężką sprawia zgryzotę swej matce? Jakiego rodzaju jest ta zgryzota?
— Właśnie ten Fryderyk, któregoś widział tak bladym, wynędzniałym, ponurym, niecierpliwym i gwałtownym, jeszcze przed kilku miesiącami był pełen zdrowia, świeży i wesoły; wówczas trudno było widzieć coś milszego, coś więcej ujmującego, jak jego postępowanie, coś szlachetniejszego, jak jego charakter. Mógłbym ci opowiedzieć o nim kilka zdarzeń, któreby cię nadzwyczajnie ucieszyły.
— Biedny chłopiec! — westchnął David z wyrazem tkliwego politowania. — Wierzę ci Piotrze, ile to boleści, ile goryczy malowało się w jego pięknem, bladem i konwulsyjnie zmienionem obliczu! Nie, nie, to nie może być młodzieniec złego sposobu myślenia; doznaje on jakiegoś nieznanego cierpienia — dodał David z namysłem. — To rzecz szczególna, w krótkim czasie zmienić się tak okropnie.
— Rzecz prawdziwie niepojęta — odpowiedział doktór. — Wszystko razem dotknięte zostało, serce i rozum. Niedawno jeszcze Fryderyk pełen był gorliwości i zapału, nauka była dla niego przyjemnością; wyobraźnia jego była żywa i wzniosła, zdolności rozwijały się w nim wcześnie i nadzwyczajnie. Teraz wszystko zmieniło się tak dalece, że jego matka, zatrwożona tem niedocieczonem rozprzężeniem umysłu swego syna, w nadziei, że nowe zatrudnienia zaostrzą może jego ciekawość, przed miesiącem postanowiła przyjąć dla niego guwernera, który miał obznajmić Fryderyka z niektóremi pociągającemi, i zupełnie nowemi dla niego naukami.
— I cóż?
— W tydzień potem guwerner porzucił ich dom, zniechęcony brakiem wszelkiej ochoty ze strony Fryderyka i urażony jego nieprzyjaznem obejściem i gwałtownością.
— Powiedzże mi, jakim powodom możnaby przypisać tę zmianę?
— Zawsze jestem jeszcze tego samego zdania, co przed kilku miesiącami, to jest, że ponura melancholja Fryderyka, jego ciągłe milczenie, coraz gorszy stan jego zdrowia, ociężałość, niechęć ku wszystkiemu, tudzież gwałtowne postępowanie, wypływają z tego jedynie powodu, że przechodzi właśnie do wieku męskiego. Mamy tysiące przykładów takich przesileń w młodzieży, dosięgającej wieku dojrzalszego. Zwykle nawet w tym wieku, wybitniejsze zarazy charakteru, przybierają już stałą formę, słowem, młodzian zaczyna okazywać się takim, jakim będzie przyszły mąż; takie przejście z jednej epoki do drugiej sprowadza nieraz gwałtowne wstrząśnienia w całym organizmie. Jest więc wielkie prawdopodobieństwo, że Fryderyk zostaje obecnie pod wpływem tej zmiany naturalnej.
— Ale tak jasne tłómaczenie powinno było uspokoić panią Bastion?
— Niestety! mój kochany Henryku, matka nie da się nigdy zupełnie uspokoić, mianowicie taka matka, jak Marja. Przez jakiś czas wskazane przeze mnie powody zmniejszyły jej obawę, ale złe pogarsza się na nowo. Nie zdołasz sobie nawet wyobrazić, z jaką ognistą wymową przedstawiała mi dzisiaj swą trwogę, z jaką boleścią, z jaką goryczą obwiniała sama siebie, wołając: jestem jego matką, a nie mogę odgadnąć, co mu dolega. Więc ja nie mam ani przenikliwości, ani instynktu matki! Jestem jego matką, a on mi nie chce powierzyć przyczyny smutku, który go trawi! Ah! to moja wina... moja wina!... bom nie była dobrą matką; każda matka powinna być za to odpowiedzialną, jeżeli nie potrafi zjednać sobie zaufanie swego syna!
— Biedna kobieta — zawołał David — obwinia się właśnie w chwili, kiedy jej macierzyński instynkt mimo jej wiedzy przychodzi jej w pomoc.
— Jakto, nie rozumiem cię?
— Niezawodnie, jej instynkt mówi jej, że jakkolwiek prawdopodobne jest wyjaśnienie, jakie jej co do stanu jej syna udzieliłeś, jednak, mogłeś się omylić! gdyż pomimo zupełnego w tobie zaufania, pomimo koniecznej potrzeby jaką czuje, ażeby się uspokoić, słowa twoje nie zdołały usunąć jej obawy.
I zamyśliwszy się chwilę, David rzekł do swego przyjaciela:
— Ten ogromny gmach, któryż poza lasu wygląda, wszakże to zamek Pont-Brillant?
Na to zapytanie, które z dotychczasową rozmową dwóch przyjaciół zdawało się nie mieć żadnego związku, doktór ze dziwieniem spojrzał na David‘a i odpowiedział:
— Tak, to zamek Pont-Brillant. Jego teraźniejszy właściciel, młody margrabia, znajdował się w orszaku myśliwych, którzy niedawno przejeżdżali przed naszemi oknami. Ten piękny orszak, ten przepych, wszystko to jest jego własność... ale cóż to może dotyczyć...
— Powiedz mi, czy syn pani Bastien miewał jakie stosunki z rodziną margrabiego?
— Nigdy, to rodzina bardzo dumna, przestaje tylko ze szlachtą okoliczną, i to jeszcze z samym tylko wyborem tej szlachty.
— Ale Fryderyk zna młodego margrabiego?
— Jeżeli go zna, to chyba tylko z widzenia, gdyż powtarzam ci, że młody margrabia jest zbyt dumny, ażeby chciał przestawać z synem prostego mieszczanina.
— Czy ta rodzina jest lubiana w okolicy? — pytał David w coraz większem zamyśleniu.
— Dom Pont-Brillant jest niezmiernie bogaty, wszelkie prawie włości, leżące wokoło zamku na sześć lub siedem godzin drogi, są jego własnością. Do niego należy większa część domów tego miasteczka, gdzie mieszkają wszyscy dostarczyciele zamkowi. Pojmujesz zatem, że w braku szczerego przywiązania i przychylności, własny interes znacznej liczby osób, które zależą od tej zamożnej familji, wymaga, ażeby te osoby okazywały przynajmniej pozory jakiegoś szacunku i przywiązania do niej. Dlatego też pośród okrzyków, które pewnie słyszałeś, kiedy margrabia i jego babka przejeżdżali, może bardzo mało było takich, któreby były zupełnie bezinteresowne; zresztą, państwo de Pont-Brillant wydzielają corocznie pewną sumę dla ubogich, której rozdziałem zajmuje się burmistrz z proboszczem; ale młody margrabia, równie jak jego babka, mało się o to troszczą, ich filozofja bowiem, jak słychać, przewyższa jeszcze filozofję barona de Holbach. Wyobraź sobie znakomitą damę z czasu regencji, z szyderczym ateizmem i bezwstydną mową owych czasów; ale pytam cię jeszcze raz, mój przyjacielu, poco te wszystkie pytania, dotyczące zamku de Pont-Brillant?
— Ponieważ wtedy, kiedym tu był sam na sam z Fryderykiem, zdawało mi się dostrzegać, że młodzieniec ten czuje głęboką nienawiść dla margrabiego.
— Fryderyk! — zawołał doktór ze «zdziwieniem i niedowierzaniem — to być nie może. Powtarzam ci jeszcze raz, jestem nieomylnie przekonany, że on z panem de Pont-Brillant jeszcze ani razu w życiu swojem nie mówił. Co ci się dzieje... Nienawiść ku temu młodzieńcowi? dlaczegóżby? z jakiego powodu?
— Nic nie wiem, ale jestem pewien tego, com widział.
— Cóżeś więc widział?
— Koń, którym Fryderyk i jego matka tutaj przyjechali, urwał się zapewne, z pod okna i wmieszał do orszaku myśliwych; młody margrabia wychłostał go za to szpicrutą tak silnie, że gdybym w tej chwili nie był wstrzymał Fryderyka, byłby się niezawodnie z okna rzucił, z gniewu bowiem i wściekłości zbladł nadzwyczajnie i pogroził pięścią panu de Pont-Brillant.
— Dlatego, ażeby nie trwożyć pani Bastien, powiedziałeś nam...
— Że Fryderyk nierozważnie wychylił się z okna... Powtarzam ci zatem, Piotrze, żem nie stracił z oka ani jednego poruszenia, ani jednego spojrzenia tego nieszczęśliwego młodzieńca. Mówię ci, że on czuje nienawiść dla tego drugiego młodziana.
Wzruszony na chwilę tak silnem przekonaniem David‘a, doktór odpowiedział:
— Być może, iż, z tego powodu Fryderyk dał się unieść gwałtowności charakteru, która w nim zawsze przemaga; ale pomyślże, mój przyjacielu, że ta zmiana, która matkę jego zatrważa i do rozpaczy ją doprowadza, trwa już od kilku miesięcy. Poprzednia scena mogła Fryderyka na chwilę natchnąć gniewem, nienawiść zaś, któraby tak silnie, tak widocznie na ciało i duszę jego działała, musiałaby jakąś okropną i dawniejszą już mieć przyczynę; powtarzam ci zaś, że syn pani Bastien i Rudolf de Pont-Brillant ani razu jeszcze ze sobą nie mówili; żyją oni każdy w swojem kole, z których jedno zupełnie jest obce drugiemu; pomiędzy nimi nie może nastąpić żadne zbliżenie. Skądby więc mogła powstać jaka nienawiść pomiędzy obu młodzieńcami?
— To prawda. Słowa twoje zupełnie są sprawiedliwe, uznaję całą ich słuszność — odpowiedział David z namysłem — a jednak niepojęte jakieś uczucie mówi mi, że to czysto moralna przyczyna w ten sposób działa na Fryderyka. Widzisz, Piotrze — dodał po chwili i ze smutkiem — teraz żałuję niemal, żem tę zajmującą kobietę spotkał u ciebie, dlatego, że ona, również jak jej syn, coraz większe wzbudzają we mnie współczucie.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Mówiąc szczerze prawdę, mój przyjacielu, czy może być coś smutniejszego, niż kiedy człowiek czuje tak głębokie a tak daremne dla drugich politowanie? Czy można widzieć coś godniejszego współczucia i uwielbienia, niż ta młoda kobieta, ofiara opłakanego związku, która pomimo tego, z tym synem, który jest piękny, pełen uczucia i rozumu, tak szczęśliwie i tak długo żyła w zupełnej samotności? Wtem, ten byt podwójny nagle zagrożony zostaje jakiemś nieznanem nieszczęściem, ten biedny młodzieniec niknie widocznie w niedocieczonej słabości, jego matka z wzrastającą boleścią zauważa postępy niepojętej choroby, której przyczyny napróżno odgadnąć usiłuje! Ah! zgaduję ja okropną boleść, jej obawy, gdyż i ja kochałem mego biednego Fernanda aż do ubóstwienia — dodał David, tłumiąc z trudnością łzy — a nic nie mogę pomóc, tylko litować się nad tem podwójnem nieszczęściem, i w dalszą udać się drogę, pytając samego siebie: co się stanie z tym szesnastoletnim młodzianem, którego przyszłość zdaje się być tak niepewną? O! ta nieszczęsna niemoc zaradzenia nieszczęściu, którego się człowiek lęka, była i jest zawsze dla mnie męczarnią, którą tylko z wyrzutami sumienia porównaćby można!
— Tak, to prawda — odpowiedział doktór biorąc z tkliwością swego przyjaciela za rękę. — Ileż to razy pisałeś do mnie, że jedyną zgryzotą w twoich długich i uciążliwych podróżach, które w tak szlachetnym przedsiębierzesz celu, była konieczność zimnego przyznawania najobrzydliwszych faktów, najpotworniejszych zwyczajów, najnienaturalniejszych praw, i znoszenia zarazem, że tyle złego tak długie lata... co mówię, tak długie wieki spokojnie szerzyć się mogło. Tak, tak, ja pojmuję, Henryku, jakie uczucia, w takiem sercu, jakiem jest twoje, budzić musi widok złego, i niemożność zaradzenia onemu.
W tej chwili na wieży zamku Pont-Brillant wybiły trzy kwadranse na szóstą.
— Mój drogi przyjacielu, pozostaje nam już tylko kilkanaście minut — rzekł Dawid ocknąwszy się z zamyślenia, w którem się pogrążył i podając rękę doktorowi.
Ten nic nie odpowiedział.
Tylko dwie łzy stoczyły się po jego licach; lecz tłumiąc nareszcie swoje wzruszenie, zawołał:
— Ah! mój drogi Dawidzie, powinienbym już być oswojony z twoim odjazdem... a jednak, sam widzisz... brakuje mi odwagi.
— Słuchaj, Piotrze, zanim dwa lata upłyną, znowu będę u ciebie; będzie to zapewne ostatnia podróż, którą przedsiębiorę... a potem, wszakże znasz moje zamiary, powrócę ażeby raz na zawsze z tobą pozostać.
Doktór kiwnął tylko głową ze smutkiem.
— Nie spodziewam się takiego szczęścia, wiem ja, co pragniesz zapomnieć pośród tego awanturniczego życia, pośród tych niebezpieczeństw, na które się tak zuchwale narażasz... gdyż twoje podróże są równie ryzykowne, jak los bitew... W iluż to już znajdowałeś się niebezpieczeństwach! a teraz właśnie zabierasz się do jednej z najniebezpieczniejszych podróży, jakie tylko wyobrazić sobie można... podróż w głąb Afryki... i ty chcesz, ażebym był spokojny?....
— Zaufaj mojej gwieździe, mój dobry Piotrze, wszakże ty znasz to przysłowie: Są nieszczęśliwi, którymi śmierć pogardza — dodał David ze smutną rezygnacją — niechajże cię to przynajmniej uspokoi... Tak jest, wierzaj mi, my się jeszcze zobaczymy... tu, w tym saloniku.
— Panie David, panie David, kurjerka z Nantes przybyła, już konie przaprzęgają — zawołała stara gospodyni, wchodząc z pośpiechem do pokoju — nie mamy ani chwili czasu do stracenia... pójdź pan pójdź!
— A więc bywaj zdrów, Piotrze — rzekł David ściskając swego przyjaciela z uczuciem najtkliwszego żalu. — Napisz do mnie jeszcze raz do Nantes, i nie zapomnij donieść mi o pani Bastion i jej synu... Jeżeli się dowiem że ta zajmująca kobieta będzie spokojniejszą, zdaje mi się że to będzie dobrą wróżbą dla mojej podróży... A więc, po raz ostatni, bywaj zdrów, do wesołego zobaczenia, mój dobry Piotrze.
— Do zobaczenia! Oby cię Bóg wysłuchał! — odpowiedział doktór Dufour, ściskając David‘a.
— Teraz, Piotrze, odprowadź mnie na pocztę, ażebym wsiadając mógł jeszcze raz dłoń twoją uścisnąć!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Wkrótce potem Henryk David znajdował się już na drodze do Nantes, gdzie postanowił wsiąść na bryg Endymion, który za kilka dni miał odpłynąć do Gorei.

XI.

Przysłowie mówi, że dopóty dzban wiodę nosi, dopóki się ucho nie urwie.
Wypadek w dzień św. Huberta, w alei miasteczka Pont-Brillant, przepełnił już żółć Fryderyka, przepełnił miarę jego cierpień. W skarceniu, wymierzonem przez młodego margrabiego jego koniowi, Fryderyk widział obelgę, a przynajmniej pozór, który mu dozwalał jawnie okazać swą nienawiść dla Rudolfa de Pont-Brillant, w nadziei, że będzie mógł osobiście wykonać na nim straszną zemstę.
Wróciwszy z matką na folwark i przepędziwszy noc w stanie najokropniejszym, syn pani Bastien, nazajutrz o świcie jeszcze, napisał bilet następujący:
„Jeżeli pan nie jesteś podłym tchórzem;, przybędziesz jutro do skały Grand-Sire i przyniesiesz ze sobą fuzję nabitą kulami; ja stanę z takąż samą bronią. Przybądź pan sam jeden... bo i ja będę sam.
„Nienawidzę pana, dowiesz się o mojem nazwisku, skoro ci osobiście wyjawię powody mojej nienawiści.
„Skała Grand-Sire jest miejscem samotnem w lesie Pont-Brillant; czekać pana będę jutro całe przedpołudnie, cały dzień nawet, jeżeli potrzeba; nie będziesz więc pan miał żadnego pozoru do uniknięcia tego spotkania“.
To tak szalone wyzwanie usprawiedliwić można jedynie gwałtowną nienawiścią, młodzieńczą popędliwością, zupełnem niedoświadczeniem w stosunkach życia i samotnością, w jakiej Fryderyk dotychczas pozostawał.
Napisawszy ten bilet, położył na nim adres Rudolfa de Pont-Brillant; czekając chwili, w której posłaniec pocztowy zwykle przechodził koło folwarku. Nareszcie gdy ten nadszedł, Fryderyk oddał mu przygotowane pismo, zalecając doręczenie onego na miejsce przeznaczenia.
Przez cały ten dzień młodzieniec zdawał się być spokojniejszym, niż zwykle, ażeby zamiar swój lepiej utaić.
Wieczorem powiedział matce, że się czuje nadzwyczajnie znużonym, i że nazajutrz aż do południa pozostanie w łóżku, i dlatego prosił, żeby nikt nie wchodził do jego pokoju, dopóki sam nie wstanie. Młoda matka, mając nadzieję, że spokój złagodzi stan jej syna, przystała na to z największą chęcią.
Jak tylko zaczęło świtać, Fryderyk otworzył pocichu okno swego pokoju, do którego tylko przez mieszkanie matki dostać się można było, zabrał fuzję i z największą łatwością wyszedł z domu; ponieważ tylko miał gruby śrut, przeto poszedł pierwej do starego ogrodnika, i prosił go, ażeby mu ulał kilka kul, mówiąc, że z sąsiednim dzierżawcą wybiera się na dziki, które pustoszyły jego pola.
Ogrodnik z danego sobie ołowiu ulał mu natychmiast pół tuzina kul i takowe doręczył swemu młodemu panu; ten udał się bezzwłocznie do skały Grand-Sire, leżącej w najsamotniejszej części lasu Pont-Brillant.
Gdy zbliżył się do miejsca, które wskazał młodemu margrabiemu, serce Fryderyka z gorączkową biło gwałtownością, gdyż był szczerze przekonany, że Rudolf de Pont-Brillant oburzony tem obrażającem wyzwaniem, jakie zawierał w sobie bilet jego przeciwnika, pośpieszy niezawodnie, ażeby się pomścić za taką obelgę.
— Zabije mnie... albo ja jego — mówił do siebie Fryderyk. — Jeżeli ja polegnę tem lepiej... Na co mi się przyda dźwigać nędzne życie, zatrute na wieki zazdrością! Jeżeli ja go zabiję...
Na tę myśl zadrżał; ale, wstydząc się swojej słabości dodał prawie natychmiast:
— I cóż! jeżeli ja go zabiję... to i tak dobrze... w takim razie nie będzie już mógł korzystać z dóbr, których mu zazdroszczę... jeżeli ja go zabiję — mówił dalej nieszczęsny młodzian, starając się usprawiedliwić to zgubne postanowienie we własnych oczach — to zbytek jego nie będzie już raził mojego ubóstwa i ubóstwa tylu innych ludzi, którzy jeszcze więcej ode mnie godni są politowania.
Zatopiony w tych czarnych myślach, Fryderyk przybył wkrótce do skały Grand-Sire.
Tak nazywano już od wieków na pamiątkę jednego z dawnych panów de Pont-Brillant, ogromną masę brył granitowych, leżącą na uboczu mało znanej i dlatego rzadko uczęszczanej drogi gęstego lasu.
Fryderyk postawił broń swoją w pewnym rodzaju naturalnej groty, osłonionej w połowie siecią z bluszczu, który wyrastał z rozpadliny leżącego nad otworem urwiska skały.
Miejsce to oddalone było około czterdziestu kroków od drogi, zwanej powszechnie drogą wielkiego hetmana. Jeżeliby margrabia przybył, to nie inną, jak tylko tą, krzakami zarosłą drogą. Fryderyk dlatego obrał miejsce w tej części lasu, że, nie będąc widzianym, sam mógł widzieć z daleka znaczną przestrzeń drogi.
Tak upłynęła jedna, dwie, trzy godziny... Rudolf de Pont-Brillant nie przybywał.
Ponieważ Fryderyk w swojej gorączkowej niecierpliwości nie mógł przypuścić, ażeby margrabia na jego wezwanie miał odpowiedzieć wzgardą, przeto wynajdywał rozmaite powody, któremi sobie tłumaczył długą nieobecność swego przeciwnika: musiał on list jego dopiero przed obiadem otrzymać... w takim razie wypadało mu jeszcze usunąć niektóre przeszkody, ażeby mógł sam się wydalić... a może też wolał on zaczekać aż do wieczora.
Tym sposobem w bojaźliwem oczekiwaniu, mijały mu godziny jedna po drugiej; jedyny tylko raz Fryderyk pomyślał o matce i jej boleści, jeżeli, może już za godzinę... zabity zostanie.
Ale myśl ta, tylko na chwilę wstrząsła złowrogiem postanowieniem młodzieńca, który następnie powiedział do siebie: — Lepiej umrzeć... zgon mój mniej łez kosztować będzie matkę, aniżeli takie życie... sądzić o tem mogę z łez, które już nade mną wylała.
Kiedy tak oczekiwał margrabiego, powóz jakiś, który ruszył z zamku około godziny trzeciej, zatrzymał się na rozstajnej drodze, przecinając drogę wielkiego hetmana niedaleko skały Grand-Sire.
Powóz ten, rodzaj małej, lecz bardzo szerokiej i niskie] dorożki, zaprzężony w dwa prześliczne konie, stanął przed drogowskazem, umieszczonym na rozstajnej drodze; dwóch upudrowanych lokai zeskoczyło, z kozła, jeden z nich otworzył drzwiczki, i pomimo ciężaru osiemdziesięciu lat, stara margrabina wysiadła dosyć żwawo z powozu, a za nią jakaś druga dama, prawie tego samego wieku.
Drugi lokaj wydobył składane krzesło, jakich słabowite i podeszłe osoby zwykły używać na przechadzkach, i zamierzał udać się za obu damami, ale margrabina, rzekła do niego swoim dźwięcznym, chociaż drżącym nieco głosem:
— Zostań przy powozie, a krzesło oddaj Zerbinecie.
Lokaj ukłonił się, oddał krzesło towarzyszce margrabiny, poczem obie niewiasty udały się drogą wielkiego hetmana, która mało będąc zwiedzaną, pokryła się miękkim kobiercem z mchu i murawy.
Staruszka towarzysząca margrabinie i nazywana Zerbinettą, zabrała z sobą krzesło.
Jak się to dziwnem wydawać musi, że kobieta, mająca około osiemdziesięciu lat, nosiła jeszcze zdrobniałe i pieszczotliwe imię Zerbinetty; ale ta zasługiwała więcej niż ktokolwiek na takie imię, zwłaszcza w pierwszych czasach swej wiosny, kiedy cała jej osoba na pierwszy rzut oka wskazywała wszystkie przymioty pokojówki, jaką nam wyobraził młodszy Crébillon: nosek lekko zadarty, wzrok zuchwały, duże filuterne oczy, uśmiech lekkomyślny, pierś wiele obiecująca, maleńka nóżka, i zgrabna rączka; takie to zalety posiadała niegdyś dawna pokojówka margrabiny, i dlatego też nazwana została Zerbinettą; było to mniej więcej sześćdziesiąt lat temu... kiedy ją mleczna jej siostra, powabna margrabina de Pont-Brillant, przyjęła na młodszą pokojówkę. Niestety! dzisiaj widzimy ją sędziwą wdową i babką; ale podówczas kiedy w szesnastym roku życia, będąc jeszcze w klasztorze na pensji, wydaną została zamąż, oddawała się już zalotom, i z tego powodu, ujęta przedsiębiorczym duchem i rzadkiemi zdolnościami do rozmaitych intryg, jakie Zerbinetta okazywała, mianowała ją wkrótce pierwszą swoją panną, a następnie uczyniła z niej swą najbliższą powiernicę.
Sam tylko szatan wiedzieć może, ile te dwie młode, przebiegłe kobiety, w kwiecie wieku swego, szaleństw, ile figlów wypłatały. Z jaką uległością, z jakiem zimnem wyrachowaniem, z jaką zadziwiającą i twórczą zdolnością Zerbinetta pomagała swej młodej pani oszukiwać trzech lub czterech kochanków, których miała jednocześnie, nie licząc w to bynajmniej owych tysięcznych

fantazyj,
szczęśliwych
wypadków,
długów karcianych,
i ciekawości,

jak to powszechnie nazywano.
Dla zaspokojenia naprzykład rozmaitych ciekawości, udawano się w prostym ubiorze mieszczanki lub kwiaciarki do Porcherons.
O zmarłym małżonku margrabiny rzadko kiedy wspomniano. Zresztą dawniej nie zadawano sobie nawet tyle pracy, ażeby męża przynajmniej zręcznie w pole wyprowadzić, tem więcej, |że wielki i potężny pan Hektor-Magnificus-Rudolf, Urban-Anna-Cloud Frumencjusz, Sir i Margrabia na Pont-Brillant i posiadacz wielu innych włości, był człowiekiem zanadto światowym i zanadto dobrze znał swój wiek, ażeby miał swej małżonce stawiać najmniejsze przeszkody.
Skutkiem takiej zobopólnej zamiany nieograniczonego zaufania ze strony margrabiny i wszelkiego rodzaju usług ze strony Zerbinetty, zawiązały się pomiędzy panią a jej panną stosunki prawie wzajemnej zażyłości; nie rozłączały się nigdy, zestarzały się razem, i w wieku osiemdziesięciu kilku lat największą znajdowały przyjemność, przypominać sobie dawne piękne chwile, złośliwe figle i szalone miłostki ubiegłych czasów; wyznać też musimy, że każdy dzień tego swawolnego kalendarza miał swego patrona, jeżeli nawet nie kilku razem.
Co się tyczy tej mowy swobodnej, albo właściwie powiedziawszy, tej mowy bezwstydnej, jakiej margrabina i Zerbinetta w cztery oczy używały, rozpamiętując dawne lub teraźniejsze czasy, nie była ani mniej ani więcej sprośną, niż za czasów regencji albo za panowania Ludwika, i nieraz jeszcze napadała margrabinę chętka prowadzenia rozmowy językiem gminu, który większość panów znaczniejszych w połowie osiemnastego stulecia zaprowadziła na dworze królewskim.
Ze względu na delikatność zmieniamy niektóre wyrażenia i zwroty margrabiny, ponieważ zanadto przypominały mowę Marata, lub Rabelaisa.
Wdowa była to mała, sucha kobiecina, ubrana z wyszukaną elegancją, woniejąca zdaleka od perfum. Włosy nosiła kręcone i upudrowane, a na policzkach szeroki pas ze szminki, która podnosiła ogień wielkich czarnych ócz. Opierała się na krótkiej lasce z kości słoniowej ze złotym guzikiem, zażywając od czasu do czasu z tabakiery ozdobionej inicjałami i medaljonami.
Zerbinetta, cokolwiek wyższa niż jej pani, ale tak samo wychudła, nosiła włosy w lokach, ubrana była w eleganckie, ale skromniejsze suknie.
— Zerbinetto — mówiła wdowa, oglądając się za lokajem, który uchylił drzwiczki od powozu — kim jest ten ładny słuszny chłopiec; wydaje mi się, że go jeszcze nie widziałam w przedpokoju.
— Może być pani margrabino, on jest jeden z ostatnich, którzy przybyli z Paryża.
— To zgrabny chłopiec. Powiedz mi, Zerbinetto, czyś zauważyła jakie szerokie ramiona. Piękni lokaje, — tu margrabina zażyła tabaki — przypominają mi zawsze tę małą baronową Montbrison.
— Pani margrabina się myli, to byli francuscy gwardziści.
— Masz słuszność moja córko. To jest tak pewne, że książę Biron, ich pułkownik... przypominasz sobie księcia Biron?
— Czy sobie przypominam? pani dostała zaproszenie do jego domku przy bulwarach „Kobiet handlujących rybami“ i na pierwszą schadzkę ubrała się pani jako Diana. Ach, jak piękna pani była w tym kostjumie, tak piękna... ah! do zachwycenia piękną... jakaż to kibić wysmukła... jakiejś lśniącej białości ramiona... jaki blask oczu!
— Rzeczywiście prawda, moja córko, posiadałam ja to wszystko... alem też tych darów boskich używać umiała; wracając jednak do pana Birona, dla którego byłam Dianą, nie wiem czy wspomnienie o Akteonie nie przyniosło nieszczęście temu biednemu księciu; gdyż w dwa tygodnie po upływie naszego układu, strzelcy i leśnicy mojego wnuka mogliby się byli łatwo omylić i zawołać: ho! ha! ho! na tego kochanego Birona; to przynajmniej jest pewne, wracając do naszej historji, że ty masz słuszność, Zerbinetto, pod względem tej małej djabelskiej baronowej de Montbrison; byli to rzeczywiście żołnierze gwardji francuskiej, a pułkownik ich pan de Biron, skarżył się nawet królowi o nadużywanie jego pułku. Nie pozwalam na to — odpowiedział poczciwy król — zanadto lubię moją gwandję; Montbrison niemało pieniędzy dostał za swoją żonę, może więc dla niej cały pułk zakupić.
— Na nieszczęście, pan de Montbrison nie był zdolny do takiej wspaniałomyślności; ale co się tyczy owych wielkich lokajów, to pani margrabina chciała zapewne mówić o prezesowej de Lunel... o...
Lunel... — zawołała staruszka z.zapałem przerywając swej towarzyszce i oglądając się dokoła, jak gdyby chciała zebrać dawne wspomnienia — Lunel?... Powiedzno, wszakże my jesteśmy na drodze Wielkiego Hetmana... czy nie tak, Zerbinetto?
— Nie inaczej, pani.
— Niedaleko skały Grand-Sire?
— Bardzo blisko, pani.
— Tak, tak... Jakże! pamiętasz ową historję o sępie?
— Historję o sępie? nie, pani margrabino.
— O sępie i tym biednym prezesie de Lunel?
— Przypominam sobie tylko, że prezes był niesłychanie zazdrosny względem kawalera de Bretteville... i że miał do tego słuszne powody. Dlatego to, pani margrabina dla własnej zabawy zapraszała ich niekiedy obu razem do zamku.
— Tak, tak, moja duszko... dlatego też właśnie wspominam tę historję o sępie!
— Dalibóg, pani margrabino, bodajem się natychmiast w kozę przemieniła, jeżeli wiem cośkolwiek o jakim tam sępie.
— Oj! Zerbinetto... Zerbinetto, ty się już starzejesz.
— Niestety! co robić, pani.
— Ah! wiesz ty, moja kochana, wszakże nam wszystko jedno udać się w tę lub ową stronę na przechadzkę... nieprawdaż? Pójdźmy więc do skały Grand-Sire... Widok tego kochanego, starego skaliska odmłodzi mnie jeszcze.. Jakże myślisz, Zerbinetto... o ile też zostanę młodszą? — dodała margrabina biorąc z zadowoleniem szczyptę tabaki, gdyż ten biedny Lunel.. i jego przeciwnik, kawaler.. wszakże to było w roku...
— W roku 1779 w miesiącu październiku — odpowiedziała Zerbinetta z buchalterską pewnością.
— A więc odmłodni mnie to przynajmniej o lat sześćdziesiąt, dlatego też nie będę żałowała tej pracy. Pójdźmyż tedy do naszej skały.
— Dobrze, pani, ale czy pani margrabina nie jest znużoną?

— O! w tej chwili odzyskałam nogi, moich lat piętnastu, a zresztą, wrazie potrzeby masz moje krzesło składane.

XII.

Obie osiemdziesięcioletnie kobiety wolnym krokiem postępowały drogą, prowadzącą do skały Grand-Sire.
Nareszcie Zerbinetta zwróciła się do swej pani mówiąc do niej:
— A więc, pani margrabino, ów sęp?
— Przypominasz sobie jak prezes Lunel był zazdrosny względem kawalera? Otóż pewnego razu rzekłam do niego: Zygmuncie, czy chcesz, ażebyśmy kawalerowi wypłatali porządnego figla? Z całego serca margrabino. Musisz zatem, kochany Zygmuncie, nauczyć się udawać jak najdokładniej krzyk sępa. Wyobraź sobie, moja córko, zdumienie prezesa, kiedy usłyszał te słowa: jakoż oświadczył mi, że już nieraz w życiu swojem, z czapką prezesowską na głowie, krzyczał i piorunował w izbie wyższej[6]; pomimo tego jednak nie może się przyznawać do doskonalszego naśladowania głosu sępa, niż innego jakiego ptaka. A więc, naucz się tego, Zygmuncie, a skoro się nauczysz... uśmiejemy się wybornie z tego biednego kawalera. Dobrze, margrabino — odpowiedział prezes — jeszcze dzisiaj wieczorem rozpocznę tę naukę; na szczęście, wszakże to nie brakuje sępów w tutejszych lasach.
— Tak, tak, pani — rzekła Zerbinetta — zaczynam już sobie coś przypominać, ale to tak tylko jak przez mgłę, racz pani dalej mówić.
— Kiedy się już prezes tego krzyku zupełnie wyuczył, umówiłam się z kawalerem na dzień następny... przyrzekłam mu schadzkę wieczorem o zmierzchu, wiesz gdzie? ot właśnie w tej okolicy... przybyłam tu przed nim, ale razem, z prezesem, któremu wyznaczyłam miejsce w pewnem rodzaju jaskini, którą zobaczysz tam, pod skałą Grand-Sire; teraz, Zygmuncie, rzekłam do niego, posłuchaj: jak tylko kawaler przybędzie, zaczniesz liczyć do tysiąca, ażeby mu zostawić dosyć czasu do wynurzenia mi wszystkich jego cierpień... ja, podobnież jak ty liczyć będę do tysiąca... ale kiedy dojdziemy do liczby dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem, udam, że kawaler zmiękczył moje serce... wtedy krzykniesz głosem sępa. Wybornie, margrabino, wybornie! Ależ posłuchaj dalej, złośliwy człowieku. Ah! mój Boże, powiem do kawalera, jakież to szkaradne stworzenie, jestem nadzwyczajnie zabobonna... Pobiegnij pan do zamku i przynieś fuzję dla zastrzelenia tego złowrogiego ptaka, a potem... zobaczymy. Kawaler odejdzie skwapliwie... a ja, kochany Zygmuncie, przyjdę po ciebie do jaskini. Margrabino, pani jesteś najpowabniejszym szatanem na świecie.... Prędko, prędko, oto kawaler już nadchodzi, i biedny Lunel usadowił się w jaskini, licząc i, 2, 3, 4, kiedy ja tymczasem udałam się do kawalera.
— Doskonale, pani margrabino — wołała Zerbinetta, śmiejąc się jak szalona — wyobrażam sobie rysy tego poczciwego prezesa, jak on z całą sumiennością liczył 1, 2, 3, 4, kiedy tymczasem kawaler, znajdował się przy pani.
— Tyle ci już tylko powiedzieć mogę, moja córko, że umówiłam się, z Lunelem, iż dopiero około dziewięćset dziewięćdziesięciu ośmiu pozwolę się wzruszyć kawalerowi... ale, na honor! nie doliczyłam jeszcze dziesięciu, kiedym już zupełnie przestała rachować. Tymczasem prezes wyliczył już tysiąc, i ze wszystkich sił wydał przeraźliwy szczególny i dziki krzyk sępa... Krzyk ten zmieszał tak dalece kawalera, że ja, pocieszając biednego chłopca w tem smutnem zdarzeniu, powiedziałam do niego: To sęp jakiś przeklęty!.... to sęp!...
Niepodobieństwem byłaby opisać głos staruszki, jakim wymówiła swoje ostatnie słowa: to sęp! zażywając z rozkoszą tabaki hiszpańskiej, i podzielając głośny śmiech Zerbinetty.
— Pobiegnij pan do zamku i przynieś fuzję — rzekłam do kawalera — mówiła dalej margrabina — to szkaradne stworzenie trzeba koniecznie zastrzelić... ah! jabym tego niegodziwego sępa własnemi rękami rozdarła... Śpiesz się pan, śpiesz, ja tu zaczekam. — Na Boga, margrabino, jakaż to szalona myśl, wszakże już i noc nadchodzi, będzie się pani bała. — Ah! kawalerze, ja nie jestem lękliwa, spiesz pan do zamku i wracaj napowrót. — Czas naglił, moja duszo, gdyż przyszedłszy do biednego prezesa, znalazłam go już zupełnie ochrypłym, krzyczał tylko jak sęp, któregoby chciano zadusić... na szczęście, przy mnie wkrótce odzyskał swój dawny głos.
— Jakaż to wyborna historja, pani margrabino... a potem kiedy kawaler powrócił?
— Znalazł nas, to jest prezesa i mnie, prawie w tem samem miejscu, gdzie teraz jesteśmy. Przybywaj że kawalerze, zawołałam na niego zdaleka, gdyby nie prezes, któregom tu przypadkiem spotkała, byłabym umarła ze strachu. Wszakże ja margrabinie mówiłem, odpowiedział piękny Allkander, a gdzież jest ów sęp? — Dalipan, kawalerze, zdaje mi się, żem go spłoszył, gdyż jakem tylko spotkał margrabinę, już się ani razu nie odezwał, ale słuchaj pan, kochany kawalerze, dodał poczciwy Lunel w niewinności ducha; czy pan wie, że głos takiego ptaka zawsze zwiastuje nieszczęście? i wymawiając te słowa z pewną złośliwością, przycisnął mą rękę do siebie. — Rzeczywiście, kochany prezesie, słyszałem już nieraz, że ten krzyk powszechnie bywa złą wróżbą — odpowiedział kawaler równie szyderskim głosem i ściskając mą prawą rękę. Później, gdym się zakochała w tym bezczelnym aktorze Clairville; śmialiśmy się oboje z całego serca z tej awantury prezesa i kawalera, kiedym mu to wszystko opowiedziała. Dlatego też owe wyrazy: to sęp! długo krążyły jako przysłowie w gronie naszego towarzystwa. Gdyby mężczyźni...
— Rozumiem, parni, ale niestety... wtedy... były to dobre czasy... tak jest, wtedy...
— Dajże mi pokój z twojemi smutnemi wykrzyknikami, Zerbinetto... wrócą się jeszcze nasze dobre czasy.
— Ale kiedy, pani?
— Ej do licha! na drugim świecie! Powtarzałam to ustawicznie temu grubemu, opasłemu księdzu Robertin, który, powiedziawszy prawdę, był żarłoczny jak wilk jaki, i który dla owych pięknych białych trufli z Piemontu, które mi przysyłała moja kuzynka Doria, byłby się dał ubiczować.
— I cóż pani margrabino, mawiał do mnie ów pobożny kapłan, kiedy naładował sobie brzuch, lepiej już wierzyć choć w nieśmiertelność aniżeli w nic. Ja ci dlatego tylko mówię, moja córko, że na polach elizejskich znajdę znowu moje kwitnące szesnaście latek... i wszystko, co się, z niemi tylko łączy, ażeby jeszcze raz zacząć używać, ale to już na wieki wieków.
— Amen!... oby dobrotliwy Bóg wysłuchał pani margrabiny — odpowiedziała Zerbinetta z udaną pobożnością — szesnaście lat, jaka to piękna rzecz!
— Onegdaj myślałam sobie toż samo w duchu, przypatrując się memu wnukowi, podczas polowania, co to za zapał, jaki ogień! co za żywość w tym chłopcu! jaka to piękna młodość, cóż ty powiesz na to, moja córko?
— Prawdziwy Cherubin do śpiewania swej damie romansów — rzekła Zerbinetta cytując wiersz Beaumarchais‘a — ja też jestem przekonana, że pewna wicehrabina...
— Zerbinetto — zawołała stara margrabina, przerywając swej pokojówce — patrz, oto jest skała Grand-Sire, a w tej jaskini biedny prezes naśladował głos sępa.
— Na miłość boską, nie wchodź pani, nie wchodź, toć to wygląda jak otchłań jaka, mogą się tam znajdować dzikie zwierzęta.
— Jednakże chętniebym tam weszła, ażeby wypocząć.
— Zapewne pani margrabina tylko żartuje, przecież tam musi być wilgotno jak w piwnicy jakiej.
— Masz słuszność, moja córko, a więc, postaw mi krzesło tu pod dębem, wygodnie na słońcu, tak, dobrze, doskonale. A ty, Zerbinetto, gdzie ty usiądziesz?
— Tam, na skale, pani margrabino, wprawdzie to trochę za blisko jaskini, ale mniejsza o to.
— Ale słuchajno, coś ty mówiła o wicehrabinie?
— Oto zdaje mi się, pani, że onaby chętnie chciała zostać piękną matką chrzestną Cherubina[7].
— Rudolfa?
— Dalipan, pani margrabino, wszakże to ona ciągle woła: panie Rudolfie, mój kapelusz, panie Rudolfie, mój wachlarz. Wczoraj jeszcze, kiedy chciano pana Rudolfa nastraszyć, pani wicehrabina podjęła się tego, a ja widziałam bardzo dobrze...
— Widziałaś... widziałaś... nic nie widziałaś, moja córko. Wicehrabina zajmuje się tem najniewinniejszem w świecie dziecięciem, nie chce nic innego, jak tylko oszukać swego głupiego męża, ażeby się nie obawiał, albo nie gniewał, skoro pan de Monbreuil, kochanek wicehrabiny, tutaj przybędzie, gdyż zaprosiłam go do zamku; niema większej wesołości, jak kiedy się zbierze kilka pięknie dobranych parek, dlatego też zaprosiłam ich tyle, ile się tylko znajduje w naszej okolicy; ci kochankowie to takie wesołe, to ciągle śpiewa, to ciągle żywe, rozkoszne jak wróble w maju. Ich widokiem, cieszy się moje serce, odświerzają moje wspomnienia. A ci głupi mężowie, jakie to figury. Mówię ci to dlatego tylko, moja kochana, ażeby cię przekonać, że jesteś w błędzie względem wicehrabiny
— Rozumiem, pan Rudolf jest tylko dla niej płaszczykiem.
— Nic innego, ja mu to już dawniej powiedziałam; bo inaczej mógłby się łatwo złapać, biedny niewinny chłopiec, zwłaszcza, że wicehrabina jest bardzo powabna.
— Niewinny! niewinny — odpowiedziała Zerbinetta, potrząsając głową — nie tak bardzo, pani margrabino, gdyż pan Rudolf jest jak ów Cherubin, jego miłość ku ładnej matce chrzestnej, nie przeszkodziłaby mu pewnie umizgać się do jakiej Zosieczki.
— Kochane dziecię! Czy to prawda, Zerbinetto? Czy pomiędzy kobietami wicehrabiny jest jaka, godna jego spojrzenia?
— Wicehrabina ma przy sobie wysoką blondynkę z Czarnemi oczami, która ma figurę, ale to powiadam pani margrabinie, figurę prześliczną, przytem biała jak łabędź, tłusta jak przepiórka, słowem cała jakby utoczona.
— I ty myślisz, że Rudolf?...
— Tak, tak, pani, wszakże pan margrabia już ma i wiek po temu.
— O zapewne! — rzekła margrabina, biorąc szczyptę tabaki. — Ale — dodała po chwili zamyślenia — ty, co wiesz o wszystkiem, powiedz mi, co to jest za mieszczanka, czy też żona jakiegoś dzierżawcy, która mieszka samotnie jak pustelnica jaka w tym małym domku, leżącym przy drodze prowadzącej do Pont-Brillant? Wiesz już zapewne; domek wygląda jak szpaler, otoczony rozmaitemi roślinami z przedsionkiem wystawionym z prostych okrąglaków, zupełnie jak ta zagroda, w której mój wnuk chowa daniele dla swojej przyjemności. Jakto, jeszcze nie wiesz; Mój Boże, jakaś ty już głupia, Zerbinetto! przecież niema jeszcze tygodnia, jakeśmy tamtędy przejeżdżały.
— Ah! już wiem, pani margrabino.
— Jakże się nazywa ta pustelnica?
— Pani Bastien.
— Któż to jest ta pani Bastien?
— Pani margrabino — zawołała Zerbinetta przestraszona, nie odpowiadając na pytanie swej pani — czy pani nic nie słyszała?
— Cóż takiego?
— Tam, w jaskini.
— Cóż.
— Zdaje się, jak gdyby się tam coś poruszyło.
— Co ci się dzieje, Zerbinetto, ty już rozum tracisz; to wiatr poruszył bluszczem.
— Pani margrabina tak sądzi?
— Nie inaczej, ale odpowiedzże mi, któż to jest ta pani Bastien?
— Jest to żona pewnego kupca dóbr, człowieka z czarnej bandy, lub coś podobnego.
— Ah! niegodziwiec jakiś; wszakże to taż sama banda porwała się na mój zamek St. Irene w Normandji, prawdziwy klejnot z czasów odrodzenia; nie zostawili w nim kamienia na kamieniu. Ale na honor, szczęście, że mój syn zrobił mi przyjemność, i jednego z tych łotrów w mojej obecności porządnie skarcił.
— Jednego z ludzi czarnej bandy?
— Tak, tak, wyobraź sobie, jechaliśmy do moich dóbr w Francheville, gdzie już nie byłam od lat sześciu; margrabia powiedział do mnie: Kochana matko, jedźmy przez St. Irene, zobaczymy też, co tam jeszcze pozostało. (Jakobini skonfiskowali nam ten piękny, ulubiony zamek, zabierając go na własność narodową, jak ci złoczyńcy mówili). Przybyliśmy tedy do St. Irene, i znaleźliśmy wszystko zburzonem, oprócz oranżerji, w której zagnieździło się jedno z tych drapieżnych zwierząt, jeden z tych burzycieli. Jego nieszczęśliwa gwiazda chciała, że nam się wtedy właśnie nawinął, kiedyśmy wysiedli z powozu na miejscu, w którem dawniej stał zamek. Wyobrażasz sobie niewątpliwie, jak syn mój i ja byliśmy oburzeni. — Panie, rzekł margrabia do tego człowieka, czybyś mi nie mógł powiedzieć, co to za dzicy ludzie dopuścili się tej nikczemności, i zamek St. Irene, jeden z najpiękniejszych pomników tej prowincji, z ziemią zrównali? — Ja i moi towarzysze jesteśmy tymi dzikimi ludźmi, mości panie, a pan... jesteś człowiekiem bezczelnym, że się w taki sposób do mnie odzywasz, odpowiedziało to bydlę memu synowi, akcentem szkaradnym, który zdaleka już zdradzał, niechlujnego Owerniaka. Wiesz dobrze, że margrabia był żywy jak iskra, silny jak Turek i śmiały jak lew... otóż, jak zaczął okładać tego nędznika gęstemi razami... Ah! moja kochanko, powiadam ci, co to były za razy! Zdaje mi się, że jeszcze w tej chwili słyszę, jak gęstym gradem spadały na szerokie plecy tego łotra. — Pojedynek! pojedynek na śmierć z pistoletem do piersi przyłożonym! wołał ten szaleniec, rozcierając sobie plecy. — Byłeś bezczelnym łotrem i odebrałeś należne kije, więc rachunek nasz skończony, odpowiedział mu margrabia; co się tyczy pojedynku, dowiodłem już mojej odwagi, lecz z łotrem, jak ty jesteś, nigdy bić się nie będę, i potem...
— Pani margrabino — zawołała Zerbinetta, przerywając znowu swej pani — zapewniam panią, że znowu się coś poruszyło w jaskini.
— Ah! przestanieszże już raz straszyć mnie nadaremnie? Rozgniewasz mnie nareszcie.
— Ale, pani...
— Cóżby tam u djabła mogło być? Czy złodzieje?
— Dalibóg... ten las...

— No i cóż! moja córko, przypomnij sobie dawną piosnkę. — I margrabina zanuciła swoim drżącym nieco głosem:

Luby złodzieju, Suzon mówiła
Luby złodzieju, Marton mówiła.

— Ale widzisz, moja duszo, nas nie spotka takie nadspodziewane szczęście. Wracając zaś do mojej historji o kijach, muszę ci jeszcze powiedzieć, że mój syn i ja, wymierzywszy tę piękną porcję razów, wsiedliśmy napowrót do powozu, gdy tymczasem nasz kamerdyner i lokaje zajęli się jeszcze tym zacnym towarzyszem czarnej bandy. Sześć koni naszej berlinki ruszyło jak wiatr w dalszą drogę i odtąd nie słyszeliśmy już ani słowa o tym niegodziwcu.
— Proszę! pojedynkować się z panem margrabią — rzekła Zerbinetta, uspokojona nieco odwagą swej pani — przecież to nie był szlachcic, ale jakiś parobek!
— Teraz zaś, wracając do naszej pustelnicy w tym małym samotnym domku, więc to jej czcigodny mąż należy także do tej bezecnej hołoty?
— Tak jest, pani margrabino, ale jego rzadko kiedy można widzieć, gdyż prawie ciągle jest w podróży, to tu, to owdzie.
— A! więc jego nigdy niema w domu? wiesz ty, Zerbinetto, że to dałoby się bardzo pięknie zrobić! — powiedziała stara po chwili namysłu. Poczem dodała. — Powiedz mi, moja córko, czy to prawda, że ta mała jest ładna? jakeś ją ty nazwała?
— Bastien.
— Ta mała Bastien?
— Piękna jak poranek, pani margrabino... Wszakże pani sobie przypomina marszałkowę de Rubempre?
— Pamiętam... więc ta mała...
— Jest równie piękna, jeżeli nie piękniejsza.
— I wzrostu ładnego?
— Kibić jak u nimfy.
— Rudolf powtarzał mi to już kilka razy, od czasu jak ją spotkał w polu. Ale co to może być za chłopak przy niej? jakieś bałwanowate licho, żółte jak pomarańcza, czy to nie braciszek jaki? Możnaby tego niepotrzebnego stróża, ażeby nam nie zawadzał — (i margrabina zażyła tabaki) — umieścić w kancelarji intendenta z płacą tysiąca dwustu, albo półtora tysiąca franków.
— Ale tym razem, pani margrabino. — zawołała Zerbinetta, zrywając się przestraszona i spoglądając ku jaskini — tym razem wyraźnie się coś poruszyło. Czy pani nic nie słyszała?
— Tak, słyszałam coś — odpowiedziała nieulękniona margrabina — no, więc cóż?
— Ah! pani, oddalmy się, oddalmy prędko.
— Dajże mi pokój.
— Ależ, mój Boże, pani margrabino, ten szelest?
— Wiesz — odpowiedziała margrabina ze śmiechem — będzie to zapewne duch mojego biednego prezesa, który tu przybył, ażeby znowu zacząć liczyć 1, 2, 3, 4, i tak dalej. Pójdź, siadaj tu, i nie przerywaj mi więcej, gdyż inaczej...
— Ah! mój Boże, pani zawsze jeszcze jest odważna, jak jaki dragon.
— Do licha! alboż to potrzeba wielkiej odwagi, może to jaki ptak nocny, może to sęp tłucze się po tej jaskini.
— I to nie jest bezpieczne!
— Słuchajże i odpowiadaj mi. Któż to jest ten wysoki, blady chłopak, którego Rudolf spotkał z tą małą Bastien? czy to jej brat? co?
— Nie, pani margrabino, to jej syn.
— Doprawdy, jej syn, ależ w takim razie...
— Poszła za mąż bardzo młodo, i tak mało się zmieniła, że zdaje się nie mieć więcej, niż lat dwadzieścia.
— Tak, więc Rudolf dał się oszukać, gdyż mówił do mnie: Babuniu, wystaw sobie śliczne wielkie niebieskie oczy, kibić, którą dziesięciu palcami objąć można, twarz zachwycająca, i najwięcej dwadzieścia dwa lata. Lecz, dodało to ukochane dziecię, ci mieszczanie tak mało są przyzwyczajeni do towarzystwa osób wyższej sfery, że ona otworzyła ogromne oczy i patrzyła na mnie jak na jakie zjawisko, kiedym jej dosyć grzecznie podawał jej mantylę, którą podniosłem. — Ale jakież z ciebie niewinne stworzenie, powiedziałam do Rudolfa, kiedy ta mała jest tak piękna, i patrzyła na ciebie tak wielkiemi oczyma, należało mantylę, zamiast oddawać, zatrzymać u siebie i oddać ją dopiero w jej mieszkaniu, byłoby cię to już wprowadziło na dobrą drogę. — Ale babuniu, odpowiedział chłopczyna z rzadkim dowcipem, przecież dopiero oddając mantylę, spostrzegłem, że ona jest tak piękna.
— To nic nie stanowi, pani margrabino, pan Rudolf powinien był za dwa, a najdalej za trzy dni pojechać do pani Bastien, byłaby zachwycona, widząc pana margrabiego u siebie, chociażby dlatego tylko, ażeby się pochlubić przed wszystkimi mieszczanami w okolicy.
— Właśnie to mówiłam temu poczciwemu dziecku, ale cóż, kiedy nie miał dość śmiałości.
— Tylko troszkę cierpliwości, odważy on się jeszcze.
— Powiedziano mi, moja córko — dodała staruszka po chwili milczenia i zażywając z namysłem tabakę — co to znaczy, że im więcej myślę o małej Bastien, tem więcej przekonywam się, że to byłoby wyborne dla tego kochanego chłopca, to prześliczna gratka dla niego!
— Właśnie to samo chciałam powiedzieć, pani margrabino.
— Dopóty trzeba drzeć łyka, dopóki się da dodała stara zamyśliwszy się powtórnie. — Któraż to godzina, Zerbinetto?
— Wpół do piątej, pani — odpowiedziała pokojówka, spojrzawszy na zegarek.
— Bardzo dobrze, więc mamy jeszcze czas. Kiedy Rudolf dziś rano odjeżdżał, ażeby cały dzień przepędzie w Bancour, obiecałam mu, że wyjadę na jego spotkanie aż do stawu des Loges; ruszajmy więc, Zerbinetto, muszę się natychmiast rozmówić z Rudolfem względem małej Bastien.
— Lecz pani margrabina zapomina, że pan Rudolf odesłał swego hajduka z oznajmieniem, że z Bancour postanowił jeszcze oddać wizytę w Montel, i że dopiero o siódmej powróci na obiad do zamku.
— Prawda, zapomniałam o tem, że z Montel droga prowadzi przez wąwóz Starego Wrębu. Bałabym się okropnie, zjeżdżając w tę przepaść; zwłaszcza, że teraz lękliwa już jestem w powozie, a potem, jest dopiero wpół do piątej, musiałabym zbyt daleko wyjechać naprzeciw mego wnuka... zresztą, wszakże jeszcze i wieczorem będę mogła naradzić się z nim względem naszej pustelnicy.
— Tuż też i słońce zachodzi, a chłód wieczorny zawsze pani szkodzi.
— A więc, Zerbinetto, podaj mi rękę, ale pozwól mi jeszcze przypatrzeć się tej pięknej skale Grand-Sire.
— Dobrze, pani margrabino; ale na miłość boską, nie przysuwaj się pani zbyt blisko.
Mimo upomnienia Zerbinetty, margrabina przystąpiła jak najbliżej i smutnym wzrokiem przypatrywała się temu romantycznemu miejscu.
— Ah! skały nie zmieniają się wcale, zupełnie jeszcze są takie, jak przed sześćdziesięciu laty.
Po chwili zamyślenia, rzekła wesoło do Zerbinetty, która, powodowana przezornością, pozostała na ustroniu.
— Wiesz co, moja córko?
— Słucham, pani.
— Oto, owa piękna historja o sępie zbudziła we mnie zamiłowanie do dawnych wspomnień. Zdaje mi się, że znajdę jakieś upodobanie w napisaniu chociaż tylko w krótkości moich pamiętników.
— Ah! pani, jakaż to cudna myśl!
— Może to posłużyć do wykształcenia mego wnuka — dodała staruszka śmiejąc się głośno i zadowolona, że i Zerbinetta wesołym wtórowała jej śmiechem.
Jeszcze chwilę potem rozlegał się w głębokiej ciszy lasu urywany uśmiech obu osiemdziesięcioletnich kobiet.

Kiedy głos ten już zupełnie się uciszył, Fryderyk wyszedł blady i okropnie zmieniony z ciemnej jaskini, w której dotąd był ukryty i w której niespostrzeżony od nikogo podsłuchał całą rozmowę starej margrabiny de Pont-Brillant z jej pokojówką Zerbinettą.

XIII.

Fryderyk, dotąd czysty i niewinny, wychowany pod okiem macierzyńskiem, przeczuwał tylko, ale nie rozumiał jeszcze niecnych zamiarów starej margrabiny i jej towarzyszki względem pani Bastien, którą w naiwnym swoim cynizmie, chciały, jeśliby się dało, uczynić kochanką młodego Rudolfa de Pont-Brillant; rzeczywiście, w ich oczach, jak mówiła margrabina, była to rzecz nieoszacowana, ta ładna i uczciwa mieszczanka, mieszkająca pod bokiem zamku, której mąż prawie zawsze był w podróży, i której syna, ażeby go nie mieć ciągłym i natrętnym świadkiem, można było z pewną pensyjką umieścić w biurze intendenta zamkowego.
Wrażenie, jakie ta rozmowa uczyniła na Fryderyku, zmieniło się w nim raczej w instynktowe, wyrozumowane przekonanie, że miano jakieś haniebne zamiary, których przedmiotem była jego matka, i że młody margrabia, któremu jeszcze tegoż samego wieczoru miano oznajmić te zamiary, nieomylnie zostanie ich wspólnikiem.
Z tym nowym, a tak strasznym powodem nienawiści, łączyło się jeszcze w młodzieńcu wspomnienie owego człowieka, prowadzącego toż samo, co jego ojciec, rzemiosło, a który, zbity kijami przez ojca młodego margrabiego, został ze wzgardą odepchnięty, kiedy się domagał zbrojnego zadośćuczynienia po otrzymanej zniewadze.
— I ze mną tak będzie — rzekł Fryderyk do siebie z żałosnym uśmiechem — Rudolf de Pont-Brillant wzgardził zapewne mojem wyznaniem, jeżeli nie wyjechał z domu jeszcze przed odebraniem mego listu... Szczęściem noc już nadchodzi... margrabia powraca sam... a ja znam dobrze drogę, idącą wąwozem Starego Wrębu...
I wziąwszy fuzję, Fryderyk z pośpiechem udał się w przeciwną stronę lasu.
Wąwóz w Starym Wrębie, którym Rudolf de Pont-Brillant musiał powracać z zamku Montel, przecięty był głęboką jakby umyślnie wyżłobioną drogą, z bardzo wysokiemi po obu stronach brzegami, zarosłemi ogromnemi szkockiemi jodłami, których wierzchołki tworzyły nad wąwozem tak gęste sklepienie, że droga ta nawet wśród dnia była bardzo ciemna.
Tego wieczoru właśnie, po zachodzie słońca, w wąwozie większa niż kiedykolwiek panowała ciemność. Było już około godziny szóstej.
Rudolf de Pont-Brillant, sam jeden (wyprawił bowiem swego grooma do zamku, dla zawiadomienia margrabiny o zmianie swych zamiarów), wjechał do wąwozu, którego ciemność była dla niego tem nieprzyjemniejszą, że dopiero co zjechał z drogi, którą jeszcze lekko oświecały ostatnie promienie.
Gdy ujechawszy około dwudziestu kroków, oswoiwszy się już nieco z ciemnością, dojrzał przed sobą postać jakiegoś człowieka, który nieruchomo stał pośrodku drogi.
— Hola! hej — zawołał — na bok... proszę ustąpić z drogi.
— Słówko tylko! Panie margrabio de Pont-Brillant — odezwał się głos jakiś.
— Czego chcesz? — odpowiedział Rudolf, wstrzymując konia i pochylając się na siodle, ażeby rozpoznać rysy zaczepnika, ale nie mogąc tego dokazać, dodał:
— Kto jesteś? Czego chcesz?
— Panie Rudolfie de Pont-Brillant — odpowiedział tenże sam głos. — Czy odebrałeś dzisiaj rano list, w którym wzywano cię na potajemną schadzkę pod skałę Grand-Sire?
— Nie... gdyż opuściłem Pont-Brillant o godzinie ósmej... Ale jeszcze raz pytam, co to wszystko ma znaczyć? Kto jesteś?
— Jestem tąż samą osobą, od której dzisiaj rano miałeś odebrać list.
— Dobrze więc! mój przyjacielu, możesz...
— Nie jestem pana przyjacielem — zawołał Fryderyk — jestem twoim wrogiem.
— Co takiego? — zapytał Rudolf ze zdziwieniem i pewnym niepokojem.
— Mówię, że jestem wrogiem pana.
— Doprawdy! — odparł Rudolf szyderczo, gdyż z natury był bardzo odważny — to rzecz zabawna! A jakże się nazywasz, mój panie wrogu?
— Nic panu nie zależy na mojem nazwisku.
— Mniejsza o to. Ale, mój drogi, pocóż mnie u djabła zatrzymywać... w nocy... na środku drogi?... Ah! domyślam się nareszcie, pan pisałeś do mnie?
— Tak.
— Ażeby mi oznajmić... że co?...
— Że pan będziesz nikczemnym... jeżeli...
— Nędzniku!... — krzyknął Rudolf z wściekłością, przerywając Fryderykowi i nacierając na niego koniem.
Lecz syn pani Bastien, uderzywszy w głowę wierzchowca lufą swej fuzji, zmusił go do pozostania na miejscu.
Rudolf, z początku zmieszany nieco, ale przedewszystkiem ciekawy dowiedzieć się, jakie mogły być zamiary nieznajomego, uspokoił się wkrótce i rzekł:
— Mówiłeś tedy... mój panie wrogu, że raczyłeś zaszczycić mnie swoim listem?
— Tak jest, ażeby panu oznajmić, że jeżeli nie jesteś nikczemnym tchórzem, przybędziesz dzisiaj pod skalę Grand-Sire, sam, tak jak ja, z fuzją nabitą kulami.
Po chwili nowego zdziwienia, margrabia odpowiedział:
— A mogęż pana zapytać, cobyśmy tam robili, sami, z naszemi fuzjami?
— Stanęlibyśmy o dziesięć kroków, i strzelalibyśmy do siebie...
— Do licha! jakże mu pilno; a w jakim to celu mieliśmy się oddawać tej niewinnej rozrywce, mój panie wrogu?
— Ażebym pana zabił... albo pan mnie...
— W samej rzeczy... o dziesięć kroków... inaczej musielibyśmy bardzo być niezręczni; ale, mój kochany, to jeszcze nie dosyć chcieć zabijać ludzi, trzeba im przynajmniej powiedzieć: za co?
— Ja ciebie chcę zabić... ponieważ cię nienawidzę!
— Ah! Czy to być może?
— Nie drwinkuj panie de Pont-Brillant, nie drwinkuj...
— Wprawdzie trudną to jest rzeczą... ale... postaram się. A więc, mówisz pan, że mnie nienawidzisz... i z jakiegoż to powodu?
— Jak moje nazwisko, tak i powody mej nienawiści mało pana powinny obchodzić.
— Tak pan sądzi?
— Tak sądzę.
— To co innego... A przecież, jak pan uważa, ja jestem tak poczciwy, tak spokojny człowiek!... Więc to już nie ulega zaprzeczeniu... pan mnie nienawidzi... dobrze! i cóż więcej?
— Albo pan mnie zabije... albo ja pana....
— Rozumiem!... więc według wszelkiego prawdopodobieństwa, zdaje się... że to już jest myśl pana stała, niezmienna?...
— Panie de Pont-Brillant, jest to myśl tak dalece niezmienna, że ją pragnę wykonać... i to natychmiast.
— Mój panie kochany... moja babka obiecała mi zaprowadzić mnie w tym roku pierwszy raz na bal w operze... Wiesz! przekonany jestem, że nie znalazłbym na nim takiego zajęcia jak z tobą...
— Powiedziałem już, panie de Pont-Brillant, że natychmiast mamy się bić.
— Jakto... tu... w tym wąwozie?
— Tu...
— Bez światła?
— Nie potrzebujemy światła.
— A czemże bić się będziemy?
— Moją fuzją.
— Jedną tylko fuzją?
— Tak.
— To rzecz ciekawa. I jakże to? powiedz mi, mój kochany panie.
— Zsiądź pan z konia.
— A potem?
— Podniesiesz kilka krzemieni...
— Krzemieni! — powtórzył Rudolf, śmiejąc się głośno — pocóż krzemieni? Ah! rozumiem teraz... to my krzemieniami będziemy do siebie rzucali? W samej rzeczy... podobna walka nie jest tak tragiczna jak z fuzją.. jest to zupełnie w rodzaju bitwy Dawida z Goljatem... Więc pan masz także i procę? Ale jaka to szkoda, że tak ciemno... Wie pan... ja prawie nic a nic nie widzę...
— Powiedziałem, już, panie de Pont-Brillant, że podniesiesz z ziemi dwa lub trzy krzemienie... i zakryjesz je w ręce...
— Już wiem... już wiem... będziemy pewnie grali w cetno-licho.
— Ciemność nie będzie nam przeszkodą w policzeniu krzemieni... wygrywający zabierze fuzję... przyłoży ją do piersi przeciwnika... i wystrzeli... Widzisz pan teraz, panie de Pont-Brillant, że do tego nie potrzeba bynajmniej światła.
Ton mowy Fryderyka był tak pewny, tak stanowczy, że margrabia, nie mogąc sobie z początku wytłumaczyć tego dziwnego zajścia, uważał je za rzecz poważną; później atoli, przypomniawszy sobie zdarzenie przeszłego wieczoru, który spędził w salonie swej babki, parsknął głośnym śmiechem i zawołał:
— Ah! na honor!... żart jest wyborny! teraz pojmuję wszystko.
— Wytłumacz się pan!
— To rzecz nader prosta; wczoraj wieczorem opowiadano u mojej babki rozmaite powieści, o złodziejach i napadach nocnych... Zaczęto żartować z mojej odwagi, ale zapewniałem wszystkich o mojem męstwie, słowem udawałem trochę zucha: otóż to wszystko było tylko próbą mej odwagi... wiedziano bowiem, że powracając z Montel, koniecznie udać się będę musiał tą drogą. Możesz przeto powiedzieć tym, którzy ci za to zapłacili... że, jak mi się zdaje, nieźle wydobyłem się z zasadzki... gdyż... na honor... z początku uważałem to za rzecz poważną... Bądź zdrów, mój przyjacielu, puść mnie... już dosyć późno....i ledwie mi starczy czasu przyjechać do Pont-Brillant i przebrać się na obiad...
— Panie de Pont-Brillant, niema tu żadnego żartu, żadnej próby... Ja ciebie nie puszczę, musisz zsiąść z konia...
— Słuchaj... dosyć już tego! — zawołał Rudolf nakazującym głosem — zarobiłeś swoje pieniądze... ustąp... niechaj przejadę...
— Zsiadaj z konia! panie de Pont-Brillant!... zsiadaj natychmiast!
— Dobrze więc! będzie to twoja własna wina! rozjadę cię! — zawołał Rudolf.
I zwrócił swego wierzchowca naprzód.
Ale Fryderyk, rzuciwszy się na konia, uderzył go tak silnie, że ten zatrzymał się na miejscu.
— Co, łotrze! ty śmiesz bić mojego konia!... — krzyknął Rudolf podnosząc szpicrózgę i uderzając nią na oślep; ale uderzenia te zginęły w powietrzu.
— Uderzenia... zniewaga, panie de Pont-Brillant, teraz będziesz człowiekiem nikczemnym, podłym... jeżeli natychmiast nie zsiądziesz z konia.
Margrabia powiedział prawdę. Z początku zmieszany tym wypadkiem, później sądził, że chciano tylko spróbować jego odwagi; ale słysząc ponury i zawzięty głos Fryderyka, który z trudnością powściągnął swą wściekłość, wrócił do pierwszej swojej myśli i pojął nareszcie, że to wcale nie żartem go zaczepiono.
Wspomnieliśmy już, że Rudolf był z natury odważny, oswojony ze światem jak przynajmniej dwudziestopięcioletni mężczyzna, i, idąc za przykładem swej babki, przywykły do zuchwałego, wyzywającego szyderstwa; dlatego też, chociaż było dlań niepodobieństwem odgadnąć, kim był ów nieznajomy, który go tak nienawidził i wyzywał z taką zawziętością, Rudolf odpowiedział mu uroczyście i z niepospolitą trafnością:
— Słuchaj, mości panie, którego rysów rozpoznać nie mogę, i który ukrywasz swoje nazwisko, wyzwałeś mnie z zadziwiającą zuchwałością, nazwałeś mnie nawet nikczemnym... chciałem cię za to skarcić tak, jakbym skarcił każdego włóczęgę, któryby mi zastąpił drogę w lesie i znieważył mnie... Na nieszczęście, w ciemności nie dosięgnąłem cię memi razami, ale chęć ta wystarcza za uczynek. Uważaj, żeś otrzymał zasłużoną karę. Teraz, mój panie, jeżeli ci to nie wystarcza, wiesz, kim jestem, przyślij jutro do zamku Pont-Brillant dwóch ludzi honorowych, jeżeli(znasz takich... o czem bardzo wątpię, wnosząc z twego postępowania... Ci zniosą się z dwoma mymi przyjaciółmi wicechrabią de Marcilly i księciem de Morville; świadkowie twoi, jeżeli to będą ludzie, z którymi można będzie traktować, najprzód oznajmią moim świadkom twoje nazwisko, a potem powody wyzwania, z którem, jak mówisz, dzisiaj rano udałeś się do mnie. Ci tedy panowie postanowią między sobą, co wypadnie uczynić. Co do mnie, gotów będę w każdej chwili uczynić zadosyć ich rozporządzeniu. Otóż, mój panie kochany, ludzie dobrze wychowani tak powinni postępować. Jeżeli o tem nie wiedziałeś, spodziewam się, żem cię dostatecznie oświecił...
— Poco ta gadanina, panie de Pont-Brillant —zawołał Fryderyk głosem oburzonym — będziesz się pan bił, tu, natychmiast... czy nie?
— Więc ciągle jeszcze ten pojedynek na krzemienie lub fuzje — odpowiedział Rudolf spoglądając dokoła, jak gdyby chciał uchylić ciemności i rozpoznać miejsce, w którem się znajdował. — Już mnie zaczyna to nudzić.
— Odmawiasz więc?
— Dalibóg! — odpowiedział Rudolf, który, pragnąc położyć koniec temu zajściu, chciał zyskać na czasie i odwrócić uwagę Fryderyka — mam siedemnaście lat... przywiązany jestem do życia... lubię przyjemności... i ja, nie wiedząc nawet dlaczego, miałbym się narażać na to, ażeby mnie w nocy, jak psa jakiego zabito w tym wąwozie?. Co znowu! Gdyby to przynajmniej był pojedynek jak się należy, wśród dnia, w miejscu otwartem, ze szpadą w ręku... to co innego... ale taka zasadzka... i to jeszcze pierwszy mój pojedynek!... Oszalałeś, mój przyjacielu.
— Panie de Pont-Brillant, jesteś na koniu, a ja pieszo, noc jest ciemna, nie mogę więc obsypać cię policzkami, jak tego pragnę; ale chęć starcza za uczynek. To są twoje własne słowa. A teraz bijesz się, czy nie?...
— Przyjdź do mnie jutro... wśród dnia... wtedy ci odpowiem na twoje pytanie, albo każę cię wyrzucić za drzwi.
— Panie de Pont-Brillant, strzeż się.
— Czego?
— Jeden z nas musi tu zostać...
— Więc chyba ty zostaniesz... Tymczasem dobranoc, mój przyjacielu — rzekł Rudolf.
I to mówiąc, niespodzianie i silnie ubódł ostrogami swego wierzchowca, który jednym ogromnym skokiem rzucił się naprzód i tak gwałtownie potrącił piersiami Fryderyka, że ten upadł na ziemię.
Kiedy syn pani Bastion, odurzony jeszcze swym upadkiem, podniósł się z ziemi, usłyszał już tylko tętent wierzchowca margrabiego, który w największym pędzie oddalał się do domu.
Po tem niespodziewanem zdarzeniu przyszedłszy nieco do siebie, Fryderyk wydał okrzyk jakiejś dzikiej radości, podniósł swą fuzję i przy pomocy gałęzi i pni jodłowych wdarł się na brzeg wąwozu, poczem szybko zagłębił się w lesie, którego wszystkie drogi i przejścia dokładnie były mu znane.

IV.

Iwon Cloarek miał około trzydziestu lat; postać jego, wyniosła i dobrze zbudowana, zyskała bardzo wiele w kostiumie bretońskim, który już na siebie przywdział w zamiarze udania się na wspomnianą wyżej zabawę.
Ubiór ten, ozdobny i poważny zarazem, składał się z długiego czarnego kaftana, wyszytego na kołnierzu i mankietach pomarańczowemi taśmami i gęstym rzędem maleńkich srebrnych guzików; kamizelka również czarna i ozdobna guziczkami i wyszywaniem podobnemi do szycia na kaftanie, ściśnięta była w pasie jedwabną pomarańczową przepaską; szerokie pantalony z białego płótna, przestronne jak spodnie greckie, spadały aż do kolan, od których szły opięte kamasze ze skóry danielej. Na głowie miał okrągły kapelusz, prawie płaski, z bardzo szerokiemi skrzydłami, otoczony pomarańczową wstążką haftowaną srebrem, której końce spływały na jego ramiona.
Kiedy wszedł do pokoju swej żony, w rysach Iwona przebijała się jeszcze jakaś troska, i chociaż starał się wszystkiemi siłami ukryć rozmaite uczucia, miotające nim w ciągu tego dnia tak płodnego dla niego w nadzwyczajne wypadki, jego żona, zatrwożona już słowami pani Robertowej, dostrzegła przecież zmieniony wyraz twarzy swego męża.
Ten, nie domyślając się wcale podejrzeń swej żony i przedsięwziąwszy wszelkie środki, ażeby utaić przed nią swoje przejścia, zbliżył się do niej zwolna, i zatrzymując się za każdym prawie krokiem, powiedział do niej z uśmiechem:
— I cóż! Jenny, jakże znajdujesz mój kostjum? Zdaje mi się, że jestem wierny starym podaniom mego rodzinnego kraju, i że na tej zabawie okaże się godnym reprezentantem naszej Bretanji?
— Bezwątpienia, mój drogi — odpowiedziała młoda matka zmieszana — bardzo ci do twarzy w tym stroju.
— Doprawdy? A więc cieszę się niewypowiedzianie — rzekł Iwon, całując serdecznie swą żonę i starając się zapomnieć o swoich zgryzotach. — Wiesz, moja droga, że polegam na twojem zdaniu nawet w najdrobniejszych rzeczach.
— Prawda — odpowiedziała pani Cloarek z wzruszeniem — wiem jak jesteś do mnie przywiązany, jak względny na moje najmniejsze życzenie...
— Jakaż to wielka zasługa, to tak przyjemnie, tak słodko, moja Jenny, pochylać przed tobą tę twardą, uporczywą głowę bretońską i powtarzać ci: Dla ciebie poświęcam mą wolę, rozkazuj, będę posłuszny.
— Dobrze Iwonie, gdybyś ty wiedział, jak jestem szczęśliwa, gdy przemawiasz do mnie w ten sposób... a szczególniej też dzisiaj.
Te ostatnie słowa nie zwróciły na siebie uwagi Iwona, odpowiedział:
— Czemże jest to maleńkie szczęście, które, jak powiadasz, winna mi jesteś, obok tego niebiańskiego szczęścia, jakie ja tobie zawdzięczam? Słuchaj — dodał zbliżając się do kolebki — któż mi dał tego małego anioła, który jest rozkoszą mojego życia?
I Cloarek chciał już rozsunąć firanki, gdy żona powiedziała do niego zcicha:
— Uważaj... Iwonie... ona śpi...
— Pozwól mi popatrzeć chwilkę, nie więcej jak chwilkę tylko, cały dzień jej nie widziałem.
— Światło lampy może ją obudzić, mój przyjacielu, a ta droga dziecina niedawno jeszcze była bardzo niespokojna.
— Ah! mój Boże! — zawołał Cloarek oddalając się od kolebki — czy ty obawiasz się czego?
— Nie, mój drogi, ale ty wiesz, jak ona jest wrażliwa i nerwowa, że pod tym względem jest aż nadto do mnie podobna — dodała Jenny ze smutnym uśmiechem.
— Ja, zamiast żałować, że to ukochane dziecię jest tak wrażliwe, przeciwnie, cieszę się z tego bardzo; spodziewam się bowiem, że równie jak ty, będzie obdarzona nadzwyczajną czułością.
Młoda matka kiwnęła lekko głową i odpowiedziała:
— Oto, posłuchaj, co się stało: nasz wielki pies amerykański wbiegł tutaj niedawno i ta biedaczka tak go się przestraszyła, że ledwie zdołałam ją uśpić.
— Dzięki Bogu, lękliwość ta nie ma w sobie nic niepokojącego. Ale ty, Jenny, jakeś przepędziła dzień dzisiejszy? Dzisiaj rano spałaś jeszcze, moja biedna i kochana Jenny, nie chciałem cię zatem obudzić — dodał Iwon tonem najtkliwszej pieczołowitości. — Wiesz jak zdrowie twoje jest dla mnie drogiem, a w obecnej chwili droższem mi jest niż kiedykolwiek.
Jenny na to wspomnienie o jej nowym stanie macierzyńskim, wyciągnęła swą drobną i delikatną rączkę do męża.
— Ileż to odwagi dodaje mi miłość twoja — rzekła do niego — dla niej nie lękam się żadnej boleści.
— Więc byłaś dzisiaj cierpiąca? — zapytał Iwon z niepokojem. — Jenny, zlituj się, odpowiedz mi, dlaczego nie posłałaś po doktora?
— Nie tak głośno, mój drogi — odpowiedziała młoda matka, wzrokiem pokazując mężowi kolebkę — mógłbyś obudzić naszą ukochaną dziecinę. — Poczem dodała z wymuszonym uśmiechem: — nie, nie potrzebowałam posyłać po doktora, bo mam przy sobie doświadczonego i bardzo mądrego lekarza, w którym pokładam zupełne zaufanie, który otacza mnie najtkliwszą pieczą, i który dzisiaj, jestem tego pewną, nie odmówi mi swej pomocy, jeśli będę jej potrzebowała.
To powiedziawszy, młoda niewiasta uchwyciła rękę męża w swoje dłonie.
— Dobrze, rozumiem cię — odpowiedział Iwon uśmiechając się także — to ja jestem tym wielkim doktorem.
— Czyż mogłabym wybrać troskliwszego i bardziej do mnie przywiązanego?...
— O! zapewne, że nie! a więc, zobaczymy, Jenny, zapytaj mnie o radę.
— Mój dobry Iwonie, nie będąc właściwie chorą, czułam przecież i czuję jeszcze, że mi jest jakoś niedobrze, czuję pewien rodzaj smutku i jakiegoś ogólnego osłabienia. Lecz uspokój się, niema w tem nic zatrważającego, a zresztą, ty mógłbyś mnie zupełnie uleczyć, drogi i ukochany mój doktorze.
— Jakim sposobem? mów... tylko prędko.
— Ale przedewszystkiem... czy ty zechcesz...
— O! Jenny...
— Bo widzisz., powtarzam ci... wyleczenie moje zupełnie od ciebie zależy...
— Tem lepiej... gdyż w takim razie choroba twoja natychmiast będzie usunięta. Słucham tedy, wytłumacz się, moja droga i kochana pacjentko.
— Zostań ze mną.
— Alboż to ja myślałem cię opuścić?
— Ale — rzekła młoda matka zmieszana i z gwałtownem biciem serca — ten dzisiejszy wieczór...
— Wszakże widzisz, że ubrałem się wcześnie, ażeby zostać przy tobie aż do chwili wyjścia.
I rysy Iwona, pogodne aż dotąd, zachmurzyły się znowu.
Ten cień na obliczu męża nie uszedł bynajmniej baczności Jenny; i dlatego więcej niż kiedykolwiek czuła potrzebę spróbowania wszystkiego, ażeby odwieść męża od udania się na ten bal; mimowolnie bowiem wzmagała się w jej duszy obawa, jaką obudziła w niej pani Robertowa. Wskutek tego pani Cloarek dodała:
— Iwonie! nie odchodź ode mnie dzisiaj wieczorem.
— Ależ Jenny, wszakżeś sama nalegała, ażebym...
— Ażebyś przyjął to zaproszenie, prawda... nawet dzisiaj rano jeszcze... cieszyłam się, że się rozerwiesz trochę... ty... co żyjesz jak odosobniony.
— W takim razie... moja Jenny... skądże ta zmiana?
— Cóż ja ci mam powiedzieć? — odpowiedziała młoda kobieta zmieszana. — Jest to myśl niebardzo rozsądna... może nawet dziwaczna. Ale to tylko wiem, że mnie uszczęśliwisz, bardzo uszczęśliwisz... jeśli zechcesz uczynić dla mnie tę ofiarę, której od ciebie żądam, jakkolwiek moja prośba wydawać się może śmieszną... szaloną.
— Moje ty biedne drogie kochanie — rzekł Iwon, spoglądając na zegar — godzina dziewiąta... dziesięć minut tam, dziesięć napowrót, kwadrans czasu ażeby zabawić na miejscu, wogóle cała historja zajmie nam trzy kwadranse, przyrzekam ci powrócić jeszcze przed dziesiątą.
— Co mówisz, Iwonie? Więc koniecznie chcesz iść na tę zabawę?
— Ażeby się pokazać przynajmniej, choćby tylko na kilka minut.
— Mój przyjacielu, nie opuszczaj mnie... proszę cię..
— Słuchaj moja Jenny, to dzieciństwo; o cóż idzie? o jednę godzinę oddalenia?
— Dobrze! tak, to dzieciństwo, urojenie, szaleństwo, wszystko co chcesz, ale jeszcze raz zaklinam cię, nie opuszczaj mnie dzisiaj ani na jednę chwilę.
— Wiesz, Jenny, boli mnie, gdy widzę cię tak nierozsądną, ale muszę ci odmówić.
— Iwonie...
— Jenny — rzekł do żony sędzia tonem tkliwego wyrzutu — podobne naleganie z twej strony dziwi mnie i zasmuca... wiesz, że nie mam zwyczaju dać się prosić; zawsze starałem się uprzedzać twoje żądania: oszczędź mi przeto przykrości odpowiedzenia ci nie, po raz pierwszy w życiu mojem.
— Mój Boże! — zawołała młoda, kobieta zasmucona — mój Boże, przywiązywać tyle wagi do jakiejś przyjemności, kiedy...
— Przyjemności! — zawołał Iwon z goryczą i oburzeniem, które się odbiło w jego iskrzącym wzroku. Ale powściągnąwszy się znowu, dodał — gdyby to szło o przyjemność, Jenny, czyliżbym się jej nie wyrzekł na pierwsze twoje żądanie?
— A jeśli nie idziesz na tę zabawę dla przyjemności, więc pocóż tam idziesz?
— Idę — odpowiedział Cloarek — idę dla przyzwoitości.
— Nie możeszże raz, Iwonie, uchybić przyzwoitości.. dla mnie?
— Posłuchaj, Jenny — rzekł Iwon, którego lica płonęły ogniem — przestańmy. Trzeba ażebym poszedł na tę zabawę, pójdę więc... nie mówmy już o tem.
— A ja mówię ci, że nie pójdziesz — zawołała młoda niewiasta zalewając się łzami i wybuchając głośnem łkaniem — nie... gdyż abyś mi tak uporczywie odmawiał, ty zawsze tak dobry, tak czuły dla mnie, trzeba, ażeby w tem było coś bardzo ważnego, co ukrywasz przede mną.
— Jenny! — krzyknął Cloarek uderzając nogą w podłogę, gdyż wszelki upór doprowadza do ostateczności ten gwałtowny i popędliwy charakter — ani słowa więcej!
— Wysłuchaj mnie Iwonie — odpowiedziała z godnością — nie będę już dłużej udawać, bo to niegodne nas obojga. Otóż obawiam się, obawiam się o ciebie, jeśli pójdziesz na tę zabawę, gdyż powiedziano mi, że obecność twoja w tem miejscu może sprowadzić wielkie nieszczęście.
— Kto ci to powiedział? co ci powiedział? Mów — wołał głosem tak donośnym, że się aż dziecię w kołysce obudziło. — Czego się lękasz? Więc wiesz o czemś?
— Sam teraz widzisz, Iwonie, że jest coś — odpowiedziała biedna kobieta, jeszcze bardziej strwożona — jest coś, może nawet coś okropnego, co ukrywasz przede mną.
Iwon stanął nieruchomy i niemy, pod wpływem gwałtownej walki wewnętrznej; umiarkowanie, rozsądek, jeszcze raz odniosły w nim przewagę, zbliżył się do swej żony, ażeby ją pocałować przed odejściem i powiedział:
— Do prędkiego zobaczenia, Jenny... nie długo będziesz mnie czekała.
Młoda niewiasta zerwała się nagle i zanim jej mąż zdołał temu zapobiec, pośpieszyła do drzwi, wyjęła klucz i z rozpaczliwem uniesieniem rzekła do Iwona:
— Nie wyjdziesz stąd i zobaczymy czy będziesz miał odwagę wydrzeć mi ten klucz.
Najprzód zdumiony, potem przywiedziony do ostateczności tym śmiałym postępkiem Jenny, Cloarek wstrząsł się pod gwałtownym paroksyzmem gniewu swego, rumieniec znikł i śmiertelna bladość pokryła jego lica; z oczyma iskrzącemi się, twarzą zmienioną do niepoznania, krzyknął do żony:
— Oddaj klucz!
— Nie! odpowiedziała Jenny nieustraszenie — nie, ocalę cię mimo twej woli.
— Nieszczęsna — zawołał Cloarek okropnym głosem, przysuwając się jakby w obłąkaniu do żony.
Młoda kobieta nigdy w życiu nie była przedmiotem gniewu swego męża; dlatego też trudno byłoby opisać okropny przestrach, jaki uczuła widząc go gotowym rzucić się na nią. Przez chwilę jakby skamieniała pod tem spojrzeniem krwawem, dzikiem, które zdawało się nie poznawać jej wcale, stała jak martwa, drżąc i czując się bliską omdlenia.
Wtem mała jej córeczka, zbudzona od kilku minut tą zbyt głośną rozmową, rozsunęła firanki swej kolebki. Nie poznawszy ojca, i biorąc go za kogoś obcego, gdyż nigdy go nie widziała w ubiorze, jaki w tej chwili miał na sabie, zaczęła mocno płakać ze strachu, wołając swą matkę i mówiąc:
— O! ten czarny człowiek... Boję się, boję...
— Oddaj mi klucz — powtórzył Cloarek piorunującym głosem i zbliżając się jeszcze więcej do żony.
Ta, idąc za głosem chwilowego natchnienia, schowała klucz za gors, pobiegła potem do kolebki, wzięła swą córkę na rękę, i podczas kiedy dziecię, coraz bardziej strwożone, z płaczem tuliło główkę do piersi swej matki, wołając stłumionym głosem; O! czarny człowiek... czarny człowiek... on chce zabić mamę... wątła lecz odważna kobieta, zebrawszy resztę opuszczających ją prawie sił, zawołała:
— Ażeby mi ten klucz odebrać, musisz mi pierwej córkę z rąk moich wydrzeć!
— Ależ ty chyba nie wiesz, że ja w gniewie moim gotów jestem na wszystko? — krzyknął nieszczęśliwy Cloarek, doszedłszy już do tego stopnia szalonej wściekłości, która czyni człowieka ślepym i głuchym na najświętsze uczucia; dlatego też w szale swoim rzucił się na swą żonę; nieszczęśliwa, schyliwszy głowę, zawołała:
— Łaski dla mego dziecięcia.
Ten krzyk trwogi i rozpaczy macierzyńskiej odbił się w głębi duszy Iwona. Zatrzymał się nagle, jakby piorunem rażony. Następnie gwałtownym rzutem, prędszym od samej myśli i wykonanym z wysileniem, które gniew uczynił jeszcze mocniejszym, uderzył w drzwi zamknięte na dwa spusty i mimo całej ich mocy, wybił je uderzeniem swego potężnego ramienia i znikł w sieni.
Na łoskot tego pęknięcia zamku, pani Cloarek podniosła głowę i z nowem przerażeniem ujrzała swą córkę, która, wpadłszy w konwulsje spowodowane przestrachem, leżała bez ruchu i życia, jakgdyby już miała wyzionąć ducha.
— Ratunku! — krzyknęła Jenny — ratunku! Iwonie, nasze dziecię umiera!...
Bolesny krzyk odpowiedział z zewnątrz na te rozdzierające słowa Jenny, która zdawała się także umierać, gdy w chorobliwym i krytycznym stanie, w jakim się nieszczęśliwa kobieta znajdowała podobne wstrząśnienie było dla niej zabijającem.
— Iwonie, nasze dziecię umiera!... — Te straszne słowa, Cloarek, który dopiero o kilka kroków był oddalony, usłyszał.
Szał gniewu jego rozproszył się nagle na tę myśl okropną: Moje dziecię umiera...
Iwon, zdjęty rozpaczą wpadł napowrót do pokoju żony, i ujrzał ją stojącą jeszcze, lecz już bladą jak widmo grobowe.
Wtedy uczyniwszy ostatni wysiłek, Jenny wyciągnęła ręce, ażeby oddać dziecię mężowi i powiedziała do niego.
— Weź ją... bo ja umieram...

I padła u nóg Iwona pozbawiona przytomności.

V.

W dwanaście lat po wypadkach, któreśmy wyżej opowiedzieli, w ostatnich dniach marca 1812 r. około godziny drugiej z południa, jakiś podróżny przybył pieszo do oberży pod Cesarskiem Orłem, jedynej w miasteczku Sorvile, gdzie podówczas był drugi przeprząg pocztowy na drodze z Dieppe do Paryża.
Podróżny ten, człowiek w sile wieku, miał ceratowy kapelusz na głowie i był okryty grubym płaszczem granatowym z miedzianemi guzikami, na których była wybita kotwica; powierzchowność jego zdradzała niższego oficera lub dowódzcę mniejszego statku marynarki kupieckiej. Włosy i faworyty miał rude, cerę bladą, wyraz twarzy zimny i surowy; mówił po francusku bardzo poprawnie, chociaż był Anglikiem.
Po chwili wahania wszedł do głównej sali oberży i odezwał się do gospodarza:
— Nie mógłbyś mi pan powiedzieć, czy nie był tu dzisiaj rano pewien podróżny, ubrany mniej więcej jak ja, twarzy bardzo śniadej i zatrącający zwłoska; nazywa on się Pietri.
— Nie widziałem, panie, nikogo, z taką twarzą i z takiem nazwiskiem.
— Czy pan pewien jesteś?
— Najpewniejszy.
— A niema tu jakiej drugiej oberży w tem mieście?
— Nie, nie, mój panie, dzięki Bogu! Jest tu tylko moja jedna, dlatego też wszystkie dyliżanse i pojazdy pocztowe do mnie zajeżdżają, co jest bardzo dogodne dla podróżnych, bo konie przeprzęga się prawie pod memi drzwiami.
— Ah! — wtrącił Anglik którego ta okoliczność zdawała się uderzać — to przeprząg odbywa się w bliskości tej oberży?
— Po drugiej stronie ulicy, prawie naprzeciwko.
— Czy mi pan możesz dać jeden pokój i przygotować śniadanie na dwie osoby? Czekam tu na kogoś, co będzie się pytał o pana Dupont; to moje nazwisko.
— Bardzo dobrze, panie.
— Skoro ta osoba przyjdzie, każesz pan przynieść śniadanie do mego pokoju.
— Rozumiem. A pańskie rzeczy, gdzież mam posłać po nie?
— Nie mam żadnych rzeczy. Przybywam spacerem z okolicy Dieppe.
— Do djabła! wie pan, że jak na marynarza, bo jesteś pan nim niezawodnie, ja to zgadłem odrazu...
— Rzeczywiście jestem marynarzem.
— Powiadam tedy, że jak na marynarza, to pan doskonale chodzi po krowiej posadzce, jak się to mówi, toć to daleko jest od nas do Dieppe.
Anglik nie zdawał się być bardzo żartobliwym i rozmownym, zamiast odpowiedzieć na żart oberżysty, zapytał go:
— Czy dzisiaj dużo przejechało powozów pocztowych przez wasze miasto?
— Ani jeden, panie.
— Żaden, ani z Paryża ani z Dieppe?
— Nie, panie, ani z Paryża, ani z Dieppe. Ale kiedy mówimy o Dieppe, skoro pan stamtąd idzie, musiał pan tam widzieć owego sławnego bohatera, o którym tu wszyscy mówią?
— Jakiego bohatera?
— Ej do licha, tego sławnego korsarza, który jest postrachem dla Anglików! walecznego kapitana Kamienne serce (prawdziwe nazwisko korsarskie), zdaje się że on ze swoim brygiem Głownia-Piekielna (i to także drugie sławne nazwisko) który zwija się jak ryba, nie wypuści ani jednego statku angielskiego, każdy musi się dostać w jego ręce, świadkiem tego ów ostatni transport zboża, który pochwycił, stoczywszy pierwej zaciętą walkę. I co to za szczęście! zboże było takie drogie w okolicy, a zdobycz tego transportu zapewne obniży cenę i będziemy mieli obfitość zamiast niedostatku. Dzielny korsarz, mospanie, jakie to szczęście powiedzieć sobie, że przecież zawsze są ludzie gotowi przetrzepać tych łotrów Anglików; nieprawdaż, panie? powiadają, że w Dieppe obnoszono go w triumfie? Zresztą, jemu jakaś szczęśliwa gwiazda przyświeca, bo powiadają, że chociaż bije się jak lew, nigdy jeszcze nie był raniony! Czy to prawda? Czy go pan zna? Pan, co jesteś marynarzem, musiałeś widzieć tego bohatera?
— Nigdy — odpowiedział sucho podróżny, który nie zdawał się podzielać uwielbienia oberżysty dla korsarza, poczem dodał — proszę mi pokazać mój pokój i przyprowadzić następnie osobę, która się będzie pytała o pana Dupont, nie zapomnij pan tylko.
Ledwie oberżysta spełnił rozkaz i wrócił do sali, zjawił się nowy gość.
Człowiek ten był odziany w szeroką opończę okrętową. Jego cera bronzowa, włosy czarne i gęste, równie jak brwi, szeroka zarosła broda, rysy grube, prawie odrażające, tworzyły przykrą całość; był to Maltańczyk, którego akcent zbliżał się bardzo do akcentu włoskiego. Rzuciwszy ciekawym wzrokiem po sali, przybywający rzekł do oberżysty łamaną francuszczyzną.
— Czy tu nie był pewien podróżny?
— Podróżny, nazwiskiem pan Dupont? nieprawdaż?
— Tak jest.
— Pójdź pan ze mną, zaprowadzę go do pana Dupont.
Połączywszy Anglika z Maltańczykiem, i podawszy mi śniadanie, gospodarz otrzymał rozkaz, ażeby im nie przeszkadzał i nie wchodził do pokoju, dopóki na niego nie zadzwonią.
Gdy obaj cudzoziemcy zostali sam na sam, Maltańczyk, uderzywszy z gniewem pięścią o stół, zawołał po angielsku:
— Ten przeklęty kontrabandzista cofa się, wszystko zgubione.
— Do pioruna! — zawołał Anglik wychodząc ze zwykłej sobie obojętności. — A dzisiejszego wieczoru z nadejściem nocy, kapitan ma tędy przejeżdżać. Wiem na pewno, że będzie tu między piątą a szóstą.
— Tysiąc piorunów, wszystko nam sprzyjało, i gdyby nie ten łotr kontrabandzista...
— Pietri — rzekł Anglik — może nie wszystko jeszcze stracone, gwałtowność do niczego nie prowadzi, pomówmy spokojnie z zastanowieniem.
— Mówić spokojnie! kiedy mnie wściekłość o mało nie zadusi.
— Ślepy nigdy nie widzi swej drogi.
— Ale kiedyś taki spokojny, toć ty chyba nie czujesz nienawiści do tego człowieka?
— Ja! Trudno byłoby powiedzieć z jakim przyciskiem Anglik wyrzekł ten jeden wyraz: ja.
Po chwili milczenia odezwał się ponuro.
— Muszę go bardziej nienawidzieć, aniżeli ty... Pietri kiedy go jeszcze nie myślę zabić.
— Wąż zdeptany nie kąsa.
— Tak, ale wąż zdeptany już nie cierpi! a ten człowiek powinien w dumie swojej wycierpieć tysiąc męczarni, gorszych od samej śmierci; on musi odpokutować za swoje obelżywe i dzikie triumfy, które są zgrozą i hańbą naszych statków; musi odpokutować chwałę dwukrotnego zwycięstwa nade mną; musi odpokutować ostatnią zniewagę, jaką mi wyrządziła jego obelżywa wspaniałomyślność. Ha! do pioruna! jestem więc nieprzyjacielem tak godnym jego pogardy, że mnie obdarował wolnością, zamieszczając na liście jeńców, zamienionych po tej ostatniej bitwie, która nas kosztowała tyle złota i tyle krwi... gdy tymczasem on ani jednej kropli nie uronił... bo możnaby powiedzieć, że ten człowiek nie może nigdy być zranionym. O! przysięgam na piekło! chcę się pomścić, chcę pomścić Anglję.
— Przed chwilą jeszcze — odpowiedział Maltańczyk z szyderskim uśmiechem — kapitan Russel wyrzucał mi gwałtowność moich słów, a teraz oto sam ślubuje zemstę, kiedy ta zemsta z rąk nam się wymyka.
— Masz słuszność — rzekł Russell, uspokoiwszy się nieco. — To uniesienie jest niestosowne, nie rozpaczajmy jeszcze. A przedewszystkiem, powiedz mi, co zaszło pomiędzy tobą a kontrabandzistą?
— Wypłynąwszy dzisiejszej nocy z Dieppe na statku rybackim, dzisiaj rano przybyłem do Hosey, i trzymając się brzegów, kazałem się zaprowadzić do chaty kontrabandzisty, stojącej nad morzem. „Nazywacie się Bezelek? rzekłem do niego. „Tak jest“. „Przychodzę do was od pana Kellera“. „Jakie wasze hasło?“ „Wszędzie — przechodzę. „Dobrze... czekałem na was; łódź moja gotowa na wasze usługi. Morze przybiera dzisiaj o dziewiątej wieczorem, a jeśli wiatr się nie zmieni, sprzyjać będzie przeprawie do Anglji“. „Czy pan Keller powiedział wam o co idzie“? „Wiem, idzie o odprawienie kogoś do Folkeston“. „Czy Keller wam powiedział, ażebyście oddali do mego rozporządzenia czterech lub pięciu najśmielszych majtków?“ „A to na co?“ „Do pomocy w porwaniu człowieka o którego nam chodzi, podczas jego przejazdu głównym traktem, o trzy mile od waszej chaty“. „Pan Keller nic mi o tem nie mówił, i niech mnie djabli wezmą, jeśli ja albo moi ludzie wmieszamy się do takiej zasadzki; zła to sprawa; przyprowadźcie tutaj waszego pasażera, a ja podejmuję się jego przewiezienia. Oto wszystko, jeśli się zechce opierać, mogę przypuścić, że jest pijany, i że to dla jego dobra zamierzają go przeprawić; ale pomagać w porwaniu kogoś na bitym trakcie. Tego nie chcę“.
— Ah! to nieszczęście, okropne nieszczęście!...
— Widzisz więc, Russel, że trzeba się wyrzec tego środka; przy całej naszej odwadze, niepodobieństwem byłoby we dwóch przedsięwziąć to porwanie, przypuściwszy, że pocztyljon zostanie bezstronnym; kapitan według otrzymanych doniesień, będzie w towarzystwie swego pierwszego kanoniera, tego nieustraszonego i oddanego mu duszą i ciałem człowieka, który go nigdy, ani na ziemi, ani na morzu nie opuszcza; obaj są silni i zapewne dobrze uzbrojeni. Cóźbyśmy więc zrobili, stając naprzeciw równej siły; nic, trzebaby chyba być szalonym.
— To prawda — mruknął Anglik zniechęcony.
— Ale gdzie siła upada, tam podejście triumfuje — dodał Maltańczyk po chwili namysłu — i możnaby...
— Wytłumacz się.
— Słuchaj, przybywając tutaj od strony morza, obejrzałem należycie drogę. Wszedłem na trakt bity może o milę drogi od tego miasteczka, w miejscu naznaczonem kamiennym krzyżem, gdzie jest bardzo strome wzgórze, a potem spadek nadzwyczajnie przykry.
— Więc?
— Kapitan, przejechawszy przez tutejsze miasteczko, gdzie mu konie przeprzęgą, najprzód o milę stąd napotka to wzgórze.
— Dobrze.
— Na tem wzgórzu my się zaczaimy, noc już wtedy nadejdzie, a konie będą musiały zwolna iść pod górę. W oznaczonej chwili zbliżymy się do pojazdu, i podając się za majtków zdążających do portu, zażądamy od kapitana jakiej pomocy, ty z jednej, a ja z drugiej strony drzwiczek, ażeby zatrudnić jego i jego towarzysza, obaj będą zupełnie bezpieczni, a nasze dubeltowe pistolety dobrze nabite... i nasze sztylety za pasem... wtedy...
— Nigdy! — krzyknął Russell — alboż to ja jestem zbójcą? nie chcę śmierci tego człowieka, morderstwo to byłoby hańbą dla Anglji, a zresztą to morderstwo pomściłoby mnie tylko w połowie. Nie, nie, ja pragnę nasycić się, pragnę napawać się wściekłością, hańbą tego nieugiętego człowieka, kiedy, zostawszy naszym więźniem, zanim go wyprawimy na pontony[8], wystawiony będzie na szyderstwa i zniewagi tegoż samego tłumu, dla którego jego imię było tak często postrachem. Ale odmowa tego przeklętego kontrabandzisty niweczy wszystkie moje zamiary. Po przejeździe tutejszej stacji nie możemy już rachować na bliskość morza, a na statku, zostającym pod naszemi rozkazami, wszelkie porwanie staje się niemożliwem. Co tu robić... co począć?
— Pójść za moją radą — odpowiedział Maltańczyk — wierzaj mi, śmierć mniej jest okrutna, ale pewniejsza, jak zemsta; a zresztą, w tej chwili zemsta ta staje się niemożliwą, gdy tymczasem mamy w naszem ręku życie tego człowieka.
Russell nic nie odpowiedział, zakrył twarz rękami i pogrążył się w zamyśleniu. Maltańczyk również zdawał się jeszcze namyślać. Obaj zatopieni byli w milczeniu, gdy wtem zadrżeli, usłyszawszy nagle daleki turkot powozu, trzaskanie z bicza pocztyljona, i coraz wyraźniejszy brzęk dzwonków koni pocztowych.
Anglik, spojrzawszy na swój zegarek, zawołał:
— Piąta godzina... to zapewne on... ten powóz przybywa z Dieppe.
I obaj rzucili się do okna, podnosząc jego firanki ażeby lepiej mogli dojrzeć. Wkrótce spostrzegli stary zakurzony koczyk o dwóch siedzeniach, zaprzężony w parę koni, który zatrzymał się przed pocztą po drugiej stronie ulicy i prawie naprzeciwko oberży. Po chwili Anglik, zbladłszy okropnie z gniewu zawołał:
— To on... on niezawodnie.
— Jest sam jeden — dodał spiesznie Maltańczyk — sam jeden.
— Wchodzi do naszej oberży.
— Wszystko nam sprzyja, musiał zostawić w Dieppe swego kanoniera — rzekł Maltańczyk. Jest nas dwóch, a on tylko jeden.
Russell, olśniony zapewne jakąś niespodziewaną myślą, uderzył się w czoło, jego twarz martwa i wybladła zarumieniła się lekko, iskra szatańskiej radości zabłysła w jego szarych oczach, i rzekł do swego towarzysza głosem dyszącym, w którym przebijała jakaś złowroga nadzieja.
— Wszakże w każdym razie możemy dzisiaj liczyć na kontrabandzistę?
— Tak jest, gdyż chcąc sobie zapewnić, w razie potrzeby, środki do ucieczki... powiedziałem mu, ażeby na nas czekał.
— Jeszcze jest nadzieja — zawołał Russell, dzwoniąc gwałtownie — ufność i odwaga!
Po chwili oberżysta wszedł do pokoju.
— Śniadanie pana było wyborne — rzekł do niego Russell — ile się za nie należy?
— Razem z pokojem, sześć franków.
— Proszę, a to w dodatku na piwo dla chłopca.
— Bardzo pan łaskaw, spodziewam się że pan w przyszłości nie pominie mego domu.
— Niezawodnie; ale powiedz mi, panie gospodarzu, zdaje mi się, że słyszałem pojazd pocztowy, zatrzymujący się przed oberżą. Czy to jaki podróżny stanął u pana?
— Tak, panie, dopiero co przybył i umieściłem go w pięknym niebieskim pokoju, wychodzącym na ogród.
— Pewnie to jest jedna z dawnych pana znajomości, bo gościom przyjemnie jest wracać do porządnego hotelu?
— Doprawdy, pan jest zbyt dobry dla mnie, ale tego podróżnego widziałem dopiero pierwszy raz.
— Zapewne ma liczny dwór ze sobą? kilku służących, czy długo tu zabawi?
— Nie, panie, tylko tyle czasu, ażeby coś przekąsić, zresztą, nie jest to żaden magnat, podróżuje sam jeden i zakrawa tylko na jakiegoś porządnego obywatela, śpiewa sobie coś pod nosem, bębni na szybach, musi to być jakiś przyjemny człowiek.
— Zdaje się, że nasz pan gospodarz jest wielkim fizjognomistą — odpowiedział Anglik szyderskim tonem. Poczem, skinąwszy na swego towarzysza, rzekł do oberżysty: — do zobaczenia; przejdziemy się jeszcze trochę po mieście, a potem wracamy do Dieppe.
— Jeśli panowie zechcecie poczekać na dyliżans paryski, to będzie tędy przejeżdżał o ósmej godzinie.
— Dziękujemy. Chociaż jesteśmy marynarzami, potrafimy przecież doskonale chodzić, i zresztą wieczór jest prześliczny.
— A więc do zobaczenia z panami.

I ukłoniwszy się podróżnym, oberżysta wrócił do swoich zatrudnień.

VI.

Dwaj podróżni, opuściwszy oberżystę, naradzali się jeszcze może z kwadrans, a potem, naśladując ludzi ciekawych i bezczynnych, zwrócili się ku poczcie, przed której bramą czekał powóz podróżnego, który niedawno przyjechał; zamierzał on pewnie puścić się już w dalszą drogę, gdyż pocztyljon zaprzęgał świeże konie.
Kapitan Russell i jego towarzysz zbliżyli się zupełnie do pojazdu, który stojąc między nimi a oberżą pod Cesarskim orłem, zasłaniał ich zupełnie od strony okien hotelu. Usiadłszy potem na kamiennej ławce, stojącej na boku drzwi pocztowych, obaj cudzoziemcy zdawali się bacznem i biegłem okiem przypatrywać koniom, które zaprzęgano.
— Mój przyjacielu, ten koń z pod siodła musi być również dobry, jak piękny — rzekł po chwili Russell do pocztyljona — mało widziałem koni tak silnej powierzchowności.
— Ba, ba! i powierzchowność jego nie jest wcale zwodnicza, mój obywatelu — odpowiedział pocztyljon, któremu pochlebiła pochwała, jaka spotkała jego konia — dotrzymuje tego na co patrzy, dlatego też przezwałem go Karmelitą, i godzien jest tego imienia, poczciwe konisko.
— Doprawdy — przerwał Russel — nie mogę się wydziwić, co to za piękne zwierzę, jaka pierś, jaki krzyż, jaka noga!
— A głowa jaka ładna — dodał Pietri — mała i wydatna, jakby jakiego arabczyka.
— Oh, oh! — zawołał pocztyljon — jak to zaraz widać, moi obywatele, że jesteście prawdziwi znawcy, te też wierzcie mi, kiedy wam powiem, że z moim Karmelitą i Sankiulotą (tak ¡nazywam mego drugiego konia), galopem wpadam na każdą ćwierćmilową górę.
— Nie dziwi mnie to bynajmniej, mój przyjacielu, i musi też być niemała przyjemność mieć takiego konia pod sobą.
— Wierzę, wierzę, ale bo on też niesie lekko, że to aż miło — odpowiedział pocztyljon uniesiony zapałem — jabym z moim Karmelitą puścił się nawet do Rzymu.
— Chociaż jestem marynarzem, bardzo często jeździłem konno — rzekł anglik — ale nigdy nie miałem szczęścia dosiąść takiego wierzchowca.
— Co temu to wcale nie przeczę, mój obywatelu, i mogę panu zaręczyć, że nigdy nie wsiądziesz na podobnego.
— To szkoda!
— Ba! cóż robić?
— Mój przyjacielu, czy chcesz sobie zarobić czterdzieści franków — rzekł anglik po chwili milczenia.
— Czterdzieści franków? — powtórzył pocztyljon zdumiony — zarobić czterdzieści franków, ja?
— Tak.
— Jakimże to sposobem, u djabła?
— Sposobem bardzo prostym.
— Zobaczymyż ten sposób.
W chwili kiedy anglik miał objawić swoją propozycję, chłopiec z oberży przebiegł ulicę i rzekł do pocztyljona:
— Piotrze, nie potrzebujesz się bardzo śpieszyć, gdyż właściciel tego powozu nie jest jeszcze gotów.
— A cóż on tam robi, ten opieszalec? — odpowiedział pocztyljon — dlaczegóż mu było tak pilno kazać zaprzęgać?
— Alboż ja wiem? — odpowiedział chłopiec — to wygląda jak baba jaga. Zamiast wina pije zsiadłe mleko, a na obiad miał wodziankę i jajka na miękko.
— Wodziankę, i wina nie pił! Otóż mi człowiek —
— A więc słuchaj — rzekł Anglik, nachylając się do anglika, rzekł: — więc cóż tedy, obywatelu... przed chwilą mówiliście mi, że będę mógł zarobić...
Russel spojrzał porozumiewawczo na pocztyljona, pokazując mu chłopca z oberży, poczem rzekł do niego:
— Pójdźmy na podwórze, mój przyjacielu, tam powiem ci tylko dwa słówka.
— Nie można, obywatelu, zostawiać Karmelity samego, dopierożby on uczęstował Sankiulotę. Patrzajcie no na tego zucha, on już zaczyna — dodał Piotr zbliżając się do swych koni, które chrapały i zaczynały rwać się do siebie. — Hej, Karmelito — krzyknął — stać, zbójco! Jak się tylko ruszysz jeszcze, to ja ciebie przywitam.
— A więc słuchaj — rzekł Anglik nachylając się do ucha pocztyljona, i szepcząc do niego czas jakiś po cichu.
— Doskonale! — zawołał pocztyljon z uśmiechem — a to szczególna myśl!
— No cóż, mój kochany, przyjmujesz?
— Dalibóg!... — Jeśli przyjmujesz, oto masz dwadzieścia franków, na miejscu resztę. Przy tem wszystkiem, cóż ty ryzykujesz? Przecież w tem niema nic złego.
— Nic złego, dalipan! Ale to mi myśl, prawdziwa myśl marynarza! Znam ja to, przecież byłem na poczcie w Dieppe. Trzeba było widzieć korsarzy, kiedy pochwycili dobrą zdobycz, jak za jedno tak, albo nie, płacili brzęczącem srebrem albo i złotem! Widziałem takiego, który zapłacił aż dwadzieścia pięć Napoleonów staremu garbatemu zakrystjaninowi, za to tylko, ażeby się dał przebrać za kobietę w kapelusz z piórami i w suknię z falbanami, i żeby się potem dał wozić w dorożce z nimi i z ich gołąbkami.
— Cóż chcesz, mój kochany — odpowiedział Russel z uśmiechem — marynarze nie tak często bywają na lądzie, ażeby sobie mieli odmawiać swoich małych przyjemności, zwłaszcza kiedy one nie szkodzą.
— Nie inaczej, ma się rozumieć.
— A zatem, zgoda?
— Ba! — odpowiedział pocztyljon — z takim cherlakiem, jak ten, którego powiozę, który wina nie pije i tylko wodziankę zajada, niema sobie czego odmawiać. Zresztą, wszakże go to nawet nie nastraszy. Zgoda, obywatelu.
— Oto dwadzieścia franków — rzekł Russell — wsuwając pocztyljonowi sztukę złota do ręki — później otrzymasz drugie tyle.
— Dobrze. Ale śpieszcie się, bo to blisko mila drogi, mniejsza jednak o to, zostawię wam dosyć czasu. Jeżeli mój jegomość będzie uważać, że zbyt wolno jadę, powiem mu, że Sankiulota ma odciski. Śpieszcie się, obywatelu. Udajcie się uliczką na lewo, a potem zaraz znajdziecie się na właściwej drodze.
Po chwili obaj podróżni znikli.
W kwadrans potem, kiedy pocztyljon ciągle zajęty był powściągnieniem swego Karmelity i jego towarzysza, oberżysta z pod Cesarskiego Orla stanął we drzwiach i zawołał na niego:
— Dalej, mój chłopcze, na koń, na koń, twój pan chce już wsiadać do powozu.
— Djabli wezmą! — mruknął Piotr, siadając opieszale na konia — to ten pijak zsiadłego mleka dosyć wcześnie wyrusza, a moi dwaj marynarze nie będą mieli czasu przybyć na wzgórze.
To powiedziawszy, pocztyljon zajechał przed drzwi oberży; gospodarz skwapliwie spuścił stopień, zamknął drzwiczki za podróżnym, który wsiadł do powozu, poczem, zdjąwszy szlafmycę, ukłonił mu się z największem uszanowaniem, i rzekł do pocztyljona:
— Ruszaj żywo, Piotrze, bo panu się śpieszy.
— Już to ja lotem ptaka zawiozę obywatela — odpowiedział Piotr, głośno, trzaskając z bicza, i ruszywszy galopem z miejsca, śpiesznie przejechał przez miasto i wkrótce stanął na bitym trakcie; ale, ujechawszy ze dwieście kroków, nagle zatrzymał konie i, obróciwszy się na siodle, zdawał się czegoś oczekiwać.
Podróżny, zdziwiony tym wypoczynkiem, spuścił jedno okno i zawołał:
— A cóż, co się stało, mój chłopcze? Dlaczego stoisz?
— Wszakże pan wołałeś: stój!
— Mylisz się, jedź dalej, mój przyjacielu, i staraj się nagrodzić stracony czas.
— Bądź pan spokojny, jak ruszę, to wszystko połamię, chcę, ażeby ani kawałka nie zostało z pańskiego powozu, gdy staniemy na przeprząg.
I znowu ruszył galopem.
Lecz po dwustu może krokach tej szalonej jazdy, nastąpiło nowe i nagłe wstrzymanie.
— Cóż to znaczy — zawołał podróżny — cóżeś znowu zrobił?
— Niech cię milljon kroć sto tysięcy, fur, beczek, bataljonów! — krzyknął Piotr, zsiadając z konia, kończąc swoje przekleństwo pod nosem, i udając jakoby poprawiał postronki u orczyków.
— Powiedzże mi przynajmniej, co ci się stało, mój kochany.
— Nie zważaj pan na to, to nic, mój obywatelu, ten gałgan lejcowy wierzgnął oto zanadto wysoko i muszę mu teraz nogę przełożyć.
— To jeszcze niewielkie nieszczęście — rzekł podróżny głosem łagodnym — staraj się przynajmniej, ażeby to się już więcej nie przytrafiło.
— Jak ruszymy teraz to polecimy jak jaskółki, mój obywatelu — odpowiedział Piotr, siadając znowu na konia; poczem dodał zcicha: — poczekaj ty niedołęgo, patrzaj jaki mi ptaszek. Otóż to pić zsiadłe mleko. Słowo honoru, człowieka aż litość bierze.
I jeszcze raz ruszył galopem, trzaskając z bicza.
Powóz toczył się szybko, a pocztyljon od czasu do czasu, jakby umyślnie, dla zabawy, trzaskał z bicza, słuchając odbijającego się echa; wtem nieznacznie konie zwolniły biegu, z galopu przeszły w kłus, z kłusu w powolny truchcik, aż nareszcie powóz zupełnie stanął.
Piotr zsiadł z konia, obejrzał tylną nogę swego« wierzchowca i zawołał:
— A bodaj cię jasne pioruny! otóż znowu mój koń mi zakulał.
— Co! zakulał? — powtórzył podróżny spokojnym głosem, chociaż te ciągłe przystanki mogły były człowieka świętego skusić do niecierpliwości. — Co! zakulał?...
— Okropnie kuleje — odpowiedział Piotr, trzymając jeszcze konia za nogę.
— I jakimże to sposobem mogło mu przyjść to okulawienie?
— Niech mnie djaibli wezmą jeśli wiem, jakim sposobem.
— Więc zostaniemy na drodze?
— Nie, mój obywatelu, nie byłoby to nic tak niebezpiecznego, gdybym mógł tylko zobaczyć, od czego on tak okulał, ale już noc się robi coraz ciemniejsza.
— Prawda, że bardzo ciemno — wtrącił podróżny. — Trzeba będzie pamiętać zapalić latarnie na pierwszym przeprzęgu.
— Ah! już czuję palcem, co to jest — zawołał pocztyljon — to kamyk wcisnął się między róg, a podkowę. Gdybym go tylko mógł wyjąć, toby nic nie było.
— Spróbuj, mój kochany, gdyż, powiedziawszy prawdę, jakieś nieszczęście nas prześladuje — odpowiedział podróżny tonem najspokojniejszym w świecie.
Tymczasem pocztyljon przeklinał głośno i złorzeczył kamykowi, którego nie mógł wydobyć, a śmiał się ukradkiem z powodzenia swego podstępu, rachując, że dwaj marynarze mieli już dosyć czasu, ażeby stanąć na umówionem miejscu; dlatego też niegodziwiec krzyknął radośnie i z wielkiem zadowoleniem:
— Nareszcie... wydobyłem już ten przeklęty kamień; teraz dopiero ruszym z kopyta... i polecimy jak ptaki.
Jakoż powóz szybko w dalszą puścił się drogę. Noc zupełnie już zapadła, lecz dzięki czystości nieba i jasności gwiazd, ciemność nie była jeszcze zbyteczną.
Tym razem pocztyljon jednym tchem stanął u stóp wzgórza. Tu dopiero zatrzymał zdyszane konie, a zszedłszy na ziemię, zbliżył się do drzwiczek i rzekł do podróżnego:
— Przybyliśmy teraz pod wysoką górę, pójdę ja kawałek przy koniach, ażeby im trochę ulżyć; jak tylko staniemy na wierzchu, zahamuję koła, bo spadek z drugiej strony jest bardzo przykry.
— Dobrze, mój przyjacielu — odpowiedział podróżny.
Rzeczywiście, przez parę minut pocztyljon szedł przy koniach, lecz zwalniając coraz bardziej kroku, gdy tymczasem powóz zwolna postępował w górę, Piotr pozwolił wyprzedzić się pojazdowi.
W tej chwili Russel i Petri wyszli z krzaków, ciągnących się nad drogę, i śpiesznie zbliżyli się do pocztyljona. Ten, idąc ciągle, zdjął swój kapelusz z galonem, kurtkę z czerwonym kołnierzem i palone buty; anglik, zdjąwszy nawzajem swą opończę okrętową, wdział na siebie spencer, buty i włożył kapelusz na głowę. Pocztyljon, uśmiechając się z wielkiem zadowoleniem na to wszystko, co uważał tylko za wesoły żart, oddał anglikowi swój bicz, mówiąc do niego:
— Już to ja zawsze powtarzam, że myśl pana jest bardzo zabawna, prawdziwa myśl majtka hulaki, chociaż pan nim nie jesteś.
— Cóż chcesz, mój kochany, ja namiętnie lubię konie, i dla mnie będzie największą rozkoszą, jeśli przynajmniej przez kwadrans pojadę na twoim pięknym i silnym rumaku. Wszakże to kaprys bardzo niewinny, nieprawdaż?
— Ma się rozumieć! cóż to może szkodzić temu amatorowi wodzianki, co tam siedzi w berlince? Ale co to za cierpliwość tego człowieka, wie pan, że on mnie już samego zniecierpliwił, jakby to krwi nie miało w żyłach.
— Czy tak myślisz? — rzekł Russell, zbliżając się do powozu.
— Musi to być jakiś korzeniarz, co porzucił swój handel, i pewno niezły człowiek. A więc, dalej, mój obywatelu, siadajcie na koń, noc jest ciemna, a ten amator zsiadłego mleka nie spostrzeże się wcale. Ja usiądę za powozem z waszym towarzyszem. O pół mili od stacji jest druga góra.
— Otóż w tem miejscu — rzekł Russel — ja zsiądę, ty odbierzesz swój ubiór, ja się przebiorę, i rzecz będzie skończona; teraz, mój przyjacielu, oto masz twoje dwadzieścia franków.
I, wsunąwszy Piotrowi sztukę złota w rękę, Russel podwoił kroku, dopędził konie może o dwadzieścia kroków od wierzchołka góry i dalej szedł przy nich.
Noc była taka ciemna, że podróżny nie mógł się spostrzec na tej zamianie osób; gdy powóz bliski był już wierzchołka, podróżny odezwał się do pocztyljona:
— Mój chłopcze, nie zapomnij tylko dobrze przytwierdzić hamulec.
— Zaraz, panie — odpowiedział mniemany pocztyljon półgłosem, i poszedłszy za powóz rzekł pocichu do Maltańczyka i Piotra:
— Siadajcie teraz z tyłu i trzymajcie się dobrze resorów, zahamuję koło.
Obaj usiedli na wskazanem miejscu i silnie uchwycili się resorów, gdy tymczasem Russell, brząkając łańcuchem, odczepił go od hamulca, który zostawił na boku, zamiast go właśnie podłożyć pod koło.
Nareszcie anglik dosiadłszy konia, spiął go ostrogami i z przerażającą szybkością puścił się z góry.
— Do stu piorunów! on nas zabije! a w dodatku jeszcze i tego wodziankowego biedaka — zawołał Piotr, słysząc brzęk łańcucha odbijającego się o kamienie — wasz towarzysz źle przytwierdził hamulec.
Maltańczyk, zamiast odpowiedzieć pocztyljonowi, ugodził go oprawą pistoletu tak silnie w głowę, że Piotr puścił resor, którego się trzymał, i potoczył się na drogę, gdy tymczasem powóz pędząc na dół z niesłychaną szybkością, znikł w gęstym obłoku kurzawy.

XVI.

Pan Florydor Verduron, ujrzawszy Sabinę, rozpoczął natychmiast swoje ceremonjalne ukłony; dziewica zarumieniona odpłaciła mu podobnąż grzecznością, nie spodziewała się bowiem spotkać obcego człowieka w ogrodzie.
Segoffin, domyślając się z trwogą, że tajemnica Iwona zostanie lada chwilę odkrytą w obecności Sabiny, postanowił chwycić się rozpaczliwego kroku; i pragnąc za jakąbądź cenę oddalić armatora, przerwał mu jego ukłony, mówiąc do niego:
— Teraz, panie Verduron, pójdź pan ze mną udamy się do mego pana...
— Ale, Segoffinie — rzekła Sabina czyż nie wiesz, że mój ojciec wyszedł?
— Niech pani będzie spokojna, wiem ja, gdzie go poszukać. — I ruszywszy z miejsca kiwnął na armatora, mówiąc do niego: Pójdźmy, pójdźmy.
— Dalekoby lepiej pan uczynił, gdyby tutaj zaczekał na mego ojca — rzekła dziewica uprzejmie — powiedział mi bowiem, że wkrótce nadejdzie, możesz się z nim minąć, Segoffinie, i tym sposobem narazić pana na niepotrzebną przechadzkę.
— Nie, nie, niech pani będzie spokojna, czas jest prześliczny, a ja wiem o bardzo ładnej ścieżce, którą ojciec pani zapewne będzie wracać.
— A jeżeli powróci inną drogą — wtrąciła Zuzanna, usposobiona nader życzliwie dla armatora z powodu jego grzeczności — narażasz tylko pana na utrudzającą drogę.
— Ale jeszcze raz powtarzam — zawołał Segoffin niecierpliwie — jeszcze raz powtarzam...
— Mój kochany — rzekł Pan Verduron, przerywając komisantowi Iwona — domyślasz się pewnie, że zanadto jestem grzeczny, albo raczej, że zbyt wielkim jestem egoistą, ażebym nie miał pójść za uprzejmą radą tych pięknych dam i poczekać tutaj na tego kochanego ka...
Bardzo dobrze! — zawołał z pośpiechem Segoffin — bardzo dobrze, nie mówmy już o tem; chciałbym jak najlepiej zrobić, ale dopóki pamiętam, panie Verduron — dodał odsuwając się dosyć znacznie od Sabiny i Zuzanny, i kiwając na armatora, ażeby się zbliżył do niego — słuchajno pan... mam panu coś powiedzieć na osobności.
— Ah! słuchajno, mój kochany — odpowiedział armator tonem czuło romansowym — chcesz widzę koniecznie oddalić mnie od tych pięknych dam? Knujesz chyba jaki spisek przeciwko mojej przyjemności?
— Słowo honoru, panie Verduron — zawołał Segoffin, lękając się już ażeby i to nowe usiłowanie jego nie zostało bezużytecznem — mam panu powiedzieć rzecz nadzwyczajnie ważną, proszę tylko o dwie minuty czasu.
— Dwie minuty! wszakże słyszycie piękne panie — rzekł armator z uśmiechem — o tyle tylko prosi, jakgdyby dwie minuty, spędzone w oddaleniu od tak miłego towarzystwa, nie były dla mnie dwoma wiekami!
— Ah! panie — powiedziała Zuzanna zachwycona tą nową grzecznością — zbyt wiele uprzejmości.
— Widzisz tedy, mój biedny Segoffinie — wtrąciła także Sabina, która zaczynała uważać pana Verduron za bardzo zabawnego — że trzeba ci będzie ulec.
Pan Verduron zbyt wiele przywiązywał znaczenia do zalecania się kobietom, ażeby się miał przychylić do żądania Segoffina, żądania, którego ważności nie domyślał się bynajmniej. Dlatego też odpowiedział mu głosem najswawolniejszym na jaki tylko potrafił się zdobyć.
— Daj pokój, mój przyjacielu, nie przybieraj tego grubego i strasznego głosu, mógłbyś bowiem przestraszyć te piękne damy, przyrzekam ci osobną audjencję, skoro nas tylko pozbawią swojej miłej obecności.
— Dobrze więc, w takim razie, pozwól pan przynajmniej, ażebym mu powiedział — zawołał nieszczęśliwy Segoffin, przywiedziony do ostateczności i zbliżając się do armatora, ażeby się z nim po cichu rozmówić.
Ale ten cofnął się mówiąc z uśmiechem:
— Szeptać sobie do ucha w obecności dam; ej do licha! chyba uważasz mnie za grubianina, za człowieka dzikiego, za ludożercę, ten niegodziwiec chce mnie zgubić w waszej opinji, piękne panie.
— O! bo pan nie zna zapewne uporu Segoffina! — dodała Zuzanna — kiedy mu co w głowę zajedzie, niepodobna wtedy wyrugować mu tego z myśli.
Komisant Iwona nic już nie odpowiedział i zbliżył się do towarzystwa trzech osób z miną człowieka, który podda je się wszelkim skutkom swego rozpaczliwego położenia.
— A więc — rzekł armator zwracając się grzecznie do Sabiny — mam zaszczyt mówić z panną Cloarek?
— Tak jest panie — odpowiedziała dziewica — a pan jest zapewne jednym z przyjaciół mego ojca?
— Ojciec pani nie ma wierniejszego przyjaciela ode mnie, i byłbym bardzo niewdzięcznym gdybym inaczej postępował, tyle mu jestem winien.
— Więc ojciec mój był tak szczęśliwy, że zdołał wyświadczyć panu jakąś usługę?
— Jakąś usługę, pani, on mi zrobił cały mój majątek.
— Majątek pana — powtórzyła Sabina ze zdziwieniem — jakimże to sposobem?
— O! piękna pani, sposobem bardzo prostym, ka...
— Tak, pani — zawołał Segoffin, przerywając nagle.
armatorowi — wszystkie swoje podróże — właśnie to na ratunek pana Cloarek przedsiębrał wszystkie swoje podróże i wycieczki.
— To prawda, pani - odpowiedział armator — w każdej prawie wycieczce znalazła się dla nas bogata zdobycz lecz najlepszą zdobyczą, jaką winien jestem ojcu pani jest ta, że ci mogę złożyć moje hołdy, piękna pani.
W chwili kiedy Sabina siliła się na, danie jakiejś odpowiedzi na zwietrzałe grzeczności pana Verduron, Segoffin, wsunąwszy głowę pomiędzy Sabinę i Zuzannę, powiedział im pocichu:
— Jest to fabrykant na wielką skalę. Sprzedawaliśmy jego wyroby w naszych podróżach i to go nadzwyczajnie zbogaciło.
— W takim razie — mówiła Sabina — pan jest nawpół winnym wszystkich moich niepokojów, jakie mi każde oddalenie mego ojca sprawiało?
— I Bogu tylko jednemu wiadomo, jak panna Sabina bywała wtedy niespokojna — dodała Zuzanna. — Wystaw pan sobie, że prawie zawsze była w ustawicznej trwodze, jak gdyby jej ojciec narażał się na jakie bądź niebezpieczeństwo.
Armator, spojrzawszy ze zdziwieniem na Zuzannę, powiedział:
— Jakie bądź niebezpieczeństwo? Więc ty, piękna pani myślisz, że...
— To szczególne — wtrącił z pośpiechem Segoffin, przerywając panu Verduron z nadzwyczajną wielomównością — to szczególne, jak to ludzie bywają uprzedzeni w niektórych względach. Wyobrażają sobie, że w naszem rzemiośle tylko same róże kwitną; dlatego że ono wiele przynosi, zdaje im się, że dosyć jest tylko się schylić, ażeby zbierać bogactwa, i że my nigdzie nie napotykamy przeciwieństw i oporu, bo jak mówi przysłowie: Trafiła kosa na kamień, tak i my też mamy nieraz do czynienia z kupcami[9] którzy przy poczciwej swojej powierzchowności, niemało przedstawiają nam trudności.
— To prawda, piękna pani — rzekł armator do Sabiny — trudno sobie wyobrazić jak to nieraz można się oszukać na ich powierzchowności;
— Dlatego też — odpowiedziała dziewica z uśmiechem — nigdy nie można, ufać pozorom.
— Wielka rzecz wtrąciła Zuzanna z szyderstwem to też na tem ograniczają się owe walki i niebezpieczeństwa, o których Segoffin mówi z takiem junactwem.
— Na uczciwość, piękna pani, nie przesadza on wcale; i zapewniam panią, że ostatnia nasza bitwa...
— Bitwa! — zawołała dziewica, skwapliwie przerywając armatorowi i wpatrując się w niego ze zdziwieniem.
— Jakto? — dodała ze swej strony Zuzanna nie mniej także zdumiona — bitwa?... o jakiej to bitwie, pan mówi?
— O bitwie, o walce zaciętej — odpowiedział Segoffin, przerywając także armatorowi — mówimy o rozpaczliwej bitwie pomiędzy nami a jednym niegodziwym kupcem, któremu się niepodobały nasze wyroby rueńskie; ale pan Cloarek i ja wzięliśmy go tak dobrze w obroty, że zabrał od nas ostatnie sto sztuk materji, i...
— Ha! wiecie piękne panie, że on nam niestworzone rzeczy prawi o swoich pakach i towarach! — rzekł pan Verduron, który już kilka razy, ale zawsze daremnie usiłował przerwać Segoffinowi. — Słuchaj, czyś ty głowę stracił, mój kochany!
— Co? ja głowę straciłem? Zuchwalcze, szaleńcem mnie nazywasz! — krzyknął Segoffin groźnym głosem, i zmieniwszy nagle wyraz twarzy, zbliżył się zaczepnie i groźnie do pana Verduron.
Wyznać musimy, że komisant Iwona, zwątpiwszy o sobie, ażeby był w stanie dłużej utrzymać podobną rozmowę z dwoistnem znaczeniem, postanowił nareszcie chwycić się kroku heroicznego celem zabezpieczenia tajemnicy swego pana.
Korzystając tedy u milczenia, w którem pogrążyło armatora zdumienie z powodu tej nagłej zmiany postępowania Segoffina, komisant zawołał głosem jeszcze donośniejszym:
— Tak, jesteś bezczelnym zuchwalcem, stary niegodziwcze.
— Segoffinie — wołała drżąca z przerażenia Sabina — na imię boskie zaklinam cię, co ty mówisz?
— Co znowu! — odezwał się nareszcie armator — ty się ośmielasz traktować mnie w taki sposób, w obecności tych dam?
— Odprowadź natychmiast pannę — rzekł pocichu Segoffin do Zuzanny — bo tu nastąpi okropna scena i ona się przestraszy znowu. — Poczem, przysunąwszy się jeszcze kilka kroków do armatora, zmuszając go do cofnięcia się aż nad brzeg rowu. — Stary upudrowany motylu, co wyglądasz jak szczur z mąki, zobaczysz jakiego mi ty dasz nurka w tym rowie...
I uchwycił za kołnierz pana Verduron, który usiłując daremnie wydrzeć się z rąk jego, zawołał:
— Ależ ten nieszczęśliwy oszalał. Widzianoż kiedy podobnego szaleńca! on mnie znieważa!
— Na Boga! odprowadźże pannę! — powtórzył Segoffin, zwracając się do ochmistrzyni.
Ta nie czekała już rady Segoffina, ażeby Sabinę odprowadzić do domu, zwłaszcza że dziewica zbladła okropnie i drżenie opanowało wszystkie jej członki na widok tak gwałtownej sceny; ale panna Cloarek, pomimo swego przestrachu i próśb ochmistrzyni nie chciała się oddalić, uważając za pewien rodzaj podłości zostawienia przyjaciela swego ojca na łup niecnego obejścia się z nim Segoffina, dlatego, wydzierając się z rąk Zuzanny, zbliżyła się do obu mężczyzn, i w oburzeniu swojem zawołała:
— Segoffinie, postępowanie twoje jest haniebne; w imieniu ojca mojego nakazuję ci, ażebyś zaprzestał tego zgorszenia.
— Ratunku! on mnie zadusi — błagał osłabionym głosem pan Florydor Verduron, tuląc się do barjery, stojącej nad rowem. — Ah, ty nieszczęśliwy szaleńcze, kapitan ciebie...
Te ostatnie słowa: kapitan ciebie, wymówione na szczęście głosem tak stłumionym, że Sabina ich nie dosłyszała, były właśnie zgubą dla armatora.
Segoffin, pochwyciwszy wpół pana Verduron, przewrócił go nagle przez poręcz, wzniesioną o trzy stopy od ziemi, i obaj zapaśnicy, upadłszy na murawę, stoczyli się na sam dół rowu, gdy tymczasem Sabina, nie mogąc już dłużej znieść swojego przerażenia, jakie ten ostatni wypadek w niej spowodował, zemdlała w objęciach Zuzanny.
— Tereso, ratunku, panna zemdlała — krzyczała ochmistrzyni — ratunku!
Młoda służąca przybiegła natychmiast, i z jej pomocą Sabina została przeniesioną do domu.
To wezwanie na ratunek odbiło się o uszy Segoffina, leżącego w głębi rowu i trzymającego pod sobą armatora, który zaczynał już nieco przychodzić do siebie z pierwszego oburzenia po owem gwałtownem stoczeniu się z góry.
— Panna mdleje, więc nie potrzebuję się już lękać o naszą tajemnicę — pomyślał w duchu Segoffin.
Jakoż usiadłszy na krawędzi rowu, przypatrywał się z największą w świecie obojętnością panu Florydorowi Verduron; ten, zbłocony, zadyszany, z głową potarganą, pozbawioną pudru i ubiorem pomiętym, podniósł się z wielką trudnością, i chwiejący się jeszcze, oparł się o mur wzniesiony nad rowem. Zdziwienie i gniew armatora były tak wielkie, że w pierwszej chwili nie mógł znaleźć ani jednego wyrazu na odmalowanie swego oburzenia;
tylko policzki jego nadymały się gwałtownie w miarę szybkiego podnoszenia się piersi, które także wzdymała nieubłagana wściekłość; lecz jeżeli usta jego były nieme, za to wzrokiem rzucał piorunujące pociski na Segoffina. Komisant, korzystając z tego milczenia, rzekł do armatora słodkim i łagodnym głosem, jak gdyby w dalszym ciągu najspokojniejszej w świecie rozmowy.
— Teraz, mój zacny panie Verduron, wytłumaczę panu, dlaczego prosiłem pana, ażebyś raczył udać się ze mną w to ustronie.
— Nędzniku — zawołał armator przywiedziony do wściekłości tą zimną krwią swego przeciwnika — ośmieliłeś się porwać na mnie, znieważyć...
— Ba! to pańska wina, mój dobry panie Verduron.
— Co za zuchwalstwo!
— Prosiłem pana o chwilkę rozmowy w szczególnym interesie, ale pan odmówiłeś. Musiałem więc tak manewrować, ażeby koniecznie uzyskać tę rozmowę, którą właśnie mam przyjemność prowadzić teraz z panem.
— Dobrze, dobrze, do gwałtu dodawaj jeszcze i szyderstwa: już to kapitan wymierzy ci sprawiedliwość, stary rozbójniku — zawołał armator okropnie zagniewanym głosem. Potem przypatrzywszy się przykrej spadzistości rowu, dodał — nie potrafię teraz żadną miarą, przy mojej tuszy dostać się na górę; będę musiał wołać o pomoc; zażądać drabiny, albo też kazać się windować na linie. Ah! ty łotrze Segoffinie, żeby mnie tu postawić w tak śmiesznem położeniu i to jeszcze w obecności dam!
Prawdę powiedziawszy, stary sługa Iwona cieszył się przez chwilę z odniesionego zwycięstwa, pochlebiając sobie z zadowoleniem, że dowiódł niemałej zręczności w wywinięciu się z tego krytycznego położenia; lecz zaspokoiwszy to chełpliwe zadowolenie, odezwał się serjo do armatora:
— Słuchaj, panie Verduron, przebacz mi pan to wszystko com panu uczynił, ale, na honor, zniewolony byłem do tego.
— Co! ty śmiesz jeszcze...
— Posłuchaj że pan cierpliwie. Pan Cloarek dla bardzo ważnych powodów ukrywał aż dotąd przed swoją córką, że jest korsarzem i że odbywał rozmaite wycieczki...
— Czy być może! — zawołał armator przechodząc z gniewu w zdziwienie. — Więc on dlatego ukrywał przede mną swoje mieszkanie, które z taką trudnością zdołałem nareszcie wynaleźć?
— Nie inaczej, i ażeby się mógł od czasu do czasu oddalać z domu, udawał zwykle, że się trudni handlem komisowym wyrobów rueńskich i innych towarów.
— To być nie może!
— Stąd też pojmujesz pan moje pomieszanie i obawę, kiedym pana ujrzał niespodzianie w naszym domu.
— Więc to dlatego, ażeby mnie prosić o zachowanie tajemnicy?
— Chciałem z panem mówić na osobności.
— Nie mogę wyjść z podziwu. Jakież to szczęście że się nie zdradziło tajemnicy kapitana! Onby mi tego nigdy nie przebaczył. Teraz, kiedy sobie przypomnę tę dwuznaczną rozmowę, domyślam się wszystkiego.
— Ale ponieważ taka rozmowa była dla mnie jak przechadzka po rozżarzonych węglach, stoczyłem pana w głąb tego rowu, dlatego tylko, ażeby go oddalić od panny Cloarek i jej ochmistrzyni; środek ten był trochę grubjański, ale co się stało, odstać się nie może.
— Segoffinie przebaczam ci — zawołał pan Verduron wspaniałomyślnie — przekonywam się nawet, żeś bardzo zręcznie postąpił, gdyż...
Dalsza rozmowa dwóch mieszkańców rowu została przerwana odgłosem szybkich kroków i mową pana Cloarek, który wołał:
— Gdzież to, gdzie oni są?
— Niestety! mój Boże! oni obydwaj wpadli do rowu — odpowiedział głos Teresy.
Wkrótce Iwon stanął nad barjerą.
Na widok swego armatora, pan Cloarek stanął jak skamieniały; potem, pomyślawszy, że obecność pana Verduron mogła była zdradzić tajemnicę, którą dotąd tak starannie ukrywał, zbladł z gniewu i obawy mówiąc:
— Przeklęty człowiek!... Pan tutaj... jak się odważyłeś...
Segoffin, pomimo że kulawy, dosyć jeszcze był zwinny i w trzech skokach wdrapał się na górę, mówiąc do Iwona:
— Panie Cloarek, uspokój się pan. Panna Sabina i Zuzanna nic jeszcze nie wiedzą...
— Ah, dzięki Bogu! — rzekł Cloarek, uspokojony w swojej najokropniejszej obawie — oddycham przecież... moja córka nic nie wie.

II.

W kilka dni po wstąpieniu senory Dolores Salcedo do klasztoru świętej Rozalji, dwaj mężczyźni kroczyli wieczorem bulwarem szpitala, w jednej z najodludniejszych stron Paryża.
Młodszy mógł liczyć mniej więcej lat trzydzieści. Wyraz twarzy jego był otwarty i stanowczy, postawa słuszna i silna, ubranie jego było skromne, podług wojskowego kroju.
Towarzysz jego, o wiele mniejszy zdawał się liczyć lat czterdzieści pięć i robił wrażenie prawdziwego marynarza. Koszula biała z czerwono-niebieskim kołnierzem odsłaniała szerokie ramiona i szyję. Niebieska marynarka z guzikami, na których widniała kotwica, szerokie spodnie, które około bioder opasywała czerwona taśma, uzupełniały odzienie naszego marynarza. Czerwonawo-brunatna broda okalała twarz z wyrazem stanowczym. Na plecach niósł worek.
Tak doszli obaj do dość wysokiego muru, otaczającego pewien ogród. Noc była taka ciemna, że nawet wierzchołków drzew w ogrodzie nie można było rozpoznać.
Młody człowiek przystanął, aby się zorjentować, mówiąc:
— Sans-Plume, słuchaj.
— Co kapitan rozkaże — zapytał towarzysz.
— Nie mylę się, to tu.
— Tak, kapitanie. Tu jest to miejsce, gdzie mur jest uszkodzony, jak to spostrzegłem wczoraj wieczór, gdyśmy wyjmowali list z pod kamienia.
— Rzeczywiście. Raźno, mój przyjacielu — mówił kapitan do marynarza, wskazując na jedno wielkie drzewo bulwarowe, którego gałęzie poza mur ogrodu się zwieszały. — Dalejże Sans-Plume!
— Kapitanie, musimy poczekać aż się ściemni, zobaczyłem zresztą człowieka, który kieruje do nas swe kroki.
— Zaczekajmy. Schowaj tymczasem worek za drzewo. Czy czego nie zapomniałeś?
— Wszystko zabrałem.
— Dobrze, chodźmy. Ten człowiek zbliża się, nie powinniśmy dać poznać, że mieliśmy coś do roboty przy murze.
— Tak jest, kapitanie, lawirujmy, aby wprowadzić go w błąd.
Dwaj mężczyźni lawirowali, jak to się jeden z nich w swoim marynarskim żargonie wyraził, w boczne aleje.
— Sans-Plume — zawołał młodszy na swego towarzysza — poznasz to miejsce, gdzie nas oczekuje fiakier?
— Tak jest, kapitanie, ale proszę mi powiedzieć...
— Co?
— Zdaje się, że ów człowiek idzie za nami.
— Co z tego?
— Szpieguje nas.
— Zwarjowałeś, Sans-Plume.
— Kapitanie, idźmy w inną stronę, a przekonamy się.
— Dobrze — odrzekł kapitan, opuszczając z marynarzem prawą aleję i przechodząc przez gościniec, wszedł w lewą.
— Kapitanie — mówił Sans-Plume cichym głosem — ten Lascare[10] idzie za nami.
— Prawda, jesteśmy śledzeni.
— To mi się nie pierwszy raz w życiu zdarza — mówił Sans-Plume. — Pewnego wieczora ścigano mnie na Senegalu blisko Gorei przez całą godzinę. Kiedy się jednak na równinę, zasadzoną trzciną cukrową dostałem...
— Do djabła, ten człowiek idzie rzeczywiście za nami — zawołał kapitan, przerywając opowiadanie marynarza.
— To mnie niepokoi.
— Kapitanie, rzucę mój worek i dam temu Lascarowi cokolwiek tabaki.
— Piękny sposób! Zachowaj się spokojnie i idź za mną.
Kapitan zboczył potem z towarzyszem w prawą aleję.
— Kapitanie, on także zawrócił.
— Niech tam, idź powoli.
Człowiek, który postępował za marynarzami jak cień, silny mężczyzna w niebieskiej bluzce i czapce, przeszedł obok nich, potem przystanął, patrząc na gwiazdy.
Kapitan szepnął kilka słów marynarzowi, który się zatrzymał, zakryty pniem wielkiego drzewa, przystąpił potem do nieznajomego mówiąc:
— Ładny dziś mamy wieczór, przyjacielu.
— Bardzo piękny.
— Pan tu kogo oczekuje?
— Tak jest.
— Ja także.
— Oh!
— Będzie pan jeszcze długo tu czekać?
— Przynajmniej trzy godziny.
— Przyjacielu — mówił kapitan po chwili milczenia — czy chcesz dwa razy tyle zarobić, nad to, co ci przyrzekli za to, abyś mnie śledził.
— Nie rozumiem, co pan chce powiedzieć; ja pana śledzę.
— Jednak.
— Ależ nie.
— Kończmy! Dam panu, ile zechcesz, jeżeli wrócisz do domu. Słuchaj pan, ja mam złoto w kieszeni.
Brzęcząc złotem, którem miał napełnioną kieszeń w kamizelce, dodał:
— Tu mam dwadzieścia pięć do trzydziestu Ludwików.
— Co? trzydzieści Ludwików? — zawołał nieznajomy chciwie.
W tej chwili wydzwonił zegar na oddalonej wieży ósmą godzinę. W tym samym momencie dał się w kierunku, w którym nieznajomy początkowo kroczył, słyszeć głos, który był podobny do sygnału, szpieg zrobił poruszenie, jakby znał znaczenie tego głosu, i zdawał się przez chwilę być niezdecydowany.
— Ósma godzina — mruknął kapitan — ten łotr nie jest sam.
Zrobiwszy to spostrzeżenie zakasłał głośno.
W tej samej chwili rzucił się ktoś szpiegowi pomiędzy nogi, trzymając go silnie za łydki. Szpieg upadł na ziemię, lecz miał jeszcze tyle czasu, aby zawołać:
— Uważaj, Janie! Śpiesz się...
Nie mógł domówić. Sans-Plume, rzuciwszy go na ziemię, usiadł mu całym swym ciężarem na piersi, ściskając za gardziel, aby nie mógł wołać o pomoc.
— Do djabła! — zawołał kapitan — nie dław go tak bardzo — a uklęknąwszy, związał mu obie nogi swoją chustką.
— Proszę o worek, kapitanie — rzekł majtek, trzymając jeszcze szpiega za gardziel. — Zwiążemy temu łajdakowi około bioder, tak, że się nie będzie mógł ruszać, jak pakiet starych żagli.
W kilku minutach znajdował się szpieg do połowy w worku, a mając nogi związane, nie był w stanie się poruszyć. Sans-Plume wrzucił go potem do rowu, poczem nic więcej nie było słychać, tylko urywane jęki.
— W klasztorze powstanie hałas — rzekł kapitan do marynarza. — Zegar już wybił ósmą godzinę. Musimy na wszystko się odważyć, albo wszystko będzie stracone.
— W dwóch tempach trzy manewry, a wszystko będzie gotowre, kapitanie — odpowiedział Sans-Plume, śpiesząc do wysokich drzew, które zwieszały się nad murem, w miejscu, gdzie początkowo stanęli.

III.

Siostra Prudencja, przełożona, i Dolores Salcedo przechadzały się pomimo spóźnionej pory jeszcze po ogrodzie klasztornym.
Dolores, ciemna brunetka z uroczą twarzyczką, łączyła w swojej osobie wszystkie zalety hiszpańskiej piękności; połyskujące, czarne jak heban włosy, które rozpuszczone prawie ziemi sięgały, blada cera, pozłacana południowem słońcem, wielkie oczy, pełne ognia, usta koralowe, podobne do pączka róży zwilżonego rosą, długie delikatne ręce, nóżka andaluzyjska, była skończoną pięknością.
Dolores towarzyszyła siostrze Prudencji. Rozmawiając przybliżyły się do muru, za którym stanęli kapitan Horacjusz z marynarzem.
— Widzisz moja córko — mówiła przełożona do Dolores — na wszystkie twoje życzenia przystaję, a chociaż reguła zakazuje nam przechadzki o tej porze, jednak się zgodziłam zostać z tobą w ogrodzie do ósmej.
— Dziękuję pani — odpowiedziała Dolores hiszpańskim akcentem i nadzwyczaj przyjemnym głosikiem. — Czuję się bardzo pokrzepiona tą przechadzką.
— Musisz nazywać mnie matką, a nie panią, moja córko; już ci to już raz powiedziałam, że taki tu jest zwyczaj.
— Zastosuję się do niego, pani, jeżeli będę mogła.
— Znów nazywasz mnie panią.
— Tak mi to ciężko przychodzi — odparła Dolores z westchnieniem — nazywać matką jakąś osobę, która rzeczywiście nie jest moją matką.
— Jestem twoją duchową maitką, moja córko, tak jak ty będziesz moją córką duchową, bo mam nadzieję, że nas już nie opuścisz. Zrezygnuj na uciechy zepsutego i zwodniczego świata; zakosztujesz tu niebiańskiego przedsmaku wiecznego spokoju.
— Już go zakosztowałam, pani.
— W modlitwie, w spokoju i skupieniu będziesz żyła.
— Nie mam innego pragnienia, pani!
— Dobrze, moja kochana córko, i cóż przez to tracisz?
— Nic, o zupełnie nic!
— Odpowiedź ta bardzo mi się podoba, kochana córko; w rzeczy samej, te światowe namiętności, które sprawiają nam tyle boleści i prowadzą na drogę zepsucia, są niczem... zupełnie niczem.
— Sprawiedliwe nieba! drżę na samą myśl o tem, pani!
— Wszechmocny cię oświecił, skoro mi tak odpowiadasz, droga córko, i jestem przekonaną, że teraz sama się zastanawiasz, jak mogłaś pokochać tego heretyka kapitana.
— To prawda, pani, byłam zupełnie nierozumną marząc o szczęściu i przyjemnościach życia familijnego i oddając się nadziei, że znajdę to szczęście w miłości, i jak wiele innych, będę kochającą żoną i dobrą matką; mówiła mi pani, że to jest obrazą nieba. Żałuję za te moje bezbożne myśli; i proszę mi wybaczyć, że w takim stopniu byłam grzeszną i nierozumną.
— Nie trzeba przesadzać, moja córko — mówiła siostra Prudencja, która zauważyła ironję z jaką Dolores domawiała ostatnich słów. — Ale — dodała poznając kierunek w którym dziewczyna kroczyła — poco masz wracać do tej alei? Godzina wieczerzy wkrótce wybije, wróćmy do domu, moja córko.
— Ach! czy pani nie czuje tego balsamicznego zapachu;z pobliskiego krzaku?
— To rezeda. Ale chodźmy, powietrze chłodne, a ja nie mam twoich szesnastu lat, moje dziecko, obawiam się zaziębienia.
— Pozwól mi, pani, że zerwę sobie kilka kwiatków.
— Dziwna rzecz, że na wszystko przystaję, czegokolwiek ode mnie żądasz, noc jest dość jasna, że stąd na dziesięć kroków zobaczysz rezedę, zerwij kilka kwiatków i wracaj natychmiast.
Dolores puściła ramię przełożonej, śpiesząc do grządki z rezedą.
W tej chwili wybił zegar ósmą.
— Ósma — szeptała Dolores nadsłuchując. — Jest tam, on przyjdzie.
— Moja droga córko, godzina wieczerzy — mówiła przełożona, idąc naprzeciw Dolores. — Słyszysz zegar. Proszę się śpieszyć. Potrzebujemy najmniej dziesięć minut, aby dojść do klasztoru, gdyż znajdujemy się na samym końcu ogrodu.
— Jestem, pani — odrzekło dziewczę, śpiesząc naprzeciw przełożonej, która łagodnie strofując ją, mówiła:
— O ty mała wietrznico, biegniesz jak spłoszona sarna.
Naraz Dolores wydala bolesny okrzyk, upadając na kolana.
— Wielki Boże! — zawołała siostra Prudencja — co tobie, kochane dziecko! dlaczego ten krzyk? dlaczego klęczysz?
— Oh, pani!
— Ale co ci się stało?
— Oh, ten ból!
— Gdzie!
— W nodze pani, musiałam ją sobie wywichnąć. Co ja cierpię, ja nieszczęśliwa.
— Spróbuj powstać, moja droga — mówiła przełożona, która z niedowierzaniem zbliżyła się do Dolores, bo wywichnięcie nogi wydawało się jej dziwnem. — Oprzyj się na mojem ramieniu i chodźmy.
— To niemożliwe, pani, nie jestem w stanie się ruszyć.
— Ale spróbujże przynajmniej.
— Chętnie, ale nie mogę.
Dziewczę udawało jakby się podnosiło, ale w tej chwili znów upadło i wydało taki okrzyk, że ją musiano słyszeć na drugiej stronie muru.
Potem dodała z westchnieniem:
— Widzi pani, że nie jestem w stanie się poruszyć; proszę, wróć pani do klasztoru, i każ mi przynieść lektykę. Jak ja cierpię. Z litości, pani, pobiegnij czemprędzej do domu i przyślij mi pomoc; to tak daleko; a ja w żaden sposób nie mogę się zawlec.
— Panno! — zawołała przełożona — nie dam się podejść. Wykręciłaś sobie nogę, tak jak ja, to jest wierutne kłamstwo. Chcesz, abym się z powodu tobie tylko znanego, oddaliła, abyś sama została w ogrodzie.
Szmer, spowodowany małemi kamykami, które wpadły do ogrodu, zwrócił uwagę przełożonej i Dolores.
Nagle Dolores powstała, wołając radośnie:
— On jest tutaj!
— O kim mówisz, nieszczęsna?
— O kapitanie Horacjuszu, pani — odpowiedziała Dolores, kłaniając się szydersko — przyszedł mnie wybawić!
— Co za śmiałość! Myślisz, że pomimo...
— Jesteśmy w najdalszym końcu ogrodu, pani. Proszę wołać i krzyczeć; nikt nie usłyszy.
— O jaka nikczemna zdrada — zawołała przełożona.
— Ale to niemożliwe. Stróże nie opuścili jeszcze bulwarów.
— Horacjuszu! — wołała Dolores srebrnym głosikiem. — Horacjuszu.
— Bezwstydna! — krzyczała rozpaczliwie siostra Prudencja, chwytając Dolores za ramię. Ale hiszpanka dwoma skokami jak zwinna gazela odsunęła się od przełożonej, której starość nie pozwalała na żadne gimnastyczne ewolucje. Wołała zatem głosem nawpół zamarłym, składając ręce:
— O ci nędzni stróże! pewnie nie dozorowali! Chociażbym krzyczała nie usłyszeliby mnie w klasztorze. Gdybym tam pobiegła, musiałabym zostawić ją samą. Teraz pojmuję, dlaczego ta żmija tak przedłużyła tę przechadzkę.
— Horacjuszu — zawołała Dolores powtórnie, trzymając się w oddaleniu od przełożonej — mój drogi Horacjuszu!
— Spuść na dół! — odpowiedział głos męski, zdający się z nieba pochodzić.
Głos ten pochodził od kapitana, który dawał swemu wiernemu Sans-Plume sygnał, aby coś spuścił na dół.
Przełożona i Dolores, powodowane odmiennemi pobudkami, równocześnie podniosły oczy na głos kapitana.
Dwie najgrubsze gałęzie drzewa bulwaru sięgały ponad mur, okalający ogród klasztorny. Noc była taka jasna, że Dolores i przełożona zobaczyły na sznurach przymocowany hamak, który spuszczał się powoli do ogrodu, a w nim leżącego kapitana Horacjusza, posyłającego Dolores całusy.
Kiedy hamak wisiał ledwo dwa cale ponad ziemią, kapitan zawołał silnym głosem:
— Stopp!
Hamak zatrzymał się a kapitan wyskoczył z niego zręcznie, mówiąc do Dolores:
— Prędko! nie mamy czasu do stracenia. Droga Dolores, wejdź bez obawy do hamaku.
— Prędzej mnie zabijesz, potworze! — zawołała przełożona rzucając się na młode dziewczę i obejmując ją rękami. — Na pomoc, na pomoc! — wołała rozpaczliwie.
W tej chwili dały się widzieć światełka, migające w przeciwnym końcu ogrodu:
— Nareszcie przybywa pomoc — mówiła przełożona, podwajając swoje krzyki.
— Pani — odezwał się kapitan stanowczo — proszę natychmiast puścić pannę Dolores.
Z konieczności użył przemocy, uwalniając Dolores z objęć siostry Prudencji, którą na chwilę przytrzymał, podczas kiedy Dolores śpieszyła do hamaku. Gdy ją w nim zobaczył zawołał:
— W górę!
Siostra Prudencja w rozpaczy i obawie, że zbliżająca się pomoc przybędzie zapóźno, bo światła rzeczywiście były dość znacznie oddalone, podwajała swoje krzyki, usiłując rzucić się na hamak, lecz kapitan uchwycił ramię przełożonej i przeszkodził w ten sposób wszelkim wysiłkom.
— Dolores — zawołał kapitan — nie trwóż się, moje kochanie; skoro dosięgniesz tych grubych gałęzi, daj się bez obawy przeciągnąć przez mur.
— Dobrze, mój drogi! — odrzekła Dolores, która bujała już osiem lub dziewięć stóp nad ziemią. — Nie miej obawy, miłość podwaja moją odwagę — a wychylając się z hamaka wołała ze śmiechem — dobranoc, siostro Prudencjo, dobranoc.
— Zgiń w piekle, przeklęta! — zawołała przełożona. — Ale ty, nędzniku, ty mi nie ujdziesz, — dodała, czepiając się rozpaczliwie kapitana. — Zbliżają się i pojmają pana.
W rzeczy samej światła coraz to więcej się zbliżały i już dochodziły głosy:
— Siostro Prudencjo! siostro Prudencjo!
Zbliżająca się pomoc podwajała siłę przełożonej, która trzymała jeszcze kapitana. Horacjusz nie chciał użyć przemocy wobec tak sędziwej kobiety. Światło i krzyki stawały się coraz wyraźniejsze a Sans-Plume, który bezwątpienia pomagał Dolores przy wysiadaniu z hamaku, jeszcze nie przerzucił przez mur liny, jedynego środka, do ucieczki kapitana
Chcąc się jednak bądź co bądź uwolnić od staruszki, nie używając środków brutalnych, rzekł kapitan do przełożonej:
— Proszę mnie puścić.
— Nie puszczę cię, potworze! na pomoc! na pomoc!
— Więc niech mi pani wybaczy, gdyż mnie do tego zmuszasz, zatańczę z panią piekielny taniec, szaloną polkę.
— Polkę, ja, miałbyś się pan ośmielić?
— Pani, jeżeli koniecznie być musi, a więc proszę, w takcie melodji: trala-la-la!
I zamieniając słowa w czyn, pochwycił przełożoną wolną ręką, a śpiewając melodję, obracał się z przełożoną z tak szaloną szybkością w kółko, że ta po kilku sekundach bez tchu tylko półsłowami wołała:
— Na... po... po... moc! Nę... dzni... ku! On... mnie... dusi... na... po... moc!
Wkrótce siostra Prudencja uczuła, że nogi się pod nią uginają; widząc to kapitan położył ją ostrożnie na murawie.
— Baczność! — zawołał Sans-Plume z drugiej strony muru, przerzucając długą w guzy zaopatrzoną linę.
— Do djabła, już najwyższy czas — zawołał kapitan, rzucając się na linę, gdyż ludzie ze światłem byli oddaleni ledwie o pięćdziesiąt kroków.
Ci, którzy pierwsi nadbiegli, uzbrojeni w widły i strzelby, słyszeli stłumione westchnienia przełożonej, która powoli przychodząc do siebie, wskazywała na mur szepcząc:
— Tam... ucieka!
Jeden z ludzi, uzbrojony w strzelbę, zachęcony poruszeniem ręki przełożonej, zmierzył do kapitana, który z marynarską zręcznością dosięgał już prawie szczytu muru.
Sługa klasztorny dał ognia, lecz chybił.
— Strzelaj ty — wołał na drugiego. — Tam siedzi na murze i usiłuje uchwycić gałęzie drzewa.
Drugi strzał padł w chwili, kiedy kapitan usiłował uchwycić gałąź, chcąc przedostać się na drugą stronę muru. Zaledwie strzał padł, uczynił kapitan skok i znikł pomiędzy gałęziami.
— Spieszcie za mur — wołała siostra Prudencja — może go jeszcze pochwycicie.

Rozkaz przełożonej wykonano w tej chwili; lecz kiedy słudzy klasztorni przybyli na bulwary Dolores, kapitan i sługa jego już dawno znikli. Nie znaleźli nic więcej prócz hamaka i o kilka kroków dalej szpiega, jęczącego w worku.

IV.

W osiem dni po uprowadzeniu Dolores Salcedo przez kapitana Horacjusza, przyjmował Abbé Ledoux leżąc w łóżku, wizytę swojego lekarza.
Chory leżał w wygodnem łóżku, mając pełną twarz, potrójna broda zwieszała mu się na, kołnierz koszuli z pięknego holenderskiego płótna a purpurowa cera świątobliwego męża odbijała jaskrawo od śnieżnej białości czapki nocnej, która związana była podług starej mody wstążką koloru pomarańczowego. Pomimo tryskającego zdrowia, wydawał Abbé, którego głowa spoczywała na miękkiej poduszce, od czasu do czasu jęki, podczas kiedy jego krótka i tłusta ręka spoczywała w ręku doktora, który go ze spokojem obserwował.
Doktór Gasterini (tak nazywał się lekarz), liczył już przeszło siedemdziesiąt lat, napozór zdawał się nie mieć jeszcze sześćdziesiątki. Słuszny, chudy a jednak silnie zbudowany, o jasnej cerze, a kiedy się uśmiechał wyłaniało się trzydzieści i dwa zdrowych zębów takiej białości jak kość słoniowa. Las białych jak śnieg naturalnych loków okalał przyjemną i inteligentną twarz doktora. Zawsze z pewną kokieterją czarno ubrany, pozostał wierny krótkim jedwabnym spodniom, jedwabnym pończochom i trzewikom ze złotemi klamrami.
Doktór Gasterini badał puls pacjenta.
— Kochany Abbé — mówił — jesteś zupełnie zdrów.
— Ale, doktorze...
— Ma pan miękką, wilgotną skórę i sześćdziesiąt i pięć uderzeń pulsu w minucie, nie można znajdować się w lepszym stanie zdrowia.
— Ale powtarzam, doktorze, ja...
— Ja także powtarzam, Abbé, pan nie jest chory. Myślę, że się na tem znam.
— A ja panu mówię, doktorze, że ubiegłej nocy ani oka nie zamknąłem. Pani Siboulet, moja zarządczym przez całą noc nie spała; podawała mi kilkakrotnie krople dobrych sióstr.
— Zaraza!...
— Kwiecie pomarańczowe przyrządzane w Sacré-Coeur.
— Do djabła.
— Tak, doktorze, śmiej się, ile zechcesz; ale te środki nie sprawiły mi żadnej ulgi. Przez całą noc przewracałem się w łóżku. Czuję się wcale niedobrze! Odczuwam jakiś nieznośny niepokój i przestrach.
— Może miał kochany Abbé wczoraj jakie nieprzyjemności, jaką zgryzotę, a że jesteś uparty, burzliwy i krnąbrny...
— Ja?
— Tak, ksiądz.
— Zapewniam cię, doktorze...
— Zgryzota ta, powiadam, przyprawia cię księże w zły humor: ale ja nie mam żadnego środka przeciw temu. Jednak oświadczam ci, że nie jesteś wcale słaby, kochany Abbé.
— Dlaczegóż cię do siebie prosiłem, kochany doktorze?
— Przyczyna ta musi ci być lepiej znaną, mój Abbé, zresztą przeczuwam tajemną przyczynę, dla której mnie ksiądz do siebie przyzwał.
— Doktorze, to mnie obraża.
— Jak cię to może obrażać, kochany Abbé, znamy się przecież nie od dzisiaj, wiem też o niektórych twoich sprawkach.
— Sprawkach? ja?
— O! ksiądz potrafi czasami nawet genialne sprawki przeprowadzać. Ale wróćmy do naszej sprawy. Ja sądzę, że pod pozorem słabości ksiądz mnie kazał przywołać do siebie, aby się ode mnie pośrednio lub bezpośrednio dowiedzieć rzeczy, które go interesują.
— Doktorze, to żart niewłaściwy.
— Niechaj kochany Abbé posłucha; w młodości mojej byłem lekarzem przybocznym księcia Otranto, ówczesnego ministra policji. Cieszył się, równie jak ksiądz czerstwem zdrowiem, a mimo to nie przeszedł dzień, żeby mnie do siebie nie prosił. Nie znałem wtenczas jeszcze intryg dworskich, a prócz tego potrzebna mi była protekcja, pomimo, że zrobiłem dobry początek; udawałem się zatem na każde wezwanie do ekscelencji, chociaż wiedziałem, że wizyty moje są bez celu. Książę miał tę wadę, że lubił stawiać wiele pytań, a że ja jako lekarz, miałem styczność z ludźmi różnego stanu, więc mnie się dopytywał z dobrodusznością o wszystkich moich klijentów. Ja mu z całą szczerością odpowiadałem. Pewnego dnia przybyłem do ministra, i zastałem u niego golarza tak brudnego, jakiegom w życiu nie widział. Książę, rzekłem do ekscelencji po oddaleniu się tegoż, dlaczego księcia który z kamerdynerów nie goli, tylko taki zabrudzony pomocnik golarski, których zresztą ekscelencja co dwa tygodnie zmienia. „Mój kochany, odrzekł książę, nie masz wyobrażenia, czego się od tych chłopców można dowiedzieć, skoro tylko zaczną opowiadać“. Nie wiem, czy się wygadał w roztargnieniu, czy też sądził, że nie poznam doniosłości tego wyznania, dość, że mnie ono objaśniło o prawdziwym celu moich codziennych wizyt u ekscelencji. Odtąd odpowiadałem z największą oględnością ministrowi, który użytkował praktycznie to stare przysłowie, że najlepszymi szpiegami są ci, którzy sami nie wiedzą, że nimi są.
— Anegdotka ta jest bardzo zajmującą, jak wszystkie, które doktór tak dobrze umie opowiadać — odpowiedział Abbé z ukrytą niechęcią. — Jednak przysięgam, że domniemania doktora są fałszywe i że rzeczywiście jestem bardzo cierpiący.
— Jeszcze czterdzieści lat takiego cierpienia, a dożyjesz kochany księże do stu lat — wtrącił doktór, zabierając się do odejścia.
— Ach, co za człowiek z tego doktora. Proszę mnie jednak posłuchać. Czy pan ma serce z żelaza? Nie opuszcza się chorego w taki sposób. Proszę przynajmniej o pięć minut cierpliwości.
— Niech i tak będzie. Rozmawiajmy kochany Abbé, jeżeli sobie tego życzysz. Mam piętnaście minut do pańskiej dyspozycji i nie mogę ich lepiej zużyć, niż na rozmowę z człowiekiem tak uczonym i tak bystrego rozumu, jak Abbé Ledoux.
— Doktorze, jesteś okrutny.
— Przyzwij sobie pan uczynniejszego lekarza, jednego z moich kolegów, każdy z nich chętnie się poświęci dla sławnego kaznodziei, Abbé Ledoux, duszpasterza, który jest w modzie w Faubourg St. Germain. Pomimo republiki zawsze Faubourg St. Germain egzystuje, a protekcja Abbé Ledoux pod każdym rządem wiele znaczy.
— Nie, doktorze, nie chcę innego lekarza, chociaż pan taki niedobry. Jakie mam zaufanie do pana, świadczy to, że mi się zdaje, iż sama obecność twoja mnie uspakaja.
— Biedny Abbé! Jakie zaufanie! To jest wzruszające i dowodzi, że tylko wiara ratuje.
— Nie mów pan nic o wierze — mówił Abbé z wymuszonym gniewem — milcz, poganinie, materjalisto, ateisto, republikaninie, bo tem wszystkiem pan byłeś i jesteś.
— O, Abbé, to są ciężkie słowa.
— Zasługuje pan na nie; niedobry człowieku. Będziesz pan, potępiony, arcypotępiony! Będziesz gorzał w piekle.
— Daj Boże, abyśmy się tam znaleźli, mój kochany Abbé.
— Ja potępiony?
— Tak, tak.
— Czyż ja oddaję się tak zmysłowym uciechom jak pan? Pan jesteś istotnym Sardanapalem.
— Pochlebco! Zarzuca pan staremu Lowelasowi grzechy, któreby jeszcze dziś popełniał, a jednak pan wie, że tak nie jest. Ale to mi wszystko jedno, zarzuty te odżywiają mnie.
— Pfuj, pfuj, doktorze! wąż nie byłby złośliwszy od pana.
— Słuchaj, kochany Abbé, zamieńmy role nasze: ja, lekarz ciała, proszę ciebie, Abbé, lekarza ducha, o konsultację.
— Tej pan bardzo potrzebuje.
— Co mi ksiądz może zarzucić?
— Po pierwsze jesteś pan smakoszem jak Vitelius, Lucullus, książę Soubisse, Talleyrand d‘Aigrefeuille, Cambaérès i Brillant-Savarie razem wzięci.
— Zawsze pochlebca! Zarzuca mi ksiądz moją jedyną, prawdziwą i wielką cnotę.
— To może być bardzo dowcipne, lecz nie przekonuje mnie, że obżarstwo u pana lub u kogo innego może się stać dobrym przymiotem.
— Przekonam księdza.
— Pan?
— Ja, mój kochany Abbé.
— A to jak?
— Daruj mi ksiądz wieczór 20 listopada, a dam dowód, że... — Przerywając swój wywód, dodał doktór: — ale poco, mój kochany Abbé, tak ciągle spoglądasz w owe drzwi?
Świątobliwy człowiek, zaskoczony, zarumienił się aż po uszy, bo kilka razy z roztargnieniem słuchał doktora, kierując wzrok niecierpliwie ku drzwiom, jakby kogo oczekiwał, lecz nie dając poznać po sobie zaambarasowania, odparł:
— O których drzwiach doktór mówi?
— Chciałem powiedzieć, że pan ciągle spoglądał w ową stronę, jakbyś spodziewał się jakiego przyjemnego zjawiska.
— Na całym świecie tylko pan takie myśli mieć może. Słuchałem z zajęciem pana sofistycznych wywodów.
— Ach, Abbé, pan mnie formalnie przygniata temi pochlebstwami.
— A więc, kochany doktorze, pan chce mi udowodnić, że obżarstwo jest szlachetną, wzniosłą namiętnością.
— Wzniosłą, kochany Abbé, to jest prawdziwe słowo. Wzniosłą nie sama przez się, tylko przez skutki, które wywołuje, a przeważnie w interesie rolnictwa i handlu.
— Doktorze, to jest paradoks, którego tak samo bronić można, jak wszystkiego innego.
— To nie jest paradoks, tylko fakt, to jest fakt, i jeżeli to panu pozytywnie, matematycznie, praktycznie i ekonomicznie udowodnię, to co pan na to powie? Czy jeszcze będziesz wątpił?
— Będę wątpił, albo jeszcze mniej będę w tę obrzydliwość wierzył.
— Pomimo namacalnych dowodów?
— Pomimo tego, jeżeli takowe egzystują; właśnie takiemi zwodniczymi dowodami wciąga nas zły duch w swoje niebezpieczne sieci.
— Do djabła, Abbé, nie jestem przecie seminarzystą, którego pan chce pouczać. Jesteś człowiekiem uczonym, a jeżeli mówię do pana rozsądnie, to proszę i do mnie się rozsądnie odzywać, a nie o djabłach i jego rogach.
— Ale, poganinie, bałwochwalcze, nie wiesz pan, że obżarstwo jest jednym z najobrzydliwszych siedmiu grzechów głównych?
— Proszę tylko, kochany Abbé, siedmiu grzechów głównych w taki sposób nie dyskredytować, tylko mówić o nich z poważaniem, które im się w wielu wypadkach należy; ja je pojedyńczo i wogóle szczerze szanowałem.
— Jeszcze lepiej, teraz już pan nietylko obżarstwo, ale wszystkie siedem grzechów głównych wysławiasz.
— Tak, kochany Abbé, wszystkie siedem z pewnego punktu zapatrywania się.
— To monomanja.
— Czy mam pana przekonać?
— O czem?
— O możliwej, warunkowej, filozoficznej i światowej znakomitości siedmiu grzechów głównych.
— Rzeczywiście, doktorze, uważasz mnie za dziecko.
— Proszę mi poświęcić wieczór 20 listopada, a przekonam pana.
— Zawsze ten dwudziesty listopad — zgryźliwie odrzekł Abbé.
— To jest dla mnie dzień szczególny, a prócz tego jest dniem moich urodzin, mój drogi Abbé. Poświęć mi ten wieczór, a przekonam pana o słuszności moich wywodów.
— Przystaję na 20 listopada, to jest, jeżeli mi zdrowie...
— Pozwoli — przerwał doktór — rozumie się; ale doświadczenie mówi mi, że się pan w dniu tym do mnie jeszcze przywlecze.
— Okropny człowiek! On jest w stanie w swojej własnej potępionej osobie wszystkie siedem grzechów głównych mi przedstawić.

W tej chwili otwarły się drzwi, na które Abbé Ledoux podczas rozmowy z doktorem bezustannie z niepokojem spoglądał.

V.

Weszła gospodyni księdza, a oddając list, zamieniła z nim porozumiewawcze spojrzenie, mówiąc:
— Bardzo pilne, panie Abbé.
— Kochany doktór pozwoli — mówił świątobliwy człowiek, zanim list odpieczętował, który trzymał w ręku.
— Proszę się nie krępować, drogi Abbé — odrzekł doktór, powstając. — Już odchodzę.
— Tylko jeszcze jedno słowo! — zawołał Abbé, który sobie nie życzył, aby się doktór oddalił. — Proszę tylko o chwilkę, abym spojrzał na list, który otrzymałem.
— Ale, panie, nie mamy już nic do omówienia, ja zaś śpieszę się na ważną konsultację.
— Zaklinam cię, doktorze — odparł Abbé, otwierając list na Boga, udziel mi tylko jeszcze pięć minut.
Zdziwiony tem naleganiem księdza, doktór zawahał się, gdy jego pacjent, przerywając czytanie, wykrzyknął, wznosząc oczy ku niebu:
— O, mój Boże! mój Boże!
— Co się stało?
— O, mój biedny doktorze!
— Kończ pan!
— Doktorze, opatrzność cię tu sprowadziła.
— Opatrzność!
— Tak jest, gdyż mogę wyświadczyć panu wielką przysługę, mój dobry doktorze.
Doktór zdawał się powątpiewać w dobre chęci księdza Ledoux i przyjął jego słowa z utajonem niedowierzaniem.
— Chciej powiedzieć, kochany Abbé — zapytał — jaką możesz mi wyświadczyć przysługę?
— Mówił mi pan niegdyś o licznych dzieciach siostry swojej, które pan pomimo swoich błędów, niedobry człowieku, po śmierci obojga rodziców z taką ojcowską starannością wychowywał.
— Dalej Abbé — mówił doktór, rzucając uważne i przeszywające spojrzenie na świątobliwego męża — dalej, kochany Abbé!
— Nie wiedziałem, że jeden z siostrzeńców pana służy przy marynarce i dosłużył się stopnia kapitana. Nazywa się Horacjusz Brémont, nieprawdaż?
Słysząc imię Horacjusza, doktór zadrżał niepostrzeżenie, odpowiedział jednak zimno:
— Mam rzeczywiście siostrzeńca, który jest kapitanem okrętu i który nazywa się Horacjusz Brémont.
— Przebywa teraz w Paryżu?
— Albo w jakiej innej miejscowości, kochany Abbé.
— Na Boga! — doktorze, mówmy poważnie; czas jest drogi; proszę posłuchać, co mi piszą, a potem osądzi pan ważność tego listu — poczem ksiądz Ledoux czytał:
„Panie Abbé! Wiem, że żyjesz na dobrej stopie z sławnym doktorem Gasterini. Może mu pan wyświadczyć wielką przysługę; siostrzeniec jego, kapitan Horacjusz Brémont przez pewną złą sprawę jest bardzo skompromitowany; chociaż mu dotąd udało ukrywać się, jednakże odkryto nareszcie miejsce jego pobytu i może go już w tej chwili, gdy to piszę, pochwycono“...
Abbé przestał czytać, wpatrując się uważnie w doktora. Ten jednak czynił wrażenie, jakby go ten list nic nie obchodził.
Niespodziewając się takiej obojętności, Abbé mówił z udanem wzruszeniem:
— Mój biedny doktorze! jaka to boleść dla pana, lecz co ten biedny kapitan mógł uczynić?
— Tego nie wiem, kochany Abbé, ale czytaj pan dalej.
Widocznie świątobliwy mąż oczekiwał innego skutku swego listu, jednakowoż, nie dając się zwieść, czytał dalej:
„...a może go już w tej chwili, gdy to piszę, pochwycono“...
Przytem wymawiał każde słowo z naciskiem i czytał dalej:
„Pozostaje jednak jeszcze jedna możliwość, aby uratować tego młodego człowieka, który jest może więcej lekkomyślny, niż występny. Po otrzymaniu tego listu powinien pan natychmiast posłać kogo do doktora Gasterini“.
I znowu przerywając sobie czytanie, rzekł Abbé:
— Czy nie mówiłem, że to opatrzność pana do mnie sprowadziła?
— Opatrzność nigdy inaczej przeciw mnie nie występuje — odpowiedział doktór zimno. — Czytaj pan dalej.
„Powinien pan zaraz po otrzymaniu tego listu posłać kogo do doktora Gasterini“, powtórzył Abbé, coraz to więcej zdziwiony obojętnością doktora, „i donieść mu o grożącem siostrzeńcowi jego nieszczęściu. Doktór powinien zaraz, nie tracąc ani minuty, posłać jaką zaufaną osobę do kapitana, aby opuścił swoją kryjówkę. Może w ten sposób mógłby ujść służbie sprawiedliwości, która ma polecenie aresztować go“.
— Nie potrzebuję nic więcej dodawać, kochany doktorze — zawołał Abbé rzucając list na łóżko. — Jedna minuta wahania, mogłaby wszystko popsuć. Śpiesz pan coprędzej na ratunek tego młodzieńca. Pan się nie rusza? Pan nic nie mówi? Nad czem się pan tak zamyślił? Dlaczego pan tak dziwnie na mnie patrzy? Czyś pan nie słyszał co mi pisano? Miejsce to jest nawet podkreślone: „Doktór powinien zaraz, nie tracąc ani minuty, posłać jaką zaufaną osobę do kapitana, aby opuścił swoją kryjówkę“. Naprawdę, nie pojmuję pana.
— Ja zaś pana zupełnie pojmuję, kochany Abbé — odpowiedział doktór ze spokojem. — Ale na honor, sprawka ta wcale nie może się mierzyć z dawniejszemi pańskiemi wynalazkami. Dawniej lepiej się one panu udawały, o wiele lepiej.
— Sprawki? — odpowiedział Abbé, udając zdziwionego.
— Zapomniał pan, drogi Abbé, że taki stary lis jak ja, zdaleka wietrzy pułapki.
— Jakie pułapki.
— Proszę, chciej mi ksiądz spojrzeć prosto w oczy, jeśli możesz.
— Doktorze — zawołał Abbé, który już nie był w stanie ukryć swojej niechęci — wolno panu żartować, wolno panu nawet nie korzystać ze sposobności, która może uratować siostrzeńca pańskiego. Sprawa ta obchodzi pana, a ja pana jako przyjaciel ostrzegam. Rób pan teraz, co tylko zechcesz, ja umywam ręce.
— A więc nie brałeś, kochany Abbé, udziału w sprzysiężeniu tych pobożnych osób, które z Dolores Salcedo chcą zrobić zakonnicę, aby zagarnąć majątek, jaki odziedziczy po śmierci kanonika?
— Dolores Salcedo? kanonik? Rzeczywiście nie rozumiem, co pan też chce powiedzieć.
— Ha, ha, Abbé, pan także należy do tego pobożnego spisku. Dobrze o tem wiedzieć. Zawsze to pożyteczne, jeżeli się zna przeciwników, szczególnie, gdy są tak zręczni, jak pan.
— Ależ przysięgam panu, doktorze!
— Słuchaj, kochany Abbé, grajmy otwartemi kartami. Pan po mnie posłał, aby ten list czuły, który pan poprzednio przygotował, w mojej obecności panu doręczono.
— Doktorze! — zawołał Abbé — to jest szczyt nieufności, to jest, pan pozwoli, że to wypowiem...
— Pozwalam panu!
— To jest wielka obraza, doktorze. Ha, doprawdy — zawołał Abbé — nie spodziewałem się, że za moją usłużność taką odbiorę zapłatę.
— Parbleu, wiem o tem bardzo dobrze, mój biedny Abbé, żeś się pan spodziewał zupełnie innego rezultatu swej strategiki.
— Doktorze, tego już zanadto!
— Nie, Abbé, to jeszcze nie dosyć, proszę mnie dalej posłuchać. Pan myślał, że ja w obawie o siostrzeńca, z wdzięczności za podany mi środek podziękuję i natychmiast pobiegnę, aby zniewolić tego biednego młodzieńca do opuszczenia swej kryjówki.
— Takby rzeczywiście uczynił każdy inny na pana miejscu; ale pan nie chce działać rozsądnie. Doprawdy, jesteś pan przejęty podejrzewaniem o oszustwo?
— Ach, Abbé, to jest początek mojej kary za popełnione grzechy. Ale wróćmy do wyniku pańskiego wybiegu. Pan sądził, że ja zaraz pobiegnę na ratunek memu siostrzeńcowi. Powóz mój czeka na dole i ja czemprędzej podążę do tajemnego ukrycia kapitana Brémont.
— Tak, doktorze, już dawno powinieneś był to uczynić.
— Czy wie pan, jakie następstwa by to za sobą pociągnęło?
— Uratowałbyś pan swego siostrzeńca.
— Przeciwnie, wtrąciłbym go w nieszczęście, bobym go zdradził i wydał, a to tak: Ręczę, że w chwili kiedy tu rozmawiamy, czeka niedaleko kabrjolet, który ma poruczone, aby mnie śledził, gdziekolwiek tylko pojadę.
Abbé poczerwieniał jak burak i odparł:
— Nie rozumiem, o jakim kabrjolecie pan mówi.
— Innemi słowy, mój drogi Abbé, daremnie szukano mojego siostrzeńca. Chcąc koniecznie wyśledzić miejsce jego schronienia, posyłano i za mną szpiegów daremnie. Teraz spodziewano się, że ja na zakomunikowane mi niebezpieczeństwo, w którem się rzekomo miał znajdować, w tej chwili do niego pobiegnę. Zaufany pański byłby za mną pojechał, a ja byłbym mimowoli zdradził miejsce pobytu mego siostrzeńca. Jeszcze raz, Abbé, każdemu innemu pomysł ten przyniósłby zaszczyt, adoratorowie pana, do których i ja się zaliczam, są przyzwyczajeni do genialnych i odważniejszych pomysłów pańskich. Do widzenia, mój drogi Abbé, i proszę się na mnie nie gniewać, bo ja liczę na to, że mi pan poświęci wieczór 20 listopada. Zresztą, ja panu o tem swego czasu przypomnę. Do widzenia więc, mój drogi Abbé, proszę sobie tak małej porażki nie brać do serca, i pocieszyć się wspomnieniami przeszłych triumfów.
Z temi drwiącemi słowy opuścił doktór Gasterini księdza Ledoux.
— Triumfujesz, stary wężu — wołał ze złością Abbé, grożąc za odchodzącym doktorem. — Nie wiesz, że Dolores już w naszem ręku. Twój nędzny siostrzeniec także nam nie ujdzie, bo na szczęście jestem taki chytry jak i ty, i jak sam powiadasz, już inne sprawki przeprowadziłem.
Doktór nie ukrywał teraz już przed sobą obawy, wiedząc, że tajemnica wyszła na jaw i że Abbé Ledoux będzie się wszelkiemi siłami starać o rewanż. Opuszczając dom księdza, spoglądał na wszystkie strony i zobaczył kabrjolet oddalony od domu o dwadzieścia kroków. Przystąpiwszy do woźnicy, rzekł do niego poufale:
— Mój przyjacielu, czekasz tu, aby jechać za powozem, koło domu pod Nr. 17.
— Mój panie odrzekł woźnica — nie wiem kto pan jesteś i dlaczego...
— Cicho przyjacielu — przerwał mu doktór — przychodzę właśnie od księdza Ledoux, który zmienił postanowienie i wzywa cię, aby dać ci nowe instrukcje. Proszę się śpieszyć.
Uspokojony tem zleceniem, woźnica pobiegł spiesznie do księdza Ledoux. Przekonany, że go teraz nikt nie będzie szpiegować, pojechał doktór Gasterini śpiesznie do Faubourg Poissoniere; bo chociaż nie obawiał się o swego siostrzeńca, ale był zaniepokojony odkąd wiedział, iż Abbé Ledoux także należy do tej intrygi.
Gdy powóz doktora zboczył w jednę mniej ludną uliczkę Faubourg Poissoniere, spostrzegł doktór w niejakiem oddaleniu zebrany tłum ludzi, przed skromnie wyglądającym domkiem. Doktór wyskoczył z powozu, a wszedłszy pomiędzy zebranych, zapytał się jednego z najbliżej stojących z wyraźnym niepokojem:
— Co się to stało, mój panie?
— Zdaje się, że zabłąkaną gołąbkę sprowadzono napowrót do gołębnika.
— Gołąbkę?
— Młodą dziewczynę, która zbiegła z klasztoru. Przyszedł tu komisarz policyjny ze swoimi pomocnikami i z pewnym bardzo grubym panem we fjoletowem ubraniu, który wygląda na proboszcza. Komisarz kazał otworzyć dom. Dziewczyna, którą tam znaleziono, odjechała fiakrem z tym grubym panem we fjoletowym płaszczu. W mojem życiu nie widziałem obywatela, któryby się mógł poszczycić takim brzuchem.
Doktór Gasterini nie potrzebował więcej się wypytywać; przecisnął się przez tłum i zadzwonił gwałtownie do drzwi małego domku, o którym była mowa.
Służąca, blada z przestrachu otworzyła mu.
— Gdzie jest pani Dupont? — zapytał.
— W domu, panie doktorze; och, gdyby pan wiedział.
Doktór nic nie odpowiadał, przeszedł dwa pokoje i wszedł do sypialni, gdzie znalazł podeszłą w wieku, drżącą z przestrachu staruszkę.
— Ach, panie doktorze — zawołała pani Dupont z płaczem— jakie nieszczęście! jakie zgorszenie. Biedna młoda dziewczyna!
— Jestem niepocieszony, że przysługa, którą mi pani wyświadczyła, narobiła pani takich nieprzyjemności.
— Ach, czy sądzi pan, że mnie to smuci? Zawdzięczam panu więcej, niż moje życie, bo życie mego syna. Wcale mi też na myśl nie przyszło skarżyć się na tę przejściową nieprzyjemność. Znam pana zbyt dobrze, abym mogła podejrzewać jakieś niecne cele w umieszczeniu u mnie na krótki czas tej młodej panienki.
— Teraz, moja kochana pani Dupont, mogę a nawet muszę pani wszystko opowiedzieć. W dwóch słowach cała powieść. Mam siostrzeńca, jest to wprawdzie wielki trzpiot, lecz najpoczciwszy w świecie chłopiec: jest on kapitanem okrętu; podczas jego ostatniej podróży z Kadyxu do Bordeaux przewoził pewnego hiszpańskiego kanonika i jego kuzynkę. W tej kuzynce zakochał się szalenie kapitan Horacjusz, ale wskutek wypadków, które są tak śmieszne, że ich nie warto opowiadać, powziął kanonik niechęć do mego siostrzeńca, oświadczając mu, że nigdy nie zezwoli na związek. Odmowa ta przyprawiła kochających się o rozpacz; siostrzeniec mój, pojechawszy za kanonikiem do Paryża, dowiedział się w którym klasztorze umieszczono Dolores, porozumiał się z nią listownie i wykradł ją. Horacjusz jest honorowym człowiekiem; po wykradzeniu przyprowadził Dolores do mnie, prosząc mnie, abym ją, dopóki nie nastąpi ślub, umieścił w jakim przyzwoitym domu, bo z licznych powodów nie mogłem tego dziewczęcia zatrzymać u siebie. Wtenczas przypomniałem sobie panią.
— Ja wiedziałem, że pan tylko dobrym przedsięwzięciom udziela pomocy. Podczas krótkiego pobytu u mnie polubiłam Dolores i może pan sobie wyobrazić, jak mnie to boleśnie dotknęło, kiedy dzisiaj zrana...
— Komisarz policyjny kazał otworzyć ten dom, wiem o tem. Kanonik Don Diego towarzyszył mu.
— Tak panie doktorze. Kanonik był w największej pasji. Krzyczał, że zna prawo francuskie, że tego nigdy nie daruje; że popełniono wykradzenie jeszcze nie pełnoletniej dziewczyny, i że wszędzie poszukują uwodziciela.
— Tego się spodziewałem; dlatego żądałem od mego siostrzeńca, aby nie widywał się z Dolores, lecz pozostał w ukryciu, aż mi się uda załagodzić sprawę. Nie wiem czy mi się to uda, gdyż wypadek ten jest bardzo poważnej natury. Mówiłem to Horacjuszowi, lecz już się było stało a ja się przyznam, że drżę na tę myśl, że Dolores dostanie się w ręce kanonika tego zabobonnego i żarłocznego zwierzęcia, od którego nie można się spodziewać niczego dobrego.
— Ach, panie doktorze teraz już dosyć wiem o pannie Dolores, abym była przekonana, że z żalu umrze, jeżeli będzie musiała pozostać w klasztorze. Proszę mi wierzyć, że przy dzisiejszym zajściu nie myślałam o sobie, tylko o smutnej przyszłości, która czeka tę biedną dziewczynę. Teraz, kiedy już wszystko wiem, jestem jeszcze więcej zaniepokojona o pańskiego siostrzeńca.
— Ja jeszcze więcej jestem zaniepokojony. Drżę na myśl, że już wniesiono skargę przeciw Horacjuszowi. Teraz już się kanonik siostrzeńca mego nie potrzebuje obawiać, mając Dolores znów w swojej mocy. Toby było okropne, a prawo jest nieubłagane. Horacjusz wtargnął w nocy do klasztoru i wykradł niepełnoletnią dziewczynę, podpada więc surowej karze, a toby go o śmierć przyprawiło.
— Mocny Boże! — zawołała pani Dupont.
— A jego bracia i siostry, którzy go tak kochają. Jaka boleść dla mnie i dla całej familji — mówił starzec przygnębiony.
— Panie doktorze! trzeba przynajmniej poczynić kroki, aby pana Horacjusza zostawiono w spokoju.
— Moja pani Dupont — odpowiedział doktór rozżalony — nie wiem, co się ze mną dzieje, na myśl o okropnych skutkach wywołanych nierozważnym krokiem tego młodzieńca.
— Co tu robić? co tu robić? — biadała dobra kobieta.
— Tego ja sam jeszcze nie wiem. Pomyślę, która droga będzie najwłaściwsza; mam jednak tak silnych przeciwników, że nie mam odwagi spodziewać się zwycięstwa.
W wielkiej obawie o siostrzeńca opuścił doktór Gasterini dzielnicę Faubeurg Poissoniere.




  1. Zamiast „mange“ powinno być „manque“.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Spis treści dodany przez Wikiźródła.
  3. Champolljon sławny archeolog francuski.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Dodano przez Wikiźródła.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Dodano przez Wikiźródła.
  6. Kanclerz francuski i prezes parlamentu dawniej nakrywali głowę aksamitną czapką.
  7. Jest to alluzja do pewnego romansu.
  8. Więzienie urządzone na starych okrętach.
  9. Korsarze nazywają statki kupieckie, kupcami; lecz częstokroć i statki wojenne przybierają powierzchowność tych statków, dla podejścia korsarzy.
  10. Indyjski majtek. Marynarze używają tego przezwiska jako lekceważenie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.