Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom I/Pycha/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


PYCHA.
I.

Komendant Bernard, rodowity Paryżanin, służąc w czasie cesarstwa w gwardji marynarki, a w czasie restauracji jako porucznik okrętowy, wkrótce po wypadkach roku 1830 służbę opuścił ze Stopniem kapitana fregaty.
Okryty ranami, częstokroć wspominany chlubnie w rozkazach dziennych z tytułu niezwykłej waleczności w czasie wojny indyjskiej, a później uważany za jednego z najdzielniejszych wojowników podczas kampanji rosyjskiej, pan Bernard żył skromnie ze szczupłej pensji zaledwie wystarczającej na jego potrzeby, w małem mieszkaniu na jednej z najodludniejszych ulic nowego przedmieścia Batignolles w Paryżu.
Stara gospodyni, którą nazywano panią Barbancon, od lat dziesięciu pozostawała w służbie komendanta Bernarda; a chociaż była bardzo wierna i przywiązana do niego, przecież nieraz zatruwała spokój jego życia.
Poczciwa ta kobieta była despotycznego i burzliwego charakteru; było bowiem dla niej pewną przyjemnością, często przypominać swojemu panu, że dla służby u niego, wyrzekła się pewnego stanowiska w świecie.
Powiedziawszy prawdę, pani Barbancon była przez dłuższy czas pomocnicą, a raczej uczennicą pewnej słynnej w swoim zawodzie akuszerki.
Wspomnienie tego dawnego zatrudnienia było dla pani Barbancon niewyczerpanem źródłem rozmaitych tajemniczych opowieści; bardzo chętnie rozwodziła się nad przypadkiem jakiejś młodej zamaskowanej osoby, która przy pomocy akuszerki tajemnie wydała na świat śliczną dziewczynkę, którą potem pani Barbancon około dwóch lat pielęgnowała; później przybył jakiś nieznajomy, po odbiór dziecięcia.
W cztery czy pięć lat po tem pamiętnem zdarzeniu, pani Barbancon opuściła akuszerkę i podejmowała się obowiązków gospodyni lub pielęgniarki chorych.
Właśnie w tym czasie komendant Bernard, któremu dawne rany otworzyły się i sprawiały dotkliwe boleści, potrzebował takiej osoby. Troskliwość pani Barbancon ujęła go tak dalece, że pierwszy uczynił jej propozycję, ażeby przyjęła służbę u niego.
— Będzie to dla ciebie prawdziwy dom inwalidów, mamo Barbancon — rzekł do niej weteran — nie jestem ja bardzo zły, i będziemy spokojnie i zgodnie żyli z sobą.
Pani Barbancon przystała jak najchętniej na tę propozycję, pozyskała zaufanie pana komendanta i powoli ze sługi zamieniła się w samowładną panią.
Rzeczywiście, widząc, z jaką anielską cierpliwością znosił on tyranję swojej gospodyni, możnaby uważać starego marynarza raczej za jakiego spokojnego kapitalistę, nie za jednego z najodważniejszych żołnierzy cesarstwa. Komendant Bernard namiętnie lubił ogrodnictwo; główne swoje staranie obracał na pielęgnowanie małej altany, którą własnoręcznie urządził, i otoczył dzikiem winem, chmielem i powojem. W niej to najmilej przesiadywał po swoim skromnym obiadku, paląc fajkę, rozmyślając o odbytych kampanjach i dawnych towarzyszach broni. Altana ta stanowiła zarazem granicę posiadłości komendanta: gdyż pomimo szczupłości ogrodu, był on jednak podzielony na dwie części.
Jedna część była poruczona staranności pani Barbancon, i celem jej był: pożytek; druga, której zarząd, weteran samemu sobie zostawił, poświęcona była przyjemności.
Ścisłe odgraniczenie tych dwóch cząstek ziemi, było jak dawniej tak i teraz przyczyną cichej, ale zaciętej walki pomiędzy komendantem a jego gospodynią.
Nigdy dwa ościenne kraje, które wszystkich sposobów próbują, ażeby rozszerzyć swoje granice kosztem sąsiada, nie użyły większej przebiegłości, zręczności i wytrwania w zniweczeniu lub wykonaniu swoich wzajemnych usiłowań, celem opanowania przyległego gruntu.
Lecz wypada oddać sprawiedliwość komendantowi, gdyż tylko występował w obronie swoich praw. Nie pragnął on zdobyczy, chciał jedynie utrzymać pierwotne granice swej posiadłości, które zuchwała i nienasycona gospodyni częstokroć naruszała, wkradając się do nich z pietruszką, biedrzeńcem, cebulką, tymianem, tragankiem, malwą, rumiankiem i innemi ziołami, oraz starając się wszelkiemi sposobami rośliny te rozkrzewić kosztem róż, tulipanów i piwonij swego pana.
Drugą przyczyną, która nieraz wywoływała żywe lecz śmieszne spory pomiędzy kapitanem i panią Barbancon, była nieubłagana nienawiść, jaką ta ostatnia okazywała Napoleonowi; nie mogła mu bowiem przebaczyć śmierci pewnego młodego gwardzisty, którego w młodości swej szalenie kochała.
Ta zawzięta nienawiść ku cesarzowi, którego nazywała dumnym despotą, „wilkiem z Korsyki“ i któremu zaledwie raczyła przyznawać pewne zdolności wojskowe, pobudzała oburzenie lub wesołość starego wojownika do najwyższego stopnia.
Pomimo takiej rozbieżności przekonań politycznych, pomimo ciągłego i żywego sporu granicznego dwóch ogrodów, pani Barbancon była jednak zawsze przejęta troskliwością i uszanowaniem dla swego pana, i weteran dotkliwie byłby uczuł stratę swojej nieoszacowanej gospodyni, gdyby mu się z nią przyszło rozstać.
Wiosna roku 1844 zbliżała się do końca, maj pokrył już wszystkie rośliny świetlną zielonością, była trzecia godzina po południu. Chociaż dzień był nadzwyczajnie ciepły i słońce paliło, jednak lekka woń zwilżonej trawy oraz bliskich krzaków bzu i czeremchy, świadczyły z jaką pieczołowitością komendant pielęgnował swój mały ogródek.
Za pomocą konewek, które często napełniał w wielkiem naczyniu, Zakopanem w ziemię, skraplał spragnioną ziemię orzeźwiającą wodą i w bezstronnej wspaniałomyślności swojej nie żałował nawet kuchennym i lekarskim roślinom swojej gospodyni, dobrodziejstw swojej sztucznej rosy.
W ogrodniczem ubraniu, składającem się z krótkiego, szarego, drelichowego kaftana i szerokiego słomianego kapelusza, spoczywał właśnie po dotychczasowem znużeniu, i siedząc w swojej altanie, która się już zaczynała pokrywać silnemi latoroślami chmielu i dzikiego wina, ocierał pot, który strumieniem spływał mu z łysego czoła; jego ogorzałe od słońca lica przedstawiały wyraz otwartości! i dobroci, lecz miały w sobie zarazem pewien charakter wojenny, z powodu gęstych wąsów, które również jak i krótko przycięte włosy, były już niemal zupełnie białe.
Schowawszy do kieszeni niebieską kraciastą chustkę od nosa, weteran wziął ze stołu piankową fajkę, nałożył ją, zapalił i, usadowiwszy się wygodnie w obszernem krześle z trzciny, pogrążył się w spokajnem dumaniu, zachwycając się pogodą dnia wiosennego.
Dokoła była cisza zupełna, tylko kiedy niekiedy odezwał się głos kosa lub urywany śpiew pani Barbancon, zbierającej w tej chwili pietruszkę i biedrzeniec, któremi zamierzała przyprawić sałatę do wieczerzy.
Gdyby stary wojownik nie był obdarzony przez naturę żelaznemi nerwami, ten miły spokój jego wypoczynku były już nieraz boleśnie przerwany przez wiecznie powtarzającą się i jednotonną zwrotkę jego gospodyni, która, przypominając sobie odległą młodość swoją (wiążącą się zawsze ze wspomnieniem młodego żołnierza) miała upodobanie do jednej naiwnej piosnki ubiegłych czasów, pod tytułem: Pauvre Jacques.
Na nieszczęście, gospodyni proste słowa tej piosnki, które tak słodki opiewały smutek, trawestowała w sposób najdziwniejszy; albowiem dwa ostatnie jej wiersze przemieniła na następujące, i te ciągle powtarzała:

Mais à présent que suis loin de toi,
Je mange de tout sur la terre[1].

Ale, co głównie było odrażającem w tej piosnce śpiewanej fałszywym i jakby zakatarzonym głosem, to ów narzekający i smutny wyraz, z jakim pani Barbancon, melancholijnie potrząsając głową, powtarzała ten ostatni wierszyk:

Je mange de tout sur la terre.

Już od lat dziesięciu blisko, komendant Bernard z bohaterską odwagą znosił tę wiecznie powtarzaną zwrotkę; nigdy bowiem czcigodny marynarz nie zważał na prawdziwe znaczenie, jakie pani Barbancon temu śpiewowi nadawała.
Tego dnia atoli, weteran zwrócił przypadkiem uwagę, na myśl piosnki i zdawało mu się, że jedzenie wszystkiego na ziemi, nie jest koniecznem następstwem boleści i smutku z czyjegoś oddalenia; przysłuchawszy się tedy jeszcze raz z uwagą śpiewowi swej gospodyni, zawołał kładąc fajkę na stole:
— Do djabła! pani Barbancon, co ty tam za głupstwa wyśpiewujesz?
Pani Barbancon podniosła się z ziemi i urażona odpowiedziała:
— Śpiewam bardzo ładny romans... pod tytułem: Pauvre Jacques... mój panie... każdy ma swój gust... wolno panu uważać go za głupstwo jakieś... chociaż nie pierwszy raz słyszałeś pan to moje śpiewanie.
— O! nie, zapewne, nie pierwszy raz! — odpowiedział komendant z westchnieniem niezasłużonego zarzutu.
— Nauczyłam się tego pięknego romansu — rzekła gospodyni z serdecznem westchnieniem — w czasie... w czasie... ale, to już przeszło — dodała, ukrywając w głębi serca swojego niewygasłą boleść po stracie młodego żołnierza. — Śpiewałam jeszcze ten romans owej młodej zamaskowanej damie, która przybyła do nas w celu odbycia tajemnej słabości i która...
— Dobrze, już dobrze, wolę raczej tego romansu posłuchać — zawołał weteran, przerywając pani Barbancon, gdyż lękał się opowiadania tej wiecznie powtarzanej historji — tak jest, wolę posłuchać romansu niż tej historji... nie będzie on pewnie tak długi, ale niech mnie djabli wezmą, jeżeli rozumiem co to ma znaczyć:

Mais à présent que je suis loin de toi,
Je mange de tout sur la terre.

— Jakto, panie, pan tego nie rozumie?
— Nie!
— A przecież to rzecz tak prosta... ale wojskowi mają serce twarde.
— Słuchaj, mamo Barbancon, pogadajmy rozsądnie. Więc to jakaś smutna ciocia w swojej zgryzocie, że ów pauvre Jacques (biedny Jakób) się oddalił, zaczyna wszystko zjadać na ziemi?
— A nieinaczej, proszę pana, wszakże to każde dziecię może zrozumieć.
— Prawda! prócz mnie jednego.
— Co? pan tego nie rozumiesz... to nieszczęśliwe dziewczę jest tak zmartwione odjazdem biednego Jakóba, że je wszystko... wszystko na ziemi... wszystko... na nic nie zważając... biedna dziewczyna... onaby nawet truciznę, połknęła... tak jej się życie przykrzy... bo jest jakby odurzona... biedaczka... już nie wie, co robi... je wszystko, co jej wpadnie w ręce... i to pana nawet do łez nie pobudza... mój panie?
Weteran wysłuchał z największą uwagą objaśnienia pani Barbancon, i wyznać musimy, że to tłumaczenie nie zdawało mu się zupełnie niedorzecznem, kiwnął tylko głową i powiedział:
— Dobrze, rozumiem już teraz, ale powiedziawszy prawdę, to wszystkie romanse są strasznie naciągane.
— Biedny Jakób! on naciągany! O! jakże można powiedzieć coś podobnego! — zawołała pani Barbancon z największą niechęcią z powodu tak śmiałego wyroku swego pana.
— Każdy ma swój gust — odpowiedział weteran — ja przekładam nasze dawne piosnki okrętowe, wszakże one także są zrozumiałe, a nie tak wymuszone.
I stary marynarz zaczął równie silnym jak fałszywym głosem śpiewać:

Pour aller à l’Orient pêcher des sardines...
Pour aller à l’Orient pêcher des harengs...

— Mój panie! — zawołała pani Barbancon, przerywając swemu panu z pewnem zawstydzeniem i gniewem, gdyż znany jej był koniec tej śpiewki — pan zapominasz, że stoi przed panem kobieta.
— Jakto! gdzie? — zapytał weteran ciekawie, wyciągając szyję dla wyjrzenia z altanki.
— Zdaje mi się — odpowiedziała gospodyni z godnością — że pan nie potrzebujesz tak daleko wyglądać, wszakże stoi tu przed panem.
— Patrzaj... wszakże to prawda, oh! moja pani Barbancon, ja zawsze zapominam, że to i pani należysz do płci pięknej, ale to nic nie szkodzi, ja zawsze wolę mój śpiew jak pani. Ten śpiew był zawsze w ustach wszystkich majaków na fregacie Armidzie, na którą ja, mając dopiero lat czternaście, wstąpiłem; później śpiewaliśmy go i na lądzie, kiedym był w gwardji cesarskiej marynarki... Ah! to to były piękne czasy! byłem wówczas młody.
— Tak, i wtedy: Bu... o... naparte (musimy koniecznie w ten sposób pisać to nazwisko, ażeby jak można najdokładniej pokazać wzgardę i oburzenie z jakiem pani Barbancon wymawiała nazwisko tego wielkiego człowieka, który spowodował śmierć jej młodego żołnierza) tak, Bonaparte stał wtedy na waszem czele.
— Dobrze mamo Barbancon, już ja wiem, co dalej będzie — rzekł stary marynarz z uśmiechem — wilk korsykański już niedaleko od nas. O, biedny cesarzu, jakże się z tobą obchodzą!
— Tak panie, wasz cesarz był prawdziwym wilkiem... a gdyby jeszcze na tem był poprzestał!...
— Jakto! więc on jeszcze był czemś gorszem, jak wilkiem?
— Tak, tak, śmiej się pan, doprawdy, to aż zgroza człowieka bierze.
— Cóż takiego?
— Dobrze, ja panu powiem; Otóż kiedy wilk korsykański miał w Fontainebleau pewnego księcia w swojej mocy, wiesz pan, że on był tak niegodziwy, że skłonił tego księcia, wiesz pan do czego? ten wasz Bounaparte...
— Nie, mamo Barbancon, daję ci słowo honoru, że nie wiem.
— O! pan nie powiesz, że to nieprawda, bo słyszałam to od jednego żołnierza z młodej gwardji.
— Który już teraż koniecznie do starej policzyć się musi; więc cóż tedy, słucham owej historji.
— Otóż panie, wasz Buonaparte był tak niegodziwy, że dla upokorzenia owego księcia kazał go w paradnym ubiorze zaprząc do małego wózka króla Rzymskiego, potem sam wsiadł do niego i tak kazał się temu księciu ciągnąć przez cały park w Fontainebleau, ażeby w takim ekwipażu, cesarzowej Józefinie, która była taką dobrą i pobożną panią, zapowiedzieć rozwód.
— Doprawdy, mamo Barbancon — rzekł stary marynarz, dusząc się niemal ze śmiechu — ten niegodziwy cesarz kazał się w wózku króla Rzymskiego ciągnąć księciu, ażeby w takim ekwipażu oznajmić królowej Józefinie o rozwodzie?
— Tak panie, ażeby ją dręczyć, prześladować tę ukochaną księżnę. Albo i to... może pan o tem nie wiesz, że on zawsze w wielki piątek zmuszał ją do jedzenia szynki w obecności owego szkaradnego mameluka Rustana; tego dnia zwykle księża usługiwali jej do stołu dlatego tylko, ażeby przez to upokorzyć duchowieństwo, ten bezecny Rustan chełpliwie opowiadał o swojem muzułmańskiem życiu, o swoim seraju, i o swoich bezwstydnych bajaderach, tak, że ci biedni księża czerwienili się ze wstydu jak raki. Doprawdy, panie, ja w tem wszystkiem nie widzę nic śmiesznego; przecież to wówczas każdy o tem wiedział, tak dalece, że nawet...
Na — nieszczęście, gospodyni nie mogła już dalej opowiadać; jej okropne antibuonapartystowskie obwinienia zostały przerwane mocnym brzękiem dzwonka, który ją śpiesznie powołał do drzwi.
Zanim nową osobę, to jest Oliwiera Raimond, siostrzeńca komendanta Bernarda wprowadzimy na scenę, zdaje nam się rzeczą niezbędną podać pierwej niektóre objaśnienia.
Siostra naszego weterana zaślubiła pewnego pisarza z ministerjum spraw wewnętrznych; w kilka lat potem mąż jej umarł, pozostawiwszy wdowę i ośmioletniego syna. Przyjaciele zmarłego wyjednali synowi przez swoje wpływy stypendjum w jednem z kolegjów paryskich. Wdowa, która nie miała ani majątku, ani też prawa do pensji, pracą rąk własnych zarabiała na swe utrzymanie. Po kilku latach smutnego i ubogiego życia, syn jej pozostał zupełną sierotą, nie mając żadnych krewnych prócz wuja Bernarda, który wtedy był porucznikiem i na jednej ze stacyj morza południowego dowodził goelettą francuską.
Kiedy Stary żeglarz powrócił do kraju, ażeby opuścić służbę, siostrzeniec jego był właśnie na ostatnim kursie filozofji... Lubo Oliwier nie odznaczał się nadzwyczajnym genjuszem w uniwersytecie, korzystał przecież, z bezpłatnej edukacji, która na nieszczęście, nie zabezpieczywszy mu środków praktycznego wychowania, jak to powszechnie się dzieje, przy wyjściu ze szkoły nie zapewniała mu żadnej rękojmi dalszych widoków w przyszłości.
Komendant Bernard, zastanawiając się długo nad przykrem położeniem siostrzeńca, którego szczerze kochał i widząc się w niemożności przyniesienia mu skutecznej pomocy, gdyż pensja jego była zbyt szczupła, nareszcie powiedział do Oliwiera:
— Mój biedny chłopcze... tylko jeden pozostaje nam środek. Jesteś silny, odważny, przezorny, odebrałeś wychowanie, którem wyższy jesteś od niejednego z tych młodych ludzi, których los prowadzi do wojska; zaciąg czeka cię w roku przyszłym, przybliż sobie termin i zostań żołnierzem; w takim razie będzie ci przynajmniej służył wybór broni... biją się teraz w Afryce; za pięć lub sześć lat możesz zastać oficerem... a to zapewni ci już jakąś pozycję... Jeżeli jednak, moje kochane dziecię, czujesz wstręt do wojskowości, to pomyślimy o czem innem. Będziemy żyli z mojego tysiąca franków pensji, dopóki się gdzie nie zaczepisz... Nie proponuję ci służby w marynarce, bo to już za późno; trzeba się za młodu przyzwyczaić do tego zupełnie odrębnego i ciężkiego życia, inaczej bowiem człowiek nigdy nie będzie dobrym marynarzem... Teraz wybieraj.
Wybór Oliwiera trwał niedługo. W trzy miesiące zaciągnął się do wojska, z warunkiem wpisania się do strzelców afrykańskich. Po upływie jednego roku był furjerem: w dwa lata potem odznaczył się i został ozdobiony krzyżem, w następnym roku został już starszym wachmistrzem.
Na nieszczęście Oliwier dostał jedną z tych uporczywych chorób febrycznych, które tylko klimat europejski może uleczyć i dla tego musiał opuścić Afrykę, gdzie spodziewał się pozyskać szlify oficerskie; ciężko chory, odesłany do Francji, gdzie po wyzdrowieniu, wcielony został do pułku huzarów. Wysłużywszy osiemnaście miesięcy w tym pułku, następnie przybył do Paryża za urlopem, dla przepędzenia wolnego czasu ze swoim wujem.
Mieszkanie starego marynarza składało się z małej kuchenki, do której przytykał pokoik pani Barbancon, przedpokoju, który zarazem był izbą jadalną i jednego pokoju, w którym sypiali komendant i jego siostrzeniec. Że zaś ostatni znał szczupłość środków weterana, przeto powodowany delikatnością, nie chciał pozostać bezczynnym; pisał on bardzo pięknie, a jako furjer nabył znacznej wprawy w rachunkach, dlatego też kilku kupców z przedmieścia Batignolles powierzyło mu prowadzenie swych ksiąg rachunkowych. Nie chcąc być ciężarem dla weterana, młody podoficer (porozumiawszy się tajemnie z podskarbim swego wuja, panią Barbancon) dokładał co miesiąc 80 franków do pensji pana Bernarda, swój szczupły zarobek, i obok tego częste jeszcze sprawiał mu niespodzianki, które cieszyły ale i smuciły zarazem poczciwego weterana, który wiedział jak troskliwie Oliwier pracował, ażeby choć niewielki znaleźć sobie zarobek.
Oliwier był wykształcony i wesoły; przyzwyczajony od dzieciństwa, najprzód jako sierota, potem jako stypendysta, a nareszcie jako żołnierz afrykański do wszelkiego niedostatku, był odważnym, wytrwałym, szczerym i łagodnym; lecz przy tem wszystkiem jednę posiadał wadę, jeżeli to wadą nazwać można, to jest nadzwyczajnie był drażliwy we wszystkich sprawach pieniężnych, choćby one były nawet najdrobniejsze; będąc jeszcze prostym i ubogim żołnierzem, posuwał skrupulatność swoją tak daleko, że nawet najskromniejsze zaproszenie swoich towarzyszy odrzucał, jeżeli nie był w stanie zrewanżować się. Ponieważ z początku szydzono z tej jego skrupulatności, i uważano ją za pewną przesadę, przeto wynikły stąd dwa pojedynki, w których Oliwier odniósł zwycięstwo. Odtąd też więcej już ceniono tę niezwykłą cechę charakteru młodego żołnierza.
Zresztą Oliwier na wszystkiem przestawał, gotowym będąc do wszystkiego, a wesołością swoją i humorem ożywiał nadzwyczajnie domowe życie swego wuja.
W chwilach wolniejszych od zatrudnień kształcił podoficer gust swój i umysł czytaniem znakomitszych pisarzy, albo też kopał, skraplał i pomagał swemu wujowi w ogrodzie; potem obaj palili fajkę, rozmawiając o wojnie i podróżach; niekiedy także Oliwier, przywołując sobie na pamięć wszystkie wiadomości kucharskie nabyte w afrykańskich biwakach, uczył panią Barbancon smażenia kotletów baranich lub pieczenia placków jęczmiennych, którym to lekcjom gastronomicznym towarzyszyły zwykle rozmaite figle i żarciki o Buonapartym, drażniące umysł obraźliwej gospodyni. Wprawdzie odpłacała ona Oliwierowi podobnąż monetą, ale kochała go za to bardzo. Słowem, obecność młodego podoficera wywierała tak szczęśliwy wpływ na jednostajne życie weterana i jego gospodyni, że myśl o kończącym się dwumiesięcznym urlopie Oliwiera, napełniała oboje prawdziwym żalem.
A więc pani Barbancon pośpieszyła do drzwi, przy których dzwoniono i otworzyła je przybywającemu siostrzeńcowi weterana.




  1. Zamiast „mange“ powinno być „manque“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.