Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom III/Nieczystość/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Na widok Magdaleny (którą był nie kto inny jak margrabina de Miranda), radość pani Dutertre była wielka, że przez chwilę wszystkie jej zgryzoty, wszystkie obawy były zupełnie zapomniane, a jej miłe i powabne oblicze zajaśniało żywą radością; ledwie tylko zdołała wymówić przerywanym głosem te słowa.
— Magdaleno, droga Magdaleno! po tak długiem rozłączeniu oglądam cię nareszcie.
Po pierwszych uściskach dwóch młodych kobiet, Zofja rzekła do swej przyjaciółki, pokazując jej kolejno wzrokiem Karola i starca.
— Magdaleno, mój mąż, jego ojciec, nasz ojciec, gdyż on i mnie także nazywa swoją córką.
Magdalena, wszedłszy niespodzianie, rzuciła się na szyję Zofji tak nagle, z takim zapałem przywiązania, że Karol Dutertre nie miał czasu dojrzeć rysów młodej kobiety, lecz kiedy ta, po ostatnich słowach pani Dutertre zwróciła się ku niemu, doznał wrażenia nagłego, dziwnego, wrażenia tak żywego, że przez kilka minut, równie, jak jego żona, zapomniał o mściwych słowach pana Paskala.
To, co Karol Dutertre uczuł na widok Magdaleny, było dziwną mieszaniną zdziwienia, uwielbienia i prawie niepokoju, gdyż doznał zarazem pewnego wyrzutu sumienia, że w tak krytycznej chwili był jeszcze przystępnym dla innych myśli, oprócz myśli o zgubie, która jemu i jego rodzinie groziła.
A jednak margrabina de Miranda nie zdawała się za pierwszem wejrzeniem wpływu tak nagłego i tak żywego. Była wzrostu dosyć wysokiego, kibić jej i piersi nikły prawie zupełnie pod szeroką mantylą z świeżej wiosennej materji, podobnej do materji jej sukni, której długie, wlokące się fałdy zaledwie pozwalały widzieć sam koniec bucika; podobnież było z jej rękami prawie całkiem ukrytemi pod rękawami jej sukni, które wbrew zwyczajowi nosiła bardzo długie; mała kapotka krepowa śnieżnej białości, bez żadnej innej ozdoby, prócz białej atłasowej wstążki, związanej pod brodą, otaczała jej lica podłużnego owalu, i podnosiła jeszcze barwę jej twarzy, gdyż, rzecz dosyć dziwna, Magdalena miała białą matową cerę brunetki, i bardzo duże oczy słodkiego i pogodnego błękitu, ocienione rzęsami, równie jak jej brwi, czarniejszemi od hebanu, gdy tymczasem jej włosy, zawinięte w mnóstwo drobnych pukli, à la Sevigné były tylko jasnego koloru, jakim Rubens zwykł otaczać głowy i ramiona swoich białych Najad.
Ogromne wrażenie sprawiła Magdalena na Karolu Dutertre, który niemy i zmieszany przypatrywał jej się jakiś, czas, nie wyrzekłszy ani jednego słowa.
Zofja, nie mogąc domyślić się przyczyny milczenia i wzruszenia swego męża, sądziła, że był cały zatopiony w myśli o grożącem ich domowi niebezpieczeństwie; myśl ta sprowadziła ją także do obecnego położenia, zapomnianego na chwilę, i dlatego rzekła do margrabiny z wymuszonym uśmiechem:
— Wybacz roztargnienie Karola, moja droga Magdaleno, w chwili, kiedyś weszła do salonu, rozmawialiśmy właśnie o interesach bardzo ważnych dla naszego domu.
— Rzeczywiście, raczy mi pani przebaczyć — rzekł Dutertre, zbliżając się z drżeniem i w niepojętem wzruszeniu do przyjaciółki swej żony — na szczęście, to wszystko, co mi Zofja mówiła o zwykłej dobroci pani, o jej pobłażaniu...
— O mojem pobłażaniu? wszakże to ja raczej potrzebuję pańskiego pobłażania — odpowiedziała margrabina z uśmiechem — gdyż, ulegając gwałtownemu pragnieniu jak najspieszniejszego oglądania mojej drogiej Zofji, i wbiegając niespodzianie, rzuciłam jej się na szyję, nie zważając wcale na obecność pana, równie jak na obecność ojca pańskiego, który dlatego raczy mi może przebaczyć, że obeszłam się z Zofją, jak z moją siostrą, ponieważ sam obchodzi się z nią, jak ze swoją córką.
I to powiedziawszy, Magdalena zwróciła się do starca.
— Niestety, pani — odezwał się mimowolnie ojciec Karola — nigdy moje dzieci nie czuły większej potrzeby przywiązania swoich przyjaciół, jak w obecnej chwili. Samo niebo nam tu panią zsyła.
— Mój ojcze — rzekł pocichu Dutertre do starca, jak gdyby mu chciał uczynić łagodny wyrzut, że obcej osobie powierza domowe zgryzoty, zwłaszcza, że Magdalena rzuciła zdziwione i badawcze spojrzenie na jego żonę.
Starzec zrozumiał myśl swego syna i powiedział do niego pocichu:
— Masz słuszność, powinienem był milczeć, ale boleść jest tak niedelikatną! pójdźmy, Karolu, odprowadź mnie do mego pokoju, jestem bardzo osłabiony.
Po tych słowach wziął Karola za rękę. W chwili, kiedy Dutertre miał wychodzić z salonu, margrabina zbliżyła się do niego, mówiąc:
— Do zobaczenia, panie Dutertre, gdyż uprzedzam pana, że w czasie pobytu mego w Paryżu, często, o! bardzo często będę odwiedzała moją ukochaną Zofję. Zresztą, będę nawet prosiła pana o wyświadczenie mi pewnej usługi, i, ażeby być pewną zgody pana, włożę na Zofję obowiązek proszenia pana o to. Widzi pan, że postępuję jak przyjaciółka, jak dawna przyjaciółka, gdyż przyjaźń moja dla pana Dutertre datuje się od szczęścia, które Zofja mu zawdzięcza. A więc do prędkiego zobaczenia — dodała margrabina, wyciągając swą rękę do Karola z poruszeniem ujmującej serdeczności.
Mąż Zofji pierwszy raz zawstydził się rąk swoich, sczerniałych od pracy; zaledwie też ośmielił się uścisnąć koniuszek małych, różowych paluszków Magdaleny, i na to dotknięcie zadrżał nieznacznie; palący rumieniec wystąpił mu na czoło, i, chcąc ukryć swój niepokój i pomieszanie, ukłonił się głęboko przed margrabiną i wyszedł za swoim ojcem.
Od samego początku tej sceny, dwoje dzieci Zofji, trzymając się za ręce i zasłonięte w połowie przez ich matkę, przy której stały, przypatrywały się z coraz większą ciekawością obcej damie.
Margrabina spostrzegłszy dopiero teraz ich obecność, zawołała, spoglądając na swą przyjaciółkę:
— Twoje dzieci! mój Boże, jakież one ładne! o! musisz z nich być bardzo dumną!
I uklękła przed dziećmi, ażeby się z niemi zrównać niejako; poczem odgarnąwszy ręką jasne wijące się pukle, zasłaniające czoło i oczy swej małej córki chrzestnej, której główka była w połowie pochylona, margrabina, uniósłszy drugą ręką jej bródkę, i wpatrując się czas jakiś w tę śliczną, świeżą i rumianą twarzyczkę, ucałowała lica, oczy, czoło, włosy i szyję dziecięcia z macierzyńską czułością.
— I ty, mój śliczny cherubinie, nie bądź zazdrosny — dodała, zbliżając ciemną główkę chłopczyka do pięknej twarzyczki jego siostry i obdzielając oboje swemi pieszczotami.
Zofja Dutertre aż do łez wzruszona, uśmiechała się smutnie na ten widok, gdy wtem margrabina, zostająca ciągle jeszcze na kolanach, podniósłszy oczy swoje do niej i tuląc do siebie dwoje jej dzieci, rzekła:
— Nie uwierzysz temu, Zofjo, że ściskając i całując te aniołki, pojmuję, czuję prawie to szczęście, jakie ty musisz doznawać, ah! tem więcej cię jeszcze kocham, że wiem, iż jesteś szczęśliwa, tak, zupełnie szczęśliwa!
Słysząc szczęście swoje wychwalane w ten sposób, Zofja, pochyliła głowę, zbladła i rysy jej przybrały wyraz tak ciężkiej boleści, że Magdalena, powstawszy nagle, zawołała:
— Mój Boże? Zofjo, ty bledniesz, co ci jest?
Pani Dutertre stłumiła głębokie westchnienie, wydobywające się z jej piersi i kiwnąwszy smutnie głową, odpowiedziała:
— Nic mi nie jest, Magdaleno, wzruszenie, radość, że cię oglądam po tak długiem rozłączeniu.
— Wzruszenie! radość! — rzekła margrabina z bolesnem powątpiewaniem — nie, nie, przed chwilą, było to wzruszenie, była to radość; lecz teraz, jesteś bardzo smutna moja biedna Zofjo.
Pani Dutertre nic nie odpowiedziała; ukryła tylko swoje łzy i, ściskając, dzieci powiedziała do nich:
— Idźcie do waszej bony, moje drogie dzieci.
Mała Magdalenka i August przyzwyczajeni do posłuszeństwa, wyszli z salonu, oglądając się jeszcze kilka razy dla przypatrzenia się tej damie, którą uważali za przychylną dla siebie.