Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom III/Nieczystość/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XV.

Jak tylko dzieci wyszły z salonu, Magdalena rzekła natychmiast do swej przyjaciółki:
— Jesteśmy więc same, Zofjo. Zaklinam cię, odpowiedzże mi, co ci jest? Skąd ten nagły smutek? Czy nieobecność, oddalenie pozbawiły mnie już twego zaufania?
Zofja miała dosyć siły, żeby pokonać swą zgryzotę i ukryć, nie zamyślając wszakże, tę smutną tajemnicę, która nie była jej wyłączną własnością, nie śmiejąc, nawet najlepszej swojej przyjaciółce wyjawić bliskiego upadku swego męża; odpowiedziała przeto Magdalenie z udanym spokojem:
— Oto, jeżeli ci mam wyznać moją słabość, kochana przyjaciółko, powiem ci, że niekiedy, przesądzając może, trwożę się kłopotami mego męża, z powodu chwilowego przesilenia, jakiemu ulega obecnie przemysł, gdyż — dodała Zofja z wymuszonym uśmiechem — pani margrabina nie wie o tem, że my, biedni przedsiębiorcy, doznajemy chwil ciężkiego przesilenia.
— Lecz, droga Zofjo, chwile takie są tylko przemijające, nieprawdaż? Wszakże one nie są zbyt zatrważające, a w takim razie, jakżeby temu można zaradzić? Nie będąc bardzo bogatą, żyję przecież w dostatku; czy jabym nie mogła...
— Dobra, zacna przyjaciółko — rzekła Zofja ze wzruszeniem, przerywając Magdalenie, — twoje serce nigdy się nie zmieni! uspokój się; spodziewam się, że ta krytyczna epoka będzie tylko przemijającą! nie mówmy już o tem; pozwól mi teraz oddać się wyłącznie radości, że cię oglądam.
— Lecz... jeżeliby obawy twoje...
— Magdaleno — rzekła Zofja, uśmiechając się i przerywając powtórnie swej przyjaciółce — najprzód mówmy o tobie.
— Egoistko...
— To prawda, za twoim przykładem, ale, powiedz mi, wszakże jesteś szczęśliwa, nieprawdaż? pomimo, że jesteś margrabiną, zapewne jak ja, poszłaś za mąż... z miłości... i twój mąż...
— Jestem wdową...
— O! mój Boże, już...
— Byłam nią w wilję mego ślubu, kochana Zofjo.
— Jakto, cóż to ma znaczyć?
— Jakkolwiek wydaje ci się to nadzwyczajnem, jednak jest to rzecz bardzo prosta. Słuchaj: po wyjściu mojem z pensji, wróciwszy do Meksyku, gdzie mnie, jak ci wiadomo, wzywał mój ojciec, znalazłam już tylko jednego krewnego mej matki, margrabiego de Miranda, leżącego na śmiertelnem posłaniu skutkiem zarazy, panującej podówczas w Lima. Widział mnie jeszcze maleńką, a sam nie miał dzieci. Wiedział, że majątek mego ojca był prawie zupełnie zniszczony z powodu zgubnych procesów. Był on dla mnie zawsze bardzo dobry, otóż prawie przed samą śmiercią ofiarował mi swą rękę. Przyjmij ją, droga Magdaleno, biedna sieroto, powiedział do mnie. Moje imię nada ci pewne położenie w towarzystwie, a mój majątek zapewni ci niezależność i umrę zadowolony, wiedząc, że będziesz szczęśliwą.
— Szlachetne serce! — rzekła Zofja.
— Tak jest — odpowiedziała Magdalena z rozrzewnieniem — był to człowiek najlepszy w świecie. Zapewne samotność, w jakiej się ujrzałam, jego nalegania, skłoniły mnie do przyjęcia jego wspaniałomyślnej ofiary. Kapłan przyszedł pobłogosławić nasz związek przy jego łóżku, i zaledwie ten obrzęd został spełniony, ręka pana de Miranda zastygła śmiertelnym lodem w mojej dłoni.
— Magdaleno, wybacz mi, zasmuciłam cię mimowolnie, przypominając ci tak przykre wspomnienie.
— Przykre? nie, z miłym smutkiem myślę zawsze o panu de Miranda. Tylko niewdzięczność jest gorzka i przykra dla starca.
— I przy twojej młodości, nie jestże ci ta swoboda uciążliwą? Sama jedna, bez rodziny, czyś mogła się przyzwyczaić do tego samotnego życia?
— Powtarzam sobie, że jestem najszczęśliwszą z kobiet, po tobie, ma się rozumieć. — Odpowiedziała Magdalena z uśmiechem.
— I nigdy nie miałaś chęci wyjść za mąż powtórnie, albo raczej — dodała Zofja, uśmiechając się także — wyjść za mąż naprawdę? Gdyż pomimo wdowieństwa twego, zawsze jeszcze jesteś panną...
— Przed tobą, kochana Zofjo, nigdy nic taić nie myślę. Tak jest, tak, raz miałam już chęć wyjść za mąż, jak powiadasz: silna miłość, prawdziwy romans — mówiła wesoło Magdalena.
— Zupełnie wolną, cóż mogło cię wstrzymać od tego małżeństwa?
— Niestety! widziałam mego rycerza tylko przez pięć minut, i to tylko z balkonu.
— Tylko przez pięć minut?
— Nie więcej.
— I pokochałaś go tak odrazu?
— Namiętnie.
— I potem jużeś go nigdy nie spotkała?
— Nigdy, zapewne wrócił on do nieba pomiędzy swych braci cherubinów, których idealną piękność posiadał.
— Magdaleno, czy ty nie żartujesz?
— Słuchaj, przed sześciu miesiącami bawiłam w Wiedniu, gdzie najęłam sobie wiejskie mieszkanie w bliskości jednego przedmieścia. Pewnego poranku znajdowałam się w kiosku, którego okna wychodziły na pole. Nagle — ciężki łoskot i szczęk pałaszy zwróciły mą uwagę. Biegnę do okna. Był to pojedynek!
— O! mój Boże!
— Młodzieniec, liczący najwyżej dziewiętnaście lat, zachwycający i piękny, jak anioł potykał się z pewnym rodzajem olbrzyma, postaci dzikiej i okrutnej. Najpierwszem mojem życzeniem było, żeby jasny archanioł, (gdyż miłość moja jest blond), pokonał brzydkiego szatana, i, chociaż walka zaledwie trwała dwie minuty w moich oczach, dosyć miałam czasu, żeby uwielbiać nieustraszoną odwagę, przytomność i zręczność mojego rycerza; jego biała pierś, na pół odsłoniona, jego długie jasne włosy igrające z wiatrem, pogodne czoło, iskrzące oczy, uśmiech na ustach, zdawały się pogardzać wszelkiem niebezpieczeństwem z zachwycającym wdziękiem, i, przyznam ci się, że jego piękność zdawała mi się być nadludzką; wtem, pośród jakiegoś zachwytu olśnienia spowodowanego miganiem świecącej zbroi, ujrzałam, że olbrzym zachwiał się i upadł. W tejże samej chwili mój piękny rycerz, rzuciwszy swą szpadę na bok, i uklęknąwszy przed swoim przeciwnikiem, wzniósł ku niebu swoje zachwycające oblicze, które nagle przybrało wyraz tak rzewny, tak słodki, że widząc go boleśnie pochylonego nad swoim nieprzyjacielem, możnaby powiedzieć, że była to jaka zasmucona dziewica, widząca swego gołąbka zranionym, jeśliby można porównać do gołąbka tego ogromnego brzydkiego olbrzyma, który zresztą nie zdawał się być śmiertelnie raniony, gdyż podniósł się nieco, i swoim chrapliwym głosem, który doszedł aż do mnie przez story, powiedział do swego młodego przeciwnika: „Powinienbym pana prosić na kolanach o przebaczenie za mój nieprawny postępek i grubjańskie wyzwanie; gdybyś mnie zabił, byłoby to tylko sprawiedliwą zapłatą“. Prawie jednocześnie zbliżył się jakiś pojazd; przeniesiono do niego rannego, i w kilka minut potem pojedynkujący się i świadkowie znikli z moich oczu. Wszystko to odbyło się tak spiesznie, że cały wypadek mogłabym raczej uważać za jakieś senne widzenie, gdyby nie wspomnienie tego młodego bohatera, który na zawsze wyrył się w mojej myśli, jako ideał wszystkiego, co jest najpiękniejsze, najwaleczniejsze i najszlachetniejsze na ziemi.
— Wierzę temu, jak ty, Magdaleno, i pojmuję teraz, że przy podobnych okolicznościach, można nawet w przeciągu pięciu minut doznać gwałtownego, niezatartego może wrażenia. Więc nie widziałaś już nigdy twego bohatera?
— Nie, powiadam ci, nie wiem nawet jego nazwiska, i, jeżeli kiedy pójdę za mąż, to tylko za niego.
— Magdaleno, wiesz, że nasza dawna przyjaźń upoważnia mnie do szczerości z tobą?
— Alboż by to mogło być inaczej?
— Zdaje mi, się, że traktujesz to silne uczucie zbyt wesoło.
— Dlaczegożbym miała być smutną?
— Lecz — kiedy kochamy namiętnie, niema nic okrutniejszego, jak oddalenie, rozłączenie, a szczególniej obawa nie zobaczenia już nigdy tego, którego kochamy. A właśnie w takiem jesteś położeniu.
— Prawda, jednakże skutki tego głębokiego uczucia, przysięgam ci, we mnie objawiają się wcale inaczej.
— Cóż ja ci mam powiedzieć? Kiedym zaczęła kochać Karola, byłabym umarła ze zmartwienia, gdyby mnie z nim rozłączono.
— To rzecz szczególna, zaś moje uczucie, powtarzani ci, innym sposobem objawia się we mnie. Niema jednego dnia, w którybym nie myślała o moim bohaterze, o moim ideale.
— Zkolei i ja tobie powiem teraz, droga Magdaleno, że to rzecz szczególna.
— Wiesz, Zofjo, pomówmy z sobą szczerze, jesteśmy same, między kobietami, (chociaż jeszcze jestem panną na wydaniu), wszystko można sobie powiedzieć. Wszakże prawda, że znajdujesz miłość moją trochę platoniczną, dziwisz się, że mnie widzisz spokojną i niedoznającą tych upajających wstrząśnień, jakich musiałaś doświadczyć, kiedy po raz pierwszy ręka twego Karola miłośnie uścisnęła twoją dłoń.
— Co znowu, Magdaleno, dziecko jesteś...
— Bądź tylko szczerą, czy nie zgadłam?
— Trochę, ale nie tyle, co ci się zdaje.
Po chwili milczenia, margrabina dodała z uśmiechem:
— Gdybyś ty wiedziała, Zofjo, ile rzeczy dziwnych, nadzwyczajnych, powiedziałabym niemal niepojętych dla mnie samej, znajduje się w pewnych okolicznościach mego życia, ile szczególnych zdarzeń przytrafiło mi się od chwili naszego rozłączenia.
— Wytłumacz się.
— Później... być może.
— Czemuż nie teraz?
— Gdyby szło o wynurzenie ci jakiej zgryzoty, czyliżbym się wahała? lecz, mimo wszystko, uważam się za najszczęśliwszą kobietę w świecie. Poczekaj na mnie przy pierwszem mojem zmartwieniu. Lecz słuchaj, o mój Boże, oto nawet w tej chwili, mam pewną zgryzotę, gdyż jestże bolesnem wiedzieć, że nie mamy serca, że zapominamy o drugich?
— Zapominamy o drugich?
— A Antonina? Czyliżem o niej nie zapomniała od czasu, jak tu jestem, mówiąc ci ciągle tylko o sobie samej? Czyż to dobrze! To niewdzięczność!
— W tym wypadku, moja wina wyrównywa zupełnie twojej; ale nie potrzebujemy sobie czynić żadnych wyrzutów; dzisiaj rano przyniosła mi właśnie twój list z zawiadomieniem o twojem przybyciu. Wyobraź sobie jej radość, gdyż, wierzaj mi, zachowała ona dla ciebie jak najtkliwsze przywiązanie.
— Biedne dziecię! jakież to czułe i piękne serce! Ale, powiedz mi, jeżeli dotrzymała tego, co obiecywała, musi być piękna jak anioł.
— O tak, to pączek róży pod względem świeżości, dodaj jeszcze do tego rysy zachwycające i delikatne, jakich nigdzie nie spotkasz, a będziesz miała żywy obraz Antoniny. Po śmierci najbliższej swojej krewnej, jak ci wiadomo, przeniosła się do swego stryja, prezesa Hubert, który zawsze był do niej bardzo przywiązanym. Na nieszczęście, jest on ciężko chory, i gdyby go utraciła, byłaby zapewne zmuszona udać się do swej dosyć dalekiej krewnej, o charakterze, jak mówią, bardzo surowym i przykrym; jest ona żoną, albo raczej tyranem pewnego uczonego, o którym musiałaś zapewne słyszeć; gdyż nazwisko tego biednego człowieka znane jest podobne całej Europie.
— Nazwisko jego?
— Monistrol; mój mąż utrzymuje, że jest to jeden z najuczeńszych geologów.
— Rzeczywiście, zdaje mi się, jakobym o nim słyszała coś w Niemczech.
— Myśl, że będzie zniewolona udać się pod opiekę żony tego uczonego zasmuca bardzo Antoninę; zresztą zobaczysz ją wkrótce i sama złoży ci wszystkie swoje zwierzenia. Jest w nich jedno, które mi także uczyniła, żądając mojej rady, gdyż okoliczności były dosyć ważne.
— Cóż to takiego?
— Jeżeli zobaczysz Magdalenę przede mną, mówiła do mnie Antonina, nic jej nie powiadaj, kochana Zofjo. Pragnę sama wyznać wszystko; jest to bowiem prawo, które mi nadaje jej przywiązanie do mnie, a obok tego mam jeszcze inne powody, ażeby cię o to prosić.
— Nie nalegam więc, żeby się czegoś więcej dowiedzieć. Dziś jeszcze lub jutro pójdę odwiedzić to lube dziecię — odpowiedziała margrabina, wstawiając i myśląc pożegnać panią Dutertre.
— Już mnie opuszczasz, Magdaleno?
— Na nieszczęście, muszę, pomiędzy godziną trzecią a czwartą mam rendez-vous u naszego posła, który mnie jutro ma zawieść do pewnego zagranicznego księcia z krwi panującej cesarskiej. Widzisz, że żyję teraz w sferze wielkości ziemskich.
— Do księcia z krwi cesarskiej?
— Tak dalece z krwi cesarskiej, że, jak wszyscy obcy książęta, i on także mieszka w pałacu Elysée-Bourbon.
Pani Dutertre nie mogąc powściągnąć zdziwienia, rzekła po chwili milczenia:
— To szczególne.
— Co takiego, moja Zofjo?
— Antonina mieszka w domu przyległym do tego pałacu, wprawdzie niema w tym nic dziwnego, lecz...
— Lecz?
— Nie mogę ci nic więcej powiedzieć, droga Magdaleno, gdy usłyszysz zwierzenie Antoniny, pojmiesz sama, dlaczego mnie tak zadziwia zbliżenie pewnych okoliczności.
— Cóż może być wspólnego pomiędzy Antoniną, a pałacem Elysée?
— Jeszcze raz powtarzam, droga przyjaciółko, zaczekaj na wyznanie Antoniny.
— Niech i tak będzie, mój drogi genjuszu tajemniczy. Zresztą, nie wiedziałam wcale, że ona mieszka w domu przyległym do tego pałacu; pisałam bowiem do niej pod jej dawnym adresem. W każdym razie jest to dla mnie rzeczą bardzo dogodną, bo zaproszę naszego posła do jej mieszkania i tym sposobem odwiedzę ją jeszcze przed mojem posłuchaniem u księcia.
— Zatem zostałaś teraz prawdziwie wielką damą.
— Lituj się raczej nade mną, droga Zofjo, gdyż idzie tu o pewną łaskę, nie dla mnie, ponieważ nie mam zwyczaju błagać nikogo, lecz będzie to znakomita usługa dla jednej rodziny wygnanej, godnej najwyższego współczucia. Posłannictwo to jest bardzo delikatne, bardzo trudne; podjęłam go się jednak w czasie mego wyjazdu z Wiednia, i użyję wszystkich sposobów, ażeby mi się szczęśliwie powiodło.
— I zapewne nie bez skutku. Alboż to tobie można czego odmówić? Przypomnijno sobie, że jeszcze na pensji, kiedy szło o zaniesienie jakiej prośby do naszej ochmistrzyni, zawsze ciebie wybierano na posła, i słusznie; bo doprawdy, możnaby powiedzieć, żeś posiadała jakiś talizman, ażeby wszystko uzyskać.
— Zaręczam ci, moja Zofjo kochana — odpowiedziała Magdalena z mimowolnym uśmiechem — zaręczam ci, że wcale nie jestem taką czarodziejką, jak sobie wyobrażasz, albo nią jestem, to zupełnie mimowolnie. Mój Boże! — dodała śmiejąc się margrabina — ileżbym ci mogła opowiedzieć zdarzeń tego rodzaju! Ale to później. Teraz, do widzenia, moja droga Zofjo, do prędkiego zobaczenia.
— Ależ! dopiero teraz przypominam sobie, wszakże mówiłaś nam, żeś chciała prosić mego męża o jakąś usługę.
— Prawda, zapomniałam o tem; jest to rzecz bardzo prosta. Nie znam się wcale na interesach pieniężnych. Moim własnym kosztem przekonałam się o tem w Niemczech. Miałam weksel na imię jakiegoś Alojzego Schmidt w Wiedniu, który mnie nikczemnie oszukał, dlatego też przyrzekłam sobie być ostrożniejszą na przyszłość. Teraz mam otwarty kredyt w Paryżu. Chciałam więc prosić, żeby twój mąż udał się w mojem imieniu po pieniądze, których będę potrzebować; będąc obeznanym z tego rodzaju czynnościami, czuwać będzie nad mojem mieniem i nie pozwoli, ażebym się dostała w ręce jakiego drugiego Alojzego Schmidta.
— Nic łatwiejszego, droga Magdaleno. Karol wystąpi w twojem imieniu i sprawdzi wszystkie twoje rachunki.
— Będzie to tem potrzebniejsze, że powiedziano mi z boku, że człowiek, na którego mam weksel, jest nadzwyczajnie bogaty, bezpieczny, ale przebiegły i chciwy do najwyższego stopnia.
— Bardzo dobrze, żeś mnie ostrzegła; Karol podwoi swą baczność i ostrożność.
— Zresztą, mąż twój, jako miewający często podobne interesa, musi znać człowieka, o którym mówię; jak powiadają, ma to być jeden z największych kapitalistów we Francji.
— Jak on się nazywa?
— Pan Paskal.
— Pan Paskal! — powtórzyła pani Dutertre, i mimowolnie zadrżała i zbladła.
Margrabina, spostrzegłszy wzruszenie swej przyjaciółki, zapytała ją skwapliwie:
— Zofjo... co ci jest?
— Nic... nic... upewniam cię.
— Widzę jednakże, że ci coś jest. Zaklinam cię... odpowiedz mi.
— Oto! jeżeli ci mam wyznać, mąż mój był w stosunkach z panem Paskalem; na nieszczęście zaszło pomiędzy nimi dosyć wielkie nieporozumienie... i...
— Jakto, Zofjo, i ty jesteś tyle dziecinną, że bierzesz to zaraz do serca, iż skutkiem tego nieporozumienia z panem Paskalem twój mąż nie będzie mógł zapewne podjąć się usługi, o którą go chciałam prosić?
Pani Dutertre, chcąc utrzymać przyjaciółkę swą w tym błędzie, starała się uspokoić nieco i rzekła po chwili:
— Rzeczywiście, bardzo mi jest przykro pomyśleć, że Karol nie mógłby ci może wyświadczyć tej pierwszej usługi, której od nas żądasz.
— Słuchaj, Zofjo, żałowałabym niemal, żem się tak otwarcie udała do ciebie.
— Magdaleno...
— Doprawdy, wielkie nieszczęście! Zresztą, ażeby się nie dać oszukać, nie udam się bezpośrednio do pana Paskala, ale żądać od niego będę rachunków co tydzień; mąż twój będzie je przeglądał, a jeżeli nie będą sprawiedliwe, potrafię się użalić na to memu bankierowi i zażądać kogo innego.
— Masz słuszność, Magdaleno — rzekła Zofja wracając coraz więcej do spokoju — i kontrola mego męża będzie ci może potrzebniejsza aniżeli byś myślała.
— Więc ten pan Paskal... to chciwy lichwiarz?
— Magdaleno — rzekła pani Dutertre, nie mogąc utaić swego wzruszenia — zaklinam cię, pozwól mi przemówić, jak do przyjaciółki, do siostry, oto pod jakim bądź pozorem nie poddawaj się pod jakąkolwiek zależność od pana Paskala.
— Cóż to ma znaczyć, Zofjo?
— Słowem, jeżeli ci zechce ofiarować swoje usługi, nie przyjmuj ich.
— Jego usług? wszakże ja nie potrzebuję żadnej jego usługi. Mam do niego weksel, pójdę lub poślę po pieniądze do jego kasy, oto wszystko.
— Prawda... jednakże... mogłabyś przez roztrzepanie... przez nieświadomość interesów przestąpić granice otworzonego ci kredytu, a wtedy...
— Wtedy?
— Wiem o tem z wła... wiem o tem od pewnej osoby, która nam o tem mówiła: że skoro tylko pan Paskal uczyni kogoś zależnym od siebie, okropnie nadużywa swego położenia.
— Co znowu! moja droga Zofjo, jak uważam, bierzesz mnie za jakąś rozrzutnicę szaloną. Uspokój się i podziwiaj mnie; ja jestem tak porządną, że corocznie robię pewne oszczędności na moich dochodach, i jakkolwiek oszczędności! te są nieznaczne, właśnie chciałam je oddać na twoje usługi.
— Droga, najlepsza przyjaciółko, dziękuję ci, po tysiąc razy dziękuję; przesilenie, które męża mego, a tem samem i mnie zasmuca, wkrótce zapewne przejdzie; ale jeszcze raz powtarzam, nie ufaj panu Paskalowi. Skoro się zobaczysz z Antoniną, powiem ci coś więcej w tej mierze...
— I znowu Antonina, właśnie jak przed chwilą, kiedyśmy mówiły o pałacu Elysée-Bourbon. Cóż to ma za związek?
— Wszystko to łączy się z sobą. Pojutrze sama się o tem przekonasz, wytłumaczę ci wtedy zupełnie. Będzie to rzeczą bardzo ważną dla Antoniny.
— A więc pojutrze, droga Zofjo. Przyznam ci się, że nadzwyczajnie pobudzasz moją ciekawość i szukam w myśli, co może być wspólnego między Antoniną i pałacem Elysée, między Antoniną, a tym szkaradnym człowiekiem, (takim się przynajmniej okazuje), który się nazywa pan Paskal.
Wtem wybiło pół do czwartej na zegarze fabryki.
— Ah! mój Boże! jakżem ja się spóźniła — rzekła Magdalena do swej przyjaciółki — oddalam się natychmiast, ale chciałbym pierwej ucałować twoje dwa aniołki.
Poczem obie kobiety opuściły salon.
Teraz czytelnik zechce udać się z nami do pałacu Elysée-Bourbon, gdzie zostawiliśmy arcyksięcia samego po oddaleniu się Paskala.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.