Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Zazdrość/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


VII.

Miasteczko Pont-Brillant, starożytne siedlisko lenne, leży o parę godzin drogi od miasteczka Blois, w bliskości rzeki Loary.
Aleja spacerowa, zwana Mail, ocieniona wysokiemi drzewami, otacza Pont-Brilant od strony południowej. Kilkanaście domów stoi po lewej stronie tej grobli, która w niektórych porach roku służy także za plac targowy.
W jednym z tych domów mieszkał doktór Dufour.
Od czasu wypadków, któreśmy wyżej opowiedzieli upłynęło już około miesiąca czasu.
W początkach listopada, w dzień św. Huberta, patrona myśliwych, bezczynni mieszkańcy miasteczka zebrali się około godziny czwartej po południu w alei Mail, ażeby się przypatrzyć młodemu margrabiemu Rudolfowi, który miał wracać z polowania; obchodził on bowiem od samego świtu uroczystość wielkiego Huberta, polując w pobliskim lesie na dziesięcioletniego rogacza; celem większego uczczenia tego święta, mieli myśliwi w triumfalnym pochodzie przebyć miasteczko Pont-Brillant, wracając do leżącego w bliskości zamku tegoż imienia, który olbrzymiemi swemi gmachami wysoko nad niemi panował.
Zgromadzeni widzowie, zaczynając się już niecierpliwić zbyt długiem czekaniem, ujrzeli nareszcie przed drzwiami doktora Dufour dosyć obszerny kabrjolet wątpliwego nieco koloru, zaprzężony w jednego lichego konia, którego zszarzana uprząż gdzie niegdzie nadsztukowana była zwykłemi postronkami.
Fryderyk Bastien, wysiadłszy pierwszy z tego skromnego ekwipażu, którego był zarazem woźnicą, podał rękę swej matce, która lekko i szybko zeskoczyła na ziemię.
Stary koń, którego rozsądek już niejednokrotnie był wystawiony na próbę, z całem zaufaniem pozostawiony został przy kabrjolecie tak jak był zaprzężony; Fryderyk zarzucił mu tylko lejce na szyję i podprowadził pod okna domu doktora, dokąd następnie weszła pani Bastien ze swym synem.
Stara służąca wprowadziła ich do saloniku, znajdującego się na pierwszem piętrze; okna tego pokoju wychodziły na aleję spacerową miasteczka Pont-Brillant.
— Czy pan doktór jest w domu? — zapytała pani Bastien sługi.
— Jest, pani; ale właśnie znajduje się u mego pana jego przyjaciel, który tu już od kilku dni mieszka, a który dzisiaj wieczorem ma wyjechać do Nantes; ale to nic nie szkodzi... idę panu zaraz powiedzieć, że pani przyjechała.
— Bardzo ci będę wdzięczna — odpowiedziała pani Bastien, zostając w pokoju tylko ze swym synem.
Zazdrość Fryderyka podniecona zawiścią do najwyższego stopnia (czytelnik zechce sobie przypomnieć pochwały, któremi pani Bastien tak dobrodusznie obsypała młodego margrabiego de Pont-Brillant), od miesiąca wywoływała w duszy Fryderyka nowe i okropne walki; chorobliwy stan zmienił jego postać; cera jego nie była już blada, ale żółta, niemal zielona, lica zapadłe, duże zagłębione oczy gorączkowym jaśniejące blaskiem, gorzki uśmiech prawie zawsze otaczający jego usta, słowem, wszystko nadawało jego rysom wyraz cierpiący i ponury. Jego gwałtowne poruszenia, ucinany, częstokroć niecierpliwy i opryskliwy głos, stanowiły przykre i zadziwiające przeciwieństwo z tem, czem nieszczęśliwy młodzieniec dawniej, a czem był teraz.
Marja Bastien zdawała się być smutną i zmartwioną; lica jej wyrażały nadzwyczajną boleść, przez co jej anielska dobroć tem tkliwszą się okazywała.
Po słodkiej i wesołej szczerości, po tkliwości i przywiązaniu, które się tak łatwo udzielają innym, a które dawniej istniały pomiędzy matką i synem, nastąpiło teraz ze strony Fryderyka zimne i odpychające zamknięcie się w samym sobie. Dręczona śmiertelną obawą, Marja zaczęła się nareszcie lękać, czy pan Dufour nie omylił się, przypisując ten coraz więcej zatrważający niepokój umysłu, który się tak fizycznie jako i moralnie we Fryderyku objawia, jakiemuś naturalnemu przesileniu.
Pani Bastien przybyła przeto w zamiarze zasięgnienia w tym względzie rady pana Dufour, zwłaszcza, że już od dość dawnego czasu nie widziała wcale doktora, którego obowiązki zatrzymywały w Pont-Brillant.
Wpatrując się długo i ze smutkiem w syna swojego, Marja rzekła do niego prawie z obawą, jak gdyby się lękała obrazić jego drażliwość:
— Fryderyku, ponieważ przybyłeś ze mną do pana Dufour, który ma mnie badać, przeto moglibyśmy przy tej sposobności zasięgnąć jego zdania i o twoim stanie.
— Nie potrzeba, moja matko... ja nie jestem chory.
— Mój Boże, jakże to możesz mówić? Wszakże i dzisiejszą noc przepędziłeś zupełnie bezsennie, moje biedne, kochane dziecię... kilka razy byłam w twoim pokoju, ażeby się przekonać, czy śpisz, ale każdym razem widziałam cię niespokojnym, za każdym razem nie spałeś.
— Co noc jest toż samo.
— Ah! wiem o tem dobrze, i to właśnie... i wiele innych rzeczy niepokoi mnie bardzo.
— To źle, moja matko, że cię takie rzeczy niepokoją, wszystko to przejdzie.
— Zaklinam cię, Fryderyku, pozwól mi zasięgnąć rady pana Dufour; nie jestże on naszym najlepszym przyjacielem? Powiedz mu co ci jest, usłuchaj jego zdania.
— Powtarzam ci, że nie potrzebuję rady pana Dufour — odpowiedział młodzieniec niecierpliwie — zapowiadam ci naprzód, że nie odpowiem na żadne jego pytanie.
— Moje dziecię, wysłuchaj mnie...
— Mój Boże, matko, co za przyjemność znajdujesz w tem, ażeby mnie tak dręczyć? — zawołał, uderzając nogą o ziemię — nie mam nic do powiedzenia panu Dufour, i nic nie powiem. Wszakże wiesz, że umiem być stałym.
Służąca doktora, wróciwszy w tej chwili do pokoju, rzekła do pani Bastien:
— Pan doktór czeka na panią w swoim gabinecie.
Młoda matka, rzuciwszy tylko bolesne spojrzenie na swego syna, stłumiła łzy, cisnące się do jej oczu i wyszła za służącą doktora.
Fryderyk, zostawszy sam jeden w salonie, stanął przy otwartem oknie, które, jakeśmy już wspomnieli, wychodziło na miejsce przechadzki miejskiej. Po drugiej stronie alei wznosiło się stopniami kilka wzgórków, u stóp których płynęła Loara, gdy tymczasem na ostatnim krańcu widnokręgu wyglądał z poza lasu pałac Pont-Briliant, w połowie otoczony mgłą jesienną.
Wzrok Fryderyka, błąkając się początkowo bez celu po rozmaitych bliższych i dalszych przedmiotach, zatrzymał się nareszcie na murach zamku.
Na ten widok młodzieniec zadrżał, twarz jego stawała się coraz posępniejsza, i stojąc ciągle oparty o okno, pogrążył się w głębokiem dumaniu.
Fryderyk tak był zatopiony w myślach swoich, że wcale nie widział i nie słyszał, iż druga osoba weszła z książką w ręku do salonu i usiadłszy w kąciku, zdawała się wcale go nie zauważać.
Henryk David, tak się nazywał nowoprzybyły, miał około lat trzydziestu pięciu, wzrostu był wysokiego, lecz szczupły; jego wydatne rysy, chociaż oddawna już ogorzałe pod skwarem słońca podzwrotnikowego, nie były jednak pozbawione pewnego wdzięku, które winne były prawie zawsze melancholijnemu wyrazowi jego twarzy; wysokie i łyse cokolwiek, chociaż ciemnemi i lekko wijącemi się włosy otoczone czoło, zwiastowało człowieka, który wiele myślał i rozważał; czarne żywe oczy, z pięknie odznaczonemi brwiami, rzucały myślące, łagodne, ale zarazem przenikliwe spojrzenia.
Powróciwszy z dalekiej podróży, David przybył tutaj, ażeby przepędzić kilka dni u doktora Dufour, swego najlepszego przyjaciela. Zamierzał on tegoż samego jeszcze wieczoru powrócić do Nantes, skąd w nową i daleką popłynąć miał podróż.
Zawsze jeszcze oparty na oknie, Fryderyk bacznie wpatrywał się w zamek Pont-Brillant.
Henryk David, który zajęty czytaniem, spokojnie dotąd siedział, złożył książkę na kolanach i spojrzał na pokój, ażeby zapewne pomyśleć o jakimś przedmiocie, który zajmował jego uwagę, wtedy to dopiero ujrzał młodzieńca, który stał bokiem od niego odwrócony.
Wzdrygnął się mimowolnie, jak gdyby jakieś drogie i bolesne zarazem wspomnienie dotknęło jego duszę, gdyż dwie łzy zabłysły na chwilę w rozszerzonych oczach David’a... Następnie pociągnął ręką po czole, dlatego pewnie, ażeby odpędzić przykre myśli i z nadzwyczajnem zajęciem zaczął przypatrywać się młodzieńcowi. Uderzony najprzód rzadką pięknością jego rysów, dostrzegł wkrótce ze zdziwieniem ich smutny i ponury wyraz.
Wzrok Fryderyka tak był zajęty widokiem zamku, że David idąc za jego kierunkiem z łatwością odgadł przedmiot uwagi młodzieńca i pomyślał sobie w duchu:
— Jakież to ponure myśli budzi w tym pięknym bladym młodzianie widok zamku Pont-Brillant, od którego oczu oderwać nie może?
Wtem uwaga David’a zwrócona została na dźwięczny odgłos rogów myśliwskich, który z początku w odległości, później wszakże coraz bliżej słyszeć się dawał.
W kilka chwil potem aleja, na której znajdowała się już dosyć znaczna liczba ciekawych, napełniła się tłumem ciekawych i niecierpliwych mieszkańców, którzy chcieli podziwiać myśliwski orszak młodego margrabiego i jego uroczysty pochód na cześć św. Huberta.
Powszechne oczekiwanie nie zawiodło się wcale, dźwięczny głos rogów i trąb stawał się coraz wyraźniejszy, świetny orszak jeźdźców nadciągał coraz bliżej.
Na czele jego postępowało czterech strzelców konno, w pełnej liberji izabelowej kroju francuskiego z karmazynowemi kołnierzami i wyłogami i ze srebrnemi galonami na wszystkich szwach.
Po nich szło około stu ogromnych ogarów, najpiękniejszej rasy angielskiej, mających na szyjach na cześć św. Huberta wielkie obroże ubrane żółtemi i karmazynowemi wstążkami, bo taką była liberja służby margrabiego; wstążki te niemało jednak ucierpiały w czasie polowania od cierni i gałęzi, przez które psy nieraz musiały się przedzierać.
Ten uroczysty pochód myśliwski, to mnóstwo pięknych koni i psów, ta bogata liberja, te wspaniale zaprzęgi, te piękne i gustownie ubrane damy, które im towarzyszyły, wszystko to byłoby wszędzie i słusznie podziwiane, ale dla spokojnych mieszkańców miasteczka Pont-Brillant pochód ten był prawdziwem widowiskiem, pewnym rodzajem teatralnej wystawy, w której nie zbywało ani na muzyce, ani na kostjumach, ani na połyskującym przepychu; dlatego też najzapaleńsi wielbiciele, albo raczej najmędrsi mieszczanie (wielu z nich było dostarczycielami rozmaitych artykułów do zamku) wołali z najszczerszem zachwyceniem: Brawo, panie margrabio! i klaskali z uradowaniem w dłonie.
Na nieszczęście, ten pochód triumfalny przerwany został na chwilę wypadkiem, który wydarzył się pod samenai oknami doktora Dufour.
Czytelnik przypomina sobie zapewne owego poczciwego siwka, który przywiózł panią Bastien do Pont-Brillant, i na którego sędziwemi laty doświadczony rozsądek tak rachowano, że go samego w zaprzęgu i z lejcami na karku zostawiono przed domem doktora.
Potulne zwierzę zasługiwało na takie zaufanie i byłoby je zupełnie usprawiedliwiło, gdyby nie ta niespodziewana uroczystość św. Huberta, której obchód zamącił jego spokój.
Usłyszawszy pierwszy dźwięk trąb i rogów, poważny siwek nastawił tylko uszy, ale pozostał spokojnie na miejscu; lecz kiedy orszak zaczynał przechodzić koło niego, dźwięczny a przejmujący odgłos trąb, radosne oklaski widzów, krzyki dzieci, szczekanie psów, widok tylu koni, słowem wszystko to tak silne uczyniło wrażenie na sędziwym weteranie, że zapomniał o swojej zwykłej powadze i rozsądku, zarżał z radości, przypominając sobie słodkie chwile swojej młodości, i uczuł nieszczęśliwą chętkę połączenia się ze wspaniałym orszakiem, przechodzącym aleją.
Jakoż w dwóch susach dobiegł do myśliwców, ciągnąc za sobą stary kabrjolet i rozpędzając przed sobą przypatrujący się tłum ciekawych widzów.
Stanąwszy pośród świetnego orszaku, wspiął się na tylne nogi jak wesoła koza i przebierając swawolnie przedniemi, zagroził w swojej nieprzyzwoitej wesołości wspaniałej karecie margrabiny de Pont-Brillant, która, rzuciwszy się w głąb powozu, powiewała tylko chustką od nosa, krzycząc przeraźliwie razem ze swemi towarzyszkami. Na ten krzyk obejrzał się młody margrabia, zwrócił swego wierzchowca zręcznie i z pośpiechem, a przybiegłszy w największym pędzie na miejsce niebezpieczeństwa, ciężkiemi razami swojej szpicruty skarcił zuchwałą wesołość starego siwka w sposób tak dotkliwy, że zgromadzeni widzowie, ujęci rycerską postawą Rudolfa de Pont-Brillant, zamiast litować się nad niefortunnym wypadkiem biednego wiejskiego konia, obsypali hucznemi oklaskami surową lekcję, daną mu przez młodego margrabiego.
Biedny siwek, czując zapewne niewłaściwość swego postępku i żałując tak niegodnego nadużycia położonego w nim zaufania, sam zawrócił, i spuściwszy uszy, zajął spokojnie dawne swoje miejsce przed domem doktora, znosząc spokojnie szyderskie śmiechy ciekawej gawiedzi i nie spojrzawszy już nawet na oddalający się orszak myśliwych.
Fryderyk Bastien, stojąc ciągle jeszcze przy oknie, był świadkiem tej całej sceny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.